Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 30 grudnia 2016

Zegnamy rok 2016

Nie wiem jak Wy, ale ja zegnam go bez zalu...

To zdecydowanie nie byl dobry rok.
Jak napisalam jakis czas temu na jednym z blogow, nigdy nie porownam straty wczesnej ciazy, do utraty kogos, kogo zna sie juz i kocha, nigdy. Wedlug moich wlasnych kryteriow, nie zdarzyla sie wiec zadna tragedia...

Mimo wszystko jednak, strata ciazy na samym poczatku roku, polozyla sie cieniem na reszte miesiecy. Caly rok to nie tylko ciaza i jej strata. Nie powiem, bylo w nim wiele milych chwil. Nie zmienilo to jednak faktu, ze caly 2016 naznaczony byl smutkiem i co chwila wracalo przeswiadczenie, ze nie tak mial on wygladac. Mialo byc przeciez zupelnie inaczej. Nie mielismy jechac na zadne wakacje, bo nie podrozuje sie 18 godzin w zaawansowanej ciazy. Poczatek roku szkolnego Potworkow mialam przywitac z ogromnym brzuchem i opuchnietymi nogami. A jesien spedzic pielegnujac noworodka i odwozac i przywozac starsze dzieci ze szkoly i przedszkola...

Do tego dochodzi malo stabilna sytuacja w pracy, rowniez nie napawajaca optymizmem... Sygnaly z organizmu, ze i ze zdrowiem nie dzieje sie tak, jak powinno...

Pamietam z jaka nadzieja wkraczalam w 2016. Koncowka 2015 tez byla kiepska i z utesknieniem wyczekiwalam kolejnego roku. Nowego poczatku. Mialam tez chyba przeczucie, ze jestem w ciazy, choc wtedy nie moglam o tym jeszcze wiedziec. A jednak cos czulam i to chyba napawalo mnie takim pozytywnym nastawieniem...

A co czuje myslac o 2017?  

Strach.

Boje sie, zeby nie okazal sie jeszcze gorszy niz minione 12 miesiecy. Wiem, ze zawsze moze byc gorzej... I bardzo sie tego obawiam. Niczego sobie w roku 2017 nie obiecuje, nie mam zadnych postanowien, a cel tylko jeden: brac kazdy dzien z osobna i w miare mozliwosci cieszyc sie nim. Nie wybiegam mysla w przyszlosc, bo sie jej zwyczajnie boje...

Przepraszam, ze nie mam dla Was bardziej optymistycznego posta na zakonczenie Starego Roku. Nie pisze wesolego podsumowania ani nie snuje planow... Nie mam na to energii ani nastroju...



Wam Kochane, zycze wiec Wspanialego Nowego Roku!


A sama patrze w przyszlosc z niepokojem...

środa, 28 grudnia 2016

Ze co?! Juz po?!

Ech, no ja sie tak nie bawie! Trzy dni pod rzad chodzic spac po polnocy, na co? Zeby potem Swieta przelecialy sobie ot tak, jak z bicza trzasnal?! Gdzie tu sprawiedliwosc?! :D

Boze Narodzenie, pomimo kilku zgrzytow, minelo mi w tym roku spokojnie i rodzinnie. Tak jak powinno. Co prawda reszta rodziny (i nie tylko) robila wszystko, zeby popsuc ten sielankowy nastroj, ale zacisnelam zeby, wlaczylam wewnetrzny "zen" i choc wydarlam sie pare razy na Male Potwory, to potraktowalam to jak normalny element wychowania. Rozedrzec sie, przywolac do porzadku, kontynuowac dzien jak gdyby nigdy nic. Dziala. ;)

Troche trudniej z mezem i tu bylo juz baaardzo blisko, zeby Swieta uplynely pod znakiem cichych dni. Malzonkowi, w sama Wigilie, wlaczyl sie tryb pustelnika. Caly dzien chodzil i zrzedzil, ze po co te Swieta, po co to szykowanie, on nie lubi takich zjazdow, nie lubi gosci, on woli posiedziec na kanapie w dresach i podziurawionej koszulce. :/ Najeczal sie jakby przyjezdzalo do nas conajmniej trzydziesci osob, zamiast trzech... ;) Pare razy mialam szczera ochote kopnac go w cztery litery, bo to JA latalam jak kot z pecherzem usilujac ogarnac jako tako chalupe i to glownie JA przez dwa dni niemal nie wychodzilam z kuchni. Tyle, ze ja robilam to z (obledem w oczach, fakt) radoscia, a wkurzalo mnie tylko kiedy Potworki zawracaly mi gitare o pic, jesc, siusiu, kupe, zamiast uderzyc do ojca, ktory siedzial przed laptopem. Jak zwykle... :/ W koncu jednak usmazyl rybe i zrobil barszcz (utyskujac, ze co by nie dodawal, mu nie smakuje), wiec wybaczam...

Moja ukochana mamusia takze probowala mi popsuc Swieta. W piatek mialam wolne, wiec postanowilam zadzwonic do siostry, z ktora zwykle ciezko mi sie zgadac. Duzo czesciej dzwonie do mamy, bo ona zwyczajnie zazwyczaj jest w domu. A siostra z mezem prowadza bujne zycie towarzyskie i ciezko ich zastac. Rozmawialam wiec z N. w najlepsze, a tu mamuska do niej dzwoni! Przyznala, ze ze mna rozmawia (durna, oj durna!), wiec zostalo mi przekazane, ze jestem swinia, bo zadzwonilam do siostry, a nie do matki i ze mam potem do niej zadzwonic. Pozniej jednak byla nieaktywna na Skypie, a na mojego smsa, otrzymalam potok wiadomosci z pretensjami i uzalaniem sie nad sama soba, ze jestem podla, ze nie traktuje jej jak matke, ze ona coraz czesciej zaluje, ze w ogole ma dzieci, itd. Nastepnego dnia, kiedy zadzwonilam szybko do siostry zlozyc jej rodzinie zyczenia, okazalo sie, ze mamuska klocila sie rownolegle rowniez z nia i odgrazala, ze nie przyjedzie na Wigilie. To zaowocowalo interwencja szwagra i obraza majestatu, ze siostra osmiela sie mieszac w to meza... Pozniej podobno matka napisala, ze juz miala przyjechac, ale ma jelitowke. A jakis czas pozniej, ze jednak przyjedzie, ale tylko na chwile... :D Ta kobieta powinna sie leczyc...

Na mojego smsa w Wigilie (ktora jest rowniez jej imieninami), ze chcialam jej zlozyc zyczenia, nie odpowiedziala. W niedziele, odpisala laskawie jednym slowem, ze "spi". Godzine pozniej dopisala: "chociaz wcale nie spie". Tym razem nie odpisalam ja, majac dosc jej wiecznych gierek i robienia z siebie ofiary. Ona jest szczesliwa tylko wtedy, kiedy jest w centrum uwagi. Tylko, ze ja juz od dawna skierowalam moja uwage w innym kierunku. Kiedys przejmowalam sie tym co mowi i robi, ranilo to moje uczucia, ale w koncu sie zdystansowalam i teraz czesciej jej zachowanie mnie smieszy. Troche mi jej nawet zal, bo sama nie widzi, ze im bardziej sie miota, wscieka, rzuca epitetami, albo przeciwnie, usiluje wzbudzic poczucie winy, tym bardziej powieksza sie dystans miedzy nami...

Wystarczy jednak o mojej mamusce. Ona sie juz nie zmieni, a ja cierpne tylko na mysl, ze kiedys przylece do Polski i bede musiala sie z nia uzerac osobiscie... Nawet jesli tylko przez kilka dni...

Mialo byc o naszych Swietach.

Jak pisalam w przedostatnim poscie, w zeszly wtorek zagniotlam wieczorem ciasto na pierniczki. Nastepnego wieczora, kiedy wrocilam z pracy, odbylo sie wiec wielkie pierniczenie! :) Obawialam sie, co wyjdzie z tych piernikow w zwiazku z dodaniem do ciasta x3 tyle maki, co w przepisie. W pamieci mam zeszloroczne, pozbawione korzennego zapachu i zupelnie niesmaczne. Niepotrzebnie sie jednak martwilam. Pierniki wyszly aromatyczne, wystarczy zblizyc sie do talerza, a w nozdrza uderza zapach przypraw, az slinka cieknie! Sa tez pyszne, choc tu powinnam chyba napisac "byly", bo rano na talerzu lezaly juz tylko 4 sztuki, a zanim wroce do domu, pewnie i ta resztka zniknie. ;) Wyszlo ich z przepisu bardzo duzo (to pewnie zaleta dodania wiekszej ilosci maki), ale ulatnialy sie w takim tempie, ze ani jednego w koncu nie powiesilam na choince. :)
Ten przepis zdecydowanie musze wydrukowac i zachowac, bo to najlepsze pierniczki, jakie dotychczas pieklam.

A wracajac do pierniczenia. Obydwa Potworki rzucily sie z zapalem do wykrawania piernikow, Bi nawet wlasnorecznie walkowala ciasto...


Az do momentu, kiedy pierwsza partia wyjechala z piekarnika i przestygla. Wtedy szybko przerzucili sie na konsumpcje, szczegolnie Nik, ktory chwytal jednego pierniczka za drugim tak, zeby miec po jednym w kazdej dloni. Wcinal i wzdychal "Mniaaam, jakie pysne te pielnicki!". :D



Podobnie sprawa miala sie z ich dekorowaniem. Po kilku piernikach, jak widac na ponizszym zdjeciu, Nik rozpoczal degustacje, bo "Musem splobowac jak smakuja z luklem!". ;)



Bi nie zjadala polukrowanych piernikow przy dekoracji. Ona po prostu wysysala lukier z tubek. Taaa, pierniczenie zdecydowanie bylo tym, co Potworki lubia najbardziej... ;)

Co jeszcze pamietam z przygotowan? W sumie niewiele konkretow, bo wszystko zlalo sie w jedna mase krojenia, mieszania, smakowania, itd...

Makowiec wyszedl mi z zakalcem, o! :/ Tak to bywa jak sie wykorzystuje nowy przepis bez uprzedniego wyprobowania... Juz podczas mieszania, kilka razy sprawdzalam czy napewno dalam wszystkiego jak trzeba, bo ciasta wyszlo dwa razy tyle, co masy makowej! I to ma byc makowiec?! Poza tym, moj piekarnik raczej slabo grzeje i zazwyczaj musze ciasta potrzymac w nim nieco dluzej. I tak, np. sernik piekl sie niemal dwa razy dluzej niz w przepisie! :O Tu jednak w miare latwo poznac. Nie dosc, ze przepis mi znany i wielokrotnie wyprobowywany, to widac po samym ciescie, ze nadal nie zabrazowilo sie po bokach, a srodek lekko bulgoce. Natomiast z makowcem juz trudniejsza sprawa. Na wierzchu ciemna masa makowa, wez tu poznaj czy wszystko upieczone? Dla pewnosci potrzymalam go 15 minut dluzej, ale efekt - zakalec. :( Co prawda tylko delikatny, a samo ciasto w smaku calkiem dobre, ale jednak bylam zla.

