Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

środa, 30 października 2013

Z serii: szalenstwa Panny Bi

Ach ten moj dwu i pol latek. Wybuchowa mieszanka slodyczy i temperamentu! ;)

Przed wyjsciem do pracy daje Bi buziaka. Coreczka natychmiast komenderuje: "Mama Koko muuuaaa!". Chcac nie chcac (jestem juz spozniona) maszeruje wiec do pokoju i caluje tez synka. Nie wystarcza. "Mama tate muaaa!". Ide wiec dac calusa mezowi.
Dobrze, ze psa mi ucalowac nie kazala!

Bi ostatnio uzaleznila sie od piosenek na YouTube, trzeba je wiec ograniczac. Oczywiscie za kazdym razem kiedy wylaczam computer, jest wsciekly wrzask. Ktory ostatnio zostal ubrany w slowa. Uslyszalam mianowicie za swoimi plecami: "Bupa mama, bupa!".
Zdaje sie, ze bupa = glupia. :)

A skoro o piosenkach mowa, to ktoregos dnia, zamiast dziecinnych piosenek, puscilam Bi "Roar" Katy Perry. Pomyslalam, ze spodobaja jej sie wszystkie zwierzatka z teledysku. Tak jak przypuszczalam, Bi byla zachwycona. A w ktoryms momencie, pokazujac na piosenkarke, oznajmila: "To mama!". No coz, typ urody nie ten, o takiej figurze moge najwyzej pomarzyc, ale milo mi sie zrobilo...

Zdarza jej sie tez nabroic, choc ma dobre intencje. Ostatnio chciala nalac psu wody do miski. Wode i lod mozna pobierac z naszej lodowki, wystarczy nacisnac guzik. Bi wode do miski nalala, a jakze. Tyle, ze trzymanie jej pod wlacznikiem i jednoczesne celowanie do niej strumieniem cieczy, nieco ja przeroslo. W rezultacie cala kuchnia kwalifikowala sie do wytarcia, a dziecko do przebrania. Ale dumne bylo z siebie niesamowicie!

Ktoregos wieczora, probujac rozsmieszyc marudzacego synka, w akcie desperacji zaczelam krecic mlynka na palcu taka dluga, gruba gumka, cos jak niegdysiejsze do grania, ale krotsza. Nawet nie wiem skad ja mamy. W ktoryms momencie zle wymierzylam odleglosc i pacnelam sie ta guma w lepetyne. Na to Bi zakrzyknela "Mama boo-boo!!!", podbiegla i... cmoknela mnie w czolko!

Bi strasznie boi sie odkurzacza. Juz kiedy wyciagam go z szafy, ucieka na drugi koniec pokoju. Ostatnio zaczela tez informowac (jakbysmy nie wiedzieli), ze "Ja bojic, ja bojic!!!". Logiczne przeciez, ze skoro mowimy, ze ktos sie czegos boi, wiec nie powiemy ja sie boje, tylko ja sie bojic.

A kiedy moje dziecko jest na nas obrazone, albo zwyczajnie chce, zebysmy udostepnili jej kanape, mowi nam "go away!", co w jezyku Bi brzmi mniej wiecej "gou ej!". :)

poniedziałek, 28 października 2013

Dawno o mamusi nie bylo

Mojej mamusi oczywiscie. :)

Nie nie, matka nie stala sie nagle uosobieniem taktu i zdrowego rozsadku. Po prostu, z powodu roznicy czasu moge z nia rozmawiac tylko w weekend, w weekend mama zawsze ma pod opieka moja siostrzenice (swoja droga, to szczesciara z mojej siorki), ta zas od kilku miesiecy nie spi w dzien. A ze absorbujaca z niej panna, wiec nawet jak do mamy dzwonilam, to pogadac sie nie dalo, bo wtracala sie, odciagala babcie od ekranu, nawet probowala odlaczyc laptop, bo w koncu babka ma sie zajac nia i koniec. Zalety tego stanu rzeczy to, ze mama nie miala mozliwosci rozkrecic sie w swoim narzekaniu i krytycyzmie.

Az do poprzedniego weekendu. Kiedy to dowiedzialam sie, ze... uwaga uwaga! ZNECAM sie nad swoim dzieckiem!!!

Musze przyznac, ze kiedy to uslyszalam, zaniemowilam... No bo skad taka opinia? I to ze strony wlasnej matki? W koncu idealna nie jestem, wsciekam sie, czasem krzykne, sporadyczny klaps tez sie znajdzie. Ale od razu znecanie???

Winnym okazal sie moj tato. Nie wiem dokladnie w jaki sposob przedstawil matce piatkowy wieczor, ale rzeczywistosc niezle przeinaczyl. Pozwolcie, ze Wam opisze co takiego zrobilam:

Szykujac Nika do spania, jak zwykle przykazalam Bi, zeby usiadla grzecznie na kanapie i poogladala bajki. Chodzi mi o to, zeby byla w miare cicho. I zazwyczaj nie ma problemu, Bi oglada kreskowke, Nik zasypia przy cycu, odkladam go do lozeczka i biore sie za szykowanie do lozka Starszej. Tym razem, przez obecnosc dziadka, wszystko bylo oczywiscie na opak. Bi zaczela na wpol sie popisywac, na wpol strzelac fochy. W rezultacie zamiast cichutko ogladac bajki, lazila bez celu po pokoju, wdrapywala sie na stol, bez przerwy wpadajac na zabawki i zrzucajac je z hukiem. Moje upomnienia calkowicie ignorowala. Usypianie malego ciagnelo sie w nieskonczonosc i nic dziwnego, skoro co chwila az podskakiwal, kiedy plastikowe klocki z lomotem sypaly sie na podloge albo samochodzik przejezdzal przez pokoj piszczac niemilosiernie kolkami...
Kiedy w koncu Nik zdolal usnac, odlozylam go i pierwsze co, kucnelam przed Bi, zlapalam ja za rece i spytalam powaznie dlaczego nie slucha mamy i halasuje kiedy wyraznie ja poprosilam, zeby grzecznie ogladala bajeczki. Wytlumaczylam tez jeszcze raz, ze czasami, kiedy mamusia o to prosi, trzeba byc cichutko zeby mogla polozyc braciszka spac. Oczywiscie Bi, osadzona w miejscu i zmuszona wysluchac mojej tyrady, uderzyla w placz jakby dziala jej sie niewiadomo jaka krzywda.

I to wszystko. Ani na nia nie nakrzyczalam, ani nie dalam klapsa. Rozumiem, ze dziadkowie sa od rozpieszczania i nie chca w ogole widziec wnukow placzacych, ale nie przesadzajmy! Gdzie tam bylo znecanie sie???

Co prawda podejrzewam, ze slowko to moja matka dopowiedziala sobie sama. Tak samo jak to, ze jak tak dalej pojdzie, Bi ucieknie z domu i opieka spoleczna odbierze nam prawa rodzicielskie!!! No ludzie! Skonczylo sie na malo przyjemnej klotni, na koniec ktorej wygarnelam matce zeby lepiej skupila sie na problemach meza a nie na wychowaniu MOICH dzieci. Dzieci, ktorych ona na dobra sprawe nie zna.

To chyba zabolalo mnie najbardziej... Nie fakt, ze rodzice fabrykuja miedzy soba jakies nieuzasadnione oskarzenia na moj i M. temat, ale to ze tak naprawde nie znaja ani nas ani wnukow, ale sa pierwsi do krytyki. Tata przyjezdza raz w tygodniu o godzinie 7 wieczorem, kiedy pomalu szykuje juz maluchy do spania. Moglby przyjezdac wczesniej, ale nie, lepiej rozpie***yc mi cala wieczorna rutyne. Bi na jego widok dostaje jakiegos kociokwiku, Nikowi sie udziela i wyciszenie ich i polozenie do lozek graniczy wtedy z cudem. Oni swiruja, ja robie sie nerwowa i powstaja takie sytuacje jak powyzsza...
A matka? Wydaje jej sie, ze wie najlepiej jak powinnam wychowywac dzieci. Co lepsze, ona probuje mi tlumaczyc jak moje dziecko mysli i w jaki sposob powinnam do niego podchodzic. Ona! Ktora widziala Bi ponad rok temu przez tydzien, Nika w ogole nie widziala na oczy! Ktora ostatnio zdziwila sie, ze Bi tak ladnie zaczela mowic i spytala ile ma lat, a o Nika zapytala czy skonczyl juz 9 miesiecy (skonczyl 10 i pol), bo zaskoczona byla, ze chodzi juz za raczki! I co gorsza, ona wcale nie chce ich poznac! Moglaby przyleciec w odwiedziny, spedzic z nimi troche czasu, ale lepiej szukac kazdej glupiej wymowki. A kiedy probuje cos jej opowiedziec, dac lekki wglad na zycie i umiejetnosci Bi i Nika, natychmiast przerywa slowami "a moja N. to to czy tamto...". Tak, moja N.! Coz, z tego co wiem, to moja siostrzenica jest nadal corka siostry i szwagra, babka jej nie adoptowala... Ale Nik i Bi to nie sa juz jej??? Wiem, ze N. jest jej oczkiem w glowie i wiem, ze to naturalne, skoro ma ja na miejscu. Ale boli.

