Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 24 lutego 2023

Dlugi weekend i ostatni pelny tydzien lutego

Na poczatek pokaze Wam jakie cudenka robi moja siostra. Wspomnialam na koniec poprzedniego posta, ze przyszla paczka od niej, ale nie zdazylam niczego udokumentowac. Potworki dostaly oczywiscie jakies drobiazgi, pizamki, Bi naszyjnik, Nik Lego.

Pizamka w czarne koty - ciotka trafila w 10 ;)


 

Zestaw (dosc skomplikowany, dla 10+ lat), zostal zlozony w okolo 3 godziny. Nieoplacalne :D

Ale oprocz tego, moja zdolna siorka, uszyla im po malutkiej maskotce i dorysowala do kazdej obrazek:

Odrecznie szyte

I recznie malowane

Czy nie sliczne? I takie malutkie, bo dla skali, obrazki w ramkach sa w rozmiarze standardowego zdjecia. Jesli macie ochote, mozecie zajrzec na Insta mojej siostry. Jej specjalnoscia sa smoki, ktore robi po prostu niesamowite, ale niestety, rekodzielo pochlania mnostwo czasu i kasy na materialy, wiec ceny tych cudeniek tez sa... niesamowite. ;)

Dlugi weekend (4-dniowy, z okazji President's Day), niestety byl niezbyt ekscytujacy... Jeszcze kilka tygodni temu, namawialam M. zeby cos na niego zaplanowac. Jest, wiadomo, zima, wiec pierwszym pomyslem byl wypad na narty, jak kilka lat temu. Malzonek ostro zaprotestowal. Stwierdzilam wiec, ze moze chociaz na jedna noc do hotelu z parkiem wodnym? Kolejny stanowczy protest. Jakis czas pozniej sam rzucil propozycje zeby moze dorzucic 2-3 dni i poleciec na Floryde albo Karaiby. Niestety, takie wyprawy trzeba by rezerwowac kilka miesiecy (a nie tygodni) wczesniej. Tam gdzie byly jeszcze miejsca, ceny zwalaly z nog. Ze wzgledu jednak na obecna sytuacje w mojej pracy, pewnie dobrze sie stalo, bo gryzlyby mnie wyrzuty suminia, a poza tym na wyjezdzie zawsze wydaje sie jeszcze dodatkowa kase... Ostatecznie przedluzony weekend spedzilismy wiec w chalupie i przez wiekszosc czasu zwyczajnie leniuchowalismy.

Sobota, 18 lutego, byla pierwszym dniem weekendu. President's Day wypadal w poniedzialek, ale dzieciaki dostaly w pakiecie wolny rowniez wtorek. Zaluje jednak, ze zmieniono zasady, bo jeszcze za czasow zerowki Bi oraz przedszkola Kokusia, mieli wolny caly tydzien w lutym. W kazdym razie, poczatek przedluzonego weekendu trzeba bylo "uczcic" dluzszym spaniem. ;) No, glownie ja oraz Nik, bo M. wstal jak zwykle skoro swit, a Bi tez dosc wczesnie. Niestety, po tych czterech dniach trzeba bedzie czekac na jakies dluzsze wolne az do Wielkiego Piatku... Cieszylam sie, ze moge spokojnie odespac, a M. nakarmi kociaka, tymczasem nalal mu mleka, owszem, ale nawet go nie podgrzal. Kociak nie chce pic zimnego, a w dodatku na opakowaniu jest jak byk napisane, zeby podawac cieple, bo inaczej kot moze miec problemy zoladkowe. Mowilam o tym malzonkowi juz wczesniej, ale co on sie tam bedzie przejmowal kotem. Kotem dodam, ktorego sam wytrzasnal i przywiozl do domu! No nic, kiedy wstalam, podgrzalam mleko i dodalam znow troche mokrego zarcia dla kociat. Jak zwykle, maly "predator" wychleptal mleko, a gestego liznal tylko tyle, co niechcacy wpadlo mu na jezyk. To bedzie dluuugi proces... :/ Dzien mielismy bardzo leniwy, bo poza takimi typowymi rzeczami jak pranie czy kurze, nic nie robilismy. Tylko malzonek robil lekkie porzadki w kantorku, ktory ostatnio zalalo. Chyba wszystkim nam potrzeba byla takiego spokojnego dnia, bo nawet Bi, ktora zawsze najbardziej jeczy zeby gdzies jechac, albo zeby zaprosic kolezanke, tym razem nawet o tym nie pisnela. Co prawda, moze to dlatego, ze nadal opiekowala sie kotem sasiadow, wiec co chwila tam biegala. Bardziej raczej z nudow, bo rano nakarmic i wypuscic, potem patrzy, ze kot stoi pod drzwiami, wiec poleciala wpuscic go z powrotem, ale ze poszedl dokonczyc jedzenie, wiec po chwili pobiegla znow, zobaczyc czy nie chce wyjsc. Chcial, wiec wypuscila go ponownie, ale potem znow zobaczyla na frontowych schodkach, wiec poszla wpuscic. I tak w kolko, az do wieczora, kiedy ponownie go nakarmila i zamknela juz na noc. ;) Reszta z nas wolala sie skupiac na wlasnym kociaku, ktory... nauczyl sie wspinac na kanape. :O I koniec; teraz pobiega chwile po domu, pobuszuje jak zwykle pod stolem w salonie, po czym wdrapuje sie na kanape i tam wyczynia cuda. Sciagamy ja na dol, ale po chwili znow jest u gory. Niestety, zejsc nie umie, a na skok jest za mala, wiec obawiam sie, ze w koncu moze sie troche potluc. Niesamowite jest, ze przynajmniej narazie, lubi ludzi. Wskakuje na kanape, po czym, po chwili dzikich harcow, zwija sie w klebek przy twojej nodze i zasypia. Jesli akurat zmorzy ja na ziemi, uklada sie przy czyjejkolwiek stopie.

Tu uciela sobie drzemke przy moim kapciu i przez jakis czas chodzilam w samych skarpetach, bo nie mialam serca zabrac jej "podusi" :D
 

Mam nadzieje, ze ta przymilnosc jej zostanie, bo wiele znanych mi kotow, chowa sie przed ludzmi gleboko pod meble i nie wiadomo nawet, ze w domu jest jakies stworzenie. ;)

Niedziela ponownie byla bardzo leniwym dniem. Rano do kosciola, potem przyjechal w odwiedziny dziadek, a w miedzyczasie troche relaksu, a troche codziennego ogarniania. Pogoda byla taka sobie - nie padalo, ale bylo pochmurno i solidnie wialo, wiec nie zachecala do aktywnosci na swiezym powietrzu. Tylko Bi niezmordowanie biegala do sasiadow, zeby nakarmic, wypuscic, a potem ponownie wpuscic ich kota. Podziwiam, ze jej sie chcialo, bo ja pewnie nakarmilabym, a poza tym wypuscila rano i wpuscila ponownie wieczorem i tyle. ;) Ja z kolei, z nadmiaru czasu, upieklam placek z jablkami, w czym niespodziewanie koniecznie chciala pomagac mi corka.

Panna ostatnio pozowac nie lubi, a jak juz to czesto-gesto robi takie wlasnie miny ;)
 

Akurat zaczynalam, wiec zagonilam ja do rozkrajania jablek. Potem jakos entuzjazm jej przeszedl. :D I to wlasciwie tyle z tego dnia; jak pisalam, byl spokojny az do znudzenia.

Poniedzialek byl jedynym dniem dlugiego weekendu, na ktory poczynilam jakies plany. Konkretnie to zamowilam Potworkom "tubing", ktory staje sie pomalu ich co-zimowa tradycja. Bilety kupilam jeszcze zanim w pracy ogloszono brak wyplaty. Na szczescie, bo inaczej bym sie nie zdecydowala. Skoro juz je jednak mialam, uznalam, ze w sumie dobrze wyszlo. Niech Potworki maja choc jedna frajde w dlugi weekend. Co ciekawe, kiedy powiedzialam dzieciakom o planach, wcale nie wykazali jakiegos wiekszego entuzjazmu. Wygladalo na to, ze nastawili sie na siedzenie w domu. No ale skoro bilety juz mialam, laskawie oznajmili, ze moga pojechac. :D No i coz, najwyrazniej zostali ukazani za ten brak checi, bo poznym rankiem nagle otrzymalam telefon, ze na tubing'u zapsul sie wyciag i musza odwolac. Co gorsza, nie dalo sie nawet przeniesc na inny termin, bo nie mieli juz wolnych rezerwacji na ten sezon! :O Teraz Potworki wykazaly rozczarowanie, ale coz, zycie. W kazdym razie, skoro bylismy juz w miare nastawieni na wyjscie z domu, zaproponowalam Potworkom, ze mozemy pojechac na lyzwy. Nie bylismy od Nowego Roku, a za 2-3 tygodnie zamykaja nasze ulubione lodowisko na sezon letni, wiec to tak troche ostatni dzwonek. Co prawda pogoda nie pasowala do lyzew kompletnie, bo mielismy 15 stopni i piekne slonce, ale co tam. ;) Dodatkowym bonusem bylo to, ze za nasza trojke, na lodowisku placimy tyle, co za jedna osobe na tubing'u. To chyba najtansza zimowa aktywnosc, poza darmowym spacerem po osiedlu. ;) Pojechalismy, poruszalismy sie, a (prawdopodobnie) dzieki wiosennej pogodzie, na lodowisku byly spore luzy.

Mlodszy w swoim zywiole
 

Potworki bawily sie wysmienicie, choc glownie osobno, dolaczajac tylko od czasu do czasu do mnie. Pojezdzilismy do przerwy w 2-godzinnej sesji, po czym wrocilismy do domu.

Bi tez lubi jezdzic, choc czasem ciezko ja wyciagnac z domu
 

Chwile po nas wrocil do domu M., ktory tego dnia normalnie pracowal. Bi nadal biegala w te i we wte do kota sasiadow, a ja stwierdzilam, ze az grzech nie skorzystac z tej pogody oraz wolnego popoludnia (akrobatyka Starszej miala przerwe) i poszlam do ogrodu spelnic bardzo nieprzyjemny obowiazek, a mianowicie pozbierac kolekcje "min" zostawionych przez Maye przez zime. Niestety, nasz pies ma taki feler, ze nie zalatwia sie na spacerach, tylko wypuszczona swobodnie do ogrodu. Zima to oczywiscie ziab oraz wczesny wieczor, wiec zwykle dopiero wczesna wiosna zabieram sie za oczyszczanie terenu. W tym roku, dzieki niezwykle lagodnej i bezsnieznej zimie, udalo mi sie to i tak zrobic wyjatkowo wczesnie... Malzonek z dzieciakami po chwili wybyli za mna. Niestety, zbieraczke (pooper - scooper) mamy tylko jedna, wiec nie pomagali, tylko grali w pilke, a Potworki w koncu wyciagnely z szopki rowery i ruszyly na pierwsza w tym roku przejazdzke.

Nik (na swoim malutkim BMX-ie :D), jak to on - na przelaj! :D
 

Bi kulturalnie - po podjezdzie
 

Z grubsza udalo mi sie wyzbierac "produkty przemiany materii" i wrocilismy do domu, gdzie przeszlismy mini zawal, bowiem zgubilismy... kota! Ona jest nadal naprawde malutka, wlazi pod nawet najnizsze meble, wiec latwo jej nie zauwazyc. Przeszukalismy jednak wszystkie zakamarki na parterze i nic. Poniewaz Potworki, jak to dzieciaki, kilka razy wchodzily i wychodzily z domu, zaczelismy sie wiec zastanawiac, czy nie zostawili drzwi otwartych i kociak sie przez nie nie wymknal... :O Co prawda wydawalo nam sie, ze nie potrafi sie jeszcze poruszac po schodach, ale nabiera zdolnosci w takim tempie, ze kto ja wie... Na wszelki wypadek przeszukalismy jeszcze gore oraz piwnice i nic... Naprawde zaczelam sie bac, ze kot wymknal sie na zewnatrz, a tam juz wystarcza sekundy zeby porwal go jakis jastrzab czy inny lis... Na szczescie zaczelam metodycznie podnosic wszystkie poduszki, kapy, itd. I okazalo sie, ze kociak spi smacznie na fotelu, zawiniety w kilka warstw koca Bi. ;) Pozniej wieczor uplywal juz bez sensacji, az do pory kladzenia sie spac, kiedy to Starsza zaczela narzekac najpierw, ze boli ja gardlo, a potem ze jej zimno. Poczatkowo sie nie przejelam, bo sprawdzilam jej czolo raz i drugi i miala chlodne. Uznalam, ze po prostu faktycznie jest za lekko ubrana, bo chodzila w krotkim rekawku, a w domu, z racji cieplych temperatur na dworze, ogrzewanie caly dzien sie praktycznie nie wlaczalo. Poradzilam zeby zalozyla bluze i dalam tabletke do ssania i myslalam ze to koniec "atrakcji". Niestety, po jakims czasie przyszla do mnie kolejny raz, cala sie trzesac. Tym razem, kiedy dotknelam jej czola, bylo wyraznie cieple. Przynioslam termometr i... 38.1. Super. Poniewaz byl wieczor, a ja nadal telepalo, dalam jej lekarstwo na zbicie i panna sama z siebie poszla spac zaraz po 22, gdzie poprzednie dwa wieczory mialam problem zeby zagonic ja do spania o 23. Musiala sie wiec naprawde kiepsko czuc...

Na wtorek i tak nic nie planowalismy, ale nawet gdyby, zmuszeni choroba Bi oraz deszczowa pogoda, siedzielismy w chalupie i spedzilismy caly dzien na lenistwie.

Najefektywniej leniuchuje kociak, ktory przesypia w roznych miejscach oraz pozycjach, 2/3 dnia. Tutaj tez spi, a jak...
 

To znaczy Potworki, bo ja porobilam cos tam do pracy, a takze mialam na glowie karmienie dzieciakow oraz kiciula. Maye od jakiegos czasu ogarnia Bi, ale ona jest akurat najlatwiejsza w obsludze. Z racji bardzo delikatnego zoladka, dostaje raz dziennie miche suchej karmy i juz. Czasem mi jej szkoda i raz na jakis czas, z dobrego serca, dajemy jej jakies skrawki wedliny czy sera. I bardzo czesto sami potem cierpimy kiedy psiur ma rewolucje zoladkowe. ;) Tak czy owak, dzieciarnia spedzila dzien glownie na tabletach, z przerwami na zabawe z Oreo. Na lunch zrobili sobie po domowej pizzy i nawet Bi dala rade. 