To nie koniec porazek kulinarnych... Jedna z salatek sledziowych przesolilam i to mocno... Jem ja uparcie po trochu, mocno przepijajc, ale wiekszosc raczej wyladuje w koszu...
A w te Swieta juz nie ciagnelo mnie az tak do sledzi, jak rok temu. W tym roku, przyssalam sie do skondensowanego mleka. :) Potrzebowalam go 6 lyzek do nieszczesnego makowca, a potem jak oblizalam lyzke, to wyzarlam pol puszki za jednym posiedzeniem. W koncu rozsadek zwyciezyl i zmusilam sie, zeby odlozyc puszke do lodowki, ale i tak pewnie w biodra mi pojdzie. ;)

Fajnie mi sie bigos gotowalo. Jak zaczelam go podlewac czerwonym winem, to zaczelam to winko sobie tez pociagac. I od razu, pomimo poznej pory, zmeczenie jakby mniejsze i nogi juz tak nie bolaly... ;)

W koncu nadszedl wieczor wigilijny i... Juz tradycyjnie, ciotka M. przyjechala ponad godzine pozniej... Kurcze, mowi sie takiej "16:30", a ona przyjezdza niemal o 18! Wszystkim jednak porzadnie burczalo w brzuchach, wiec poczekalismy godzinke i machnelismy na nia reka. Przelamalismy sie oplatkiem, zjedlismy barszcz, a wtedy zjechala wraz ze swoim przyjacielem. :/

Kolejnym przykrym elementem bylo to, ze facet ciotki M., bedacy rownoczesnie chrzestnym naszych dzieciakow, przyjechal podpity. Nie belkotal, nie zataczal sie, nawet alkoholem od niego nie zalatywalo (nie wiem jak to zamaskowal), ale gadal zupelnie bez sensu i w polowie Wigilii usnal na kanapie. :( Ciotka M. kilka razy wspominala, ze A. ma problem alkoholowy, ale ze ona sama jest dosc specyficzna osoba, myslelismy, ze przesadza. Poza tym, on dotychczas bardzo sie pilnowal i do nas zawsze przyjezdzal trzezwy. Albo wiec poczul sie juz zbyt swobodnie, albo jego problem sie poglebia. W kazdym razie az zal patrzec, bo to naprawde fajny chlop... :(

Poza tymi odchylami od normy, wieczor na szczescie uplynal spokojnie. Zjedlismy wieczerze, probujac wcisnac jej choc troche w Potworki. Skonczylo sie tym, ze Bi podjadla barszczu z uszkami, a Nik bez uszek (czyli samej wody) i podziubali nieco najzwyklejszej smazonej ryby w panierce. Coz, dobre i to. ;)

No i gwozdz programu, czyli prezenty!!! :D

Jak zwykle, wyszlam z dziecmi przed dom, zeby wypatrywaly Mikolaja. Reszcie jednak cos dlugo schodzilo, a Potworki byly bardzo niecierpliwe. Nik kilka razy zawracal w strone drzwi, mowiac, ze pojdzie sprawdzic czy Mikolaj moze juz przyszedl. Z trudem odwodzilam go od tego pomyslu, a jeszcze ktos wypuscil od tylu psa, ktory przybiegl do nas, po czym wrocil za dom. Potworki zaskoczone, chcialy z kolei pobiec za Maya, a tam przeciez moj tata oraz ciotka M., wyciagaja pakunki z aut! :) Oj, troche sie nagimnastykowalam, zeby utrzymac mlodziez na miejscu. ;)

W koncu jednak wpuszczono nas na powrot do domu, tradycycjnie wcisnieto Potworkom bajeczke, ze Mikolaj wpadl tylko, podrzucil prezenty i musial jechac dalej i sie zaczelo! ;) Ilosc pakunkow, paczek i prezentow, najlepiej oddaja chyba te zdjecia:









Przez jakis czas, slychac bylo tylko radosne piski i podniecone okrzyki dziatwy oraz smiechy doroslych obserwujacych ich reakcje. ;)

Wnioski z prezentow? Lepiej isc w konkret, a nie ilosc. ;) Dla Potworkow, kazdy "wiekszy" prezent, czy to puzzle, czy to klocki, czy zabawka, okazaly sie hitem. Natomiast duperelki w rodzaju naklejek, gumek do wlosow (to Bi), breloczkow czy innych drobiazgow, obejrzeli i odlozyli na bok. Podobnie z prezentami praktycznymi. Nowe kubki oraz plyny do mycia, juz po chwili lezaly zapomniane. Bi obejrzala z zainteresowaniem skarpetki oraz czapke (kobieta, to lubi fatalaszki), Nik nawet na nie nie spojrzal. ;)

Za to, zupelnie niespodziewanie, Bi jest zachwycona otrzymanym kalendarzem. Nawet nie wiem, ktory to "Mikolaj" jej go sprezentowal, ale to byl strzal w dziesiatke! Bi od dawna zamecza mnie pytaniami: a kiedy beda moje urodziny, a urodziny Kokusia, a kiedy mamy wolne w szkole, itd. Teraz bede mogla wszystko pozaznaczac w jej wlasnym kalendarzu i bedzie mogla sama sobie to sledzic i liczyc dni. ;)

Potworki dostaly tez po zestawie puzzli oraz klockow Lego. Myslalam, ze takie prezenty zajma ich na dluzsza chwile, ale sie nieco rozczarowalam. To znaczy, zajeli sie, owszem, tyle, ze potrzebowali mojej asysty przy ukladaniu.


(To jedyny zestaw, ktory Nik samodzielnie ulozyl)

Przy zestawie Lego Nika, bylam na to przygotowana, bo to jego pierwszy i mimo, ze Mikolaj - mama kupil Lego Juniors, ktore niby jest od 4 lat, to jednak dla mojego czterolatka to nieco wyzsza szkola jazdy. Chociaz, po kilku dniach, samochodzik potrafi juz sobie czesciowo rozebrac i zlozyc z powrotem. Postep wiec jest. Nie dziwie sie tez Bi, ze potrzebowala pomocy z puzzlami. Dostala je oznaczone dla grupy wiekowej 6+. Ma juz 5.5 lat i radzi sobie z puzzlami swietnie, wiec myslalam, ze ulozy je z palcem w nosie. Tymczasem okazaly sie byc pastelowe, przysypane jakby brokatem i w rezultacie kolory sie miejscami mocno rozmywaja. Nawet ja, zawolana do pomocy, troche sie nastekalam i naskrobalam po czuprynie... Ale ja ogolnie jestem nie-puzzlowa. ;)

Spedzilam wiec wieksza czesc Wigilii oraz sporo Pierwszego Dnia Swiat, ukladajac Lego oraz puzzle. Powrot do przeszlosci, normalnie! :D
Z Lego, Bi potrzebowala mnie glownie do wsparcia psychicznego oraz okazjonalnej poprawki, ale uparcie nie chciala sama ukladac. Mysle, ze zadzialala rywalizacja o uwage rodzica. Nikowi musialam pomoc, sam by sobie nie poradzil, wiec Bi nie mogla byc przeciez gorsza. ;) Obydwa zestawy, Bi oraz Nika, byly podzielone na 3 czesci, ukladalam wiec naprzemian: pierwsza partie Nika, pierwsza Bi, druga partie Nika, druga Bi, itd. O ile Kokusiowe, prostsze, szly szybko, o tyle Bi... Ojacieniemoge! Taki wyszedl malutki, raczej niepozorny zameczek, a tyle czasu zajelo ukladanie!



Glownie dlatego, ze Bi kazdy klocuszek dokladala z namaszczeniem, sprawdzajac dokladnie instrukcje. A ze zestaw rowniez jest od 6 roku zycia, wiec wymagal on od niej sporego skupienia. Koniec koncow, poradzilaby sobie sama, tylko... nie chciala... :/ Wymusila za to, zebym przy niej kolkiem siedziala. A ze Swieta, gotowac nie musialam, sprzatac tez nie, czasu jakby wiecej, to siedzialam (i ukradkiem ziewalam z nudow, ale czego sie dla corki nie zrobi)... ;)

O! A wiecie jaki prezent okazal sie moim hitem?! I to nawet nie moj prezent, tylko jeden z otrzymanych przez Bi. ;) Gra logiczna, o taka:

Polega ona na dopasowywaniu trojwymiarowych czesci tak, zeby zapelnic wszystkie otworki i zeby zaden element nie wystawal. Mozliwych jest 120 kombinacji, od najprostszych, gdzie wpasowac trzeba tylko 3 elementy, az do poziomu "wizard", gdzie do dopasowania zostaje ich 8. :) Fajne jest tez, ze w ksiazeczce jest klucz rozwiazan, jak w koncu natrafie na kombinacje, ktorej za cholere nie bede mogla rozwiazac. Najczesciej mam tylko po kilka minut na gre, wiec doszlam dopiero do trzydziestej ktorejs i "trzaskam" je bez wiekszych problemow, ale pomalu robi sie coraz trudniej. W kazdym razie, wciaga cholerstwo niesamowicie! :D

A poza tym, jak to po Swietach. Nadal mamy cala lodowke zarcia i irytuje tylko to, ze wiekszosci z tego, Potworki nie rusza. Mimo wiec zapelnionej lodowki, trzeba im gotowac obiady, bo inaczej beda sie zywic wylacznie kanapeczkami i chrupkami do mleka. :/ Ja za to jem az za chetnie. Ciesze sie, ze od wtorku jestem juz w pracy, bo wczesniej chodzilam z brzuchem jak bania. Ale oczywiscie, jak tylko wzdecie troche zeszlo, czlapalam do kuchni. Tu salatka, tam kutia, tu jeszcze jakis serniczek. Bigos nadal stoi nietkniety, tyle mamy innych resztek. I tak czlowiek je, idzie do toalety, pusci pare baczkow (no sorki, ale taka jest prawda!) i znowu je. W pracy przynajmniej jestem odcieta od lodowki. ;) A i tak juz zastanawiam sie, co przyszykowac na Sylwestra. Ktorego spedzamy jak zwykle w domu, ale pewnie wieczorem wpadnie moj tato, no i samemu tez fajnie jest miec jakies zarelko na seans filmowy. :)

A, jeszcze zalamujace wiesci z frontu chorobowego na sam koniec. W poniedzialek rano, Nik przyjal ostatnia dawke antybiotyku, przepisanego na zapalenie ucha. Tego samego dnia, wieczorem, zaczal smarkac. Rece opadaja... :( Dobrze, ze chociaz akurat dzieciaki maja ferie swiateczne i siedza w domu. Moze do wtorku mu przejdzie. Taaa... "przejdzie" na reszte rodziny. :/

piątek, 23 grudnia 2016

Wszystkiego Dobrego!!!

Poniewaz watpie, zeby jutro ktos (lacznie ze mna) tu jeszcze zajrzal, zyczenia skladam Wam juz dzis.


Zdrowych, Pogodnych Swiat Bozego Narodzenia

zycza Potworki! :)






Do przeczytania po Swietach! Uciekam do przygotowan, ktore zreszta dopiero rozpoczynam. Zaczelam wczoraj od bigosu, ktory nawet nie jest na Wigilie, tylko na I Dzien Swiat. ;) W efekcie na jutro nic jeszcze nie mam, za to cala chalupa posmiarduje mi kapucha, a fuuuj! :D

środa, 21 grudnia 2016

O Swietach z chorobskami i panika w tle oraz pierwszym (wiekszym) sniegu

Dlaczego z panika, chyba nie musze wyjasniac? ;) Jesli nadal sie zastanawiacie, to do Wigilii zostaly niecale 3 dni, a ja dopiero ruszam z przygotowaniami...
Moje swiateczne porzadki, ograniczyly sie do wyszorowania skrzydel wiatraka z kuchennego zyrandola oraz ozdobnej polki w jadalni, ktora znajduje sie wysoko, a wiec poza bezposrednim zasiegiem wzroku. Bezkarnie zbiera wiec kurz, a ja rownie bezkarnie udaje, ze tego nie widze. ;) Raz do roku, jednak sumienie gryzie mnie na tyle, zeby zetrzec ta polcentymetrowa warstwe kurzu...