Wiem, wyszlo chaotycznie, ale musialam gdzies to z siebie wyrzucic. Nie chce rozmawiac z M. bo on i tak jest ciety na moich rodzicow (dluga historia), nie chce jeszcze dolewac oliwy do ognia. Lepiej zachowac pozory szczesliwej, kochajacej rodzinki... :/

piątek, 25 października 2013

Post zakupowy z dedykacja + dawka humoru z pracy

W komentarzu pod ktoryms z niedawnych postow, Abby poprosila o zdjecie zimowych butow, w ktore zaopatrzylam Bi. Oczywiscie ja jestem zdolna inaczej, mialam ciagle problemy ze zrobieniem fot nowym nabytkom, stad post pojawia sie ponad tydzien pozniej. :)

Najpierw padla mi bateria w aparacie. No nic, pikus, naladowalam. Pozniej okazalo sie, ze nie moge zrobic zdjec przy Bi, bo natychmiast zabierala mi buciory, nakladala i zwiewala! Jak w koncu zdjecia zrobilam, to przy dzieciakach nie mam czasu ich wgrac! A Nik spi w pokoju, w ktorym jest komp, wiec wtedy tez odpada. Wgrywac zdjec z nowego telefonu jeszcze sie nie nauczylam (wiem, wiem, ciemna masa!). ;)

W koncu stwierdzilam, ze post chyba nigdy sie nie pojawi. A potem wpadlam na pomysl, zeby znalezc foty w internecie! No i sa, ale niektore slabej jakosci. Jesli uznacie, ze kompletnie nic tam nie widac, a jestescie bardzo ciekawe, dajcie znac. Powalcze jeszcze z moim domowym sprzetem i brakiem czasu... :)

Z gory uprzedzam czytelniczki z Polski, ze buty sa zupelnie zwyczajne, nic specjalnego. Czesciowo dlatego, ze kupujac ubrania, czy to dla siebie, czy dla dzieci, stawiam przede wszystkim na wygode, a nie fason. A czesciowo dlatego, ze w Stanach, buty sa po prostu brzydkie (moja, subiektywna opinia, zanim mnie tu ktos wirtualnie zlinczuje)! Pracuja ze mna jeszcze Rosjanka i Albanka i jesli ktoras z nas przywiezie sobie obuwie z Rodzimego Kraju, natychmiast rzuca sie ono w oczy i wszyscy pytaja skad mamy takie piekne buciki. A my na to: "z Europy!". Brzmi dumnie, co? ;)
W zeszlym roku w Polsce wybralam sie do obuwniczego, zeby zaopatrzyc Bi w butki na nastepny rok. Nie pamietam, w ktorym bylam sklepie, ale myslalam, ze dostane oczoplasu! Taki wybor! I wszystkie buciki sliczne, ale tez zrobione idealnie na rosnaca i formujaca sie stopke dziecka! Nie moge patrzec na tutejsze 3-latki chodzace w japonkach albo ledwo trzymajacych sie nogi sandalkach. Crocks'y to dla mnie tez nie obuwie. Nic dziwnego, ze wiekszosc tutejszych dzieci ma krzywe, iksowate nogi... :( W kazdym razie, chociaz nie lubie kupowac butow, to w Polskim obuwniczym czulam sie jak w niebie! :)

Ale odbieglam od tematu. Jak zwykle zreszta, dygresja to moje drugie imie! :)

Dlugo szukalam odpowiednich butow dla Bi. Az wreszcie trafilam na firme, ktora posiada akceptacje Amerykanskiej Akademii Pediatrii, czy jak to sie tam tlumaczy. Firma nazywa sie Pediped. Z ciekawosci sprawdzilam i jest nawet w Polsce jeden, jedyny sklep (nie pamietam nazwy miasteczka), gdzie mozna dostac buty z tej firmy. :)

Przedstawiam wiec, buty nr. 1:



Tak jak uprzedzalam, but prezentuje sie przecietnie, ale jest w srodku wymoszczony takim polarko-podobnym misiem, wiec powinien byc cieplutki, no i jest wodoodporny. Idealny na zimowa pluche, albo zabawy na sniegu.

Buty nr. 2:



Te wygladaja troche bardziej elegancko i kupilam je z mysla o wyjsciach do kosciola, albo z wizyta do znajomych. Poza tym but jest tez wodoodporny, wiec moze posluzyc jako obuwie na zmiane, jesli Bi zmoczy dokumentnie pierwsza pare. :) Zamowilam je przez internet i w jednym sie rozczarowalam. Widzicie to futerko na cholewce? Myslalam, ze caly but bedzie nim wyscielony. Tymczasem futerko siega gdzies do polowy cholewki, a reszta buta to takie gabczaste cos. :/ Nie jestem wiec pewna, czy bedzie on bardzo cieply. Poniewaz jednak ma to byc para zapasowa, ujdzie w tloku...

Przy okazji pokaze Wam jakie buciki kupilam Nikowi. Dorasta mi synek... A tak scislej, to mlody strasznie swiruje nam ostatnio na spacerach, wytrzymuje w wozku maksymalnie 10 minut, potem jest wrzask. Podejrzewam, ze zwyczajnie mu sie nudzi. Normalnie jest w koncu w ciaglym ruchu, a tu nagle uwiazany w pozycji siedzacej. Poniewaz chodzi juz pieknie trzymany za raczki, a nawet za jedna sobie niezle radzi, stwierdzilam, ze chyba czas na pierwsze butki. Dzieki nim, bede mogla wyjac go z wozka i dac mu troche pochodzic. Moze uda nam sie dzieki temu przedluzyc nieco spacery.
A oto i pierwsze butki synusia! Chlip, chyba sie poplacze...



Wybaczcie jakosc zdjecia, ten fason chyba zostal doszczetnie wykupiony i nie moglam znalezc zadnej porzadnej foty. Ale cos tam widac...

A na koniec pomyslalam, ze pokaze Wam podgrzewacz do chusteczek. Jestem w szczerym szoku, ze sa tak malo popularne w Polsce! Ja mam taki model:


Jest on firmy Munchkin i kosztuje tutaj okolo $20, wiec to zaden wydatek, a jaka ulga dla dzidziorkow.  :) Mimo, ze tani, sluzy nam juz 2.5 roku bez zadnych (odpukac) awarii.


A na koniec obiecany humor z pracy. :) Otoz, dostalismy wczoraj maila, z wiadomoscia, ze firma dostala propozycje (bo managerowie sie jeszcze zastanawiaja) projektu, w ktorym nasze laboratorium mialoby testowac konopie indyjskie hodowane w celach medycznych! :))

Oczywiscie, jak kazda substancja narkotyczna, marycha trzymana bylaby w sejfie, pod kluczem, ale i tak rozmarzylismy sie z kolega. Jakby tak dostac w lapki kluczyk (nietrudno, bo za sejf odpowiada jeden z laborantow) i podkrasc troche "probek"... A potem zorganizowac firmowa imprezke... To by byla zabawa! ;)

środa, 23 października 2013

Smarkasz ty, smarkam ja...

No i bylismy z malym na kontroli. Na ktora sam zainteresowany niemal nie dotarl, gdyz tatusiowi sie przysnelo i obudzil sie 10 minut przed umowiona wizyta! Dojechali z 10-minutowym spoznieniem (wole nie wiedziec jak M. jechal, raczej chyba frunal!) ale na szczescie lekarka nas przyjela.

Osluchowo Nik jest czysty, gardlo czyste, uszy czyste. Wyglada wiec na mocne przeziebienie i tyle... Mamy go obserowowac, gdyby doszedl jakis nowy symptom, goraczka skoczyla do 40 stopni, albo utrzymywala sie dluzej niz 5 dni, wtedy wrocic na kontrole... A poki co podniesc glowe do spania, nawilzac powietrze, do nawilzacza wlac troche olejkow eterycznych, psikac do noska sol fizjologiczna i odciagac. I czekac na poprawe...

Taaa... Poduszka pod glowe zostala odrzucona z glosnym wrzaskiem... Pod nogi lozeczka z jednej strony wsunelismy opasle tomiska...

Proba odciagniecia glutow (i tak nic nie wylecialo) skonczyla sie znow zaniesieniem niemal do omdlenia. Nie odciagam mu wiecej nosa, jak co splynie to wytre i juz... A i tak nic nie splywa, tylko go przytyka.

Poza tym Juniora wszystko wkurza. Przy wieczornej probie podania leku przeciwgoraczkowego, znow sie zaniosl. A zwykle ten syrop lubi! Tym razem wstrzymanie oddechu, potem "gulgotanie" syropem w gardle (bo cwaniak, jak czegos nie chce, to nie polyka, tylko trzyma w buzi). Jak w koncu udalo mi sie wdusic w niego cala dawke, to z tego wrzasku i napinania brzuszka zwymiotowal. I dawke szlag trafil, a nie ryzykowalam nastepnej, bo nie wiem ile zwrocil, a ile poszlo dalej. :( Za to mam wizje przyszlosci z tym malym agentem. Wiadomo, dzieci czesto choruja, ale wmusic w mojego gagatka lekarstwa, to bedzie niezla przeprawa...

O dziwo, jak juz udalo sie go uspic, to spal calkiem ladnie, obudzil sie "tylko" 3 razy i nie bylo problemu z ponownym uspieniem. Pisze "jak juz udalo sie uspic", bo jeczal ponad godzine na moich rekach, zanim zasnal na tyle mocno, ze dal sie odlozyc do lozeczka. W miedzy czasie pocwiczyl tez wrzaski, bo musialam go na chwile odlozyc do lozeczka, zeby polozyc Bi spac. Starsza byla zas w takim szoku, ze o ile zwykle domaga sie, zeby z nia posiedziec zanim zasnie, o tyle wczoraj sama oznajmila "mama Koko idz" (mama idz do Niko) i zasnela bez szemrania...