Pychota!
 

Starsza niestety czula sie nadal slabo; rano byla blada jak trup i caly dzien utrzymywal jej sie stan podgoraczkowy.

Na tym kawalku ciasta jest tez ser, choc go nie widac. Bi nie uznaje sosu pomidorowego ;)
 

Obawialam sie, ze na wieczor moze podskoczyc jej do goraczki, ale jakims cudem tak sie nie stalo. Mimo wszystko jednak, stwierdzilam, ze zostawie ja kolejnego dnia w domu. Decyzja tym latwiejsza, ze i tak nie planowalam wizyty w biurze.

W srode nastapil brutalny powrot do porannych pobudek. Bi zostawala w chalupie i spala niemal do 9 rano, ale Nika trzeba bylo odstawic na autobus przed 8. W nocy mielismy lekki przymrozek i trawa pokryta byla szronem, a podjazd warstewka lodu, na ktorym mozna bylo fajnie wywinac orla. ;) Szron pokrywal tez przebisniegi na ogrodzie sasiadow. Pieknie to wygladalo i probowalam pstryknac im zdjecie, ale niestety, telefonem ciezko to ujac.

Napisalabym, ze wiosna idzie, ale ogrod sasiada pelen jest przebisniegow od ponad miesiaca ;)
 

Nik odjechal, a ja porzucalam Mayi pileczke i wrocilam do domu zapodac sniadanie malemu psotnikowi. Poza mlekiem modyfikowanym dla kociat, daje Oreo rano troche mokrej karmy zmieszanej z mlekiem. Staram sie, zeby ta "miesna kaszka" byla stopniowo coraz gestsza. Pomalu mamy postep i jak na poczatku kiciul chleptal tylko mleko, a miesko (ktore opadalo na dno) zostawial nietkniete, teraz wyjada juz sniadanie o konsystencji naprawde "kaszowej" i wylizuje miseczke prawie do czysta. Poza tym, dwa razy dziennie daje jej mleko, ale tu zwykle zostawia troche i czasem dokancza pozniej, a czasem nie. Raz popila troche wody ze swojej miseczki, a pozniej z psiej miski (do ktorej prawie wpadla, bo jest dla niej ogromna :D), wiec z jedzeniem pomalu idziemy do przodu. Zalatwia sie pieknie do kuwety, nawet kiedy w koncu przestalam jej masowac zadek. ;) Dzien spedzilam troche pracujac, troche sprzatajac, a troche bawiac sie z kotem, wiadomo. ;) Kociak poki co biega jak wsciekly, a po godzinie zwykle zasypia tam gdzie stoi.

Z braku czlowieka siedzacego na kanapie, ktoremu mozna sie wdrapac na kolana lub wcisnac pod bok, Oreo nie pogardzi drugim siersciuchem, ktory z kolei wydaje sie lekko spanikowany, ze ktos anektuje sobie jej "terytorium"
 

W weekend nauczyla sie wspinac na kanape i fotele w salonie, a we wtorek z nich zeskakiwac. W srode po raz pierwszy wdrapala sie po schodach na gore. Podejrzewam, ze jeszcze tydzien i bedzie nam wskakiwac na lozka (co ja pisze, Bi sama ja wezmie), a tego bym nie chciala. Kociak jest slodki, ale nigdy nie bylam fanka spania ze zwierzeciem i poscieli pelnej klakow oraz potencjalnych pasozytow... Poniewaz byla to Sroda Popielcowa, wieczorem pojechalismy na msze, a potem to juz szykowanie sie na kolejny dzien. Tym razem dla wszystkich, bo i Bi miala isc do szkoly, a i ja chcialam pojechac na pare godzin do pracy, ogarnac tam co trzeba.

W czwartek wstalismy wiec tyci pozniej, bo kiedy wioze dzieciaki, mozemy wyjsc z domu pol godziny pozniej. Ogarnelismy siebie i zwierzyniec, po czym wyrzucilam Potworki pod szkola (minute przed rozpoczeciem lekcji - brawo matka ;P) i pojechalam do roboty. O dziwo bylo nawet dwoch laborantow, a myslalam, ze bede miala biuro dla siebie. ;) Nie siedzialam zbyt dlugo, bo po okolo 4 godzinach pojechalam do domu. W koncu kocie dziecko potrzebowalo kolejnej porcji mleka. Dzien spedzony po czesci w robocie zlecial niemozliwie szybko. Ledwie wrocilam, rozladowalam i zaladowalam ponownie zmywarke, wypisalam rachunki, przygotowalam obiad, a wrocil M. I wtedy kociak postanowil wywinac nam numer. My rozmawialismy, konczylismy szykowac jedzenie, a Oreo szalala niczym pijany zajac, pies za nia ganial, itd. Az w ktoryms momencie zapadla cisza. Po jakims czasie rozgladamy sie: gdzie jest kot? Ten bowiem wiecznie placze sie pod nogami, albo przebiega przez dom dzikim pedem. Tudziez atakuje swoja zabawke lub paski od plecaka M. Obeszlismy dol i nic, ale wzruszylismy ramionami, ze zaraz wylezie. Przyjechaly Potworki i pierwsze pytaja oczywiscie, gdzie kot. Smiejemy sie, ze wlasnie tez zadajemy sobie to pytanie... Dzieciaki myja rece, siadaja do obiadu, a my zaczynamy sie lekko niepokoic. To nie jak nasz kot, zeby zniknac na tak dlugo... Zagladamy we wszystkie zakamarki, do szuflad, bo lubi wlazic od dolu do wszystkich regalow. W koncu idziemy przeszukac tez gore, bo jak raz tam wlazla, to moze znow cos ja naszlo? Znowu nic. I wtedy M. przypomina sie, ze przeciez wczesniej wynosil smieci, a poniewaz tylko szybko wyszedl, wrzucil je do kubla i wrocil, wiec nie zamykal drzwi. Moj "mundry" maz zostawil za soba otwarte drzwi na schody, drzwi do garazu oraz garazowe! Az nieprawdopodobne, ale doszlismy do wniosku, ze musiala sie za nim wymknac na dwor! No to koniec, po kocie. Minelo juz jakies 40 minut odkad malzonek wyszedl, wiec albo kociaka cos juz zjadlo (wcale nie niemozliwe, bo na drzewach regularnie przesiaduja nam sokoly), albo schowal sie gdzies pod krzakiem czy w innej dziurze, ale akurat zaczynal sciskac mroz, wiec ile takie malenstwo wytrzyma w zimowych temperaturach? Oczywiscie obeszlismy dom wokol kilkanascie razy, zajrzelismy we wszystkie mozliwe zakamarki ogrodu, wolamy, nasluchujemy mialczenia... Przeszlam sie tez wzdluz naszej ulicy, choc duzych nadziei nie mialam na znalezienie zguby, bo jesli nic jej nie upolowalo, to moze byc gdziekolwiek... W koncu zaczelo sie sciemniac i jasne bylo, ze poszukiwania stracily sens... Wrocilam do domu, dzieci placza, ja tez mam kluche w gardle... Pieknie, mielismy kota dwa tygodnie i nie upilnowalismy... Siadlam zeby wyslac wiadomosc na fejsbukowa grupe naszego miasteczka, w nadziei, ze jesli wybiegla na chodnik czy ulice, to ktos ja zauwazyl i zabral. I wtedy... rozleglo sie mialczenie!!! Cholera jedna, wlazla na tyl malej szafki w jadalni i tam utknela! Malzonek niezle sie nagimnastykowal zeby ja wyciagnac! Najgorzej jednak, ze siedziala cicho jakies poltorej godziny, a my juz stracilismy nadzieje, ze znajdziemy ja zywa! Teraz to juz i Potworki i ja, poplakalismy sie rzewnymi lzami (Nik w glos), ale z ulgi i szczescia. :D Taki maly nicpon, a juz zdolal skrasc nasze serducha.

W piatek rano odstawilam Potworki na autobus, wrocilam do chalupy, nakarmilam mala, czarna cholere, po czym pojechalam na cotygodniowe zakupy spozywcze. Wrocilam, rozpakowalam torby i... w zasadzie nie moglam sie na niczym skupic, tylko pilnowalam ciagle, gdzie kot. :D Balam sie bowiem, ze znow gdzies wlezie i godzine zajmie jej zeby zamiauczec, a tymczasem po poludniu umowiona bylam do weta, zeby w koncu cholere odrobaczyc. Na szczescie kota udalo mi sie nie zgubic, wiec pojechalam bez przeszkod. Oreo oczywiscie zrobil furore, jaka moze zrobic tylko taki mlodziak. Dostala lekarstwo na robaki, a przy okazji weterynarz potwierdzil(a) tez, ze jest to faktycznie samiczka. Dowiedzialam sie tez, ze jest mlodsza niz myslelismy, bo ma raczej 5 tygodni niz 6. Potwierdzily sie informacje, ktore zdobyl kolega M. (on wzial innego kotka z tego samego miotu), ze kociaki urodzily sie 20 lutego. Wydalo mi sie to nieprawdopodobne, bo kociak rozmiarowo i rozwojowo pasowal mi na 4-tygodniowego kiedy go wzielismy, ale jednak. Nie moge uwierzyc, ze wlasciciele kotki rozdali 3-tygodniowe kociaki! Nawet jesli matka faktycznie nie miala mleka, to male nadal bardzo jej potrzebowaly... :(

Popoludnie minelo juz spokojnie i zdecydowanie za szybko. Potworki oczywiscie zapomnialy, ze kolejnego dnia mialy Polska Szkole i podniosly wielki krzyk kiedy im o tym przypomnialam... Trzeba bylo pocwiczyc czytanki, z Kokusiem dodatkowo slowka na dyktando i byla wlasciwie pora spac.

Do nastepnego!

piątek, 17 lutego 2023

Sportowo i walentynkowo

W sobote 11 lutego, Potwory znow nie pojechaly do Polskiej Szkoly (i byly z tego powodu bardzo szczesliwe, rzecz jasna), bowiem Nik mial tego dnia mistrzostwa ligi w plywaniu. Na szczescie, w przeciwienstwie do "zwyklych" zawodow, mistrzostwa dla jego grupy wiekowej byly o przyzwoitej porze, rozgrzewka zaczynala sie bowiem o 11:15. Jak dla mnie optymalnie, bo juz o 15 bylismy z powrotem w domu. W przeciwienstwie do grupy mlodszej, ktora znow miala poczatek o 8 rano, lub starszej, ktora zaczynala o 15:30, wiec w zasadzie caly dzien mieli w plecy. My moglismy pospac troche dluzej niz w tygodniu, a dodatkowo, po powrocie mielismy praktycznie cale popoludnie na weekendowy relaks. Idealnie. Malzonek w sobote rano pracowal, a Bi nie miala oczywiscie ochoty jechac ze mna i z Kokusiem, wiec zostawilam panne na 1.5 godzinki sama. Zaloze sie, ze byl to dla niej najlepszy czas w miniony weekend, bo mogla nosic caly czas kociaka i nikt jej nie gledzil zeby dala zwierzakowi spokojnie pospac. ;) My z Nikiem pojechalismy do miejscowosci oddalonej od nas o jakies 40 minut, ale droga minela zaskakujaco szybko i spokojnie. Weszlismy do srodka i... Mlodszego zamurowalo na widok okolo 100 dzieciakow. Probowalam go wczesniej przygotowac, ze mistrzostwa to nie malutkie zawody miedzy dwiema druzynami, ale musial to chyba zobaczyc na wlasne oczy, zeby dotarlo. Efekt? Moj syn, ktory zawsze swietnie sie na zawodach bawil, dostal kompletnej tremy. Tym razem nie zglosilam sie do pomocy, ale trybuny byly tylko troche wyzej, moglam wiec caly czas byc obok. Wrocilam sie do samochodu, bo okazalo sie, ze Nikowi jednak przydaloby sie krzeselko turystyczne, a kiedy wrocilam, moj syn... placze, ze musi miec inne gogle. Kiedy przyjechalismy, trener od razu pokierowal go na rozgrzewke, a ja nieopatrznie zabralam ze soba torbe z goglami Nika, wiec dali mu jakies zastepcze, nie do konca pasujace. Oczywiscie za chwile wrocilam i dalam mu jego wlasne, ale stres juz kawalera nie opuscil. W dodatku, na mistrzostwach bylam tylko raz, z Bi, bo przez covid zawiesili je na poprzednie dwa lata, wiec troche zapomnialam jak to wyglada i nie uprzedzilam Kokusia. Poniewaz bylo tyle dzieciakow, a w basenie tylko 6 linii, wiec w kazdej konkurencji bylo kilka "kolejek" (heat). Kolejki byly dobierane pod wzgledem czasow zdobytych w poprzednich zawodach, wysylanych przez trenerow przy zapisach na mistrzostwa. Ma to sens, bo dzieciaki plyna z innymi o podobnym poziomie. Poniewaz Nik jest naprawde szybki, wiec w kazdej konkurencji plynal w przedostatniej lub ostatniej kolejce, a dlugie oczekiwanie niestety poglebialo tylko stres. Po pierwszym wyscigu (kraulem na 50 m), wyszedl z basenu w stanie kompletnej histerii. Ryczal, ze nie mogl oddychac i po pierwszej dlugosci basenu chcial wyjsc z wody i ze on nie da rady wiecej plynac. No coz, trudno oddychac, kiedy sie, po pierwsze - plynie, po drugie - hiperwentyluje. ;) Mlodszy ryczal tez, ze jest za glosno i za duzo ludzi, wiec wyszlismy na chwile na korytarz, choc tam z kolei zaczal trzasc sie z zimna. Przyszli obydwaj trenerzy spytac co sie dzieje, podszedl nawet straznik, ktory stal przy basenie i pilnowal zeby nie wchodzil nikt poza wolontariuszami. A Nik ryczy i ryczy... Na moje pytanie czy w takim razie chce wracac do domu i nie dokonczyc zawodow, znow odpowiada, ze on nie wie czy da rade plynac, bo nie moze oddychac... Uch... Chwile zajelo zeby sie troche uspokoil. Pomoglo, kiedy przypomnialam mu, ze ja nie moge zejsc do niego na basen, ale on moze przyjsc do mnie na trybuny. Obiecalam mu tez, ze miedzy wyscigami mozemy pojsc do sklepiku zobaczyc co maja. Perspektywa kupienia jakiejs dupereli zawsze pomaga. ;) Kawaler uspokoil sie na tyle, zeby poplynac, ale widzialam, ze stojac juz na slupku, jeszcze podnosi gogle zeby przetrzec oczy, czyli nerwy nadal trzymaly. No coz, poplynal, ponownie przyplynal ostatni ze swojej grupy, a z basenu znow wyszedl z placzem. Pomachalam mu zeby przyszedl na trybuny i jeszcze zaplakany, ale za moment odzyskal rezon. Posiedzial, w koncu cos zjadl (podejrzewam, ze problemy mogl mu tez sprawic zwykly glod, bo panicz przy glodzie zawsze jest w wisielczym humorze) i odzyskal humor. A jak jeszcze poszlismy do sklepiku i kupilam mu paczuszke chipsow i dwie gumowe kaczuszki na szczescie (sprzedawane jako good luck duck - choc troche bylo na to za pozno ;P), to w ogole wrocil normalny, usmiechniety Nik.