Poza tym, w miniony weekend, w koncu kupilismy i ubralismy choinke, Alleluja! W zeszlym roku, ubieranie cala rodzina, skonczylo sie mocnym uszczupleniem naszych bombkowych zapasow. W tym roku poczekalismy wiec az Potwory odplyna w objecia Morfeusza i sami sie za to zabralismy. Nie chcialo mi sie jak cholera, ale jak juz zaczelismy, to poszlo calkiem sprawnie. Za to miny dzieciakow kiedy w niedzielny poranek weszly do salonu i zobaczyly ubrane drzewko - bezcenne! :)

W koncu przyszedl tez wlacznik swiatelek, a wiec zawiesilismy lampki na plotku przed domem. Jak to ze swiatelkami bywa oczywiscie, jeden sznur okazal sie nie palic i poszedl do kosza, reszte wiec musielismy jako tako dosztukowac. Lampki wisza wiec w sekwencji: zolte, niebiesko - biale, zolte. :) M. zrzedzi, ze wies tanczy i spiewa, ale kiedy podjezdzam wieczorem pod dom i tak serducho mi sie raduje. :)

Zakupy swiateczno - spozywcze mam z grubsza porobione. To znaczy, myslalam, ze mam je skompletowane. Pomimo jednak listy sporzadzonej pieczolowicie z kilkudniowym wyprzedzeniem, okazalo sie, ze zapomnialam o kilku waznych artykulach, m.in. o... uszkach (w zyciu nie lepilam uszek i nie zamierzam na starosc zaczynac :D)! A buraki udalo mi sie dostac tylko 3 i to niewielkie, stanowczo za malo na barszcz + salatke. Czas na powtorke z rozrywki bede miec dopiero w piatek i juz zaciskam zeby na mysl o korkach oraz tlumach w sklepie. No coz, jak sie ma skleroze, to potem trzeba sie nabiegac...

Paczka do Polski spakowana, ale kiedy znajde chwile, zeby ja wyslac... nie wiem. Moze po Swietach? ;) Nie nie, serio to mam nadzieje, ze M. ktoregos dnia po pracy podjedzie i wysle obie - swoja oraz moja. :)

Wczoraj zagniotlam ciasto na pierniki. Juz tradycyjnie, przepis podawal 2.5 szklanki maki, a ja musialam dodac jakies 5-6, zeby moc je w ogole zagniesc rekami. Wczesniej bylo tak wodniste, ze mieszalam lyzka... Dzisiaj wiec planuje pierniczyc z Potworkami. ;)

Reportuje rowniez brak upominku dla nauczycielki Bi. :/
I tym razem nie moja skleroza zawinila, a nierzetelnosc internetowego sprzedawcy. Prezent zamowilam juz 9 grudnia, myslac, ze ma mnostwo czasu na dojscie. Trzynastego grudnia otrzymalam powiadomienie, ze paczka zostala wyslana, ale po zerknieciu na tracking number (nie wiem jak to sie zwie po polsku) okazalo sie, ze FedEx dopiero dostal powiadomienie, ze bedzie mial przesylke do przetransportowania. To jest zupelnie normalne, wiec poczatkowo sie nie przejelam. Przesylka miala dojsc miedzy 15 a 20 grudnia, ale kiedy zrobil sie 19sty, a link na stronie FedEx'u nadal twierdzil, ze czekaja na paczke od sprzedawcy, napisalam do nich. I magicznie, 19ego przesylka dotarla wreszcie do firmy transportowej. ;) Czyli co? Sprzedawcy sie zapomnialo! Tyle, ze teraz juz troche pozno. Poniewaz w piatek jest ostatni dzien szkoly, upominek potrzebuje najpozniej w czwartek, co tez sprzedawcy wytlumaczylam w mailu. Niestety, wg. FedEx'u, przewidywany dzien dostarczenia to piatek, a to juz za pozno (glupio jakos wreczyc upominek swiateczny po Nowym Roku), nie mowiac juz, ze powinnam byla go otrzymac wczoraj! Czekam jeszcze, bo czasem firma transportowa potrafi dostarczyc przesylke wczesniej, ale nie licze za bardzo na cud. Jesli nie zjawi sie do czwartku, to po dojsciu, natychmiast ja odesle, a sprzedawcy wystawie taka opinie, ze mu w piety pojdzie. Tym bardziej, ze po moim mailu, wyslal po prostu paczke, a nie raczyl nawet odpisac. Ani przepraszam, ani pocaluj mnie w doope. :/
A tymczasem, w czwartek czeka mnie szukanie jakiegos upominku dla Mrs. G. na ostatnia chwile...

Zeby jeszcze dolac oliwy do ognia, okres dostalam trzy (!) dni wczesniej! :/ Z jednej strony fajnie, bo do Swiat to bedzie juz koncowka, a wiec fizycznie bede sie czula lepiej i wkurw moze bedzie mniejszy... ;) Ale ogolnie, to kto chce dostawac wczesniej okres, no kto?! :/

Z lepszych wiesci, w niedziele zmobilizowalm sie w koncu i przy okazji oddawania ksiazki do biblioteki (zamknietej, ale w naszej mozna ksiazki oddawac przez wsuniecie ich w takie waskie okienko), pojechalam kawalek dalej i zamowilam w koncu Nikowi przyjecie urodzinowe w sali zabaw. Tym samym, dolozylam sobie pracy przed samymi Swietami, bo chcialam wreczyc zaproszenia przynajmniej 3 tygodnie wczesniej, ale na przeszkodzie stanela mi przerwa swiateczna. :/ Za to po Nowym Roku, do imprezy zostana niecale 2 tygodnie (wyznaczona na 15 stycznia), a to troche pozno na rozdawanie zaproszen. Chce je wiec powkladac dzieciakom do szafek jeszcze w tym tygodniu... Czeka mnie wiec wieczorne wypisywanie... Boje sie tylko, ze przez Swieta i przerwe w przedszkolu, rodzice pozapominaja, pogubia zaproszenia, itd. ;)

A skoro juz o Niku mowa, to glownie jego mam na mysli w tytulowych chorobach... Jak moze pamietacie, w zeszlym tygodniu zatrzymalam go w domu we wtorek i srode i spodziewalam sie, ze spokojnie wystarczy mu to na dojscie do siebie. W czwartek rano, bylismy na bilansie 4-latka, ktory nie wykazal nic, poza resztkami infekcji z poczatku tygodnia.
Za to w piatek wieczorem, jakos po 19, Mlodszy ni z tego, ni z owego, zaczal trzymac sie za ucho i ryczec, ze go boli! K*&&%$$%!!! Nasza klinika pediatryczna dawno zamknieta, co robic?! Moja pierwsza mysla bylo, zeby podac mu srodek przeciwbolowy, przeczekac do rana i wtedy zabrac go do pediatry. Nik jednak plakal coraz czesciej i glosniej i wizja "przeczekiwania" zaczynala wygladac malo zachecajaco. ;) Dodatkowo, na nastepny ranek zapowiadali sniezyce, a sniezyca w Hameryce oznacza kompletny paraliz drog. Kto wiec wie, czy klinike w ogole otworza... W koncu, a bylo juz po 20, zapakowalismy Potworki do auta i w droge do dyzurujacej przychodni. Tam szybka diagnoza - zapalenie ucha i recepta na antybiotyk. Z tym antybiotykiem tez sie "pobujalismy", bo okazuje sie, ze dostac wieczorem amoksycykline (nie wiem czy dobrze tlumacze na polski), najpowszechniejszy dzieciecy antybiotyk, to nie lada sztuka. Podejrzewam ze problem stanowi to, ze dla dzieci sprzedawana jest ona w formie zawiesiny, ktora trzeba najpierw rozrobic. A przeciez wlanie okreslonej ilosci wody do buteleczki i kilkukrotne potrzasniecie w celu rozpuszczenia proszku, to ciezka praca jest. :/ W pierwszej aptece pani powiedziala, ze nie maja i beda mieli dopiero w poniedzialek. Przypominam, ze to najpopularniejszy antybiotyk, a nie jakies cudo produkowane na zamowienie! W kolejnej aptece uslyszalam, ze zamykaja za 10 minut i nie zdaza zrobic. No ludzie, przeciez to nie jest kilkugodzinna procedura! :/ W trzeciej aptece spiewka ta sama, tyle, ze tym razem zamykali za minute... Tam w koncu przyszlo mi do glowy zapytac, gdzie jest najblizsza calodobowa apteka. Okazalo sie, ze jest to ta, z ktorej zazwyczaj korzystam, najblizsza naszego domu! :D Tam w koncu wyrobili mi ten cholerny antybiotyk, chociaz jakims cudem zajelo im to az 20 minut! :/ Tym sposobem, do domu dojechalismy okolo 21:30. Wnieslismy wyjace (bo rozbudzone po samochodowej drzemce) Potwory do domu, podalismy Nikowi pierwsza dawke antybiotyku i zapakowalismy ich do lozek, bez mycia. ;)

I cale szczescie, ze jednak zdecydowalismy sie zabrac Nika do lekarza w piatkowy wieczor, bo w sobote rano obudzila nas biel. Snieg zaczal padac w nocy i nadal sypal sobie w najlepsze.


Spadlo w koncu jakies 20-30 cm. A drogowcy (zapewne ze wzgledu na to, ze byl to weekend) nie wyjechali na drogi az do 13 po poludniu, kiedy przestalo padac! :/

Oczywiscie, od samiutkiego ranka towarzyszyly nam ryki Potworkow, domagajacych sie wyjscia na dwor. Niestety, lekarz powiedzial, zeby Nika przez weekend zatrzymac w domu. Nie bylo mowy, zeby go wypuscic na snieg, tym bardziej, ze od tygodnia towarzysza nam arktyczne temperatury i -12 stopni rano stalo sie norma.
Od dzisiaj zas, czyli pierwszego dnia zimy, zapowiadaja ocieplenie, jak na ironie! :)

W kazdym razie, cale szczescie, ze Nik nadal (opornie bo opornie, ale jednak) kladzie sie na drzemke. Poczekalam tylko az zasnie, po czym sruuu, okutalam Bi w nieprzemakalne spodnie i reszte sniegowych akcesoriow i wypuscilam przeszczesliwe dziecko na snieg! ;)



Kiedy kupowalam Bi czapke oraz spodnie, nie mialam pojecia, ze to bedzie TAKI roz! W kazdym razie, widac ja z daleka. :)

(Orzelki na sniegu to obowiazkowy punkt programu)

(Ale najwieksza frajda to oczywiscie obsypywanie sniegiem psa)

Nik oczywiscie glupi nie jest, wiec po wstaniu z drzemki, zobaczyl porozwieszane do przeschniecia ciuchy i uderzyl w placz, ze Bi byla na sniegu i on tez chce! Cale szczescie, ze pamiec 4-latka bywa ulotna i juz nastepnego dnia zupelnie przestal o tym wspominac. ;)

A! W piatek wzielam pol dnia wolnego, bo Bi miala w szkole zajecia plastyczne oraz czytanie (znowu!) z rodzicami. :)





Zrobilysmy, miedzy innymi, taka balwankowa girlande:



Tak wlasnie wygladaja moje ostatnie, przedswiateczne dni. Jak zwykle zalatane, bo jeszcze wizyta u dentysty z Kokusiem wypadla mi we wtorek (ale o tym kiedy indziej), jak zwykle z nerwowka. I tak juz pewnie bedzie do Wigilii. A jeszcze dodatkowo wczoraj po poludniu glos zaczelam tracic. Czuje sie dobrze, gardlo mnie nie boli, a tu znienacka skrzecze jak zaba... Mam nadzieje, ze to tylko efekt suchego powietrza, bo chorob wlasnych oraz rodziny mam juz po dziurki w nosie. :/

piątek, 16 grudnia 2016

Dumna matka pisze slodkiego do wyrzygu posta o swoim Czterolatku :)

Powtorze sie: to jest po prostu niemozliwe. Moje malenstwo, moje mlodsze dziecko, skonczylo 4 lata! Dopiero co pelzal po pokoju, dopiero byl slodkim, pucatym berbeciem, rozdajacym mokre calusy...