Zasnela bez szemrania, zeby obudzic sie o 3 nad ranem i najpierw szukac pluszowego pieska, a potem kubka z piciem... A potem przyjsc do naszej sypialni i domagac sie, zebysmy wstali, bo przeciez juz dzien... Kiedy stanowczo zaprotestowalismy, obrazila sie na nas, odrzucila zaproszenie do lozka rodzicow i wrocila do siebie. :)

Nie na dlugo. O 4 Nik obudzil sie na cyca, a Bi natychmiast wyskoczyla z lozka i zaczela sie domagac na rece. Koniecznie mamy. Kiedy wyjasnilam, ze ide nakarmic braciszka i zaraz przyjde, wgramolila sie na moje miejsce. Zeby chociaz zasnela! Ale nie, kiedy wrocilam do lozka, natychmiast zaczela mnie ciagnac do salonu. Po krotkim ryku, uciszaniu i tlumaczeniu, ze jest noc, Krolewna laskawie zgodzila sie spac, ale tylko z nami. Co dla nas oznacza praktycznie zero snu. Bi, choc najmniejsza,w niewyjasniony sposob potrzebuje w lozku najwiecej miejsca... :)

Juz nad ranem, kiedy Bi z nami spala, slyszalam, ze gra jej w nosie. To by wyjasnialo problemy ze snem. A po poludniu odebralam ja od opiekunki ze stanem podgoraczkowym i glutem po pas. Czy raczej rozmazanym po calych policzkach... :/

Od godziny i mnie podejrzanie kreci w nosie i swedzi w gardle... Lyknelam sobie prochy. Tak profilaktycznie. Wyglada na to, ze juz tradycyjnie, podzielimy sie rodzinnie wiruskiem. Hurra... :(

wtorek, 22 października 2013

Uwaga: marudze!

Zreszta widze po znajomych blogach, ze nie tylko ja... Jakies przesilenie jesienne nas wszystkich dopada, czy jak? A ja wczoraj wzielam wolne z pracy, wiec przez 3 dni nie mialam nawet mozliwosci, zeby napisac, skomentowac, pocieszyc...

Mam dwa posty w roboczych, jeden tez zrzedzacy, ale chwilowo nie mam nastroju, zeby je konczyc. I sily, bo wypilam dzis (narazie) zaledwie jedna kawe. Napewno nie ostatnia...

Najmlodszego dopadlo jakies chorobsko... Wlasciwie wyglada to jak przeziebienie, ale niestety z goraczka i to wysoka. Wczoraj wieczorem doszla do 38.9 C... :( Od niedzieli ma zatkany nos, slychac ze nie moze oddychac, ale nic mu nie scieka... :/ W dodatku prawa gorna jedynka jest juz-juz, ale ciagle sie nie przebila. Buzia caly czas otwarta, plus pchajacy sie zabek, oznaczaja hektolitry sliny, co go przebiore, za chwilke bodziak znow mokry...

Wiadomo tez jakie mielismy ostatnie dwie nocki. Nie wiadomo? No to opisze. :)

W niedziele Niko budzil sie co godzine az do 23:30. Potem stanowczo odmowil odlozenia do lozeczka. Wtedy tez poraz pierwszy wydal mi sie podejrzanie cieply. Poniewaz zawodzil i jojczal, dalam mu dawke syropu przeciwgoraczkowego/ przeciwbolowego. Nie pomoglo, za to go rozbudzilo. Naprzemian ryczal i usilowal sie bawic moimi wlosami. Wszystko, byle by nie spac. I tak do 3:15. Wymordowany wreszcie usnal. Na szczescie mialam wolne, a Nik wymeczony nocnymi harcami spal do 8:30, wiec i reszta domownikow odespala.

Wczoraj w nocy znow zbudzil sie o magicznej godzinie 23:30 i nie mogac oddychac marudzil, swirowal, zasypial tylko na rekach w pozycji pionowej. Probowalam przysypiac razem z nim na kanapie, ale sie nie dalo. Caly czas bylam czujna, bo balam sie, ze sie ze mnie sturla. I wez tu przydrzemaj... :( Jakos wytrwalam do 2:00. M. wrocil do domu, a ja przekazalam mu tylko syna i walnelam sie do lozka, zeby zlapac chociaz te 2 godzinki snu. O 4:30 zbudzily mnie ryki Mlodego. Przejelam go z powrotem, zeby z kolei M. mogl sie przespac. Nawet po cycku, Nik domagal sie noszenia i kolysania. Wreszcie padl o 5:20. Przestawilam budzik na 6:10, zeby jeszcze choc chwilke sie kimnac. I znow wyladowalam w pracy z prawie polgodzinnym spoznieniem...

Najgorsze, ze nie mam pojecia skad Nik zlapal to przeziebienie. Oprocz niego wszyscy jestesmy zdrowi. Musial gdzies zmarznac, albo go przewialo. Pogode rzeczywiscie mamy troche zdradliwa. Niby cieple slonko, ale jak zawieje, to az dreszcze przechodza... Staram sie ubierac dzieciaki odpowiednio, ale widocznie zawiodlam... :(

No nic, wyzalilam sie. :) Poniewaz Niko od rana ciagle wyje, umowilam sie na 15 do lekarza. Niech go obejrzy, oslucha... Oby to bylo zwykle przeziebienie...

Ide po nastepna kawe...

piątek, 18 października 2013

Jak nie zwariowac z niemowleciem, czyli Niezbednik Mlodego Rodzica + dopisany laktator :)

Przedstawiam liste dupereli, ktore uratowaly maja nadwatlona psychike przed kompletna kapitulacja podczas pierwszych miesiecy zycia moich dzieci. Po czesci dla siebie na pamiatke. A moze przy okazji przeczytaja to jacys przyszli rodzice i skorzystaja? :)

Bi:

Lezaczek, koniecznie z wibracjami
Oj tak, to byl hit! Kilka razy juz chyba wspominalam, ze Bi byla stra-szna! do spania w dzien. Po pierwszych kilku dniach rwania wlosow z glowy, odkrylismy wibracje! Sam lezaczek tez Malej Damie nie odpowiadal, muzyczki denerwowaly, ale wlaczone wibracje i Panna natychmiast zaliczala odplyw w objecia Morfeusza! :) Szkoda, ze przy wyborze lezaczka, zachwycila nas moskitiera, dzieki czemu moglismy wystawiac Bi do spania na swieze powietrze. Oprocz tej, w sumie waznej zalety, nasz lezaczek okazal sie malo wytrzymaly. Wg. instrukcji powinien sluzyc nam okolo pol roku, ale w praktyce (poniewaz Bi jak i jej brat byla sporym niemowleciem) posluzyl nam niecale 3 miesiace, po czym zaczal uginac sie niemal do ziemi pod ciezarem malego klopsa. :)

Kolyska
Nie wiem co bym bez niej zrobila. Chociaz nie, wlasciwie to wiem. Nosilabym Bi na rekach pol nocy. A tak? Poniewaz kolyska stala zaraz kolo lozka, wiec jak Mloda zaczynala swoje jeki, na wpol spiac wyciagalam reke i bujalam i bujalam i buuujaaalam... Poki kolyska byla w ruchu, Bi przysypiala. Przestawalam bujac - budzila sie. I tak nieraz pol godziny, kilka razy w nocy... Ale jakie bicepsy sobie wyrobilam w prawym ramieniu! ;)

Nik:

Bujak
To bylo prawdziwe wybawienie w nocy! Szczegolnie, ze Nik, w przeciwienstwie do siostry, dostawal spazmow kiedy zaczynalam bujac kolyska. A kolysanie bujaka, mimo, ze pozornie takie same, uspokajalo go. I badz tu czlowieku madry... W ktoryms momencie spedzal w tym bujaku niemal pol nocy i strasznie sie balam co bedzie, jak z niego wyrosnie. Niepotrzebnie. Kiedy skonczyl okolo 6-7 miesiecy, Nik sam z niego zrezygnowal. W tym czasie zaczal spac na brzuszku, a w bujaku musial byc na pleckach i jeszcze dodatkowo przypiety. Nic dziwnego, ze wsadzony do niego, zaczynal glosno protestowac... :)

Kocyki do otulania
Gotowe otulacze zupelnie nie zdaly u nas egzaminu, bo Nikowi zawsze udawalo sie oswobodzic przynajmniej jedna reke i natychmiast sie budzil. A sposob owijania cieniutkimi, flanelowymi kocykami podpatrzylam u pielegniarek w szpitalu (tu nie stosuje sie rozkow, tylko dzieci sa wlasnie ciasno otulane kocykami na "gasienniczke") i choc na poczatku wydawalo mi sie, ze dziecku musi byc strasznie ciasno, to predko sie przekonalam, ze kiedy zablokuje sie noworodkowi naturalny odruch wyrzutu ramion, jest znacznie spokojniejszy. Wszystko zalezy oczywiscie od dziecka. Bi tolerowala owijanie w szpitalu, ale w ciagu kilku dni od wyjscia do domu, otulanie zaczelo ja draznic. Nik za to je uwielbial! Dopiero kiedy mial okolo miesiaca zaczal okazywac zlosc kiedy sie go owijalo. A wtedy i tak robil sie juz za "stary" na otulanie, poniewaz po miesiacu moze ono hamowac rozwoj ruchowy dziecka.