Wrocil usmiech na twarzy
 

W miedzyczasie wywieszono wyniki jego pierwszych wyscigow i byly one takie, jakich mozna sie bylo spodziewac. ;) W kraulu na 50m zajal 14 miejsce na 45, wiec jak dla mnie calkiem niezle, choc wedlug czasu wpisanego przez trenera, mogl byc z powodzeniem 7-8. No ale jak sie plynie i placze, to tak bywa. :D W drugim wyscigu - kraulem na 100m zajal 9 miejsce na 31. Znow, to wcale nie tragicznie, ale porownujac czas zaznaczony przez trenera, mogl byc 4-5, jesli poplynalby ze zwoja zwykla energia i entuzjazmem. Wrocilismy na trybuny, Nik posiedzial ze mna, zjadl swoje chipsy, popatrzyl z gory na cale zamieszanie i w koncu zupelnie ochlonal. Co prawda mine mial znow lekko niewyrazna kiedy przyszla pora kolejnego wyscigu, ale nawet zdolal sie lekko usmiechnac i pomachac, wiec widac bylo, ze sie uspokoil. Rezultat byl natychmiastowy i przyplynal... drugi w swojej grupie! Na tym "wystep" Mlodszego sie skonczyl i mozna bylo wracac do domu. Podeszlismy tylko jeszcze raz do sklepiku zakupic pamiatkowa koszulke z zawodow i poczekalismy chwilke az wywiesza wyniki ostatniego wyscigu Nika.

Pamiatka jest
 

Jak sie okazalo, grupa, w ktorej plynal byla ostatnia, a wiec najszybsza i Mlodszy zajal faktycznie drugie miejsce na 25. Nic nie slyszalam tym razem o medalach, ale jesli nadal je rozdaja, Mlodszy ma szczescie i zdobyl sobie medalik, bo w poprzednich dwoch wyscigach nie wiem czy zalapal sie nawet na wstazki. ;)

Czerwona kropka zaznaczylam Kokusia. Reszty wynikow nie wrzucam, bo nie chcialo mi sie zamazywac tylu imion i nazw miast :D

Wrocilismy do domu i mozna bylo sie spokojnie zrelaksowac. Kot dostarczal rozrywki. ;) Pierwsza wiadomoscia po przekroczeniu progu, bylo, ze kociak w koncu zrobil "dwojke". Bardzo wazna informacja. :D Marzylo mi sie trzecie dziecko, tylko takie zwykle, ludzkie. Kiedy nie wyszlo, myslalam ze etap martwienia sie o karmienia i kupki minal bezpowrotnie. A tu prosze, znow odliczam godziny od ostatniego karmienia i obserwuje bacznie czynnosci fizjologiczne za sprawa tego kociego dzieciaka. Ktory, po pierwszych dwoch dniach kiedy duzo spal i bardzo ostroznie zwiedzal chalupe, nagle jakby sie napil Red Bulla! Taka malizna, a swiruje, biega, wspina sie gdzie tylko dosiegnie, a w dodatku gryzie po kapciach, swoim kocyku i (jesli nieopatrznie przysunie sie reke) paluchach. Ale zmeczony dzikimi harcami, kladzie sie na brzuchu czy klacie i spi, mruczac niczym maly traktorek. ;)

Tym razem zasnal sobie na Bi, ktora specjalnie polozyla sie na dywanie zeby go nie budzic
 

Potworkom strasznie trudno jest od kociaka odejsc, wiec w rezultacie, w sobote poszli spac dopiero o 11:30, bo mlodziak akurat wariowal, a oni przeciez musieli dolaczyc...

W niedziele pospalismy wiec dluzej, a do kosciola pojechalismy na 11. Nik w ogole pobil wszelkie rekordy, bo wstal o 9:30. Chyba jeszcze nigdy tak dlugo nie spal, ale pewnie odbilo sie i pozne pojscie spac i zmeczenie plywaniem i stres zawodow. Dobrze w kazdym razie, ze mial mozliwosc spania do oporu. Po mszy w kosciele znow byla kawa i paczki, tym razem z okazji Walentynek. Bi wziela paczki, a Nik dla siebie nic, ale za to zgarnal paczuszke z ciasteczkami, ktore rozdawali po jednej na rodzine.

Z ciasteczkami oraz jedna ze "szczesliwych" kaczuszek z dnia poprzedniego ;)
 

Po kosciele po kawe, a potem do domu, gdzie wkrotce odwiedzil nas dziadek, ktoremu szczeka opadla na widok kota. Nic bowiem wczesniej nie mowilam, chcac zrobic mu niespodzianke. ;) Coz, moj tata lubi zwierzaki, ale zdecydowanie bardziej ceni sobie psy, wiec wiekszego entuzjazmu nie wykazal. Pogadalismy, obejrzelismy powtorke skokow narciarskich i dziadek stwierdzil, ze wraca do siebie. Po jego odjezdzie to juz troche relaksu, troche prania i ogarniania, a potem przygotowywanie sie na kolejny tydzien. Taka spokojna, wrecz nudna niedziela. Poniewaz jednak ostatnie weekendy obfitowaly w wydarzenia mniej lub bardziej przyjemne, a i pol soboty spedzilam poza domem, wiec bardzo mnie taki leniwy dzien ucieszyl. Niestety, wieczorem, przy kolejnych probach nakarmienia kociaka, zauwazylam, ze tym przygryzaniem niemal przegryzl(a) smoczek! :O

To akurat jedno z wczesniejszych karmien. Tak to wygladalo: kociak przeginal glowe i odwracal ja bokiem, zeby gryzc smoczek...
 

Dokonczylam karmienie drugim, ale trzeba uwazac na malego skubanca. Szkoda, ze poki co w nosie ma mokre jedzenie dla kociat i wszystko co jej na probe wykladamy, ostatecznie zjada pies. Nie ze specjalnie, bo Maya ma slaby zoladek i staramy sie uwazac na to, co je, szczegolnie na wszelkie nowosci. Teraz jednak wyczaila, ze kot dostaje zarcie i moglabym przysiac, ze czeka az bedziemy gdzies dalej, po czym... slychac tylko mlaskanie, a jak sie przybiegnie i krzyknie, jest kompletnie za pozno i miska wylizana do czysta! :D

W poniedzialek trzeba bylo wyprawic Potworki do szkoly, choc zajmuje to teraz duzo dluzej, bo oboje, zamiast sie szykowac, kraza wokol kota i potem wszystko odbywa sie biegiem. Kiedy oni odjechali, wrocilam do domu, porzucalam psu pileczke, po czym przygotowalam butelke dla kociaka. Karmie dziada, nawet ma apetyt, po czym nagle patrze... brakuje kawalka smoczka!!! Kurde!!! Gryzie, gryzie, az przegryzl(a)! Pierwsza mysl, to oczywiscie "do weterynarza!", ale przezornie sprawdzilam jeszcze z wujkiem googlem i okazuje sie, ze to calkiem powszechne zjawisko... Trzeba oczywiscie kota bacznie obserwowac, ale kawalek smoczka powinien przez niego spokojnie "przeleciec". No to kota obserwujemy i sie martwimy. Mowie Wam, jak z dzieckiem... W kazdym razie, stwierdzilismy, ze koniec z butelka i smoczkiem. Nalalam mleka na... przykrywke od sloika (bo nie mam plytkiego spodka :D) i o dziwo kot podszedl i zaczal chleptac. Jest wiec nadzieja, ze nie padnie z glodu... Tego dnia planowalam jechac do pracy, z racji, ze mieli byc tez laboranci, ale dylemat byl oczywiscie co z kotem?! Po pierwsze balam sie zostawiac go na zbyt dlugo, a po drugie pozostalo pytanie czy nie dobierze sie do niego Maya? Psiur bowiem nadal nie wiedzial co wlasciwie robi sie z takim kotem. Caly czas chodzila, niuchala, ale i od czasu do czasu probowala podgryzc. Szczegolnie kusil ja maly, sterczacy ogonek. ;)

Roznica rozmiarow jest niepokojaca
 

Na szczescie kot jeszcze nie umie sie zbyt dobrze wspinac (choc usilnie cwiczy, wiec to kwestia czasu), wiec przejscia zastawilam jak zwykle bramkami i liczylam, ze kociak nie przelezie. I nie przelazl. ;) Po pracy zajechalam do sklepu zeby kupic kotu prawdziwe miseczki. Wybralam najplytsze jakie znalazlam i na szczescie wyglada na to ze kociak dosiega mleka, choc wyglada przy tym jak zyrafa. Nie jest to jednak do konca wina miseczki, lecz kociej fanaberii. Taki maluch, a jak wdepnie w cos wilgotnego (jak woda nakapana z pyska piesy), to otrzasa sie caly i potrzasa lapkami jakby ktos wrzucil go do rzeki. :D I do mleka w misce tez wyciaga pyszczek, stojac jednak przynajmniej o 2-3 kroki za daleko, jakby bal sie, ze jak sie zblizy, to wpadnie do miski caly. Komedia z tym zwierzakiem. :D

Zyrafa w akcji ;P

Jak to w poniedzialek, zabralam Bi na akrobatyke, choc jeczala, ze jak ona moze zostawic kotka... :D

Wiem, nic tam za bardzo nie widac...
 

Wrocilysmy i akurat chlopaki wychodzili na trening Kokusia. Wydrukowalam mu w pracy zdjecia Oreo i zabral je na basen zeby pochwalic sie kolegom oraz trenerom. ;) Poza tym, kolejnego dnia byly oczywiscie Wale-w-tynki, wiec Potworki szykowaly upominki dla kolegow z klasy. Juz jakis czas temu zakupilam dwa pudelka indywidualnie pakowanych cukierkow, wiec musieli je tylko podpisac (dostali ze szkoly imiona dzieci z klasy) i gotowe.

We wtorek rano znow Potworki chodzily za kociakiem zamiast sie szykowac do wyjscia i malo zawalu nie dostalam kiedy przejechalo ulica cos zoltego. Na szczescie byl to autobus z podstawowki. ;) Po odjezdzie dzieciakow pokrecilam sie jeszcze troche po domu, bowiem laboranci mieli tego dnia przyjechac do pracy pozniej, wiec i ja sie nie spieszylam. Mialam wiec czas i na poskladanie prania i na odkurzenie i umycie podlogi wokol kuwety kota. Wokol misek zreszta tez, bo znalazlam troche wylanego mleka i wydaje mi sie, ze Maya musiala je chleptac, kociak bowiem je znacznie bardziej "kulturalnie". ;) Ku mojej radosci kot zdazyl sie zalatwic przed moim wyjsciem. Radosc bo po pierwsze, kociak "dziala", a po drugie, moglam od razu posprzatac. To drugie jest wazne, bowiem mlodziak w przyplywie energii, wpada czasem do kuwety i wyczynia tam dzikie harce. :D Po pracy na szczescie nigdzie nie musialam pedzic bo we wtorki Potwory nadal maja luzy. Za to przymusilam ich do odrobienia pisemnej czesci pracy domowej z Polskiej Szkoly. Co prawda w te sobote jej nie ma (szkoly maja dlugi weekend), ale im wiecej odrobia, tym mniej beda mieli potem. Teraz zostaly juz im tylko czytanki do przecwiczenia, a dla Kokusia znow wyrazy na dyktando. Niestety, jakims cudem kompletnie wylecialo mi z glowy, ze powinni pocwiczyc tez gre na instrumentach. Coz, co sie odwlecze, to nie uciecze. ;) Poniewaz tego dnia byly oczywiscie Wale-w-tynki, wiec ze szkoly przyniesli po stosiku slodyczy i innych duperelkow otrzymanych od kolegow z klasy. A zeby obejrzec co sie dokladnie dostalo, najlepiej wywalic wszystko na dywan, a co! :/

Zdobycze


Sroda to podobny poranny scenariusz, co w poprzednie dwa dni. Odkad kotek zaczal pic mleko z miseczki, jego karmienie trwa tylko tyle, co zagrzanie. Nadal jednak nie mozna od niego odkleic dzieciakow, a i pies leci do kota jak tylko odsune bramki, ktorymi na noc separuje te pare. Pomalu widze postep, na szczescie, bo tego ranka wyszlam z Potworkami na autobus w pelni ubrana. Poprzednie dwa dni, szlam w kurtce i zimowych butach, ale jednoczesnie w pizamie, bo nie zdazylam sie umyc ani ubrac. :D Poczatkowo w srode mialam nie jechac do pracy, ale we wtorek okazalo sie, ze laboranci cos tam mieli jeszcze porobic, choc kazdy przychodzil o roznych porach. Rano odstawilam wiec dzieciaki na autobus, ogarnelam to i owo w chalupie, upewnilam sie, ze kociak jest nakarmiony, wybawiony i chwilowo spi i pojechalam do biura. Okazalo sie, ze wpadlam na 3 z 5 laborantow, wiec statystycznie calkiem niezle. ;) Ogarnelam co nieco z tego, czego nie dam rady zrobic w domu, po czym wrocilam. Zajechalam na tyle wczesnie, ze wypilam spokojna kawe i czas byl jechac po Bi, ktora miala pilke, jak to w srody.