A teraz? Teraz zniknal gdzies dzidziusiowy, wystajacy bebenek. Nik wyszczuplal i wyciagnal sie. Jest miniaturka takiego... chlopaczyska. ;) To juz nie maluszek...

Na szczescie, to "chlopaczysko" nadal lubi wgramolic sie na matke, oplesc ja odnozami niczym niedzwiadek, glowke polozyc na ramieniu i mocno sie przytulic. Kocham te momenty. Zamykam oczy i wydaje mi sie, ze znow tule malenstwo. Tylko ciezar troche wiekszy... ;)

Niestety, ten przytulasny chlopczyk, nadal jest potwornym malkontentem. I przechera. Zapytaj Nika, czy chce to czy tamto, a pierwsza odpowiedz brzmi "nie". A raczej "Hhhyyy!", bo Kokus nie odpowiada, tylko burczy obrazony. Odpowiedz jest taka sama, bez wzgledu na to, czy rzeczywiscie czegos nie chce, czy wlasnie chce. ;)
Nawet na poranne kakao, ukochany napoj, reaguje burknieciem i nie uniesieniem nawet paluszka w celu wziecia kubka. Do niedawna jeszcze przekonywalam, dopytywalam czy napewno nie chce, przekonana, ze to taka faza i ze przejdzie. Udobruchany proszeniem Kokus, laskawie kiwal blond glowka i bral niekapek... Ostatnio jednak, to ciagle jeczenie i zaprzeczanie, nawet jesli naprawde czegos chce, zaczelo budzic we mnie zle... Moze wplynal na to PMS, ale kiedy podaje mu kubek, a on strzela focha, doslownie czuje jak zylka na skroni zaczyna mi pulsowac. ;) Odstawiam wtedy kubek na stol i... powinnam wsadzic zatyczki w uszy, bo jasnie hrabia wlacza syrene. Bo on przeciez, tak naprawde, chcial to piep**one kakao! :/ Za pozno. Teraz musi sam ruszyc dupke z kanapy i sam je sobie wziac.
Ha! Musze przyznac, ze odczuwam wtedy niezdrowa satysfakcje! Powinnam byla sie zawziac juz dawno temu! ;)

Przyklad z kakao jest naprostszy, bo zdarza sie KAZDEGO ranka! Mowie Wam, czasem pier*olca mozna dostac! Takich scenek mamy codziennie multum... :/ I zupelnie nie wiem, skad mu sie to bierze. Moge bowiem zrozumiec ryk, kiedy kaze mu pozbierac autka z podlogi. Albo wymuszanie jakiegos przywileju za pomoca tupania nogami. Ale przekorne odmawianie czegos, na co tak naprawde MA ochote? Niepojete... ;)

Pozostaje liczyc na to, ze kiedys z tego wyrosnie. ;)

Jesli jednak pominac przekorne fochy, Kokus to urocze dziecko.

Jest niemozliwie wygadany. Przy tym, ma sluch niczym swistak i swietna pamiec. Trzeba bardzo pilnowac, co sie przy nim mowi, bo predzej czy pozniej na bank to powtorzy. ;) Dobre strony pamieci to to, ze w mig zapamietuje wierszyki oraz piosenki z przedszkola. Mam nadzieje, ze kiedys ulatwi mu to nauke w szkole... Musze jednak zaznaczyc, ze fenomenalnie rozwinieta ma tylko pamiec sluchowa. Zazwyczaj dolacza do mnie i Bi, kiedy cwiczymy litery oraz wyrazy do szkoly. Spodziewalam sie, ze zacznie zapamietywac je predzej niz siostra, ale jednak nie. Nik nie jest wzrokowcem. Najwyrazniej mali mezczyzni musza do tego dorosnac. ;)

Skoro juz o nauce mowa, to Nik pomalutku zaczyna zapamietywac literki. Narazie pamieta tylko A, B, C, D, jakies tam przypadkowe litery ze srodka alfabetu oraz pierwsza swojego imienia - N, ale to juz jakis poczatek. :)
Pisze nadal wylacznie swoje imie i to bardzo koslawo, czesto zapominajac o niektorych literach:


"Brawo" dla rodzicow za nadanie mu takiego dlugiego imienia. ;)
W ogole brak mu zaciecia do pisania, ktore posiada Bi. Trzeba jednak przyznac, ze kiedy sie skupi i przypilnuje sie go, zeby poprawnie chwycil olowek, nawet mu to wychodzi. ;) Nie mniej, jesli rzeczywiscie zdecydujemy sie poslac go do zerowki od wrzesnia (nie moge uwierzyc, ze pisze "zerowka" w kontekscie mojego 4-latka!), czeka nas duzo pracy nad motoryka mala... Chociaz pewne postepy juz widac. Np. po glowonogach, ktore Nik zaczal rysowac jakies 3 miesiace temu, teraz pojawily sie auta.


Raczki nabieraja wiec wprawy, a koordynacja oko - mozg, sie poprawia. Oby tak dalej. :)

Nik jest bardzo uczuciowy i wrazliwy na krzywde innych. Kiedy komus jest smutno, albo cos go zaboli, pierwszy przybiega, zeby przytulic i pocalowac. Czasem M. straci cierpliwosc i mruknie, ze idzie sobie z domu, a wtedy Nik natychmiast uderza w placz i przykleja sie do ojcowskiej nogi, szlochajac, ze bedzie sie o tatusia "maltwic".
Jest tez raczej ugodowy i dzieli sie chetniej niz starsza siostra.
Bardzo lubi male dzieci i zaglada z zachwytem do kazdego wozka czy nosidelka. :)

Z jedzeniem nadal mamy problem. To znaczy, Nik jest zdecydowanie miesozerca i klopsika, schabowego czy gulaszyk - owszem, zje, ale warzywa, a juz w szczegolnosci owoce - a bron cie panie Boze! Warzywa jeszcze mu sie przemyci w zupach, ktore o dziwo generalnie lubi. Ale owocow nie ruszy. Zje banana, ale to maksymalnie raz na kilka dni... Jakis czas temu zaczelismy mu rozne owoce miksowac i wciskac w niego doslownie chociaz po kilka lyzeczek.
Pomysl nieglupi, tylko ze zbieglo sie to jakos z poczatkiem przedszkola. A mlodszy zaczal miewac luzne, wodniste stolce (sorki! :D) Nie biegunki, bo nie goni go kilka razy dziennie, tylko takie... rzadkie kupy. Dodatkowo, poniewaz stolec luzny, Kokus zaczal popuszczac przy niemal kazdym pierdnieciu. Najpierw zrzucilismy to na karb stresu zwiazanego z poczatkiem przedszkola. Po jakims czasie okazalo sie jednak, Nik w przedszkolu doskonale sie odnalazl, a tymczasem praktycznie codziennie wracal do domu z pobrudzonymi gaciami i dodatkowo trzeba mu bylo je zmieniac jeszcze kilka razy wieczorem.
W koncu uznalismy, ze tak nie moze byc i trzeba cos z tym zrobic. Poniewaz jemy wszystko to samo i Nikowi tez nie zmienilismy diety z dnia na dzien, za potencjalnego winowajce uznalismy owoce. Albo Kokus ma na cos uczulenie (chociaz przy rozszerzaniu diety w niemowlectwie niczego nie wylapalismy), albo to nadmiar blonnika czy inne licho. Nik bowiem ogolnie ma tendencje do miekkich kup. Zawsze sa baaardzo dlugie, ale cienkie. Nigdy w zyciu nie mial zatwardzenia.
W kazdym razie odstawilismy owoce ponad tydzien temu i odpukac, problemy z kupami, rzeczywiscie znikly. Podobnie jak "opierdziane" majty. Teraz czeka nas mozolne wprowadzanie po jednym rodzaju owocu, zeby znalezc to, co go ewentualnie uczula. Czyli mamy powrot do rozszerzania diety, jeeej! :D

Odpieluchowanie stanelo narazie w martwym punkcie. To znaczy, w dzien (poza powyzszymi "kupowymi" wpadkami) jest w pelni odpieluchowany, nawet na dluzsze wyjscia. Na noc zdecydowanie jednak potrzebuje pieluchomajtek. Po nocy pampers wazy chyba ze 2 kg. ;)
Jesli o drzemke chodzi, to tu jest roznie. Czasem budzi sie z suchutkimi pieluchomajtami, a czasem sa zasikane. I nie ma znaczenia czy wysiusia sie przed snem, czy nie. Na wszelki wypadek, w domu zawsze zakladamy mu pampka na drzemke. W przedszkolu oczywiscie tego nie robia i czasem (nieczesto, ale jednak sie zdarza) M. odbiera go wraz z reklamowka zasikanych rzeczy...
Poza tym, Mlodszy zaczyna z drzemki wyrastac. Panie w przedszkolu twierdza, ze coraz ciezej mu zasnac, a czasem nie zasypia wcale, tylko bawi sie na lezaczku. W weekendy zas, Nik zaczal sie przeciw drzemce buntowac. Zazwyczaj udaje sie go przekonac, zeby sie polozyl, a wtedy potrafi przespac nawet 3 godziny. Coraz czesciej jednak zdarza mu sie marudzic, ze nie chce, nie jest zmeczony, itd. A przyznaje, ze ja i M., bardzo samolubnie lubimy jak chociaz jedno dziecko, choc na chwile, zasnie. Dom od razu wydaje sie cichszy i spokojniejszy. ;) Uparcie wiec kladziemy Mlodszego, ale widac, ze nieuchronnie, era drzemek bedzie w naszym domu pomalu odchodzic w zapomnienie. Chlip...

Z odpieluchowaniem nie ruszylismy wiec w ciagu polrocza naprzod ani o cal, ale za to duzo sie zmienilo jesli chodzi o samodzielnosc Kokusia. W tej chwili potrafi sie samodzielnie zarowno rozebrac, jak i ubrac, od stop do glow. Ma troche problemow ze skarpetkami, ktore uparcie wchodza na stopy krzywo oraz z podkoszulka, bo tu wszystkie dziury wygladaja najwyrazniej jednakowo i niewiadomo, ktora jest na glowe, a ktore na ramie. ;) Kupilam mu tez nieopatrznie dosc sztywne adidaski, porzadne, skorzane, ale niestety dosc trudno wcisnac je na noge. Poza tym sobie radzi. Nauczyl sie zakladac kurtke wyrzutem przez glowe, a w jesiennej potrafil nawet zapiac sobie zamek blyskawiczny. Zimowa jest dluzsza i pekata, Nik ma problem, zeby zlapac za zamek, wiec buntuje sie i koniec koncow robie to ja. No coz... ;)

Jak wspomnialam we wczesniejszych postach, w czwartek mielismy bilans 4-latka.