Oboje:

Rozek
Tak jak pisalam wyzej, tutaj sie ich nie stosuje i ciezko je w ogole dostac, ja jednak mialam szczescie i otrzymalam dwa po mojej siostrzenicy. Co ja bym bez nich zrobila! Szkoda, ze niemowlaki tak szybko z nich wyrastaja... Bi owijalam w rozek od poczatku, Nika od czasu kiedy znienawidzil otulanie. Pokochalam rozki za to, ze tak latwo mozna w nich odlozyc spiace dziecko, nie budzac go. Poniewaz moje dzieci usypialy niemal zawsze przy piersi, szczegolnie w nocy rozek to bylo zbawienie. Tak tak, wbrew zaleceniom lekarzy, specjalistow, tesciowej i calej rzeszy innych madrali, odkladalam spiace dzieci po karmieniu bez odbijania. I zadne nie mialo kolek, gazow, czy innych brzuszkowych problemow. :)

Spiworki do spania
Kiedy moje maluchy (ku rozpaczy rodzicow) wyrosly z rozkow, powstal problem z rozkopywaniem sie z kocykow i budzeniem z powodu chlodu. Bylo to szczegolnie wazne przy Niku, ktory urodzil sie zima. Tu z pomoca przyszly mi spiworki. Kolejny cudowny wynalazek! Pokochalam je tak bardzo, ze Bi spi w spiworkach do dzis, chociaz dochodzimy juz do najwiekszego posiadanego rozmiaru i niedlugo trzeba bedzie przejsc na zwykla koldre. :( Tutaj znow przyszla mi z pomoca siostra, bo mozna u mnie dostac spiworki, ale wylacznie polarkowe i tylko do rozmiaru okolo 18 mies. Od siorki dostalam caly stos grubszych, kolderkowych i takich duzych, ze Bi spokojnie powinna pospac w nich do okolo 3 lat.

Karuzela
Zarowno Bi jak i Nik, po skonczeniu okolo 4-6 tygodni, zakochali sie w karuzeli (my mielismy FisherPrice Rainforest) zawieszonej nad kolyska. Dawalo mi to chwile wytchnienia po kazdym karmieniu, kiedy moglam sie spokojnie oporzadzic, a oni ukladali sobie zarelko w brzuszkach (szczegolnie wazne bylo to przy Bi, ktorej strasznie sie ulewalo). :) Nik lubil patrzec na karuzelke jeszcze niedawno, ale jakis miesiac temu bardziej spodobalo mu sie majstrowanie przy niej, w koncu udalo mu sie sciagnac ja sobie na glowe i wyladowala w piwnicy. :)

Mata edukacyjna
Kolejna zabawka dajaca chwile spokoju rodzicom. Moje dzieci po prostu ja uwielbialy. W naszej (nie pamietam firmy) u gory byla pozytywka ze swiatelkami i oboje przygladali sie im z fascynacja. Bi uwielbiala tez kiedy gimnastykowalam jej nozki w rytm muzyczki (a Nik sie zawsze wsciekal, kazde dziecko inne...). Mata przydala sie tez do lezenia na brzuszku, bo mamy w domu niewiele dywanow, wiec stanowila miekkie podloze. U nas matka edukacyjna byla w uzyciu praktycznie az dzieci zaczely raczkowac.

Podgrzewacz na nawilzone chusteczki
Ktos moze uznac to za zbedny luksus, ale ja bardzo polecam. W koncu wyobrazcie sobie, ze macie cieplutka dupke, owinieta w pieluche i spiochy, a tu nagle nie dosc, ze ktos was rozbiera, to jeszcze dotyka was mokra, zimna szmatka. Brr... Ja mialam podgrzewacz juz z Bi, ale przy Niku szczegolnie go sobie cenilam, bo wiadomo, zima w domu bylo raczej chlodno.

Podgrzewacz do mleka
Tu oczywiscie zalezy od karmienia. Nam podgrzewacz przydal sie dopiero jak wrocilam do pracy, bo M. musial podgrzewac moje zamrozone mleko. Wczesniej, kiedy karmilam wylacznie piersia, stal sobie na polce zbierajac kurz.
Mamy tez podgrzewacz samochodowy, ktorego nie uzylismy ani razu, bo nie bylo takiej potrzeby, w koncu matka zawsze ma cycki przy sobie. :)

Laktator
Nie moge uwierzyc, ze o nim zapomnialam! Po urodzeniu Bi przez kilka dobrych dni nie mialam pokarmu. Az balam sie, ze nie dane mi bedzie karmic piersia. Za to jak juz zaczelam mleko produkowac, to jak prawdziwa dojna krowa! Myslalam, ze cycki pekna mi w szwach! Bi nie mogla sie dobrze przyssac tak byly pelne, krztusila sie, koniec koncow wypijala tylko troche, a ja dalej zostawalam z piersiami jak kamienie, bolem i uczuciem goraca. Zaopatrzylam sie jeszcze przed porodem w taniutka, elektryczna pompke, wiec poszla w ruch. Coz, okazalo sie, ze laktator to cos, na czym nie mozna oszczedzac! Ten pierwszy, tani, w ogole nie ciagnal! M. pedzil do sklepu na zlamanie karku (a ja, cala obolala i rozhisteryzowana modlilam sie, zeby juz wrocil!), zeby zdazyc przed zamknieciem i kupic mi pompe z prawdziwego zdarzenia. Wybralam Philips Avent i byl to strzal w dziesiatke! Pompa przezyla pierwszy nawal pokarmu, potem 4 miesiace odciagania w pracy mleka dla Bi, a nastepnie 5 miesiecy odciagania dla Nika. Ani razu nie zawiodla.
Mialam tez malutka, reczna pompke Medeli, ktora dostalam w szpitalu. Dzialala w porzadku, ale reczne odciaganie to ciezka praca. Pomagalam nia sobie czasem w domu, na szybkiego, ale do regularnego, porzadnego odciagania w pracy, konieczna jest jednak mocna, elektryczna pompa.

No dobrze, wymienilam to, co mi sie bardzo przydalo. Czemu wiec nie dodac rzeczy, ktore przy moich dzieciach nie zdaly egzaminu? ;)

Smoczki
W przeciwienstwie do niektorych rodzicow, chcialam, zeby moje dzieci uzywaly smoczka. Niemowleta smoczkowe sa ogolnie spokojniejsze i latwiej zasypiaja. Niestety, moje okazaly sie kompletnie antysmoczkowe. Bi, przez pierwsze pol roku dawala sie jeszcze "zapchac" smokiem od czasu do czasu, ale Nik odrzucil go zupelnie juz w szpitalu.

Chodzik
Tutaj to byl akurat nasz, swiadomy wybor. Jestem zdecydowana przeciwniczka chodzikow. Dziecko nie uczy sie w nich ani prawidlowej postawy, ani utrzymywania rownowagi. Wyjete potem z chodzika nie ma pojecia jak stanac opierajac na stopach caly ciezar ciala i chodzic. Wole, zeby moje dzieci uczyly sie poruszac przy meblach, stopniowo sie puszczajac i samodzielnie stawiajac pierwsze kroczki.

Elektroniczna niania/ monitor oddechu
Monitor oddechu sprawilismy sobie, a jakze. Tyle, ze okazalo sie, ze nie da rady go zastosowac w kolysce. A kiedy Bi urosla na tyle, ze przenieslismy ja do lozeczka, cala panika i paranoja swiezo upieczonych rodzicow juz nam przeszla. Kiedy urodzil sie Nik, nawet juz jej nie wyciagalismy. :)Natomiast elektroniczna niania, w naszym parterowym, malutkim i mega akustycznym domku, byla zupelnie bez sensu i nawet jej nie kupilismy.

Po spisaniu tego wszystkiego, poraz kolejny naszla mnie refleksja, jak do cholery radzily sobie nasze matki, babki, prababki??? Bez pieluch jednorazowych, bez pralki automatycznej lub nawet bez biezacej wody??? Bez centralnego ogrzewania w domu? O kolorowych, grajacych zabawkach, karuzelach czy matach edukacyjnych juz nie wspomne... Ja teraz, w dzisiejszych czasach narzekam, ze przy dzieciach nie mam na nic czasu! A gdybym jeszcze musiala zagrzac wode w garnku do pralki "Frani" (pomine juz przynoszenie wody ze studni), wyprac ubranka i pieluchy, wygotowac te ostatnie i wykrochmalic? Zdjac ze sznura te suche, wyprasowac i poskladac? Samo przygotowanie pieluch na dzien-dwa zajmowalo pol dnia! A gdzie jeszcze opieka nad niemowlakiem, spacer, ugotowanie obiadu i posprzatanie domu???
Moi rodzice mieli co prawda centralne ogrzewanie i biezaca ciepla wode, ale jeszcze jak urodzila sie siostra, mieli wlasnie "Franie". Jedna z moich babci miala biezaca wode, ale tylko zimna, a mieszkanie opalane weglem. Druga babcia musiala nosic wode ze studni i miala w domu piece kaflowe i kuchenke zeliwna na drewno. Jak one to wszystko ogarnialy??? Ja nie wiem, ale chyba 30 lat temu i dawniej, doba musiala miec wiecej niz 24 godziny! :)

czwartek, 17 października 2013

Doczekalam sie!

Dialog z wczorajszego wieczora:

Ja (przytulajac Bi): "Kocham cie, moja dziewczynko."
Bi: "ja ocham mame!"