Przed wejsciem na boisko
 

Pocieszajace bylo za to, ze nie miala tego dnia zajec z robienia na drutach, wiec po pilce moglysmy spokojnie wrocic do domu. Pogode mielismy wrecz wiosenna, 16 stopni i slonce (choc porywisty wiatr) wiec kiedy Starsza grala, ja chodzilam po calym terenie, kompleks ma bowiem tez kilka boisk na zewnatrz. Gdybym nie wiedziala, w zyciu nie uwierzylabym, ze mamy luty! :D Za to rozczarowalam sie, bo w przyszlym tygodniu mialo pilki nie byc, ale przez to, ze raz odwolali zajecia, jednak sie odbeda. Niestety, zdazylam o tym zapomniec i juz cieszylam sie, ze w nastepnym tygodniu w srode Bi spokojnie przyjedzie sobie do domu autobusem, a tu masz. Dobrze, ze mama kolezanki Starszej mi przypomniala, bo na bank nie zawiozlabym cory. ;) Po zajeciach panna zagrala jeszcze w automat. Wysepila ode mnie $1, a potem i tak przegrala oczywiscie. ;)

Jak wszystkie automaty, ten rowniez ustawiony jest tak, ze wygrac mozna tylko kompletnym fuksem
 

Dzieki temu, ze nie bylo tego dnia "drutow", a koszykowka sie skonczyla, wiec po powrocie z pilki mielismy calkiem spokojny wieczor. Troche zabawy z kotem (a jak!), troche przygotowan na kolejny dzien, wykapalam sie na spokojnie a nie jak zwykle w dzikim pospiechu i dopiero wieczorem, piszac posta, przypomnialam sobie, ze Potworki wspomnialy o zadanej pracy domowej! :O Mialam im w niej pomoc po kapieli, ale wylecialo mi z glowy, a oni oczywiscie mysla o wszystkim, tylko nie o najwazniejszym. :/

W czwartek jak zwykle wiozlam dzieciaki do szkoly, wiec moglismy tyci dluzej pospac, a i poranek byl mniej stresujacy. Oprocz naszego domowego zwierzynca, Bi musiala pojsc i nakarmic kota sasiadow z naprzeciwka, bo wyjechali na dlugi weekend i poprosili zeby sie nim zajela. Ona oczywiscie na to jak na lato. ;) Odwiozlam dzieciaki, wrocilam do chalupy i spedzilam dzien na ogarnianiu domowego burdeliku oraz niewielkich spraw sluzbowych (skoro nie placa, to nie mam po co sie zbytnio przykladac). Czyli jak zwykle. Kociakowi nadrobilam do mleka troche mokrej karmy, tworzac cos na ksztalt miesnej kaszki. Niestety, wychleptal tylko mleko, a geste zostawil... Coz, musi sie przyzwyczaic. We wtorek, od kolezanki z pracy - wielkiej milosniczki zwierzat, dostalam poslanie dla kociaka.

Taki fajny, przytulny domek
 

Najpierw w ogole nie chciala sie do niego zblizac, potem wachala, ale wsadzona, natychmiast wyskakiwala. W koncu, w czwartek, sama zaczela tam wchodzic. W dodatku, najwyrazniej ma tam ciemniej i przytulniej niz w kartonie (mimo, ze zakrywalismy ja kocykiem), wiec spi mocniej i dluzej. Bez dzieciakow i M. w domu, spedzila wieksza czesc dnia drzemiac, a nawet kiedy nie spala, czesto widzialam, ze kreci sie w tym swoim "domku" i bawi wlasnymi lapami.

Narazie ma tam mnostwo miejsca, ale za kilka miesiecy moze sie nie zmiescic ;)
 

No i rosnie i to jak na drozdzach. Od przybycia do nas tydzien i dwa dni temu, dwa razy ja wazylam i przybrala z 440g na 490g, a ostatnio na 534g. Waga to jednak jedno. Nik ma taka maskotke - lamparta, ktora niewiedziec czemu M. przyniosl dla kota, choc on ma oczywiscie zabawke w nosie. Jeszcze tydzien temu jednak, smialam sie, ze kociak jest mniejszy od tej maskotki. Teraz jest juz lekko wiekszy. :O Kiedy Potworki wrocily, Bi poleciala oczywiscie nakarmic kota sasiadow oraz wypuscic go na zewnatrz. Gdy zaczelo sie sciemniac, poszla wpuscic go z powrotem. Na szczescie juz czekal, bo lekko padalo. Obawiam sie jednak, ze przy ladniejszej pogodzie moze gdzies przepasc i co wtedy? Sasiedzi juz go raz szukali po calym osiedlu, ale mnie nie za bardzo sie chce. ;) Pozniej Nik pojechal z M. na trening, ale my z Bi leniuchowalysmy. To znaczy, panna miala prace domowa i poprosila mnie o pomoc, ale dala przy tym taki popis humorow, najpierw klocac sie, ze wie lepiej, a potem przewracajac oczami i bezczelnie cedzac zebym przestala gadac (kiedy probowalam wyjasnic gdzie popelnila blad), ze rzucilam mazakiem ktorym wykreslalam tlumaczenie i oznajmilam, ze skoro mam patrzec na jej fochy i miny, to niech robi sama. Moze cos w koncu do niej dotrze, bo nie kazde zachowania mozna zwalic na hormony...

Piatkowy poranek mialam dosc zabiegany. Odstawilam Potworki na autobus (na szczescie przyjechal na czas), po czym mialam doslownie 15 minut i musialam jechac zeby zawiezc tate na kolonoskopie. Klinika znajdowala sie doslownie 2 minuty od mojej pracy, wiec odstawilam go na miejsce i pojechalam do biura. Byla trojka laborantow, wiec nie siedzialam sama. Klinika okazala sie wrecz nadgorliwa, bo co i rusz dostawalam smsy: ze pacjent przyjety, ze przygotowuja go do zabiegu, ze jedzie na zabieg i ze juz po. Chwile pozniej dostalam telefon od pielegniarki z cala lista zalecen i informacja, ze tata bedzie do odebrania za 20 minut. Dokonczylam wiec szybko co chcialam zrobic i pojechalam po rodziciela. Tu juz tak sprawnie nie poszlo, bo kiedy zadzwonilam, ze stoje przed wejsciem (wedlug instrukcji), powiedziano mi, ze tata dopiero sie ubiera i zajelo im dobre 15 minut zanim go... wywiezli na wozku. Dziadek smial sie, ze tlumaczyl im, ze sam wyjdzie, ale nie, takie maja procedury, wiec wyjechal niczym inwalida. :D Odstawilam go do domu, przypomnialam, ze nie wolno mu nigdzie tego dnia jezdzic autem, po czym pojechalam na tygodniowe zakupy. Na szczescie jeden supermarket jest doslownie naprzeciwko osiedla taty, wiec zalatwilam to po drodze i moglam w koncu wracac do domowego zwierzynca. :) Popoludnie mielismy leniwe, bo padal deszcz, zreszta temperatury lecialy na leb na szyje, wiec i tak marne szanse na jakis spacer. Polskiej Szkoly nie mialo byc kolejnego dnia, wiec nie trzeba bylo cwiczyc czytanek ani slowek na dyktando. Przyszla za to paczka od mojej siostry, wiec Potworki z entuzjazmem zabraly sie za rozpakowywanie, choc byly nieco rozczarowane, bo tym razem ciotka przyslala im tez po pizamce i bieliznie. Niestety, im dzieciarnia starsza, tym trudniej dobrac prezenty, a latwiej postawic na cos praktycznego. ;)

Przed nami dlugi weekend, choc nie odczuwam takiej zwyklej radosci, bo przez sytuacje w pracy, wlasciwie mam niemal permanentny weekend... Nie mowiac juz, ze jak brak mojej wyplaty, to lepiej uwazac z wydatkami, wiec odpadaja jakies wieksze i ciekawsze plany. :(

piątek, 10 lutego 2023

Klopoty i problemy

To byl ciezki psychicznie tydzien. A nastepne nie zapowiadaja sie lepiej...

Sobota, 4 lutego, zaczela sie od Polskiej Szkoly. O dziwo, zadne z dzieci nie zglaszalo wiekszych pretensji. Bi cos tam tylko przebakiwala, zebym "rozwazyla" odebranie ich wczesniej. Taaaa, zadzieram kiece i lece. ;) Na sobotnie popoludnie mialam dla Potworkow plany poczynione ponad miesiac wczesniej. Jak to jednak czasem z planami bywa, kompletnie sie ryply, w sposob spektakularny i malo przyjemny. Ech. Ale od poczatku, a poczatek by w zasadzie poprzedniego wieczora. Pisalam w ostatnim poscie, ze w piatek przyszedl mroz. I to jaki!!! W naszych okolicach temperatura pobila rekordy i spadla do -22 stopni. Przy porywistym wietrze, odczuwalna wynosila pewnie okolo -40. :O Wiatr szalal tak, ze kladac sie spac, modlilam sie, zeby zadne drzewo na dom nie polecialo, ani nie zabraklo pradu. Wymodlilam, ale... No wlasnie. Wstalam rano i pierwsze podazylam oczywiscie do lazienki. Zrobilam co trzeba, spuscilam wode i... nic. Spluczka nie pobiera kolejnej porcji. "Zepsul sie kibel" - mysle, ale kontrolnie odkrecam kran. Nic. Nie ma wody. Przy takim spadku temperatury, domyslilam sie oczywiscie, ze gdzies zamarzla rura. A czytalam dzien wczesniej w internecie, ze zalecaja zostawic kran odkrecony delikatnie, tak zeby tylko kapalo. Ponoc ma to zniwelowac cisnienie w rurach i zapobiec zamarzaniu. No ale nigdy nic takiego nam sie nie przydarzylo, ani w starym domu, ani w nowym. Malzonek (zadzwonilam do niego, bo byl w robocie), ktory jak ja jest spod znaku skorpiona, ale jak nie ja, czesto wykazuje spory i nielogiczny optymizm, stwierdzil, ze w dzien temperatura sie troche podniesie, bedzie swiecic slonce, wiec gdziekolwiek to zamarzlo, powinno odtajac. Taaa... Oczywiscie jemu bylo latwo powiedziec, bo byl sobie w pracy, a rano zuzyl na mycie resztke wody w rurach. Ja z Potworkami wstalismy i nie mielismy nawet jak umyc zebow! Na dodatek i ja i Bi akurat mialysmy okresy, a tu mozna sie najwyzej przetrzec niemowlecymi chusteczkami! :O No ale coz robic. Zawiozlam dzieciaki do szkoly, a wracajac zajechalam po drodzie do sklepu po zapas wody. O herbate czy kawe sie nie martwilam, bo na to nie idzie jej tak duzo. Najbardziej obawialam sie co bedzie jak ktores z dzieci pojdzie do toalety na "dwojeczke". Kupilam wiec kilka takich galonowych baniakow (1 gallon = niecale 4 litry), plus zgrzewke. Wrocilam do domu i czekalam na M. Ten przyjechal, ale oczywiscie znalezienie zamarznietego miejsca graniczylo z cudem... Zostalo tylko czekac, co oczywiscie bylo troche jak siedzenie na bombie zegarowej. Najgorzej, ze mroz mial puscic dopiero nastepnego dnia, a poza tym wiecie, jak odmraza kostka lodu. To trwa, wiec niewiadomo bylo czy wody nie bedziemy miec jeszcze kolejne dwa dni. :/ Ogrzewanie na szczescie (bo mroz byl przeciez siarczysty) dzialalo. To tez bylo jednak niepokojace, bo kaloryfery rowniez rozprowadzaja wode i pomimo, ze jest to z grubsza obieg zamkniety, potrzebuje on jednak od czasu do czasu dostawy swiezej wody. Pytanie tylko jak czesto. Oczywiscie M. musial zadzwonic i pozalic sie rodzicom, a Ci wpadli w panike, ze o jessssu, przeciez z pieca wyparuje nam cala woda, a bez wody wybuchnie, bo to piec gazowy, a gaz jest bardzo niebezpieczny i mamy natychmiast wylaczyc ogrzewanie, teraz, zaraz, natychmiast i oni spac w nocy nie beda, itd. Ja tego sluchalam i zylka zaczynala mi pulsowac, bo jakby malo bylo klopotu, jeszcze oni dokladaja i nawet M. stwierdzil, ze niepotrzebnie im cokolwiek mowil, na co oczywiscie oburzyli sie, ze oni tylko probuja "pomoc". Taaaa, piekna mi pomoc, a zreszta sa na innym kontynencie

Pojechalam po dzieciaki, wrocilam z nimi do domu i po obiedzie zaczelam sie szykowac zeby zabrac ich na stok. Na jednej z lokalnych gorek mieli bowiem specjalne znizkowe lekcje dla dzieciakow z klubu narciarskiego, do ktorego nalezymy. Zapisalam na nie Potworki juz ponad miesiac wczesniej i przy takiej cieplej zimie, to prawdziwy pech, ze wypadly one akurat przy dwudniowej fali arktycznej pogody! Ale coz, juz zaplacone, wiec nie bylo wyjscia. Poczatkowo mialam jezdzic w tym samym czasie co Potworki, ale niespodziewanie dostalam wczesniej okres (a poprzedni spoznil sie tydzien!!!) i przy takiej pogodzie i samopoczuciu, nie tylko mi sie nie chcialo, ale jeszcze pomyslalam, ze przeziebie sobie pecherz. Umowilam sie wiec z kolezanka (ktorej dzieciaki tez mialy tam byc), ze wyslemy mlodziez na lekcje, a my bedziemy popijac kawke w schronisku. ;) Szykuje wiec Potworkom wszystko, wyciagam z czelusci szafy grube balaklavy, termalna bielizne, itd., az tu nagle... szum! Poczatkowo pomyslelismy, ze moze jednak rura odtajala i wlasnie wszystkie toalety pobieraja wode (bo brzmialo to jak napelniajaca sie spluczka). Cos mnie jednak tknelo , otworzylam drzwi do piwnicy, a tam brzmialo to juz bardziej jak wodospad, krzyknelam wiec po M., a sama zbieglam do pomieszczenia sluzacego nam za magazyn. A tam... masakra! W kacie idzie rura z wodociagu, ktora podlaczona jest do licznikow, a z nich odchodzi rurkami w roznych kierunkach. Sa tam zawory do zamkniecia, a dodatkowo, w suficie przechodza rurki i jest otwor, przez ktory widac kolejny zawor. I wlasnie z tego otworu w suficie, woda leje sie niczym z wodospadu!!! Malzonek zamknal glowny doplyw wody, a i tak w ciagu tej niecalej minuty zalalo wiekszosc naszej przechowalni. :/ Oczywiscie teraz M. juz faktycznie musial wylaczyc piec, wiec do ogrzania domu pozostal tylko kominek, w ktorym na szczescie juz napalilismy, bo nasz salon z wysokim sufitem, przy takich mrozach ogolnie ciezko jest zagrzac.