Ogolnie nic specjalnego na nim nie wyszlo, poza tym, ze nadal dochodzi do siebie po ostatniej infekcji. Wezly ma powiekszone i w drogach oddechowych slychac zalegajaca wydzieline. Szczepienia przesuniete na styczen. Poza tym, wszystko wydaje sie ok. Badanie sluchu, gdzie Nik mial podnosic reke kiedy uslyszy pipczenie, wyszlo w porzadku. Mlodszy poslusznie skakal, stawal na jednej nodze, wymienial kolory, zwierzatka w ksiazce, itd.

Aktualne dane techniczne:

Wzrost: 104.1 cm
Waga: 17.7 kg

Jesli chodzi o wzrost, to idzie w gore stalym tempem i utrzymuje sie miedzy 50 a 75 centylem. Przytyl zas rowniutko kilogram, co jest nieco ponizej normy. Poniewaz jednak rok temu przybral wiecej niz "powinien", a w tym roku mniej, w skali dwoch lat sie to wyrownalo i Nik osiagnal wage przecietna, po prostu. :)
Za to jest o niemal 4 cm. nizszy niz siostra w tym samym wieku i prawie kg lzejszy. Dotychczas Potworki szly rownym tempem, ale jak widac, zaczynaja dochodzic do glosu indywidualne roznice... :)

I chyba na tym skoncze, bo chociaz moglabym o moich dzieciach pisac i pisac, zanudze Was tu na smierc. ;)

poniedziałek, 12 grudnia 2016

Troche o urodzinach, troche kulinarnie, troche domowo, plus "z serii: w tym domu sie gada"

W zalozeniu mialam nie pisac az do bilansu Kokusia, czyli do czwartku - piatku. Nie sadzilam, zebym miala czas skrobnac cos wczesniej...

Jak to jednak w zyciu bywa, nic nigdy nie dzieje sie tak, jak czlowiek przewiduje. Jestem wiec w domu... A powinnam byc w pracy. Moj swiezo upieczony 4-latek potrzebuje dodatkowej troski.

Tak naprawde, Nik pokasluje juz od okolo miesiaca. Raz mocniejszy, raz slabszy, ale kaszel jest. Po tym jak rok temu kaszlal bite 3 miesiece, a wizyty u pediatry konczyly sie diagnoza: wirus i brakiem jakiegokolwiek leczenia, w tym roku pokaslywanie Mlodszego i okazjonalne smarki, skutecznie ignorowalam.
Jednak w sobotnia noc, tylko Bi spala snem sprawiedliwego, natomiast reszta rodziny spala slabo i na raty, bowiem Kokusia wyrywal ze snu upierdliwy, suchy kaszel, a wyrwany ze snu Kokus, to Kokus zly. Zaczynal wiec ryczec, co z kolei budzilo matke i ojca... Ktorzy bezskutecznie starali sie dziecku nieco ulzyc... Nastepnie, w niedziele, kaszel nie pozwolil Nikowi zasnac na drzemke. Po dniu bez drzemki, polaczonym z wieczornymi obchodami urodzin, spodziewalam sie, ze Mlodszy padnie wykonczony i przespi cala noc, z kaszlem czy bez. Nic bardziej mylnego! Pod wieczor Kokusiowi puscilo sie z nosa, a kaszel zrobil sie dla odmiany mokry, odrywajacy. To niby dobry znak, tyle ze Nikowi tyle tego zalegalo, ze probujac odkaszlnac, zrywalo go na wymioty, az w koncu autentycznie sie porzygal. :/

A dzis, od samego ranka, Nikowi leci z nosa doslownie Niagara, a dodatkowo kicha raz za razem, kaszle za to mniej. Goraczki brak, humor dopisuje, energia rozpiera, wiec najwyrazniej to po prostu wyjatkowo paskudne przeziebienie. Mimo jednak, ze wg. tutejszych placowek edukacyjnych, smarki i kaszel to nie powod do pozostania w domu, wzielam wolne. Na szczescie w przedszkolu jeszcze sie az tak nie czepiaja frekwencji. ;)
Dobrze sie sklada, ze akurat w czwartek mamy bilans. Przy okazji pediatra obejrzy Nika i oslucha. Ale szczepienia, ktore mial otrzymac, raczej bede musiala przelozyc na pozniejszy termin. Chyba, ze Mlodszy doswiadczy naprawde gwaltownego ozdrowienia. ;)

Udalo mi sie wyprawic do szkoly Bi, bez tlumaczenia, dlaczego jej brat zostaje w domu. Po prostu nic jej nie powiedzialam, a ona nie zorientowala sie, ze nie zabieram plecaka ani poscieli Kokusia. Skapnie sie jednak, jak wroci do domu i na bank bedzie ryk. ;)
Swoja droga, chetnie zostawilabym w domu i Bi. Starsza jest co prawda zdrowa, ale mi nie chcialo sie z domu nosa wysciubiac. ;) W nocy padal snieg, ktory nad ranem przeszedl w deszcz. W rezultacie wszedzie lezy mokra, lodowata breja (szkoly znow mialy opoznienie o 1.5 godziny!), jest szaro, mokro, zimno, bleeee... I na taka pogode musialam ciagnac podziebionego Nika, bo nie mam komu zlecic odwiezienia Starszej do szkoly. Za rok, zdecydowanie musze zapisac oboje na autobus. Najlepszy sposob, zeby moc wyslac do szkoly tylko jedno dziecko. ;)

Siedze wiec w domu i usiluje ogarnac troche bajzel po wczorajszych urodzinach. Na szczescie, po poczatkowym buncie, udalo mi sie przekonac syna do polozenia sie na drzemke. Nie wiem tylko ile pospi, skoro w pozycji horyzontalnej co chwila odzywa mu sie kaszel. :( A ja chcialabym zrobic czystki w zabawkach... Mimo, ze urodziny byly tylko w gronie rodzinnym, Mlody zdecydowanie sie oblowil i co ciekawe, kazdy z otrzymanych prezentow jest hiciorem. ;) Poczawszy od wielkiej smieciary, o ktorej Nik gadal juz od wakacji:



 Az do ogromniastego zestawu narzedzi.


 (Bob Budowniczy :p)

Najwiekszym hitem, okazal sie jednak prezent od dziadka (szok, bo dziadek zazwyczaj srednio trafia)! ;) Jest nim zdalnie sterowane auto, ktore ma (podobno) mozliwosc wykonywania sztuczek w stylu wirowania na jednym kole.


(Nie smiejcie sie z tych wszystkich zdjec - Nik sam dopraszal sie sesji :D)

Podobno, poniewaz dziadek nie zauwazyl chyba, ze zabawka jest od 6 lat wzwyz i 4-latek w zyciu nie da rady odpowiednio ustawic auta i poruszyc galkami pilota tak, zeby auto wykonalo jakis trik. Zreszta, ide o zaklad, ze i 6-latek by sobie nie poradzil, bo ja sama probowalam i moge sprawic, zeby auto krecilo sie w miejscu, ale zmusic je, zeby wirowalo na jednym kole, za cholere nie potrafie (pomimo instrukcji). ;)
To wszystko jest jednak niewazne. Najwazniejsze, ze Nik auto uwielbia tak, ze zdolal wyczerpac w nim baterie jednego wieczora. ;)

A urodziny, jak urodziny... Dziadek przyjechal w miare punktualnie, ciotka M. i jej facet za to, z ponad godzinnym spoznieniem... :/ Ten babsztyl jest niereformowalny... Nawet na nasze przytyki, tylko sie smieje, ze juz dawno powinni bylismy przywyknac... Serio, gdyby to nie byla jedna z dwoch czlonkow rodziny, ktora mamy na miejscu, dawno przestalabym ja zapraszac na jakiekolwiek uroczystosci...
A poza tym posiedzielismy, pogadalismy, dzieciaki poszalaly z nowymi zabawkami i pojadly slodyczy. Mlodszy zdmuchnal swieczki i tyle z imprezy. ;)


Ale wracajac do zabawek... Nik podostawal prezenty, a Bi trafilo sie oczywiscie pare "nagrod pocieszenia"... Dom wiec tonie w zabawkach jezcze bardziej niz przed tygodniem. A juz wtedy czlowiek non stop sie o cos potykal... ;) A chcialabym jeszcze wyprawic Nikowi przyjecie w sali zabaw z dzieciakami w przedszkola i znajomych. No i Swieta ida... Rany, ile przybedzie dupereli... Dlatego juz wczoraj wieczorem, uzbieralam kilka zabawek (ktorymi Potworki wcale lub malo sie bawia) z jednego pokoju i wynioslam do piwnicy. Chcialam tez przejrzec auta oraz lalki z pokoju dzieci, a takze ich polke z ksiazkami. Wiem, ze jest tam kilka pozycji typowo niemowlecych, ktorych i tak juz dawno nie czytamy. A przyda sie troche miejsca na kolejne lektury. ;)

Teraz pora na dawke humoru:

Jedziemy do szkoly/ przedszkola w sniezny poranek.
Nik: "Musimy jechac sybko!"
Bi: "Nie, nie mozemy, bo sie poslizgniemy i przyjedzie policja i da mamie... eeee... medal!"

Medal za wariacka jazde! Genialnie! ;)


***

Prowadze (znow) auto. Kierowca przede mna, wpycha sie na chama na moj pas. Naciskam hamulec, warczac pod nosem (za glosno):
"Nie mogles poczekac, co? Ty glupi baranie!"
Na efekty nie musialam dlugo czekac...
Nik: "Mama, a dlacego Ty zawsze mowis na inne samochody "balany"?
Bi: "Albo osioly?"

Hehe, nie na samochody, dzieci, nie na samochody... ;)


***

Mlodszy od rana jeczy, marudzi, wymusza i smeci.
Matka (ktora ma mocno dosc): "Nik, ile mozna mekolic?! Ja juz nie moge tego sluchac!"
Nik: "Postalam sie przestac..."

Jesli nawet sie staral, to nieskutecznie. ;)


***

Babcia i dziadek pytaja Kokusia, ile ma lat.
Nik pokazuje im 4 paluszki.
Babcia: "To ile to jest?"
Nik (szybko przelicza): "Four!"
Wtracam: "A po polsku?"
Nik: "Dziesiec!"


***

Nik usiluje operowac swoim nowym autem. Pojazd dla nieco starszych dzieci, wiec kiepsko mu idzie. W koncu zadowolony stwierdza:
"Jus sie naucylem tego dziadostwa!"


***

Chwile pozniej zostawia auto i lapie za inna zabawke. Przypominam mu, zeby wylaczyl samochod oraz pilota, bo maja swiatelka i szybko wyczerpuja im sie baterie. Nik rozglada sie po pokoju.
"A gdzie ja polozylem pilota?"
Mama (prycha pod nosem): "No ja tego nie wiem..."
Nik (z rezygnacja wznosi oczy ku gorze): "I znowu szukanie..."