Czekalam na to niemal dwa i pol roku, ale warto bylo... :)

środa, 16 października 2013

Misja: autodestrukcja

Chyba w miare jak Nik rozwija sie ruchowo, bede musiala zaczac nowa serie - o szalenstwach Pana Kokusia. Moj syn konsekwentnie dazy do samozaglady! Dobrze, ze w sobote bylam u fryzjera. Swieza warstwa pasemek skutecznie zakryje ta garsc siwych wlosow, ktore na bank "wyskoczyly" mi po wczorajszym wieczorze!

Niko znalazl sobie nowa, swietna zabawe. Odchyla sie do tylu i leci na glowe nie patrzac, za to zasmiewajac sie do rozpuku! Robi tak co prawda tylko jak ktos siedzi przy nim, ale nawet bedac zaraz kolo niego trzeba miec niezly refleks, zeby go zlapac! A przy tym odchyla sie tak mocno, ze kilka razy mimo, ze ramieniem podparlam mu plecki, to glowa zatrzymala mu sie doslownie kilka milimetrow od podlogi! No i w tym glupiutkim, 10-miesiecznym mozdzku nie zdaje sobie sprawy, ze matka, nawet siedzac albo lezac kolo niego, moze akurat odwrocic sie do starszego dziecka, ktore wpadlo na genialny pomysl przemalowania stolu na zielono, albo ktore wlasnie zdecydowalo rozebrac sie do rosolu. I trzeba je sprowadzic do pionu. Nie... Niko usmiechnie sie szelmowsko, z mina "lap mnie" i sruuu... leci do tylu!

Poza tym chodzi przy "pchaczu". Z tego sie akurat ciesze, bo Bi panicznie sie tego pchacza bala, zaczela sie nim bawic dopiero, jak juz samodzielnie chodzila, co bylo zupelnie bez sensu. Nik sie pchacza nie boi, a wrecz przeciwnie. Niestety, pchacz zapiernicza po parkiecie jak odrzutowiec (dywany mamy posciagane na okolicznosc nocnikowania Bi), a Nik trzyma sie go nonszalancko jedna reka! I nie, nie jest taki zdolny. Dopiero zaczyna chodzic za jedna raczke, wiec rownowage jeszcze nie do konca ma wycwiczona, ale trzymanie sie obiema najwyrazniej nie dostarcza mu wystarczajacej ilosci wrazen...

Dopiero co sie to-to nauczylo stac z podparciem, dopiero zaczelo po kilka sekund stac samodzielnie... A wczoraj ten maly agent stanal sobie przy drzwiach na paluszkach, na samych czubkach paluszkow, usilujac dosiegnac klamki! Oprocz tego, Nik poczul sie na tyle pewnie, ze stojac bez trzymanki wymachuje roznymi przedmiotami. Notorycznie powoduje to utrate rownowagi i klapniecie z calym impetem na dupke. I ryk. Ale radzi sobie coraz lepiej. :)

A na koniec zaczal bawic sie w przymykanie i otwieranie drzwi. Na poczatku bylo troche zlosci, bo wasne nogi przeszkadzaly mu w tym fascynujacym procederze. Ale szybko zalapal jak sobie samemu nie przeszkadzac i mial zabawe na calego! A ja stalam i trzymalam sie framugi, zeby w razie czego, wlasnymi rekoma zapobiec przycieciu malych paluszkow...

Lobuz... ;))

poniedziałek, 14 października 2013

Szalenstwa panny Bi

Chodzi to dziecko za mna i marudzi: "Ja mame opa, ooopaaa ja maaameee...". Najpierw zaczelam wyklad jak to mama jest za ciezka i Bi nie da rady, itd. Poniewaz jednak mala nie odpuszcza, w koncu stwierdzilam "dobrze, sprobuj mame podniesc". Bi ochoczo pobiegla, zlapala mnie za fraki i ciaaagnie w gore, sapie, az w koncu stwierdza z fochem: "Bibi nie mame opa!".
No ja sie nie prosilam. :)

Ktoregos dnia Bi obserwowala jak daje lekarstwo przeciwbolowe Nikowi. Poniewaz zawolana z niej lekomanka, oswiadcza, ze ona tez chce. Tlumacze, ze to nie soczek, tylko lekarstwo i pije sie je kiedy ma sie goraczke albo kiedy cos boli. Na to Bi lapie sie za policzek i jojczy "Boooliii...". :)

W ogole ostatnio czesto przychodzi i oznajmia, ze ma "boo-boo", pokazujac przypadkowe czesci ciala. Na pytanie co sie stalo, ze ja boli, bardzo obrazowo przechyla sie w bok, tlumaczac jednoczesnie, ze "Ja ba (upadlam), mama, ja ba!". Taka nieszkodliwa proba zwrocenia na siebie uwagi. :)

Bodajze w sobote rano , wpadla do lazienki w stroju "Ewy". Pytam czemu jest gola, a na to Bi: "Ja nie gola (dokladnie tak, bez polskich liter)" i pokazuje... skarpetki na stopach! ;)

Poza tym nieuchronnie nadeszla do nas faza, ktora nawiedza predzej czy pozniej chyba kazdych rodzicow. To etap na MOJE... Wszystko jest MOJE, albo angielskie MY, bo Bi stosuje je naprzemiennie. Pol biedy jak wylicza swoje misie i inne zabawki: "To moje, moje, my, moje...". Ale ostatnio "moje" jest wszystko co uda jej sie zlapac w male raczki. Mama zostawi telefon na stoliku? "MOJE"! Uda sie Bi siegnac tatowy dezodorant? "MY!!!" A wczoraj przeszla sama siebie. Na zakupach ublagala jeden z plastikowych woreczkow na warzywa lub owoce, po czym wladowala do niego co jej sie udalo zmiescic z koszyka. Przy kasie jakims cudem bez sprzeciwu wyladowala to wszystko na tasme i pozwolila zeskanowac, ale potem skrupulatnie z powrotem wladowala do woreczka. Problem zaczal sie w domu. Bi glosno odmowila rozpakowania woreczka i schowania zakupow do szafek/lodowki, bo to przeciez "MOOOJEEE!!!"... ;)

A od kilku dni zagoscily u nas w domu dwa magiczne slowa:
kuje = dziekuje
oche = prosze
Jeszcze nie stosowane tak czesto jak bym chciala, ale pracujemy nad tym . :)

piątek, 11 października 2013

Dziesiec!

Niko skonczyl wczoraj 10 miesiecy! Czas leci jak szalony! Mam wrazenie, ze dopiero co pisalam podsumowanie 9 miesiaca, a tu prosze - 10-ty nam stuknal! :)

Jaki jest moj dziesieciomiesieczny chlopcys?

Od ostatniego podsumowania rozmiarowo malo sie w sumie zmienil. Tyle, ze nagle spodnie na 9 miesiecy zrobily sie za krotkie, wiec musialy sie Nikowi wydluzyc nogi. Te na 12 miesiecy jednak sa nadal przydlugie i ciagle sobie przydeptuje piety. :)
Poza tym jak patrze na zdjecia, to Nik w koncu przestaje byc taka okragla kuleczka, a nabiera "chlopiecych" ksztaltow. Oplaca sie szalec. :)

Oprocz pojedynczych gorszych dni zwiazanych z choroba lub zabkowaniem (lub niewiadomoczym), Niko jest bardzo wesolym niemowlakiem. Ciagle sie smieje, potrafi sie tez sam zabawic na 10-15 minut. Jest malym przytulaskiem. Czesto podchodzi do moich nog i wspina sie do pozycji stojacej jeczac i zawodzac. A wziety na rece, przytula sie do mojej szyi. Slodkie to jest. Trwa pare sekund, po czym limit czulosci zostaje wyczerpany i Nik wyrywa sie i pedzi do dalszej zabawy. :)

Ostatni hit? Kiedy przytulam nos do jego pulchnego karczycha i mamrocze "ty niedobry Gargamelu". Mowie bardzo szybko i oczywiscie glos mam zduszony, wiec wychodzi cos na ksztalt "ty beboby bababebu". :) Z niewiadomych przyczyn strasznie to Nika rozsmiesza i rechocze w glos.

Ostatnio gada jak nakrecony. Lazi po domu i ciagle nawija: "ba-ba, da-da, ge-ge, la-la", itd. Pojawilo sie tez "mammama". Poniewaz wymawia je najczesciej jak domaga sie wziecia na rece, wiec jestem sklonna uznac to za prototyp "mama". :)

Nadal najciekawsza zabawka sa wszelkiego rodzaju koleczka. Kiedy Niko ryczy, ze drzwi do lazienki albo bramka do kuchni jest zamknieta, wystarczy przewrocic jezdzik, albo wozek dla lalek (jesli siostra pozwoli) do gory nogami i dziecko od razu wesolo kreci sobie kolkami i ma radoche na kilka(nascie) minut.

Lubi sie kapac i glosno protestuje przy wyciaganiu z wanny i wycieraniu. Nie lubi przewijania, ale tu raczej obraca sie i probuje zwiac z przewijaka. :)

Karmiony jest piersia 3 razy dziennie. Odpukac w niemalowane, przestal mnie gryzc przy jedzeniu. Popoludniowe karmienie jednak chyba nie powinno sie liczyc, bo trwa w porywach 2-3 minuty na kazdej stronie. Potem jest wyginanie i wrzask. Ale wieczorem i w nocy ssie w miare ladnie.
Skonczylam w koncu sciagac mleko w pracy. Okazuje sie jednak, ze porobilam takie zapasy w zamrazarce, ze M. zajelo 3 tygodnie, zeby je zuzyc. :)

Nik przekonal sie wreszcie do malych, rozpuszczalnych chrupeczek. Nie ma juz najmniejszego problemu z precyzja, trafia do buzi bezblednie.