Zdjecie chyba z niedzieli, nie soboty, ale kominek jest ;)
 

Oczywiscie, zamiast jechac z Potworkami na narty, musialam zajac sie pobojowiskiem i myslec co dalej. W magazynie, co sie dalo poprzesuwalismy do jednego kata, a reszte rzeczy wynieslismy do drugiego pokoju. Troche czasu zajelo nam zbieranie wody za pomoca recznikow. Potem poszlam zadzwonic do taty, zeby uprzedzic, ze najprawdopodobniej bedziemy musieli u niego przenocowac, bo jestesmy i bez wody i bez ogrzewania. Malzonek zas w tym czasie zajal sie poszukiwaniami peknietej rury. I tu, w koncu, odrobina szczescia. Nasza piwnica jest czesciowo wykonczona, co ladnie i schludnie wyglada, ale niestety oznacza, ze ma normalne sufity i w wiekszosci miejsc nie widac gdzie dokladnie ida rury. I wez znajdz teraz, w ktorym miejscu pekla! Moglo to byc w piwnicy, a rownie dobrze moglo byc gdzies wyzej, nawet na pierwszym pietrze, a woda zlatywala ta dziura, bo akurat tam miala ujscie. Na szczescie, doslownie 1.5 m dalej, na suficie M. zauwazyl kropelki, jakby kondensacje. Bingo! Kiedy rozwalil w tym miejscu sufit, znalazl pekniecie! Spore, bo na okolo 2 cm. Nic dziwnego, ze woda chlustala jak z weza ogrodowego pod cisnieniem!

Nie wiem czy bedzie to dobrze widac na zdjeciu
 

Najwazniejsze, ze znalazl, teraz pytanie czy da rade naprawic? Na szczescie pozostaly mu narzedzia po remontach lazienek, bo najprostsza metoda naprawy, jest po prostu wyciecie uszkodzonego kawalka i wstawienie zastepczej rurki. Meza mam zdolnego, ale czasami dziala za szybko. Pojechal wiec do sklepu budowlanego po taka "wstawke", ale nie sprawdzil rozmiaru peknietej rury, wiec kiedy wrocil, okazalo sie, ze kupil... za mala! :/ A kazda wyprawa do sklepu to godzina w plecy, bo dojechac trzeba i znalezc odpowiednia czesc... Koniec koncow jednak, naprawil!

"lata" na rurze
 

Z dusza na ramieniu odkrecil glowny zawor wody i... Alleluja! Nie macie pojecia jakie to piekne odkrecic kurek i miec czysta wode lecaca z kranu! Nie mowiac juz o spuszczeniu kibelka. ;) Okazalo sie tez, ze w zasadzie moglam jechac z dzieciakami na te narciarskie lekcje, bo M. skonczyl wszystko naprawiac o godzinie, kiedy akurat by konczyli. No, ale wiadomo, myslalam raczej o tym zeby M. udalo sie zreperowac, a jesli nie, to o pakowaniu do dziadka na noc...

Poniewaz w sobote narty nie wyszly, wspomnialam dzieciakom, ze moze w niedziele w takim razie pojedziemy na lyzwy. Oboje oczywiscie bardzo chetni, po czym jak na zawolanie, Nik zaczal kaszlec i narzekac na bol gardla. No pieknie. Moze to i dobrze, ze nie byl na nartach, bo dodatkowo nalykalby sie jeszcze lodowatego powietrza... W kazdym razie, lyzwy w niedziele tez odpuscilam, bo Mlodszy caly czas twierdzil, ze gardlo go boli i byl slyszalnie zachrypniety. Rano do kosciola, potem przyjechal moj tata, posiedzielismy, obejrzelismy skoki narciarskie i dzien zlecial. A w miedzyczasie latalam jak ze s*aczka zeby ogarnac pranie po calym poprzednim dniu bez wody. Polowe zeszlego tygodnia nadrabialam zaleglosci po zwariowanym weekendzie, a jak ucieszylam sie, ze przyszedl spokojniejszy i bede mogla ogarnac pralke w zwyklym tempie, to prosze. Zabraklo wody i znow pranie poszlo sie bujac...

A poniedzialek zaczal sie... fatalnie. Ciesze sie, ze zwykle nie sprawdzam sluzbowych maili w weekendy i wieczorami, bo pewnie bym w niedziele w nocy nie spala. Okazuje sie, ze firma, w ktorej pracuje, popadla w klopoty finansowe i zabraklo kasy na wyplaty. :( Dali nam wiec wobec tego dwie opcje: mozemy poczekac 2-3 tygodnie, po ktorych powinni dostac jakies dofinansowanie i zaplacic zalegle pensje. Druga opcja to pojsc na miesiac, dwa, na zwolnienie bezplatne, w czasie ktorego mozemy zlozyc podanie o zasilek dla bezrobotnych. Poki co, wszyscy wybrali opcje #1, bo licza na wyplate, a dodatkowo z tego bezplatnego zwolnienia moga cie zawolac z powrotem, ale nie musza. Przy opcji pierwszej jest sie nadal zatrudnionym, choc pracuje sie za darmo. :( W kazdym razie, nie jest wesolo, a najbardziej odbija sie to oczywiscie na osobach samotnych. Kiedy poprzednio (w czasach koronki) mielismy problemy z wyplatami, odszedl tylko jeden chlopak - singiel. Teraz mamy sekretarke, ktora jest rozwodka i ona od razu powiedziala, ze ma rachunki, dom na utrzymaniu i nie moze byc bez pensji. Zreszta, szef jej wrecz powiedzial ze powinna pojsc na to zwolnienie, bo akurat jej stanowisko nie jest niezbedne, ale zaparla sie, ze to jest nielegalne i ona bedzie przychodzic codziennie, chocby miala siedziec i nic nie robic. To jest jednak opcja bez wynagrodzenia (niewiadomo przez jaki czas, bo te 3 tygodnie nie sa gwarancja), wiec nie rozumiem jej troche, bo upierajac sie przy opcji 1, zgadza sie czekac niewiadomo jak dlugo na wyplate. A twierdzi, ze musi znalezc cos, cokolwiek, jak najszybciej, natychmiast, bo zasilek dla bezrobotnych nie starczy na pokrycie wszystkich wydatkow. Zreszta, wiem po przykladzie wlasnego taty, ze z tym zasilkiem zajmuje przynajmniej 3 tygodnie zeby zaczeli wyplacac kase, a potem przy byle pomylce przestaja placic i zajmuje kolejne tygodnie zeby cokolwiek wyjasnic. Tak czy siak, atmosfera w pracy jest ciezka. W tym czasie, czekajac na pensje, ktore (miejmy nadzieje) w koncu wyplaca, mozemy pracowac w biurze albo w domu, choc oczywiscie szef zdaje sobie sprawe, ze "jaka placa, taka praca", a ze placa w tej chwili jest zadna, wiec ogarniane sa tylko najpilniejsze sprawy zeby zakonczyc biezace projekty. Co bedzie potem? Niewiadomo. Stwierdzilam wiec, ze bede przyjezdzac do biura wtedy, gdy sa laboranci, na wypadek gdyby czegos potrzebowali, a poza tym wole z nimi pogadac o sytuacji, niz siedziec tam samej.

Dzien byl wiec przygnebiajacy. Zostalam tego dnia w pracy normalnie, a po niej popedzilam do domu zeby zabrac Bi na akrobatyke.

Niestety, na zdjeciach ekranu slabo cokolwiek widac
 

Nik nadal narzekal na bol gardla, wiec nie pojechal tego dnia na trening plywacki. Po powrocie z Bi, siedzialam przygnebiona na kanapie i dobrze, ze M. zachowal jakos optymizm i pocieszal, ze wszystko bedzie ok i ze juz raz tak "bujalismy sie" z moja wyplata kilka miesiecy, ale przetrwalismy. Jednym pozytywem byly przyslane w koncu przez trenera wyniki ostatnich zawodow Kokusia. Ku mojemu zaskoczeniu, nie zostal zdyskwalifikowany przy wyscigu stylem motylkowym, o czym Wam ostatnio pisalam. Nie wiem kto to tam przegapil albo sie pomylil, ale dobrze dla Nika. ;) Kilkoro dzieci mialo zaznaczone DQ (od disqualified), wiec pilnowali, ale tu przegapili oczywisty blad, gdzie nawet ja - amator z latwoscia go wylapalam...

Pewnie tez bedzie slabo widac, ale zaznaczylam w kolku miejsca Kokusia, za to zaraz nad jego imieniem, u jakiegos chlopca, w zaznaczonych wynikach widac DQ
 

We wtorek pojechalam do biura, bo laboranci mieli ustalic plan na zakonczenie testow, ktore akurat trwaja. Dodatkowo, chcieli sie dogadac z najmlodszym pracownikiem, jaki jest jego plan, bo w razie czego ktos musi przejac jego obowiazki. Ten chlopaczek jest samotny i dojezdza z bardzo daleka, ale z drugiej strony, mieszka nadal z ojcem, wiec nie jest tak, ze ma stos rachunkow za mieszkanie. Jemu szef rowniez powiedzial, ze powinien pojsc na zwolnienie, a chlopak oczywiscie nie chce, choc jeczy ze nie stac go na benzyne. W poniedzialek powiedzial, ze musi pogadac z tatusiem, a we wtorek jeszcze raz z szefem. Szefa w biurze jednak nie bylo i mlody tez nie przyjechal. Laboranci ustalili wiec plan na reszte tygodnia oraz poczatek nastepnego zakladajac, ze chlopaczka nie bedzie. Porobili co musieli i zaczeli sie rozjezdzac do domow. Skoro juz tam bylam, to zostalam do prawie normalnej pory, ale tez wyszlam nieco wczesniej. Jak to we wtorek, Potworki nie mialy zadnych dodatkowych zajec, wiec wiekszosc wieczora zeszlo nam na odrabianiu lekcji do Polskiej Szkoly oraz cwiczeniu grania na instrumentach.

Niestety, przy lekkiej chrypce ciezko bylo mu dmuchac


 

Akurat spojrzal, wielce obrazony, ze matka zmusila do cwiczen...

A Bi siedzi na lozku, niesamowite...

W srode zostalam juz w domu i poza odpowiedzeniem na kilka maili, w sumie dalam sobie spokoj z praca. W koncu i tak nie mam placone... :/ Pomyslalam sobie, ze mam za swoje. Ostatnio bowiem mialam tak zwariowane weekendy, ze brakowalo mi czasu na porzadne posprzatanie chalupy i rozwazalam prace z domu ktoregos dnia, zeby w miedzyczasie moc spokojnie odgruzowac dom. No to masz, los zdecydowal za mnie i mam przymusowa prace z domu. :/ Zabralam sie wiec za latanie na odkurzaczu, a tymczasem w poludnie zadzwonil M. z niespodziewanym pytaniem. Jakims krewnym jednego kolegi z pracy, niespodziewanie urodzily sie kotki (taaa, pilnujcie lepiej kocicy!), matka przestala je nagle karmic i szukaja desperacko kogos, kto zaopiekuje sie kociakami. Dla czterech znalezli juz domy (dwa wzieli wlasnie koledzy w pracy), zostal jeszcze jeden. I moj maz, ktory cale zycie twierdzil, ze kotow nie lubi, pyta czy moze my bysmy sie zaopiekowali jednym z maluchow! No malo z krzesla nie spadlam... A tu na dodatek, nie dosc, ze kot, to jeszcze koci dzieciak (4 tygodnie), ktorego trzeba karmic z butelki! Pogadalam sobie z mezem powaznie, bo on czasem sam jest jak dziecko i napala sie na rozne pomysly. W tej chwili nie mam wyplaty, a takiego kociaka nie tylko trzeba nakarmic, ale jeszcze odrobaczyc, zaszczepic, a w przyszlosci wykastrowac lub wysterylizowac. Nigdy nie mielismy kota, wiec potrzeba nam nawet takich glupot jak miseczki czy kuweta. W koncu jednak stwierdzilismy, ze wezmiemy malucha. Przyznaje, ze bylam tak przygnebiona sytuacja w pracy, ze stwierdzilam, ze przynajmniej bede miala czym zajac mysli. Nie mowiac juz o tym, ze pracujac glownie z domu, bede miala zwyczajnie czas na karmienie kociaka butelka co kilka godzin, co inaczej byloby po prostu niewykonalne...

Jak to w srode, musialam odebrac Bi ze szkoly i zabrac na trwajaca nadal pilke. Przynajmniej nie musialam urywac sie wczesniej z roboty... :/ Starsza polatala po hali, a potem zabralam ja i jej kolezanke do biblioteki na robienie na drutach.

Bi kopie pilke przy jakims cwiczeniu
 

W miedzyczasie zas moj malzonek pisze, ze kota przywiezie juz tego samego wieczora!!! :O Odstawilam panny do biblioteki, przyjechalam do domu, ale okazalo sie, ze kolega mial dac malzonkowi znac kiedy bedzie mozna po kociaka pojechac. Zjadlam obiad, pojechalam po Bi i nadal nic. W sumie to juz zaczelam po cichu odczuwac ulge, ze moze sprawa sama sie rozwiazala i kota jednak nie bedzie. ;) Wzielam wiec Kokusia na ostatni juz trening koszykowki (ufff, wreszcie) i oczywiscie zaraz po jego rozpoczeciu dostalam sms'a ze M. jedzie po kociaka.

Zdecydowanie nie bedzie mi brakowalo treningow o 19...
 