***

A na koniec, czesc kulinarna posta. Rzadko kiedy wrzucam tu odkryte przepisy, ale tym razem musze Wam cos zarekomendowac! :)
Przed urodzinami Nika, zastanawialam sie co podac gosciom. Zaprosilismy nasza mini - rodzinke na 17, wiec wiadomo, ze obiad odpadal. Poczatkowo pomyslalam, ze tort i kawa/ herbata wystarcza, ale im dluzej sie zastanawialam, tym bardziej sklanialam sie ku jakiejs przekasce. Poniewaz dopiero co pichcilam na Thanksgiving, a za 2 tygodnie czeka mnie maraton kuchenny na Swieta, wiec nie mialam ochoty na nic wymyslnego. Az w koncu mnie olsnilo! Muffiny z lososiem i koperkiem! Na ten przepis trafilam juz jakis czas temu, ale jakos nie mialam okazji go wyprobowac. Niedawno wpadl mi on ponownie w rece, a poniewaz to przekaska rybna, zakodowalam sobie, zeby wrocic do niego w okolicach Wigilii. Lubie jednak wyprobowywac wczesniej nowe przepisy, wiec i tym razem, stwierdzilam, ze upieke dwie pieczenie na jednym ogniu. Wyprobuje recepture i bede miala czym poczestowac gosci na urodzinach! Ha! ;)


Dziewczyny, jesli gdzies tam wpadl Wam w oko podobny przepis, nie wahajcie sie! Muffiny wyszly przepyszne! Dobra, meska czesc podeszla dosc sceptycznie, moj tato stwierdzil, ze smakuja jakos dziwnie, jakby ryba (a mowilam wyraznie, ze sa z lo-so-siem!), ale to faceci, co oni tam wiedza?! ;) Zarowno ja, jak i ciotka M. sie na te muffiny rzucilysmy! Zdecydowanie robie je na Wigilie! Najwyzej jak goscie je zbojkotuja, zjem je sama, o! :D

I na tym koncze obecnego tasiemca. Teraz to juz naprawde odezwe sie po bilnasie Nika. ;)

sobota, 10 grudnia 2016

Kokus czterolatek!

Moje malenstwo, moje mlodsze dziecko, konczy dzis 4 lata! CZTERY!!! Szok, szok i jeszcze raz szok! I niedowierzanie! :D

Przez to, ze Potworki sa tak bliskie wiekiem, mam wrazenie, ze dopiero co Bi konczyla 4 lata! A tu kolej Kokusia...


Pare zdjec wspominkowych, od ktorych lezka sie w oku kreci... To przeciez bylo dopiero co... A juz 4 lata minelo...

Czterodniowy Nik:



Roczniak:



Dwulatek:



Rok temu. Trzylatek:



Aktualnych pomiarow Mlodszego nie znam, ale ubrania pomalu kupuje mu na 5 lat, bo na 4 lata sa na styk, albo przymale, zalezy od rozmiarowki. Pare slow o 4-letnim Kokusiu (wraz z aktualnymi rozmiarami) wspomne po bilansie, ktory mamy wyznaczony na czwartek.

A tymczasem: STO LAT i ZDROWKA, Kochanie! Badz zawsze mamusinym przytulaskiem i takim wrazliwym, uczuciowym sloneczkiem, jak dotychczas!!!

środa, 7 grudnia 2016

Mikolaje, Mikolajki i takie tam...

Do Swiat jeszcze prawie 3 tygodnie, ale w Potworkowie zrobilo sie niespodziewanie mikolajowo. :)

Jak pisalam ostatnio, nasz kosciol urzadzil doroczne przyjecie bozonarodzeniowe dla dzieci. Potworki wyczekiwaly go juz od dwoch tygodni, Bi odliczala dni w kalendarzu i na mysl, ze cos mialoby przeszkodzic w ich uczestnictwie w tym arcywaznym wydarzeniu, az cierplam. :) Jak to w zyciu bywa, a raczej w sezonie chorobowym, oczywiscie malo brakowalo, a nie pojechalibysmy, ale o tym pozniej. ;)

Zaliczylismy wiec przyjecie, a po drodze kilka(nascie) razy zalowalam, ze wyciagnelam M. z nami... Maz moj bowiem przed wyjsciem, a pozniej wiekszosc drogi jeczal, ze wolalby zostac w domu i odkurzyc oraz pomyc podlogi.

A ja zawsze chwale go, jaki to on rodzinny i w ogole... Tiaaa...

No, ale sama mialam sie z dwojka Potworkow pchac w te tlumy i scisk?! Mowy nie ma! ;) Nie posiadlam jeszcze zdolnosci rozdwojenia sie, ani nie dorobilam drugiej pary oczu w tylu glowy. :/ Juz trzeci rok z rzedu uczestniczymy w tym przyjeciu i w dwa poprzednie, bylo strasznie duzo dzieci, a wiec i rodzicow, w sali panowal scisk, a male berbecie ginely z oczu, kiedy oddalily sie dalej niz na metr... Spodziewajac sie czegos podobnego, twardo nakazalam M. jechac, czy mu sie to usmiecha, czy nie. Odkurzanie poczeka na lepszy czas. ;)

Okazalo sie jednak, ze moglam zostawic go spokojnie w domu i przynajmniej nie musialabym potem sama zasuwac z odkurzaczem. :/ Nasz kosciol dopadl bowiem jakis niz demograficzny. Najwyrazniej sporo dzieciakow z dwoch poprzednich lat bylo przy gornej granicy wiekowej (przyjecie jest dla dzieci do 10 lat), a wiec w tym roku juz sie nie zalapaly na impreze. Patrzac na zdjecia i porownujac je z zeszlym rokiem, wyglada, ze zabraklo tak z 1/3 dzieciarni, a to naprawde sporo.

W rezultacie, obszerna sala byla na tyle pustawa, ze moglam spokojnie zostawic Potworki przy zabawach i odejsc do stolika napic sie kawy. Wystarczylo sie lekko wychylic i mialam ich caly czas na oku.

Przy okazji wspominek z poprzednich lat, z westchnieniem stwierdzilam, ze dorastaja te dzieciaki...

Podczas pierwszego przyjecia, w ktorym wzielismy udzial, Bi miala 3.5 roku, a Nik 2. Bi nawlokla cukierkowy naszyjnik, chciala balonowego kwiatka, ale od malowania buzi uciekla z fochem, a od Mikolaja trzymala sie jak najdalej. Nik za to, znudzony, zajal sie glownie marudzeniem, a potem urzadzil awanture, bo dostal spychacz, zamiast ciezarowki. :D Zeby usiedli na dywanie z innymi dziecmi, rowniez ja musialam klapnac na podloge. ;)

Rok temu, Bi miala juz 4.5 roku, a Nik na dniach konczyl 3. Bi wziela udzial we wszystkich zabawach oraz dala sobie pomalowac buzie. Nik zabawy mial gdzies, ale dostal balonowy miecz, ktorym najpierw probowal stracac bombki z choinki, a potem dzgal inne dzieci, glownie siostre, po glowach. :D Oboje jednak grzecznie (dobra, Nikowi musialam zabrac miecz, bo nadal tracal nim wszystkich naokolo) usiedli na dywanie, a potem podeszli do Mikolaja po prezenty.

W tym roku, moge stwierdzic z satysfakcja, ze oba Potworki w pelni z przyjecia skorzystaly.



Oboje udekorowali ciasteczka, oboje nawlekli cukierkowe naszyjniki i oboje cierpliwie wystali w kolejce po balony.





Bi stworzyla jeszcze piankowa dekoracje bozonarodzeniowa, Nikowi nie starczylo czasu. Nik za do dal sobie pomalowac buzie, na... tygrysa!



Bi zas zazyczyla sobie spadajaca gwiazdke, ale na rece, nie na twarzy, bo ona chciala ja widziec. ;)

Tylko do Mikolaja podeszli sceptycznie i niezbyt chcieli pozowac przy odbieraniu prezentow.





Za to pod koniec przyjecia, jak gdyby nigdy nic, wgramolili mu sie na kolana do zdjecia.



I badz tu czlowieku madry. Mozliwe, ze wczesniej chcieli po prostu chwycic za paczki i ruszyc do ogladania upominkow, a tu matka im glowy zdjeciami zawraca. :D

A jak to sie stalo, ze prawie ominela nas taka zabawa?

Zadna to wielka zagadka. Po prostu, Mlodszy sie pochorowal. ;) W zasadzie to niewiadomo co mu bylo. W sobote rano wydal mi sie jakis cieplawy, chociaz za bardzo nie marudzil. To znaczy, nie bardziej niz zwykle. ;) Zlapalam za termometr, a tam juz 38.4! Noszzzzz... Na nic nie narzeka, nic go nie boli, nie smarcze, kaszlnie sobie od czasu do czasu (ale to pozostalosc po poprzedniej infekcji). Obstawiam jakiegos wirusa. Bi tez miewala kiedys takie goraczki bez innych objawow.

W kazdym razie, goraczka trzymala Kokusia przez cala sobote, sobotnia noc i niedzielny ranek. A tu przyjecie po poludniu! :/ Bi (gumowe ucho) uslyszala nasza rozmowe, ze moze trzeba zrezygnowac i uderzyla w placz. Co robic? Zabrac tylko ja? Nik bedzie ryczal. Zeby jeszcze byl naprawde powaznie chory... Ale zarowno po zbiciu, jak i z goraczka, Mlodszy biegal, bawil sie, szalal, zupelnie niczym zdrowe dziecko. Tylko apetytu nie mial.

Stwierdzilismy, ze jedziemy. W koncu to tylko dwie godziny zabawy. Mikolaj jest raz do roku, szkoda, zeby Nik musial zrezygnowac z takiej gratki, skoro czuje sie zupelnie dobrze...
Mlody bawil sie swietnie, ale po powrocie do domu, temperatura znow zaczela mu isc w gore. Podalam syrop przeciwgoraczkowy, z rezygnacja szykujac sie na pozostanie w domu kolejnego dnia i zabranie go do lekarza. Tymczasem, po popoludniowej dawce lekarstwa, temperatura pozostala juz w normie. Nie podrosla nawet do stanu podgoraczkowego... Ki diabel?

Teraz mam tylko nadzieje, ze Bi sie nie zarazila. Chociaz watpie, bo mamy srode i sie trzyma (tfu, tfu, byle nie przechwalic!). :)

*

Poza tym, w poniedzialek spadl nam pierwszy snieg! Drugi, jesli liczyc mokra breje z konca pazdziernika. ;) Tym razem jednak, opad byl zdecydowanie sniegiem, choc spadlo go zaledwie 2 cm i znikl jeszcze tego samego dnia. Co nie przeszkodzilo szkolom miec 90 min opoznienia. :O Kurcze, no! Wstaje rano, sprawdzam na telefonie maile. Nie ma nic. Spogladam za okno. Trawniki biale, ale drogi czarne. Dobra nasza. Zagladam jeszcze na wszelki wypadek na strone szkoly, a tam jak byk, wielkie ogloszenie o opoznieniu! Okazalo sie, ze moj telefon, jakims cudem, nie zaladowal nowych maili... :/

Pozytek z opoznienia byl chociaz taki, ze poniewaz Bi zaczynala dopiero o 10:15, wiedzac, ze za kilka godzin bialosc zniknie, pozwolilam Potworkom wyjsc na chwile na dwor, pocieszyc sie sniegiem. Szczegolnie, ze nie wiem kiedy znow go zobaczymy.