Nadal budzi sie na karmienie okolo 4 nad ranem. Tak juz chyba zostanie az do odstawienia, chyba ze wydarzy sie cud... Poza tym nocki mamy rozne, raz budzi sie raz, innym razem 4 razy, jeszcze innym odmawia spania przez 2 godziny... :/

Zebow ma 3. We wtorek przebila sie lewa, gorna jedynka. A i druga jest juz na "wylocie". :)

Niko chodzi sobie juz swobodnie wzdluz mebli. Probuje tez przejsc np. od stolika do kanapy. Nie zawsze sie udaje, ale jak zle wymierzy odleglosc, to po prostu klapie na czworaka i tak sie przemieszcza do upatrzonego mebla. :)

Wczoraj odwrocilam sie do Bi, a Nik wykorzystal ten moment, zeby poleciec centralnie glowa do tylu, prosto jak kloda. Ryku bylo co niemiara! Przytulajac i pocieszajac, zachodzilam w glowe jak to sie stalo?! Bo przeciez on zawsze pieknie klapie na pupe, ostatnio tak polecial na glowe jak uczyl sie siadac! Wszystko wyjasnilo sie pare godzin pozniej. Nik wspial sie po mnie, stanal, po czym sie... puscil! I stal tak usmiechniety od ucha do ucha i strasznie z siebie dumny! Po chwili oczywiscie stracil rownowage i polecial, ale tym razem go zlapalam. Powtorzyl potem ten wyczyn jeszcze dwa razy, wiec to nie przypadek. Potrafi ustac bez trzymanki 6-7 sekund, liczylam. :)
Ciekawe czy "podepcze" roczek?

Ostatnio mi nie do konca po drodze z aparatem, wiec zdjecie sprzed 2 tygodni:

 

środa, 9 października 2013

Z serii: szalenstwa Panny Bi

Pomalu sie to moje dziecie rozgaduje. Zarowno w jezyku polskim, jak i angielskim.

Od kilku dni, cokolwiek spadnie, rozbije sie, przewroci, rozleje, z ust mojej corci pada dramatyczne: "Oh, nooo!!!".

Kiedy wczoraj kladlam ja wieczorem do lozka, zamiast jak zwykle zazadac, abym posiedziala z nia az zasnie, oznajmila despotycznie: "Mama idz!". A po paru sekundach dodala po angielsku (bo moze matka nie zrozumiala) "Go!". ;)

Przedwczoraj miala (ostatnio czesta) faze na zabieranie zabawek Nikowi. Kiedy poraz fafnasty uspokajalam ryczacego syna, jednoczesnie tlumaczac corce, ze zabawkami nalezy sie dzielic, w koncu wypalilam: "Bi, ja kiedys z toba nie wytrzymam i dostaniesz klapsa!". A na to moje dziecie, zakrywajac zagrozona czesc ciala: "mama bij pupe nie!". Tak mnie tym rozsmieszyla, ze nawet gdyby rzeczywiscie swierzbila mnie reka, darowalabym jej kolejny wybryk. :)

Z wymowa niektorych wyrazow jest jednak na bakier. Nie wiem od czego to zalezy, bo wiekszosc powtarza calkiem czysto i zrozumiale, ale niektore slowa wymawia jako wlasciwie dzwieki, np. kwiatek - hahe, prosze - hohe. Zawsze w takich dzwiekonasladowczych slowach burczy literka "h", na ktora Bi wymienia wszystkie gloski, ktorych nie jest w stanie powtorzyc.

Poza gadaniem uczy sie pic z normalnego kubka. Stwierdzilam, ze niemal 2.5 roku to czas najwyzszy. No coz, narazie jest tragedia. Nie tylko leje jej sie po brodzie i bluzkach, ale notorycznie zapomina, ze nie trzyma w reku niekapka i macha kubkiem na wszystkie strony, albo nieuwaznie go przechyla. W rezultacie polowa zawartosci laduje na swiezo umytej podlodze... Oczywiscie moje polecenie, zeby podczas picia usiadla spokojnie przy stoliku, puszcza mimo uszu... :/

Nie wiem czy Wasze dzieci tak maja, ale Bi od kilku tygodni nie chce sama rysowac. Zamecza za to wszystkich domownikow i gosci, zeby rysowali jej pieski, kotki, owieczki, itd. Szczegolnie krowy sobie upodobala. Chyba z setki juz jej ich narysowalam! Z taka iloscia krow moglabym byc bogatym hodowca i mieszkac na rancho gdzies w Texasie! :) Ale kiedy mowie Bi, zeby teraz ona cos narysowala, zaczyna plakac. Nie mam pojecia skad jej sie to wzielo... Wczoraj w koncu sie zaparlam, nie odpuscilam, a Bi po 15 minutach wycia, wziela kredki i zaczela dorysowywac moim krowom bazgroly, tlumaczac, ze to "am am" (jedzenie). :)

Oprocz tego, Bi to typowa kobieta. Ba, kobieta bardziej kobieca niz jej wlasna matka! Bi pala bowiem miloscia do butow. Na moje platfusy malo co pasuje, mam wiec butow jak na lekarstwo i kupuje nowe tylko jak stare juz mi sie doslownie rozlatuja. Bi za to kazda nowa pare oglada ze szczerym zachwytem, niewazne czy sa to sliczne balerinki w kwiatuszki, adidasy, czy jak wczoraj - sniegowce. Kazdy but wyciaga z pudla z okrzykami w stylu "laaal!!! Nastepnie naklada na nogi i nie daje ich sobie sciagnac! Musze je chowac kiedy idzie spac, inaczej chodzilaby w kozakach calymi dniami! :)

Poza tym chyba nie mialam okazji napisac, ze Bi pieknie jezdzi na rowerku. Wyrobila sobie miesnie nog i teraz pedalowanie to dla niej zaden problem, chyba ze pod gorke, wtedy trzeba ja lekko popchnac. Nauczyla sie tez sterowac i radzi sobie swietnie, tyle ze bardzo latwo ja rozproszyc. Rozglada sie na wszystkie strony i w rezultacie juz pare razy wyladowala w krzakach i na plocie. :) Na poczatku bylam zla, ze nie zdecydowalam sie na rowerek biegowy, ale teraz stwierdzam, ze trzykolowy to tez byl dobry wybor. Mysle, ze na biegowym trudniej byloby jej zalapac o co chodzi. A tak, umie pedalowac i sterowac, teraz tylko maly kurs lapania rownowagi i bedzie jezdzic na normalnym rowerze. Ale to za jakies 2-3 lata. :)

poniedziałek, 7 października 2013

Weekend spod znaku wqurwa...

Chyba powinnam zaczac nowy cykl postow... I z gory przepraszam, ale bedzie dlugo i zrzedliwie... :(

Rodzicielstwo kiepsko wplywa na moja i M. cierpliwosc, a takze na nasze wzajemne stosunki... Ostatnimi czasy wiecej sobot i niedziel uplywa nam na "cichych" dniach, niz na cieszeniu sie zyciem rodzinnym. Ech...

Zaczelo sie dosc niewinnie. Potwor Starszy stwierdzil, ze pobudka o 6 rano w sobote pasuje jak ulal. Poniewaz M. polozyl sie o 2 nad ranem (tak wraca z pracy), a ja wstawalam co godzine (!) do Potwora Mlodszego, wiec nie, pobudka o 6 nie pasowala nam ani troche. Potwor Starszy nie dal sie oczywiscie spacyfikowac bajka, ani zaproszeniem do lozka rodzicow, tylko uwiesil ojcowskiej reki, zawodzac (zbyt glosno) "tata, choc! TATA, CHOOOC!!!" Wystarczylo 15 minut takich jekow, zeby obudzic Potwora Mlodszego... I tak zaczelismy weekend o 6...

Przez chwilke bylo nawet ok. Dzieci bawily sie na podlodze, a rodzice ziewali na kanapie... Sielanka trwala moze pol godziny. Potem zaczely sie zwyczajowe wrzaski, odpychanie, uwieszanie mamy i taty, przy czym ani mlodsze, ani starsze dziecko nie wiedzialo tak naprawde czego chce. Potem protest przy ubieraniu, plucie sniadaniem po kuchni, albo wymyslanie, ze "Jajo da! Nie, jajo nie, kake (kaszke)! Nie, kake nie, to (wskazujac na maslo orzechowe)!" A po sprobowaniu/ nadgryzieniu kazdej z w/w rzeczy, stwierdzeniu, ze na sniadanie jednak najlepsze bedzie "ciacio" (ciastko)! No, napewno!