Kiedy wrocilismy do domu, malzonek juz wrocil, ale pudelko (ktore jest tymczasowym "domkiem" kotka) ma w aucie, bo chcial pokazac malucha Potworkom jednoczesnie. Szkoda, ze ich nie nagralam, bo Bi sie ze szczescia poplakala. ;) Ona od kilku lat prosila o kotka, ale zawsze jej mowilam, ze tata kotow nie lubi, wiec nie ma co liczyc. A tu prosze... ;)

Kocie niemowle
 

No to mamy kota i to nie tylko w glowie. ;) A ze tytul posta taki, a nie inny, wiec i ten kociak to same problemy. Jest u nas pelne dwa dni i co? Malzonkowi nie udalo sie dowiedziec jak i czym byl karmiony, wiec uczymy sie metoda prob i bledow. Narazie idzie srednio. Nie umie pic ze smoczka, tylko go gryzie. Raz za razem zaciska mala mordke. Wlewa mu sie to mleko do pyszczka i niewiadomo ile polyka, a ile mu splywa. :/ Stwierdzilam w takim razie, ze dam mu troche mokrej karmy z puszki. Zjadl az sie uszy trzesly. Niestety, tylko raz. Potem juz nie tknal. Nie umie pic wody. Niby wyciaga jezyczek, ale "chlepce" nim w powietrzu. :O Wieczorem w czwartek wypil z apetytem mleko, choc to tez nie regula. Czasem je, czasem zaciska pyszczek. Nasypalismy ziarenek do prowizorycznej kuwetki, ale raz do niej sika, raz nie. Na YouTube obejrzalam jak chusteczka stymulowac kociaka do zalatwienia sie, ale tez, czasem sie posiusia, a czasem nic, tylko drze sie wnieboglosy i wbija pazury wszystkimi 4 lapkami. No i nie robi dwojki. Ani do kuwety, ani przy "stylulacji" chusteczka. Malzonek probowal mu nawet zrobic masaz "dupki" pod ciepla woda i nic. :/ Nie wiemy tez nic o jego historii zdrowotnej. Musze zabrac go do weta na odrobaczenie, bo nie wiem czy ktos sie tym zajal. Moze wtedy dowiem sie czy to kocur czy kotka, bo sama nie jestem pewna, choc wydaje mi sie, ze samiczka. Plci nie znamy, ale otrzymal(a) robocze imie Oreo, zgodnie z umaszczeniem.

Zupelnie jak ciasteczko Oreo ;)
 

Zartuje, ze ten kot powinien nazywac sie Klopot, bo poki co wspolna codziennosc jest raczej stresujaca, ale oczywiscie, jak to kocie malenstwo, jest slodziakiem. Mimo, ze (wydaje mi sie) malo co je i nie robi kupki, to jest pelen energii. Lazi za nami po calym domu, a pies nie ma pojecia co to za stworzenie. Niucha, polize, ale tez probuje podgryzac, tak jednym zabkiem. ;) Trzeba wiec byc ciagle na bacznosci...

Kot przyjechal w kartonie i poki co w nim mieszka, bo (jak wiadac) utrudnia on choc troche dostep psiurowi
 

Osobiscie nadal staram sie nie przywiazywac, bo obawiam sie, ze kociak moze nie przezyc naszej watpliwej opieki.

Do poczytania!

piątek, 3 lutego 2023

Szalony weekend, a po nim na szczescie spokojniejszy (choc nie leniwy!) tydzien

Weekend 28-29 stycznia byl jednym z najbardziej meczacych w ostatnim czasie. W niedziele wieczorem po prostu ledwie dawalam rade utrzymac otwarte oczy...

No to co takiego robilismy? ;)

Na poczatek, w sobote z rana, Nik mial mecz koszykowki. Wedlug wczesniejszych planow, mial go opuscic i zamiast tego Potworki mialy jechac do Polskiej szkoly. Jak to jednak bywa z planami, te sie czesto komplikuja. Okazalo sie, ze mamy zajecia na dwie kolejne soboty, wiec Mlodszy nie bedzie w stanie grac meczow. W poprzednia sobote byla ostatnia okazja do gry, wiec (z lekkimi wyrzutami sumienia) odpuscilam polska szkole i zabralam go na mecz. Ogolnie, z perspaktywy czasu stwierdzam, ze ta koszykowka to byl marny pomysl, bo na 8 mozliwych meczow, Nik gral w... trzech. No, slabiutko. Na przyszlosc musze pamietac, ze jesli za rok znow bedzie chcial grac w kosza, musze zapisac go na zajecia dodatkowe w szkole. Tam co prawda nie ma meczow, ale tutaj tez uczeszczal prawie wylacznie na treningi, wiec w sumie mala roznica. ;) Ewentualnie, jesli Mlodszy uprze sie, ze chce grac w oficjalnej druzynie, trzeba bedzie ponownie zawiesic druzyne plywacka. Tu jednak tez szkoda, bo zima to pora gdzie jest najwiecej zawodow, plus mistrzostwa... No nic, pozyjemy - zobaczymy... 

Mlodszy dorwal pilke :)
 

Tak czy owak, pojechalam z Kokusiem na mecz, ktory odbyl sie w sasiednim miasteczku, ale ze mieszkamy na obrzezach naszego, wiec mielismy calutkie 4 minuty drogi. :D Nik mial tez szczescie, bo dotychczas, kiedy byl na meczu, zawsze przegrywali. Tym razem w koncu wygrali. Nie jakos bardzo spektakularnie, bo 17:8, ale jednak. ;) Mlodszy jak zwykle gral nieco ostroznie, ale jak juz dorwal pilke, to pedzil z nia przez boisko, ze ciezko go dogonic. Niestety, potem z rozpedu nie trafial do kosza. :D

Po powrocie z meczu troche posiedzielismy, Mlodszy odpoczal, zjedlismy obiad, po czym stwierdzilam, ze moze w koncu wezme dzieciaki na... narty. Malzonek oczywiscie pukal sie w czolo, przekonujac, ze powinnam raczej poczekac na jakis weekend kiedy nic sie specjalnego nie dzieje i kiedy pogoda jest bardziej "narciarska". Przyznaje, ze mielismy 8 stopni na plusie (choc przy chlodnym wietrze), wiec do szusowania tak srednio, ale przy tegorocznej, beznadziejnej zimie, stwierdzilam, ze jak nie pada deszcz, to biore co jest. ;) A co do weekendu bez planow, to hahaha... nastapia, owszem, gdzies w czerwcu! Do tego momentu, jak nie jakies sporty, to zawsze jest tez Polska Szkola. ;) Tym razem mecz byl rano, wiec zostawalo nam cale popoludnie. A ze wybieralam sie z Potworkami na narty od miesiaca, to stwierdzilam, ze teraz albo nigdy. :) Malzonek oczywiscie spasowal, bo stwierdzil ze na tych naszych lokalnych stokach to on sie meczy zamiast odczuwac przyjemnosc, za to wyjatkowo chetnie pojechala Bi. Szok, bo ona od dwoch lat slyszec o nartach nie chciala. A tu taka zmiana. Co prawda najpierw zaczela wypytywac ile godzin tam spedzimy, czy bedziemy sobie robic jakies przerwy, itd. i juz myslalam, ze jednak zmieni zdanie, tym bardziej ze miala opcje zostania w domu z ojcem. A jednak zdecydowala sie jechac. Zapakowalam cala kupe sprzetu i pojechalismy.

Widzicie te brudna breje w tle? Warunki sa w tym roku gorzej niz tragiczne...
 

Dojechalismy troche pozno, bo zanim zaparkowalismy (a parking byl pelniutki, wiec nie brakowalo innych takich wariatow jak my), zanim przebralismy buty i kupilismy karnety, jezdzic zaczelismy dopiero o 14:08. Przy praktycznym braku naturalnego sniegu oraz takich a nie innych temperaturach, warunki byly oczywiscie... straszne. Sztuczny snieg to wlasciwie granulki lodu, a w dodatku bylismy pozno, wiec byl juz mocno rozjezdzony i utworzyly sie zaspy poprzeplatane polaciami lodu. Jezdzilo sie fatalnie, choc Potworkom nawet to jakos specjalnie nie przeszkadzalo. Nik zapierniczal jak wariat i nawet Bi pedzila jak kamikadze i stwierdzila, ze ona jednak lubi narty i musi wypytac w klasie kto jeszcze jezdzi. Ciekawe jak dlugo potrwa ten zapal? ;)

Bi jezdzi naprawde szybko i nie wiem jak ona to robi, bo po dwuletniej przerwie wrocila do pozycji "pizzy", czujac sie w niej jednak bezpieczniej
 

Przy ciezkich warunkach nie obylo sie oczywiscie bez gleby, choc i tak nie bylo zle. Nik wywalil sie raz i skonczyl glowa w dol stoku i niemal nakryty nartami. ;) Bi tez wpadla w zaspe i poleciala jak dluga. Myslalam, ze to bedzie koniec jazdy, ale tylko sie smiala. Zeby bylo jeszcze lepiej, wywalilam sie tez i ja. ;) Jedna narta wpadla mi w zaspe, druga zostala na lodzie i... na szczescie wpadlam w kupe sniegu. W sumie najbardziej "zmartwilo" mnie jak dam rade wstac. ;) Zawsze mam z tym problem i nieraz M. ratowal mnie, podajac mi kijek. Tym razem M. niebylo, dzieciaki juz oczywiscie gdzies w dole stoku, ale zaparlam sie kijkami i jakos dalam rade. Niestety, brak kondycji odezwal sie po dwoch godzinach i miesnie ud zaczely odmawiac mi posluszenstwa. Cale szczescie, ze dzieciaki jojczaly ze sa glodne, wiec z ulga poczlapalam do "schroniska". To jedna z niewielu zalet wypadow bez M. Moj maz ma, jak to mowia, weza w kieszeni i zawsze burczy, ze jak placimy za karnety na 4 godziny, to powinnismy jezdzic calutkie 4 godziny. Inaczej to marnotrawstwo kasy. A  jesli o jedzenie chodzi, to taniej jest przywiezc kanapki z domu. :D Z tym ostatnim w sumie sie zgadzam, bo za frytki, dwie porcje nuggetsow, hot-doga, dwie lemoniady, ciastko, jablko oraz kawe, zaplacilam ponad $40! :O I to za malutkie porcyjki! A dzieciaki, jak to dzieciaki, takie glodne byly, a podziubaly troche i stwierdzily, ze sie najadly. Nik w ogole zjadl tylko frytki i jednego nuggetsa i zaczal jeki, zeby wrocic na stok. Ja jednak chcialam dac nogom troche odpoczac, no i dopic w spokoju kawe, wiec Mlodszy stekal kolejne 15 minut, doprowadzajac mnie do bialej goraczki. :D No, ale dla nich takie wejscie do schroniska na krotka przerwe i przekaske, to czesc zabawy w czasie wypadu na narty i ja to dobrze rozumiem. A potem, zaraz przy pierwszym zjezdzie po przerwie, przydarzyl mi sie... wypadek. :O Nooo, w sumie to brzmi powazniej niz samo zdarzenie. ;) Otoz, przejezdzalam pod wyciagiem, kiedy na twarz spadla mi kupa sniegu! Pewnie zeslizgnal sie z czyichs nart. Jak pisalam wyzej, sztyczny snieg to granulki lodu, wiec jak mi gruchnelo, przez chwile myslalam, ze pekly mi szkla w okularach! Po chwili udalo mi sie je nieco przetrzec i na szczescie okazaly sie cale, ale oprawa sie lekko wygiela i siedziala mi na policzku. :/ Najgorsze bylo jednak to, ze snieg wpadl mi prosto w otwarte oko, ktore zaczelo lzawic, nie moglam go otworzyc, piekla mnie galka oczna oraz cala powieka, a do ogolnego podraznienia doszedl splywajacy tusz. :/ Potworki sie wystraszyly, bo myslaly, ze placze. ;) Puscilam ich samych na wyciag, a ja tymczasem probowalam zazegnac kryzys. Oko pieklo i lzawilo i zastanawialam sie jak ja do cholery dojade autem do domu?! Na szczescie mialam chusteczki higieniczne i udalo mi sie przetrzec okulary, a to nieszczesne oko pomalu przestawalo az tak szczypac. Juz do wieczora jednak mialam obraz lekko zamazany, wiec niezle cos tam zostalo podraznione... :/ No coz, mam nauczke za jazde bez gogli. A nie nosze ich, bo mam okulary, a wkladki ze szklami korekcyjnymi z gogli mam sprzed wielu lat i zwyczajnie slabo w nich widze. ;) Po jakims czasie jednak zaryzykowalam kolejny zjazd i na dzien dobry ponownie sie wywalilam na kopie sniegu, zachlapujac sobie swiezo wytarte okulary. :D Wtedy stwierdzilam, ze to chyba znak, zeby na ten dzien skonczyc. Bi tez zaczela juz wymiekac, ale Nik oczywiscie nie mial dosyc.

Nik zjezdza niemal na kreche, robiac tylko minimalne zakrety, byle szybciej ;)
 

A jak on jechal, to i siostra, zeby nie sterczec ze mna na dole stoku. ;) I w koncu jezdzili faktycznie prawie do uplyniecia naszych czterech godzin.

Wrocilismy do domu o 18:40, a po drodze przypomnialo mi sie, ze... w piekarniku mam biszkopt upieczony dzien wczesniej! Na niedziele zaplanowalismy bowiem spoznione przyjecie urodzinowe dla Kokusia! Zawsze zamawialam torta, ale wszystkie byly paskudne. Goscie malo co zjadali, a my zostawalismy z polowa przeslodzonego paskudztwa, z czego wiekszosc w koncu ladowala w koszu. ;) Tym razem stwierdzilam, ze sama zrobie tort. W koncu i ja i M. i nawet Bi, bardzo lubimy moje wypieki, wiec jak cos zostanie, to chetnie dokonczymy. Tyle, ze biszkopt upieklam z tego przepisu co zwykle, ale w prostokatnej formie, zamiast okraglej i wyrosl duzo slabiej niz zwykle. Po wylaczeniu piekarnika opadal w takim tempie, ze zostawilam go w srodku i... zapomnialam o nim! W sobote rano mecz z Kokusiem, potem narty i dobrze, ze przypomnialam sobie o biszkopcie po drodze, a nie np. o 22 wieczorem. I tak nie mialam wyjetego masla na krem, wiec musialam odczekac az zmieknie, potem wyrabianie kremu, przekladanie (tylko raz, bo wyszedl plaskawy placek ;P), dekoracja i... skonczylam o 24.

Tort w temacie... Roblox'a :D Mialam zagroske jak go przewiezc na impreze, wiec w koncu owinelam pazlotkiem (tak sie u mnie w rodzinie mowilo ;P) deske do krojenia, a calosc wsadzilam do plaskiego pudelka z Amazona. I tort jakos dotarl caly i zdrowy
 

A jeszcze musialam przygotowac torebeczki z upominkami dla mlodocianych gosci, ale to juz moja wina, bo zbieralam sie z tym od tygodnia i ciagle mi sie nie chcialo. ;) Na szczescie, poza Potworkami, zaproszonych bylo tylko 10 smarkaczy, wiec pol godzinki i uporalam sie i z tym.