Nik rzecz jasna wrocil do domu z placzem juz po 10 minutach, bowiem zachcialo mu sie odsniezac grilla golymi raczkami. Przybiegl zawodzac zalosnie, ze lapki go bola. ;)

*

Poniewaz grudzien zaczal sie juz jakis czas temu, ktoregos pieknego dnia, pomyslalam, ze fajnie byloby zawiesic swiatelka na plotku. Sznur lampek znalazlam w piwnicy bez problemu, natomiast nie udalo mi sie zlokalizowac automatycznego wlacznika, ktory zapala lampki o zmierzchu i gasi po kilku godzinach. Poniewaz nie usmiecha mi sie wylazic na zewnatrz dwa razy kazdego wieczora, zeby lampki wlaczyc, a potem wylaczyc, a zostawienie ich wlaczonych 24/7 (wzorem sasiada) to marnotrawstwo pradu, poslalam na poszukiwania malzonka. Niestety i on wrocil z pustymi rekami, za to z pretensja, co ja tez z tym wlacznikiem uczynilam. Bo kurcze, nie mam nic lepszego do roboty, tylko chowac potrzebne akcesoria! :/ Niejasno mi sie teraz kojarzy, ze kiedy chowalismy swiatelka w styczniu, cos bylo z tym wlacznikiem nie tak, ale nie pamietam co... W kazdym razie, najprawdopodobniej wyladowal w koszu. M. zamowil nowy, ale nie przyszedl on okreslonego w mailu dnia. Kiedy minely dwa dni, a po wlaczniku nie bylo sladu, napisal do sprzedawcy. Ten, w odpowiedzi, zwrocil mu pieniadze. Bez slowa wyjasnienia... :/ M. zas, bez konsultacji ze mna, zamowil kolejny, zamiast po prostu podjechac po niego do najblizszego supermarketu... Ech... W ten sposob, do Swiat zostalo 2.5 tygodnia, a swiatelka nadal czekaja na podlaczenie. :( Dzis rano, Nik, wyjrzawszy przez okno, oswiadczyl z pretensja, ze "Wsyscy maja ozdoby, tylko my nie!". ;)

*

Zaliczylismy tez Mikolajki! :) Jakzeby inaczej?! Tubylcy robia wielkie oczy, bo nigdy o Mikolajkach nie slyszeli, ale co tam! My kontynuujemy polskie tradycje! :D

Dzien wczesniej, Potworki pieczolowicie postawily buty przy tylnych drzwiach, Bi upewnila sie, ze Mikolaj da rade dostac sie do srodka pomimo braku kominka, po czym poszli lulu. Rano, obudzily mnie podniecone szepty z dzieciecego pokoju, jeszcze zanim zadzwonil moj budzik. ;) Okazalo sie, ze Potworki zastanawialy sie, czy Mikolaj juz dotarl, ale troszke obawialy samotnej wedrowki przez nadal ciemnawy dom. :) W koncu przyszly do mojego lozka, z pytaniem czy "swiety" juz byl. Na moja rade, zeby poszli i sprawdzili, miny troche zrzedly, ale Bi szybko umyslila sobie, ze jest tam Majusia (tiaaa, najtchorzliwszy pies pod sloncem, hehe...), wiec ona sie nie boi.

Po chwili wrocili biegiem, krzyczac jedno przez drugie, ze byl, byl, sa prezenty! I z pytaniem, czy moga je otworzyc (!). Nie wiem, skad takie nagle oniesmielenie. ;)
Niestety, Nikowi mina nieco zrzedla, bowiem pamietajac, ze w grudniu czekaja nas jeszcze urodziny Nika oraz Swieta, na Mikolajki postawilam na prezenty, hmmm... praktyczne. No, moze nie do konca praktyczne, w koncu to nie majty, ale edukacyjne. Nik dostal alfabetyczne puzzle, a Bi takaz odmiane gry w "memory". O zalamce zwiazanej z ta gra za chwile, a narazie o fochu Nika, ktory oznajmil, ze on nie chcial takiego prezentu (a tymczasem uklada alfabet 3 razy dziennie...). Powiedzialam wiec, ze moze go polozyc z powrotem przy drzwiach. Napiszemy notke do Mikolaja, ze puzzle sie Kokusiowi nie podobaja i ten je zabierze.
"I psyniesie cos innego?" - pyta moj syn z nadzieja.

Cwaniak! :D

Kiedy stlamsilam ta nadzieje w zarodku, Nik wielce obrazony uznal, ze jednak puzzle sobie zostawi. ;)





Takie okazje niesamowicie mnie wzruszaja... Przypominaja mi wlasne dziecinstwo i ta niesamowita wiare w swiateczno - grudniowa magie. Szkoda, ze tak malym i niewinnym, cieszacym sie z najmniejszego drobiazgu i budzacym sie co rano z nieustajacym entuzjazmem, jest sie tylko przez krotki czas zycia... :( Mam nadzieje, ze uda mi sie zachowac Potworkowa ufnosc oraz wiare w to, ze swiat jest piekny i dobry, jeszcze chociaz przez kilka lat...

Teraz o grze Bi. To takie zwyczajne "memory", tylko nieco utrudnione, bo zamiast dopasowywac obrazki, trzeba dopasowac mala literke do duzej. Na pudelku zaznaczone, ze gra otrzymala jakas nagrode na jedna z najbardziej kreatywnych gier, czy cos w tym stylu. W sumie pomysl nieglupi, ale... Wlasnie, ALE.

Do kazdej literki przypisany jest obrazek z obiektem, badz zwierzatkiem, ktore zaczyna sie na dana litere. I wiecie, co jest na obrazkach z literka "K"? Rysunek KOTA! Caly alfabet jest anglojezyczny, zeby nie bylo watpliwosci... ;) A nawet kompletny laik wie, ze kot to po angielsku CAT! Pisane przez "C", a nie "K"!
Chyba pokusze sie o maila do dystrybutora (bo producent jest zapewne w Chinach) i zdrowo go przeklne. Skoro kupuje edukacyjne zabawki, robie to z mysla, zeby moje dziecko sie czegos nauczylo! Tymczasem tutaj nauczy sie, ze "cat", pisze sie "kat". :/

Niewykluczone, ze trafila mi sie podroba tej gry. Tylko, nawet podroba, moglaby byc gorszej jakosci, ale chociaz merytorycznie poprawna. :/

piątek, 2 grudnia 2016

Z serii: w tym domu sie gada! oraz rocznica slubu i inne watki

Od czego by tu...

Moze od Rocznicy?

W czwartek, 1 grudnia, minelo 9 lat odkad sobie (po raz pierwszy) z M. slubowalismy. Dziewiata Rocznica zwana jest podobno "generalska". Hmmm... Ciekawe, kto u nas jest tym generalem? :D

W kazdym razie, minelo sobie dziewiec latek. Czasem bywalo (i bywa) lepiej, czasem gorzej. Doczekalismy sie domu, psa oraz dwojki Potworkow. I tak trwamy. Razem. Nadal. Pomimo podobienstw charakterow oraz roznic swiatopogladowych. To chyba dobrze. :)

Kiedy wrocilam wczoraj do domu, czekala mnie niespodzianka. Wyslalam M. z pracy co prawda rocznicowego smsa, a on odpowiedzial, ale spodziewalam sie, ze na tym sie skonczy. Tymczasem malzonek powital mnie z bukietem kwiatow w dloni i nawet wiersz wyrecytowal! :)

Uwaga, uwaga! Dobrze, ze M. nie wie o moim blogu, bo by mnie pewnie zamordowal, ale MUSZE Wam wrzucic efekty wierszoklectwa mojego malzonka. Szkoda, zeby takie "arcydzielo" popadlo w niepamiec:

"W dniu naszego swieta,
Moja zono usmiechnieta,
Mam dla ciebie te ziele,
Zebys mnie kochala w kazda niedziele!"

Nie wiem, czy ulozyl kolejne wersy, bo kiedy doszedl do tej "niedzieli", oboje juz prawie sikalismy ze smiechu! :D

Na tym moge w sumie czesc "rocznicowa" zakonczyc. Jak to my, nigdzie sie z tej okazji nie wybieramy. Moj tata tradycyjnie nie podejmie sie opieki nad obojgiem Potworkow, a z nimi to zadne swietowanie... ;) Okazja bylaby idealna zeby sie wybrac na testowanie win w pobliskiej restauracji, ktorego jedna z organizatorek jest moja kolezanka i zostalismy zaproszeni na to wydarzenie... Ale coz, nie ma z kim zostawic Bi oraz Nika, a poza tym M. - domator, kreci nosem. :/ A sama nie pojade, bo kto mnie po takim testowaniu do domu odwiezie? ;)

A ja tak lubie winko... :(

Co jeszcze?

Zaraz po Thanksgiving uznalam, ze co prawda do 1 grudnia jeszcze kilka dni, ale skoro w ostatnim miesiacu roku mamy dosc napiety grafik, to spokojnie mozemy juz przystapic do swiatecznych przygotowan i tradycji. Zaczelismy od papierowych ozdob choinkowych, w ramach zajecia czyms Potworkow w czasie dlugiego weekendu. ;)

Narazie powstaly bombki:

(Nie patrzcie, blagam, na ten burdel w tle...)

Oraz ptaszki:


A takze lancuchy:


Planuje jeszcze ozdoby z masy solnej oraz oczywiscie domowe pierniczki. I przydaloby sie jakos rozciagnac grudniowe weekendy, bo inaczej nie wiem jak pogodze to z przedswiatecznymi porzadkami, Mikolajkowym balem w kosciele (to juz w ten weekend!) urodzinami Nika, kompletowaniem i wyslaniem paczki do Polski oraz zwykla codziennoscia... ;)

Musze pochwalic sie Wam tez przesylka, ktora otrzymalam kilka dni temu:


Mam, mam, mam "Kalinke"!!! Nie macie pojecia ile radosci sprawila mi ta niewielka paczuszka!!! A poczatkowo ile nerwow, bo szla az 11 dni! I to nie z Polski (to bym jeszcze zrozumiala), tylko ze Stanu Oregon. Znajduje sie on co prawda po przeciwnej stronie kontynentu, ale kurcze, szyciej by mi chyba zeszlo, gdybym osobiscie pojechala po ksiazke autem i wrocila. Juz zaczynalam podejrzewac, ze trafilam na oszustow i nie doczekam lektury! Na szczescie jednak przyszla!

Nie wiem, czy wszystkie moje czytelniczki znaja Autorke? Wiekszosc chyba tak. A tym, ktore nie znaja, napomkne tylko, ze Asia jest wspaniala blogerka oraz swietna recenzentka i po prostu urocza osoba. Niestety, jej blog jest dostepny tylko dla zaproszonych, wiec nie podam linku. W kazdym razie, Asia wydala wlasnie kolejna ksiazke (druga czesc powyzszej)! Premiera pierwszej (ktora wlasnie otrzymalam) odbyla sie juz rok temu i strasznie wtedy zalowalam, ze nie mieszkam w Polsce. Zaraz polowalabym na nia w Empiku! A tak, naiwnie uznalam, ze poniewaz ksiazka jest debiutem Asi, naklad jej bedzie nieduzy i ciezko bedzie ja dostac. Nie chcialam angazowac nikogo w Polsce w poszukiwania i droga przesylke zagraniczna. Z poczuciem rozczarowania, wpisalam wiec sobie w zwoje mozgowe, zeby zapolowac na nia, kiedy bede w Polsce... Tymczasem, ponad tydzien temu, Asia napisala o premierze drugiej czesci "Kalinki", a mnie tknelo, zeby sprawdzic Amazon, na ktorym od lat zamawiam ksiazki. Bingo! Jest! A teraz dotarla do mnie, wlasciwie jest juz przeczytana (chlip...), a ja jestem madrzejsza i juz rozpoczelam "amazonskie" poszukiwania drugiej czesci. Narazie efektow brak. ;)

A ksiazke oczywiscie polecam z calego serca! Dawno juz tak nie parskalam smiechem! Oczywiscie, kiedy juz udalo mi sie wyrwac ja z lepkich lapek Potworkow, ktore nie wiedziec czemu, nie chcialy uwierzyc mi na slowo, ze tam nie ma obrazkow. :D


Teraz pora na to, co tygryski lubia najbardziej, czyli teksty i teksciory.