Poranek byl wiec "wesoly". W koncu postanowilismy, ze przyda sie nam wszystkim zmiana otoczenia i stwierdzilismy, ze pojedziemy na zakupy, po drodze ratujac sie kawka. Blad, wielki blad! W sklepie, Bi uparla sie, zeby siedziec w koszyku. A niech siedzi, przynajmniej nie musze za nia ganiac po supermarkecie. Kolejny blad! Bo Potwor Starszy wykorzystal to, ze matka z ojcem ukladali menu na caly tydzien, otworzyl paczke zelkow i zanim sie spostrzeglismy wyzarl polowe zawartosci! Paczka zostala skonfiskowana, a dziecko wyjete z koszyka urzadzilo histerie na caly sklep. Widzicie czasem takie scenki u siebie, kiedy maluch rzuca sie na ziemie, kopie rodzicow i drze jape, ze slychac w najdalszym zakamarku wielkiego supermarketu? Co sobie wtedy myslicie? Zanim urodzilam dzieci, zawsze myslalam "Boze co za rodzice od stu bolesci, nie umieja wychowac bachora, nawet z dwulatkiem sobie nie radza". Taaa, kazdy taki madry zanim sam sprawi sobie potomstwo... Teraz raczej patrze na rodzicow ze wspolczuciem i omijam zrodlo halasu z daleka...

W kazdym razie Bi darla sie niezmordowanie przez reszte zakupow. W koncu doszlismy do kasy, a ta dalej wyje. W koncu nie wytrzymalam i wynioslam ja pod pacha ze sklepu na "pogadanke". W zasadzie nie ma szans zeby wytlumaczyc cokolwiek dwulatkowi w stanie kompletnej histerii, ale wyniesienie na dwor przynioslo pewien efekt. Bi zaczela sie drzec, ze chce spowrotem do sklepu. Wykorzystalam szanse i oznajmilam, ze wejdziemy dopiero kiedy sie uspokoi. I ta mala bestia w ciagu 2 minut przestala wyc i smarkac, zostal tylko lekki szloch (ktory juz jej podarowalam)!

Weszlam ponownie do sklepu kiedy M. placil juz za zakupy i pomyslalam, ze moze najgorsze juz za nami. Za takie myslenie zostalam ukarana w trybie natychmiastowym, jakzeby inaczej... M. zaczal goraczkowo machac i wolac, zebym podeszla do kasy. Okazalo sie, ze nowa karta debitowa nie dziala. Gotowki brak, innych kart tez. Pyta czy ja mam portfel. Oczywiscie nie mam... Nastepna godzina uplynela nam na poszukiwaniu najpierw bankomatu, bo ludzilismy sie, ze moze da sie z karty kase wyciagnac. Nie da sie, trzeba szukac najblizszego banku... W koncu znalezlismy, karta niby w porzadku, kase dalo sie wybrac. Wracamy do sklepu, karta dalej nie dziala, ale tym razem mamy gotowke... Oczywiscie malzonek wkurzony obiecuje sobie (na glos) jaka zje*ke sprawi paniom z banku, ktore juz drugi raz, bezskutecznie aktywuja ta sama karte. Poniewaz jednak to obietnica na wyrost, bo banki juz zamkniete, na kims trzeba wyladowac zlosc. Zona nadaje sie jak znalazl, wiec wysluchuje pretensji, ze nigdy nie biore ze soba portfela. No coz, to prawda, od niemal 6 lat naszego malzenstwa, jezeli jedziemy na zakupy razem, nie biore torebki ani portfela. Czego sie wiec spodziewal?! Poza tym, tym razem nawet gdybym portfel miala, to i tak nic by nie dalo, bo moja karta stracila waznosc, przyslali mi nowa, ktora to M. niechcacy wyrzucil do kosza razem z koperta! Nie omieszkalam mu tego oczywiscie wygarnac. Nie poprawilo mu to humoru, oj nie...

Nie wiem czy pisalam, ale moj malzonek ma jedna, wielka wade. Tzn. wad ma cala liste, ale ta jest szczegolnie wkurzajaca. Ja tez jestem nerwowa, ale wydre sie, ewentualnie kopne pare klockow, ktore teraz zawsze walaja sie po domu, wezme kilka glebszych oddechow i robi mi sie lepiej. Ale nie M. On, jak juz cos mu humor popsuje, to zamiast sie uspokoic to jeszcze sie nakreca i potrafi sie dasac przez kilka dni. Tak wiec Pan Zlosnik przestal sie odzywac. Na cala sobote. Najpierw staralam sie zachowywac naturalnie, ale poniewaz na moje pytania slyszalam burczenie albo polslowka, poddalam sie. W koncu, ile mozna?

W rezultacie zmarnowalismy cale sobotnie popoludnie. Dzieci wstaly z drzemek calkiem wczesnie, pogode mielismy cudna (ponad 20 stopni!), ale M. na moja propozycje, zeby pojechac na pobliski festyn, albo chociaz na plac zabaw, oswiadczyl, ze on nigdzie nie jedzie, moge sobie jechac sama.  No tak, ja sama i moje dwa Potwory! Wkurzylam sie wiec i zabralam za gotowanie (nienawidze gotowac, wiec mozecie sobie wyobrazic jaka bylam wsciekla). Teraz pluje sobie w brode, bo przez nasza glupote Bi caly weekend spedzila w domu, a moglam wziac chociaz ja. Trudno, jak czlowiek zly, to nie mysli logicznie...

Wczoraj z kolei mielismy akcje, pt. "kosciol". Jak wiadomo, M. musi byc na mszy. Od rana Niko dawal sie jednak we znaki, marudzil, plakal, niby tarl oczka, ale spac za cholere nie chcial, urzadzal darcie na kazda probe uspienia. W koncu oswiadczylam, ze nie jade do kosciola, wykorzystam cisze w domu i sprobuje go uspic. Kiedy M. szykowal sie do wyjscia, Nik urzadzil sobie ryk u mnie na rekach, wiec posadzilam go na ziemie stwierdzajac, ze jak chce sobie wyc, to przynajmniej nie musi robic tego prosto w moje ucho. Na to M. wzial malego i zaczal go ubierac. Nie pomogly moje argumenty, ze przeciez mlody urzadzi mu wycie cala msze, ze przeciez mialam go uspic jak sobie z Bi pojda, w koncu zeby ruszyl mozgownica, zamiast naburmuszac sie niewiadomo o co. Zatrzasnal mi drzwi przed nosem i poszedl. Hmm... Przynajmniej mialam choc raz czas na spokojne odkurzenie i umycie podlog. Ale naszych relacji to nie poprawilo, a wrecz przeciwnie. Po poludniu M. musial zalatwic pewna sprawe. Nie bylo go w domu prawie 3 godziny, zalatwil pomyslnie co trzeba i myslalam, ze moze troche poprawi mu sie humor.  Agdzie tam! Reszte dnia spedzil grzebiac przy autach (w deszczu) podczas gdy ja probowalam skonczyc gotowanie na caly tydzien, trzymajac jednoczesnie marudzacego Nika i z uwieszona u mojej nogi Bi, jeczaca, ze ona chce do taaatyyy...

Fajny weekend, nie? Po takich dwoch dniach, bardzo sie ciesze, ze pracuje i mam psychiczna odskocznie od marudzenia Potworkow i mezowskich fochow. ;)

A wieczorem zauwazylam, ze Nikowi niemal sie przebila jedna z gornych jedynek. To by wyjasnialo czemu caly weekend byl niemal nie do zniesienia...

piątek, 4 października 2013

Osmiopunktowa mieszanka, ze zaden tytul nie pasuje :)

Po pierwsze, to mam asystentke. Bi oczywiscie, ktoz inny zalapal by sie na tak wazne stanowisko? ;) Codziennie asystuje mi przy porannej toalecie. A moglaby jeszcze z godzinke pospac. Mnie tam by sie nie chcialo zrywac o 6, zeby patrzec jak matka doprowadza sie do stanu uzywalnosci. :) W kazdym razie podaje mi po kolei szczoteczke do zebow, balsam do ciala, potem krem, cienie, tusz, itd. Wszystko z dokladnym i powolnym, dwuletnim namaszczeniem. A jesli sama cos chwyce pierwsza, jest ryk jakby ja zywcem przypiekali! W rezultacie znow wypadam z domu jak torpeda i przyjezdzam do pracy 10 minut spozniona. :)

Po drugie, wczoraj byl jakis wysyp piratow drogowych albo skonczonych sklerotykow. Najpierw rano:
Autostrada trzypasmowa. Po lewej zjazd. Pan Slerotyk jedzie spokojnie prawym pasem. Nagle: ziiiuuut! Przejezdza przez wszystkie 3 pasy i wpada (doslownie) na zjazd! Zanim otrzasnelam sie z lekkiego szoku, Sklerotyk ponownie zmienia zdanie i zjezdza z pasa zjazdu, sruuu, spowrotem na autostrade!
Potem po poludniu:
Jest taki odcinek, gdzie dwie autostrady lacza sie na chwilke ze soba, zeby potem ponownie sie rozdzielic. W rezultacie powstaje jeden wielki kogel mogel, gdzie kierowcy przemieszczaja sie slalomem miedzy soba, zeby zjechac z jednej autostrady na druga, lub odwrotnie. Strasznie nie lubie tego odcinka, bo juz nieraz byly tam stluczki, taki robi sie balagan. Wczoraj wypadku na szczescie nie bylo, za to byl gosc z chwilowym zacmieniem. Zjechal na druga autostrade na samym poczatku zjazdu. I jechal sobie nia spokojnie, nic nie zapowiadalo, ze sie pogubil... Az dojechal do samiutkiego konca polaczonych autostrad (a to polaczenie ciagnie sie przez dobre pol kilometra jak nie dluzej), gdzie w ostatniej chwili skrecil spowrotem na pierwsza autostrade! Jak w ostatniej chwili? A tak, ze przejechal po martwym polu! A martwe pole w tym miejscu to nie bagatelka! Idzie lekko w gore (jedna autostrada opada w dol) i pelne jest wybojow, potluczonego szkla, gruzu i Bog wie czego jeszcze... I ten gosc nagle, lubu dubu, przelecial tamtedy, nawet nie zwalniajac, malo podwozia nie zgubil! Wariat jakis!