Po sobotnich nartach, bolalo mnie doslownie wszystko. Serio, chyba sie starzeje, bo nie pamietam az taiej meczarni w poprzednich latach. Zwykle bola mnie miesnie ud, bo to one najwiecej pracuja. Tym razem bolaly mnie uda, owszem, ale tez brzuch, choc on pewnie tez pracuje przy utrzymaniu pozycji. Bolaly mnie jednak tez lydki, ktore przeciez siedza grzecznie w butach oraz barki i... ramiona. Skad? Jak? Nasza gorka jest na tyle mala, ze idzie caly czas w dol, nie ma plaskich przestrzeni, wiec nie musialam sie tez odpychac kijkami... W kazdym razie bylam obolala i padnieta po nartach, a jeszcze poszlam spac pozno, wiec odpuscilam sobie msze na 9:30. Wolalam sie porzadnie wyspac i to samo umozliwic Potworkom. Pojechalismy na 11, wiec mozna bylo spokojnie odespac, choc kiedy wstawalam tuz przed 9, Nik juz lezal w lozku i ogladal cos na tablecie. Bi za to zaczyna sie naprawde zamieniac w nastolatke. Do niedawna toczylam z nia wojne o budzik. Panna upierala sie, ze ona nie lubi spac, lubi miec dlugi dzien i woli wstawac wczeniej. I nastawiala budzik w tablecie. I w zasadzie - niech se nastawia, ale uparcie ustawiala godzine na wczesniejsza od mojego budzika. A potem spala snem kamiennym i zanim sie przebudzila i go wylaczyla, ja zwykle bylam juz obudzona i wsciekla. W dodatku panna nastawiala budzik tez w weekendy i dni wolne, co w ogole doprowadzalo mnie do furii. No zeby czlowiek sie wyspac nie mogl we wlasnym domu! ;) Fukalam na pannice, tlumaczylam, ze rosnie i rozwija sie, wiec powinna spac najdluzej jak sie da, a w wolne dni tyle, ile jej cialo potrzebuje, itd. W odpowiedzi slyszalam stala spiewke jak to ona lubi wczesnie wstac zeby miec dluzszy dzien... I tak to trwalo, az jakos do przerwy swiatecznej. Majac wiecej wolnego, Bi wylaczyla budzik i choc wrocili juz miesiac temu do szkoly, nadal go nie wlacza. I zaczela spac znacznie dluzej, bo do niedawna, nawet bez budzika, zrywala sie bladym switem. W niedziele, kiedy wstawalam, panna tez dopiero przecierala oczy w lozku. Ciekawe kiedy nastapi nastoletni przelom i bedzie wylegiwac sie w wyrku do poludnia? ;)

Tak czy siak, pojechalismy na msze o 11, wiec w domu bylismy dopiero o 12. To dalo nam tylko nieco ponad 2 godziny na posiedzenie, zjedzenie lunchu, itd., bo choc impreza byla na 15, jako organizatorzy mielismy przyjechac tam jakies 20 minut wczesniej. O imprezie bedzie za chwile, a poki co, mala dygresja. Pisalam juz nieraz jakiego ja mam pecha do rodzicow, ktorzy w nosie maja pilnowanie swoich dzieci? Tym razem moja irytacja zaczela sie juz kilka dni przed impreza. Mama jednego z zaproszonych rodzenstw napisala czy moze dzieciaki zostawic, czy wolalabym zeby zostala. Coz, doceniam, ze w ogole spytala, szczegolnie kiedy okazalo sie, ze wielu rodzicow nawet nie pyta. ;) Odpisalam, ze moze wypisac formularze zwalniajace miejsce imprezy z odpowiedzialnosci w razie wypadku i jesli chce moze zostawic dzieciaki, ale ja nie gwarantuje czy dam rade ich dobrze pilnowac, bo miejsce przyjecia jest ogromne. Odpisala, ze w takim razie zostanie i chwala jej za to. ;) Za to moja sasiadka, ktorej dziewczyny tez byly zaproszone, napisala tuz po poludniu, ze musi dokonczyc cos zwiazanego z praca i czy dalabym rade wziac dziewczyny z nami. I ze ona juz wyslala formularz zwalniajacy z odpowiedzialnosci internetowo. Zazgrzytalam zebami, ale akurat te panny znam i wiem ze sa bardzo dobrze wychowane, wiec odpisalam, ze ok. Tak na marginesie to impreza byla od 15 do 16:40, sasiadka napisala poczatkowo, ze dolaczy o 16, a przyjechala o... 16:30. Na sam koniec! :O Dodatkowo, tata najlepszego kolegi Kokusia przyjechal z mlodszym synem i spanikowalam, bo myslalam, ze bedzie chcial z malym zostac, a nie mialam dodatkowego prezenciku. Okazalo sie jednak, ze tylko odstawil kolege Mlodszego, spytal o ktorej trzeba go odebrac i pojechal. :O Zero zapytania, czy moze powinien zostac i pilnowac swojej latorosli... Tu jednak odczulam lekka ulge, ze nie bede musiala zostawic dzieciaka bez upominku, wiec nawet sie bardzo nie zirytowalam. ;) A skoro mowa o niespodziewanych gosciach, to kolejnym delikwentem byl inny kolega Kokusia. Mlodszy go zaprosil i chlopaczek powiedzial mu kilka dni pozniej w szkole, ze bedzie. Dni jednak mijaly, a ja nie dostalam odpowiedzi od jego rodzicow. Nik pytal w szkole kilka razy i chlopiec powtarzal, ze bedzie. Potem nagle powiedzial, ze jego tata zgubil zaproszenie. Tu juz uprzedzilam Nika, ze cokolwiek J. mowi, najprawdopodobniej jego rodzice nie maja zamiaru go przywozic, ale nie chca mu powiedziec. ;) Moje podejrzenia sprawdzily sie kilka dni przed impeza, kiedy J. powiedzial Kokusiowi, ze jego rodzice musza wyjechac na weekend i go nie bedzie, chyba ze uda mu sie przyjechac z innym kolega. Gdybym miala jakis kontakt z jego rodzicami, sama zaproponowalabym, ze go wezme, ale nie mialam, a zreszta podejrzewalam, ze to wszystko tylko wymowka. Tymczasem... w DZIEN IMPREZY rano, mama najlepszego kolegi Nika pisze do mnie czy nie jest za pozno zeby mogli przywiezc tez J., bo ich syn pyta czy moga go wziac. Nosz... Poniewaz mialam akurat jeszcze jedno oplacone miejsce, wiec odpisalam, ze ok, moze przyjechac. Jedyny problem to taki, ze nie mialam jak mu skompletowac upominku. Od kilku lat staram sie, zamiast kupy platikowych dupereli, dawac dzieciakom jakas wieksza zabawke, najlepiej w tematyce, ktora akurat ich interesuje. Tym razem dzieciaki dostawaly figurke - niespodzianke z Minecraft'a, dlugopisy tez w "minecraftowej" tematyce, mini elektroniczne gierki oraz balony z motywem z Minecraft'a. Wiekszosc z tego byla sprzedawana w wiekszej ilosci, wiec mialam zapas. Brakowalo mi jednak figurki, a to taka "niespodzianka", ktora trzeba bylo wydobyc z glutka. Poniewaz kazda kosztowala prawie $10, zamowilam ich tylko tyle, ile mialam potwierdzonych gosci. A, ze rodzice tego chlopaczka nie potwierdzili, wiec masz babo placek - zabraklo jednej niespodzianki... Najpierw stwierdzilam, ze trudno. Jak dzieciak dolacza na ostatnia chwile, to dostanie tylko te mniejsze drobiazgi. Troche mi bylo glupio, bo skoro chlopcy mieli jechac razem, to tamten zauwazylby, ze brakuje mu najlepszej czesci upominku... W koncu poszlam po rozum do glowy, ze w sumie corka mojej kolezanki jest na tyle mala, ze raczej Minecraft az tak jej jeszcze nie fascynuje (jesli w ogole go zna), wiec jej figurke - niespodzianke przelozylam do torebki tamtego chlopca. A dla malej na szczescie znalazlam kupe upominkow z ktorychs z poprzednich przyjec Potworkow - dlugopisy z jednorozcem, portfelik z jednorozcami, swiecace pierscionki, itd. Bardziej "dziewczynskie" drobiazgi, ktore mam nadzieje, spodobaly sie malej ksiezniczce bardziej niz figurka z Minecraft'a. ;) A na koniec, po tym "przyjade na impreze", "tata zgubil zaproszenie", "rodzice wyjechali, wiec nie mam z kim przyjechac", a w koncu pytaniu mamy innego kolegi czy moze przyjechac z nimi... chlopaczek przyjechal z... wlasnym tata! :O Rece opadaja z tymi ludzmi, mowie Wam!

Urodziny odbyly sie na trampolinach, wiec mlodziez wyszalala sie za wszystkie czasy.

Nik z rozwianym wlosem i rozowych skarpetkach :D
 

Poniewaz Nik mial problem z wyborem kolegow do zaproszenia i w koncu zaprosil tylko dwoch, wiec byly to glownie dzieciaki naszych znajomych oraz jedno rodzenstwo, ktore Potworki znaja z pilki noznej i z ktorym sie ostatnio bardzo zaprzyjaznili. Gromada rozdzielila sie wiec na grupe dziewczyn i grupe chlopakow. ;)

Skacze Bi, a za nia dwie kolezanki
 

Mnie to odpowiadalo, bo oboje moich dzieci mialo towarzystwo, tylko Nik potem cos burczal, ze to jego urodziny, wiec dlaczego Bi miala kolezanki. :D

Banda (starszych) dziewczyn
 

No ale sorry batory, dostal pozwolenie na zaproszenie trzech kolegow ze szkoly, a koniec koncow z wielkim trudem wybral dwoch... Tak czy owak, wiekszosc dzieciarni bawila sie wysmienicie. Niestety jednym z wyjatkow byly dzieciaki mojej kolezanki oraz cora drugiej. U jednej syn ma lekki autyzm, wiec biedak zawsze odstaje, gdziekolwiek by sie nie znalazl. A jej corka, coz byla jedna z najmlodszych dziewczynek i choc ma juz 7 lat, to jest tak drobna, ze choc nastepna wiekiem miala 9, wiec wcale nie duzo wiecej, to jakos nie zgrala sie ze starsza grupa, a przyjecie bylo zbyt krotkie i chaotyczne zebym zdazyla interweniowac. Owa panna uparcie probowala nawiazac kontakt z corka mojej innej kolezanki, ale tamta mala, choc okazalo sie, ze sa rowne wzrostem, ma dopiero 4 lata i poza tym jest... "dziwna". No, nie wiem jak inaczej okreslic to dziecko, ale nie rozwija sie ono (wedlug mnie) do konca jak powinno, choc nie powiem tego kumpeli. ;)

Banda chlopakow (poza autystycznym synem kumpeli, ktory gdzies sie schowal), do ktorych przysiadly sie dwie najmlodsze imprezowiczki. Uwierzycie, patrzac na nie, ze jedna ma lat 7, a druga 4.5?!
 

W kazdym razie, zamiast bawic sie z chetna "kolezanka", ta mala chowala sie za matke lub ganiala jak wsciekla za chlopakami. Musze przyznac, ze z jakiegos powodu upodobala sobie Kokusia, choc on, zajety kolegami, nie bardzo cieszyl sie na lazacy za nim "ogonek". :D Takze, jak widzicie, dynamika imprezy byla dosc ciekawa i szkoda, ze mialam za malo mozliwosci zeby poobserwowac dzieciaki, bo zwykle lubie przygladac sie takim interakcjom, szczegolnie, ze wszyscy, poza najmlodsza, byli w zblizonym wieku, od 7 do 11 lat. Mlodziez poskakala do oporu (ostatnio Nik wrocil do domu z bolacym kolanem, tym razem kustykal, bo wywichnal sobie kostke :O), potem przeszli do salki na pizze oraz tort, odspiewali Happy Birthday, po czym ruszyli ponownie na trampoliny, z ktorych juz zgarneli ich rodzice.

Mlodszy zdmuchuje swieczki po raz trzeci w tym roku! :D
 

Potworki (oraz sasiadki) w sumie ganialy najdluzej, bo nie dosc, ze pilnowalam zeby kazdy dostal torebeczke z upominkami, pogadalam chwile z sasiadka bo tak pozno dojechala, a na koniec musialam jeszcze uregulowac rachunek. ;) Po cichutku mysle sobie, ze ogarnelam, przezylam i mam nadzieje, ze od kolejnych urodzin Potworki beda juz na tyle duze, ze nie beda nalegaly na duze przyjecia, a ja chetnie gdzies zabiore ich osobno z grupka 2-3 kolegow/kolezanek. ;)

Po takim weekendzie czulam, ze potrzebowalabym jeszcze z dwoch dni zeby do siebie dojsc. Szkoda, ze to niemozliwe. ;) W poniedzialek rano pobudka byla brutalna. Nie dosc, ze nadal bylam cala obolala (serio nie pamietam kiedy narty az tak daly mi w kosc), to jeszcze tak naprawde nadal nie doszlam do siebie po tamtym grypowym "czyms". Caly poprzedni tydzien nadal lekko ciagalam nosem i odchrzakiwalam, a po nartach pojawil sie suchy kaszel, zas nos sie zapchal na amen. Ile mozna dochodzic do siebie?! Starzeje sie, naprawde... Odstawilam Potworki na autobus, a sama zabralam sie za skladanie jednego wysuszonego prania i wstawianie kolejnego. Niestety, skoro w weekend bylam zbyt zajeta zeby odhaczyc zwykle weekendowe obowiazki, to teraz mialam je pomalu i mozolnie zaliczac w srodku tygodnia, czego nie znosze. Pozniej pojechalam do pracy, gdzie na szczescie bylo w miare spokojnie. Do domu wlasciwie weszlam na tyle, zeby zdjac kurtke i buty, wszamac w pospiechu obiad i czas bylo jechac z Bi na akrobatyke. Panna poszla cwiczyc, a ja, dla zabicia czasu pomaszerowalam do UPS'u oddac zamowienie, a pozniej (to juz zwyczajnie dla zabicia czasu) do supermarketu, pochodzic miedzy alejkami. Posiedzialam jeszcze troche w aucie, po czym poszlam do poczekalni akrobatyki, popatrzec chociaz na telewizorze, co dziewczyny porabiaja.

Zdjecie telewizora, wiec jakosc fatalna. Bi zaznaczylam Wam strzalka, choc akurat dziewczyny i tak staly luzem, dyskutujac nad ukladem tanecznym na wiosenny wystep
 

Ledwie dojechalysmy z Bi do domu, a chlopaki wychodzily na basen. Niestety, zamiast sie zrelaksowac, musialam ogarnac zmywarke, poskladac kolejne pranie i zmienic dzieciakom posciel. Kolejna rzecz, ktorej nie zrobilam w weekend. :/

Wtorek niespodziewanie przywital nas lekkim proszeniem sniegu. Nie mam nawet zdjecia, bo wygladalo to jakby swiat posypany zostal lekko cukrem pudrem. Po poludniu wyszlo slonce i migiem wszystko stopnialo, mimo, ze jak na ostatnie czasy, bylo chlodno - "tylko" +3 stopnie. :D Wtorki to nadal dni bez zajec dodatkowych, co nie znaczy, ze sie nudzilam. Wrecz przeciwnie. Po obiedzie trzeba bylo pomoc Bi w matematyce. Kiedy skonczylysmy to, przyszla pora na lekcje do Polskiej Szkoly. Najlepszy jest moj malzonek, ktory spytal zdziwiony (jakbym nie odrabiala z dzieciakami lekcji co tydzien) po co juz dzis to robimy, skoro dopiero wtorek. Pokazuje to, jak bardzo ojciec jest zaangazowany w sprawy dzieci, skoro nie pamieta, ze w poniedzialki oraz czwartki Nik ma plywanie, a sroda to, z pilka i biblioteka Bi oraz koszykowka Kokusia, to dzien, kiedy nie ma mnie wlasciwie w domu. Do odrobienia zadan do Polskiej Szkoly zostaja wtorki oraz piatki, a zadawane maja sporo, szczegolnie Nik. Poza kilkoma pisemnymi zadaniami, zawsze jest czytanka, a do tego, tym razem, Nik mial slowa na dyktando, a Bi wiersz do nauczenia sie na pamiec. Zeby to wszystko ogarnac w jeden wieczor, musialabym siedziec z Potworkami grubo w noc. W ogole to uwazam, ze nauczycielki z tej szkoly maja mocno wygorowane oczekiwania. W koncu ten jezyk polski to sprawa dodatkowa. Nikt nie oczekuje od dzieciakow urodzonych i wychowanych za granica, ze beda sie nim poslugiwac na poziomie rownym dziecim z Polski... Tymczasem pani Nika pisze w mailach, ze trzeba codziennie przynajmniej 15 minut poswiecic na jezyk polski. Taaaa... bo miedzy dzienna szkola, praca, domem oraz zajeciami dodatkowymi, ktos ma jeszcze czas sleczec nad polskim... Wiem, ze sa rodziny, gdzie prace domowa do Polskiej Szkoly dzieci odrabiaja juz w niedziele, bo w tygodniu nie maja na to ani jednego dnia. To tak jak nauczyciele gry na instrumentach, ktorzy rowniez przypominaja i dzieciakom i wysylaja tuziny maili rodzicom, ze dzieci powinny cwiczyc gre codziennie. Latwo powiedziec. Wiem, ze praktyka czyni mistrza i tak dalej, ale nie ma na to zwyczajnie czasu. Zreszta wiem, ze dlatego np. moja sasiadka zapisala corki na prywatne lekcje. Wiedziala bowiem, ze tylko w ten sposob wymusi cwiczenie gry choc raz w tygodniu. A co do instrumentow, to jak juz Potworki wymeczyly jezyk polski, to zagonilam ich wlasnie do instrumentow. Tym razem jednak nie siedzialam i nie sluchalam, tylko poszlam sie wykapac. I musialam zawrocic panicza Nika, ktory potrabil w trabke, po czym zadowolony czlapal juz na dol, kiedy zawrocilam go, przypominajac, ze ma jeszcze jeden instrument. Hrabia cos tam fuknal, ze on juz dobrze gra na skrzypcach. Wrtuoz sie znalazl... ;) Szczegolnie, ze zalil sie ostatnio, ze nauczyciel chce zeby uczyli sie plynniej odczytywac nuty i przestal dawac im sciagawki, gdzie zaznaczone bylo nad kazda nutka iloma palcami musza przycisnac strune. Dla nieuswiadomionych, skrzypce to skomplikowany istrument, bo strun ma tylko 4, ale za to kazda wydaje inny dzwiek w zaleznosci od tego, czy przytrzymuje sie ja jednym, dwoma, czy trzema palcami. Dotychczas nauczyciel zaznaczal ilosc palcow, a dzieciaki musialy tylko rozpoznac strune. Teraz jednak sie skonczylo. Nik z jednej strony marudzi, ze tak ciezko, ale z drugiej, kiedy gonie do cwiczen, stwierdza, ze on przeciez tak dobrze gra... ;) A w miedzyczasie znow kolejne pranie (Martus, to nie tylko Ty ciagle pierzesz! :D), szykowanie ubran i sniadaniowek na nastepny dzien, zmywarka (kolejny niekonczacy sie temat...) oraz zmiana poscieli tym razem u mnie i M. I przysiadlam na tylku dopiero poznym wieczorem, zeby kontynuowac klepanie posta... ;)

W srode rano, na przywitanie lutego, temperatura wyniosla -6 stopni, choc w dzien podniosla sie do +1. Oczywiscie Bi oprotestowala bluze, ktora dalam jej na koszulke, a po wyjsciu z domu stwierdzila, ze "wcale nie jest tak zle". Coz, przynajmniej Nik zadowolony byl z przygotowanych ubran i nawet zalozyl na glowe kaptur. Moje dzieciaki w tym roku zrezygnowaly kompletnie z czapek. :/ W pracy nadal spokojnie, bo poki co mamy przerwe w kolejnych pacjentach, wiec probujemy pozamykac wszystkie zalegle sprawy i projekty. Tym razem nie bylo zadnych zawirowan pogodowych, wiec wrocila normalna, szalona sroda. Z roboty musialam wyjsc juz o 15 i pedzic prosto do szkoly zeby odebrac Bi. Z tamtad pod hale sportowa na pol godziny kwitniecia. W koncu panna poleciala kopac pilke, a ja troche posiedzialam z nosem w telefonie, troche pochodzilam w kolko hali i jakos godzina zleciala.

Starsza przy pilce
 

Zapakowalam dziewczyny i pojechalysmy do biblioteki. Panny poszly robic na drutach, a ja pojechalam do chalupy. Nie mialam duzo czasu, ale przelozylam pranie do suszarki (Tak; nadal nie moge wygrzebac sie z poweekendowych, pralniczych zaleglosci ;P), zjadlam obiad, zaparzylam kawe, z ktorej zdazylam upic moze 3 lyki i musialam jechac po Starsza. Przypominalam wczesniej pannie ze kiedy po nia przyjade musi natychmiast wyjsc, bo sie spiesze, ale oczywiscie uslyszalam, ze "juz, juz ide, chwila, jeszcze tylko ostatni rzad", itd. Udusze ja kiedys! Odstawilam pannice do domu, po czym zapakowalam syna i pojechalismy na trening koszykowki. Juz przedostatni, na szczescie. Srody sie nieco uspokoja...

Mlodszy dobiega do kosza
 

Podczas kiedy Nik kozlowal pilke, ja pokrecilam sie troche wokol szkoly, ale na noc znow robilo sie niemozliwie zimno, wiec dosc szybko wsiadlam do samochodu i juz tam zostalam. Popatrzylam w telefon, zadzwonilam do taty i godzina zleciala. Po powrocie do domu szybka kolacja, szykowanie ubran oraz sniadaniowek na kolejny dzien i juz trzeba bylo zagonic Potworki do lozek. Malzonek poszedl z wlasnej woli. :D

Czwartek zaczal sie mroznie, bo od -8 stopni. Az ucieszylam sie, ze jak zwykle wiozlam Potworki do szkoly. Dzieki temu wyszlam z cieplej chalupy do garazu, ktory tez zawsze utrzymuje troche wyzsza temperature niz powietrze na zewnatrz, odstawilam dzieciaki pod szkole, zajechalam do pracy i dopiero na parkingu musialam zmierzyc sie z "Arktyka". :D W dzien jednak temperatura podniosla sie "az" do +3 stopni, choc przy mroznym wietrze odczuwalna byla nizsza. Tego dnia Nik mial trening na basenie, ale jak to ostatnio mamy w zwyczaju, pojechal z ojcem. Tym razem bylo mi to na reke jeszcze bardziej niz zwykle, bo mialam znow pranie do poskladania, wstawienie nastepnego (i przelozenie go pozniej do suszarki), rozladowanie i zaladowanie zmywarki (bo przeciez poza mna nikt nawet nie pomysli :/), nie mowiac juz o przygotowaniach na kolejny dzien. Dzieki temu ze zostalam w domu, udalo mi sie to wszystko ogarnac i nawet na chwile usiasc spokojnie z kawa. ;) Co prawda Mlodszy cos tam smeci, ze "kiedy mama pojedzie z nim na basen?", wiec bede musiala ktoregos dnia chociaz podjechac na chwile i popatrzec. Nik to jest dziecko, ktore lubi jak ktos na niego patrzy, a wie, ze ojciec, zajety "pakowaniem", najwyzej zerknie gdzies tam przypadkiem. Matka siedzi i pilnie obserwuje. :D

W piatek Arktyki ciag dalszy. Temperatura spadla ponownie do -9 stopni, co przy porywistym wietrze, dalo odczuwalna (jesli wierzyc mojemu srajfonowi)... -18! :O Mielismy z Potworkami tez chwile stresu i biegu, bowiem zeszlam na dol w porze kiedy trzeba wychodzic z domu i slysze za oknem autobus. Zerkam - Potworkow! No to wrzucamy najwyzszy bieg i pedzimy zeby zlapac go kiedy bedzie wyjezdzal z naszego osiedla (jak dobrze, ze jest z niego tylko jeden wyjazd!). Wybieglismy, jakims cudem udalo nam sie dotrzec na przystanek przed nim i... okazalo sie, ze to byl jednak autobus z podstawowki!!! :D Skad taka pomylka? Otoz, autobus rozwozacy dzieciaki ze szkoly podstawowej jest starszego typu i ma z przodu wystajacy jakby "nos" na silnik. Autobus Potworkow jest nowszy i ma przod splaszczony. I jak na zlosc, akurat tego dnia kierowca z podstawowki dostal autobus zastepczy, taki wlasnie ze splaszczonym "nosem"! :/ A my bieglismy malo nog nie gubiac po drodze! Potem zas musielismy czekac na wlasciwy autobus przy tych niemozliwych temperaturach. Przy okazji pokaze Wam roznice miedzy Potworkami. Przypominam, ze mamy -9 stopni, odczuwalne jako -18:

Patrzac na Bi mozna pomyslec, ze jest wiosna ;)
 

Ja stalam z kapturem na glowie, odwrocona tylem do wiatru. Nik jakby mogl, schowalby sie w kurtke razem z glowa. A Bi? Stoi bez kaptura i jeszcze rozpieta! :O Na moje upomnienia tylko wzrusza ramionami, ze jej cieplo! :O I musze niestety przyznac, ze nie mam argumentu, bo panna w tym roku choruje duzo mniej niz brat, a jak juz cos zlapie, to przechodzi jej po 2-3 dniach. Nie moge wiec nawet postraszyc, ze bedzie chora. To znaczy, strasze i tak, ale coz, skoro Bi tylko prycha, ze "zawsze tak mowisz, a ja i tak nie choruje". Nooo... to sobie postraszylam. :D Autobus (tym razem wlasciwy :D) na szczescie podjechal dosc szybko. Potwory pojechaly, a ja podjelam sie zwiezienia kublow na smieci z chodnika za garaz. Sprowadzilam je na dol podjazdu, ale ze nie mialam rekawiczek, musialam przerwac i pochuchac w rece bo zwyczajnie, przez te kilkanascie sekund, przestalam czuc palce. :O Pies "tanczyl" naokolo mnie, nie zwazajac zupelnie na mroz, wiec rzucilam jej pileczke doslownie trzy razy i ucieklam do cieplej chalupy. To bylby idealny dzien na prace z domu, ale niestety nie mialam ze soba laptoka, wiec grzecznie pojechalam do biura. Po robocie niestety czekaly mnie zakupy spozywcze, a tymczasem temperatura caly czas spadala. Kiedy pod wieczor dojechalam do domu, bylo juz -13, odczuwalne jako -20. :O Cale szczescie, ze malzonek wpadl na pomysl zeby rozpalic w kominku!

Nie ma jak wygrzac dupke :D
 

Szkoda tylko, ze nie moglam sie nim az tak nacieszyc, bowiem musialam dokonczyc z Potworkami przygotowanie do Polskiej Szkoly. Pisemne zadania odrobilismy we wtorek, ale zostala jeszcze czytanka z Kokusiem, a z Bi nauczenie sie odpowiedzi na pytania do czytanki. Jakby tego bylo malo, to jeszcze Nik mial wyrazy do nauczenia na dyktando, a Starsza wierszyk do nauczenia sie na pamiec. Zostawilam go na piatek, bo mial tylko 4 linijki, wiec stwierdzilam, ze czlowiek kilka razy powtorzy i zapamieta. Niestety, nie pomyslalam, ze mial on kilka trudniejszych wyrazow, ktore mylily Bi, a ze panna zle znosi porazke, wiec wsciekala sie i wtedy juz wszystko zaczelo jej sie mylic. :D

I tak zlecialy ostatnie dni stycznia i pierwsze lutego. Dwa tygodnie temu chorowalismy po kolei Nik, ja oraz Bi, wiec z musu trzeba bylo odpuscic wiekszosc zajec. W zeszlym tygodniu dwa razy lekkie opady sniegu zaowocowaly poodwolywaniem czesci sportow. Miniony tydzien to byl juz jednak powrot do normalnego, zwariowanego grafiku i szalonego tempa. Nie moge sie doczekac konca koszykowki, bo chyba najbardziej daja mi w kosc te srody, kiedy praktycznie nie ma mnie w domu. :)

Do poczytania!