Po trzecie, kupilam Bi jesienne polbutki. Czas byl najwyzszy, bo na sandaly rano jest juz za chlodno, a dziecko powyrastalo mi ze wszystkich bucikow, oprocz adidasow. Ktore to adidasy co chwila prosza sie o pranie, a w czasie kiedy schna, Mala Dama musi w czyms chodzic. A ze w dzien wraca sloneczne lato i temperatura okolo 20 stopni, to kalosze raczej odpadaja... Spedzilam chyba 2 godziny na internecie, wybierajac, przebierajac i zastanawiajac sie nad rozmiarami, bo z rozpedu zaopatrzylam ja tez w dwie pary zimowych kozaczkow. :) Dobrze, ze kupuje jej buty z tylko jednej firmy, ktora ma zatwierdzenie Akademii Pediatrii, inaczej spedzilabym na internecine caly dzionek. :) Co nie zmienia faktu, ze sie lekko podlamalam. Na buty, ktore za kilka miesiecy beda juz za male, wydalam bowiem ponad 200 dolcow... :/ No trudno... Ciuszki czesto kupuje dzieciom uzywane (szczegolnie Nikowi, bo rosnie jak szalony), ale buty jednak wole kupic nowe. Kazdy bucik nabiera z czasem ksztaltu stopy, a po co maja im sie wykrzywiac nozki? Ale cena za takie malenkie butki, z ktorych dziecko zaraz wyrasta, lekko mnie szokuje. A za kilka miesiecy zacznie sie kupowanie dwoch zestawow, wtedy dopiero z torbami pojde! ;)

Po czwarte, Bi zesikala sie wczoraj dwa razy w gacie. Ostatnio zdarza jej sie dosc czesto. A juz nie miala praktycznie zadnych "wypadkow"! Opiekunka tez zauwazyla, ze czesciej popuszcza w pielucho-majtki. Polaczone z wieksza ruchliwoscia Nika i jej ostatnia agresja w stosunku do niego i wnioskuje, ze bidula jest zwyczajnie zestresowana nagla konkurencja o uwage rodzicow. Trzeba uzbroic sie z cierpliwosc i z czasem wszystko wroci do normy. Przynajmniej taka mam nadzieje...

Po piate, szykujac sie wieczorem do spania, pochylilam sie jeszcze nad psem (chrapiacym juz w najlepsze). I co widza moje zmeczone oczy??? Dwa opite, wielkie, obrzydliwe kleszcze! Bleee... Nienawidze kleszczy... Normalnie ich usuniecie zlecam mezowi, ale ze o tej porze jest w pracy, co bylo robic, sama wyjelam paskudztwa (czyli jak chce to potrafie, o!) i utopilam w kiblu. Ale jeszcze sie wzdrygam... Przy okazji spojrzalam w kalendarz i oczywiscie zapomnialam we wrzesniu spryskac nasza suczke Frontline! Czyli te kleszcze to moja wina... Taka jestem ostatnio zmeczona i rozkojarzona, ze nawet zapiski w kalendarzu nie pomagaja... :/

Po szoste, Bi odkryla nowa zabawe. Jak to bywa z zabawami, ktore sama wymysla (w przeciwienstwie do tych zainicjowanych przeze mnie), dodaje ona matce sprzatania... Pisalam, ze uwielbiam zmywalne kredki Crayoli? Pisalam. Kocham je za to, ze z taka latwoscia schodza z mebli, scian, skory i ubran. Niestety, podejrzewam, ze to efekt uboczny zmywalnosci, ale material, z ktorego kredki sa zrobione, bardzo latwo sie kruszy. W rezultacie kazda szybko sie zlamala na kilka czesci. Ale nie to jest najgorsze, bo nawet polamanymi mozna nadal rysowac, chociaz musze ciagle pilnowac, zeby Bi nie wysypala tych kawalkow, bo boje sie, ze Nik sie ktoryms zadlawi. Za to Bi odkryla jak latwo jest te kredki pokruszyc i teraz bez przerwy zeskrobuje wosk (nie wosk? Kij wie, co to jest...) paznokciami! I zostawia mi taka kupke zielonych/niebieskich/czerwonych okruchow! A Niko tylko czyha, zeby je dorwac i zjesc, wiec latam co i rusz ze scierka! Nie pomagaja tlumaczenia, grozby i prosby...

Po siodme, odkrywam "uroki" posiadania w domu chlopca. Kurde mole, Bi pierwszy "wypadek", kiedy poszla jej krew miala dobrze po skonczonym roczku. Mimo szalenstw, jakos byla na tyle ostrozna, ze nie robila sobie zazwyczaj krzywdy. A Nik? Nie dosc, ze sie zanosi az do omdlenia, czym juz przyprawia nas o zawal, to dzis reka mu sie podwinela, jak "pedzil" na czworakach, ze rabnal sie prosto nosem o podloge! Az mu krew poleciala z jednej dziurki! Cholerny kaskader, osiwieje przy nim!

Po osme, stwierdzam, ze z psem w domu, to jak miec troje dzieci. I razem konspiruja, zeby nie dac sie matce wyspac:
Polozylam sie o 21:50.
1:37 - Nikus kweka. Nasluchuje, oczekujac, ze moze pokreci sie i zasnie spowrotem. Ale nie, ryczy coraz glosniej, slysze w dodatku, ze Bi zaczyna sie wiercic, wiec pedze, zeby uspokoic malego rozdarciucha.
Kolysze, caluje, szepcze, w koncu maly wtula sie w moje ramie i zasypia. W miedzy czasie M. wraca do domu, a ja slysze, jak pies lata po kuchni, skomle i skacze na drzwi. Ewidentnie bardzo chce wyjsc, a ja, uwiazana do dziecka, modle sie tylko, zeby maz juz otworzyl drzwi, zanim siersciuch zleje sie albo zerzyga na podloge.
W koncu M. wypuszcza psa, ja odkladam Nika i wracam do lozka.
Budzi mnie jakies piszczenie. Patrze na zegarek - 3:58. Mysle, ze to maly pewnie obudzil sie na cyca, ale cos mi nie gra. Nasluchuje. A to pies znowu lata po kuchni i popiskuje. Pedze wypuscic ruda bestie. Czego sie nazarla wczoraj w ogrodzie nie mam pojecia...
4:24 - tym razem placze zdecydowanie Niko. Ide go nakarmic. Ksiaze we snie rechocze do cyca. Ja ziewam...
5:03 - budzi mnie krzyk Bi. Zerwalam sie jak oparzona, ale panna najwyrazniej zakrzyczala przez sen i zasnela dalej...
Chwile potem maz budzi mnie szturchnieciem. Noszzzzz! Najwyrazniej mamrotalam cos na ksztalt "Bibi" przez sen, ale moglabym przysiac, ze snilam cos o pracy...
5:30 - dzwoni moj budzik. Pocieszam sie, ze za 1.5 godziny wypije spokojnie kawe przy biurku. ;)

środa, 2 października 2013

Z cyklu: Szalenstwa Panny Bi

Stwierdzam, ze przez to, ze nie mam mozliwosci pisania i komentowania w weekend, robia mi sie straszne blogowe zaleglosci. Zazwyczaj nadrabiam je conajmniej do srody, a jak juz ze wszystkim jestem na biezaco, to znow przychodzi weekend i ponownie zostaje w tyle! Syzyfowa praca! :)

Przedstawiam ostatnie rozmowki mojej coreczki:

Bi liczy (wersja fonetyczna): cy-teri-nain-tu-tri!

A zazwyczaj kiedy dostaje jeden zelek za zrobienie siusiu, potwierdza to tak: "dfa-teri-nain, nie?". W wolnym przekladzie dziecko upewnia sie tylko czy nie dostanie wiecej. :)

Ostatnio opiekunka opowiedziala mi jak Bi i druga dziewczynka (Ella) poklocily (czyt. niemal pobily) sie o samochodzik. Wygrala Bi. Ella stanela obok, spojrzala spode lba i wypalila:
E: "Gupa!"
Bi (oburzona): "Ja nie gupa!"

Tak zaczynaja sie epitety i wyzwiska... ;)

Bi gada w kolko: choha i nona, choha, nona. Wyraznie sa to wyrazy, ale nie moge zrozumiec o co jej chodzi. W koncu pytam: "Co jest choha i nona Bi? Co ty chcesz powiedziec?"
Bi: "Lola!"
Lola to w jej jezyku "woda".
Bingo!
Chocha = sucha, nona = mokra! Ale wez tu sie czlowieku domysl...

Na szczescie niektore wyrazy przychodza jej latwiej:

Bi chodzi i co chwila kicha. Mrucze: "Kurcze Bi, Ty cos mi podejrzanie kichasz, nie wiem czy nie bedziesz chora..."
Bi: "Nie, ja nie choja!"
Ja: "Nie bedziesz chora? Dobrze by bylo..."
Bi: "Tata choja!"

Okazalo sie, ze dziecko niewiele sie pomylilo, bo chociaz zaczelo smarkac pierwsze, to tatusia rozlozylo juz dwa dni pozniej... ;)