***

Mama: "Nik, co ty tam rysujesz?"
Nik: "Cos pieknego."

Skromnis! :D


***

Nik prosi, zeby zrobic mu samolocik:
"Mama, mozesz mnie przeleciec?"


***

Ponizej odrobina humoru sytuacyjnego:

Ktoregos dnia, po przybyciu do domu, tata odkryl, ze Nik pod spodniami swieci golymi czterema literami.
Musial uzyc sporej dawki perswazji, ale w koncu syn przyznal sie, ze w przedszkolu sobie soczysciej purknal, tworzac na bieliznie "kleksa".
Mlody gagatek, cichcem zdjal majteczki, ubral z powrotem spodnie jak gdyby nigdy nic, a brudna bielizne... upchnal za kibelek w przedszkolnej lazience. :D Panie nauczycielki nic nie zauwazyly...

Nastepnego dnia, matka odzyskala utracone przyodzienie, duszac sie ze smiechu nad sprytem niespelna 4-latka w zacieraniu sladow "przestepstwa". ;)


***

Po ciezkich zakupach, kiedy trzeba bylo sie baaardzo powstrzymywac, zeby nie strzelic Potworkom klapsow w tlocznym supermarkecie...

Tata: "Chyba musicie dostawac kare! Biegacie po sklepie i dzikujecie [ojcowskie slowotworstwo powala], jak jakies... jakies..." - zabraklo mu slow. ;)
Nik (podsuwa usluznie): "Labedzie!"


***

Upieklam czekoladowo - dyniowe muffinki. Nik zjada jedna po drugiej, bez opamietania, az w koncu mowie stop.

Po chwili, Mlodszy podchodzi i prosi: "Moge jesce jedna?"
Mama: "NIE, powiedzialam ci, ze juz wystarczajaco ich zjadles."
Nik patrzy, patrzy, mysli, po czym informuje stoicko: "No dobze, to jesce tylko jedna."

Nie mam zadnego autorytetu w tym domu... ;)


***

Nik marudzi (jak zwykle), ze nie chce owocow. W koncu, pokonana, wzdycham "Dobra, dam ci dzis taryfe ulgowa..."
Bi zdziwiona "Lycha bibowa? A co to takiego?"

Sluchaj uchem, a nie brzuchem, moje dziecko... ;)


***

A na koniec, pokaze Wam jeszcze, jak nauczyciele, od najmlodszych lat, dusza w zarodku dziecieca kreatywnosc oraz zapedy artystyczne. Z przymruzeniem oka, oczywiscie. ;)

Otoz, czescia codziennej pracy domowej Bi, jest pokolorowanie wszystkich obrazkow na kartkach. Czasem Starsza pyta mnie jakiego koloru jest to czy tamto, ale ogolnie zostawiam jej wolna reke, bo wiem ze lubi kolorowac, a nie chce zniechecac jej jakimis sztywnymi ramami. I tak ostatnio mamy coraz czesciej bunt przy odrabianiu lekcji... :/
Tym razem Bi nawet spytala mnie czy moze pokolorowac myszki w "rainbow" i machnelam reka, ze jasne, beda sliczne! I byly:


Niestety, mozecie rowniez przeczytac komentarz, ktory nauczycielka zostawila na sprawdzonej pracy. :/

Nie przeczytalam go Bi. Niech nadal sie zachwyca swoimi teczowymi gryzoniami i bawi kolorami oraz wzorami. ;)

wtorek, 29 listopada 2016

Otoczyly mnie indyki...

Nie, to nie przytyk dla mojej rodziny, tudziez kolegow z pracy! ;) To po prostu wstep do opowiesci o tygodniu "dziekczynnym", czyli naszych obchodach Thanksgiving.

Kiedys to bylo prosto... Poniewaz Indyk wypada zawsze w ostatni czwartek listopada i w wiekszosci firm jest dniem wolnym od pracy, zapraszalismy mojego tate (ciotka M. dolaczyla do tych obchodow dopiero kilka lat temu; wczesniej wolala umawiac sie ze znajomymi) i "swietowalismy", czyli siedzielismy, jedlismy oraz popijalismy winko. ;) Po pierwszym wspolnym Dniu Dziekczynienia, zgodnie stwierdzilismy, ze zadne z nas za indykiem nie przepada, serwowalismy wiec to, na co akurat naszla nas chetka. Czasem pieklismy kurczaki. Czasem robilam salatke, a drob olewalam. Czasem naszlo mnie na bigos. Zawsze jednak machnelam jakies ciasto, bo slodkosciami nikt przeciez nie pogardzi. No, ja w kazdym badz razie nie pogardze. ;)

Od kiedy jednak przyszly na swiat Potworki, a wlasciwie odkad troche podrosli, zaczynam czuc presje, zeby obchodzic Thanksgiving bardziej uroczyscie... W koncu to moi mali Amerykanie! ;) Malzonek moj moze sobie przewracac oczami i twierdzic, ze to zadne swieto, ciotka M. moze marudzic pod nosem, ze to nie jej swieto (w tym roku sobie odpuscila i cale szczescie, bo bylam w dosc wojowniczym nastroju i jeszcze bym ja wyprosila za drzwi...), ale dla Potworkow, tak jak dla wiekszosci Hamerykanow, bedzie to rownie wazne swieto, co Boze Narodzenie oraz Wielkanoc.

Dla dzieci wychowanych tutaj, obchody Thanksgiving beda zreszta najnaturalniejsze na swiecie... Poprawnosc polityczna sprawia, ze w placowkach edukacyjnych o zabawach wielkanocnych (np. poszukiwaniu jajek zorganizowanym rok temu przez przedszkole) mowi sie "Spring Games", a okres bozonarodzeniowy okresla jako "Winter Holidays". Malo kiedy paniom wymsknie sie normalnie "Easter" czy "Christmas"... Natomiast Thanksgiving obchodza wszyscy, bez wzgledu na wyznanie. Nie jest polaczone z zadna religia, nikogo wiec nie razi i szkoly oraz przedszkola z entuzjazmem z tego korzystaja. Przez cale trzy szkolne dni w zeszlym tygodniu, dzieciaki wycinaly, rysowaly, wyklejaly i sklejaly niezliczona ilosc indykow. :) I nie tylko. Uczyly sie rowniez, ze maja za co byc wdzieczne:


Oficjalne obchody "naszego" Thanksgiving, rozpoczelo spotkanie artystyczno - plastyczne w klasie Bi. Pisalam juz wczesniej, ze w zasadzie wybralam sie tam tylko dlatego, ze nie bylo mnie na paradzie przebierancow z okazji Halloween. Potem, na zdjeciach przeslanych przez nauczycielke, okazalo sie, ze bylam jednym z nielicznych rodzicow, ktorzy sie nie pojawili... Glupio mi sie zrobilo i chociaz w poniedzialek akurat przeziebienie rozkrecilo mi sie na dobre i marzylam zeby po prostu pojechac do pracy i klapnac za biurkiem, zacisnelam zeby i poczlapalam do szkoly. I cale szczescie, bo frekwencja znow dopisala. Wczesniej, wiele osob (lacznie ze mna) przewidywalo, ze jak tym razem sie wybiore, to nikogo nie bedzie. Nic z tych rzeczy! Z calej klasy, tylko jeden chlopczyk byl bez rodzica! :O A mina Bi na moj widok, wynagrodzila mi calkowicie to "poswiecenie". :)

Pomoglam wiec wykleic Bi opaske na glowe udajaca indyka.



A potem jeszcze statuetke indora z przyspiewka. ;)


Nastepnie, kazdy z rodzicow mial poczytac swojemu dziecku ksiazeczke. To ostatnie bylo dosc dziwne, bo klasa nie jest ani zbyt duza, ani szczegolnie przytulna. Kazdy probowal znalezc nieco odosobniony kacik, czesc rodzicow przycupnela po turecku na dywanie, ale ogolnie przy takiej ilosci osob, w klasie panowal ciagly halas, szum i nastroju do czytania w ogole nie bylo... Nie mowiac juz, ze zadna z ksiazeczek nie miala tematyki Thanksgiving. ;) Mysle, ze to cale "zamieszanie" ma na celu promocje czytania dzieciom na glos. Mocno naciagane, wedlug mnie. Albo sie dzieciom czyta ksiazki, albo nie, a jesli rodzic tego nie lubi (jak moj M.) to takie przymuszanie w szkole napewno go do tego nie przekona. :)

Calosc trwala okolo godzinki, a potem zwyczajnie popedzilam do pracy, postraszyc kolegow glosem, ktory ledwie moglam z siebie wydobyc. ;)
Wtorek to byl dzien na pochrzakanie i posmarkanie "na spokojnie" w pracy. I nadgonienie zaleglosci, bo w srode bralam dzien wolny. Dobrze, ze pomimo zawalonych zatok i koszmarnej chrypy, wlasciwie czulam sie zaskakujaco dobrze. ;)

W srode, jak juz pisalam ostatnio, przeziebienie jakby zaczelo popuszczac, za to nawiedzily mnie "te" dni. ;) Poniewaz jednak juz wczesniej zadeklarowalam sie, ze przyjde na Harvest Feast w przedszkolu Kokusia oraz ze upieke na ta okazje dyniowe ciasteczka, a takze wzielam specjalnie dzien wolny, nie bylo mowy o leniuchowaniu.

W przedszkolu za to rozczarowanie. Mimo, ze panie zebraly obie grupy razem, rodzicow bylo moze 4-5. Jakos Bi ma szczescie trafiac do klas z bardziej zaangazowanymi mamusiami, bo pamietam, ze rok temu bylo sporo osob... Moglam wobec tego srode sobie darowac, ale ciesze sie, ze poszlam. Nik z duma oprowadzil mnie po salce, pokazywal wszystkie swoje "dziela", domagal sie, zebym usiadla obok niego przy stoliku, po prostu cieszyl sie, ze jestem. Po zjedzeniu, ruszylismy do poszczegolnych "stacji" z zabawami. Panie stanely na wysokosci zadania i wszystko bylo z indykiem lub pielgrzymami w tle. :)





 (Maly pielgrzym :D)

Nik przyniosl do domu nawet zalaminowana tacke z indykiem stworzonym za pomoca odciskow wlasnych raczek! Sliczna jest, wiec zatrzymalam ja na pamiatke. :)


Potem na chwilke do domu i zaraz musielismy pedzic po Bi, ktora w srode konczyla lekcje juz o 1:15. Tym razem nie posiala karteczki (pisalam w ogole, ze kiedys dala ja nie tej pani co trzeba i M. czekal pod szkola, tymczasem nauczycielka wyslala ja na swietlice? :D), wiec zostala odstawiona do wyjscia. Bi zawsze prosi czy moze isc na "parent pick-up", ale z racji naszej pracy, zwykle nie ma takiej mozliwosci. Musi isc na chwile na swietlice. Kiedy sie wiec przydarzy, Starsza jest wniebowzieta! Taka mala rzecz, a ile radosci! ;)

A pozniej, w koncu, moglam sie zabrac za pichcenie! ;) W sumie to nie nagotowalam sie jakos strasznie i rozlozylam to sobie na dwa dni, wiec tragedii nie bylo. Mielismy nawet indyka, chociaz tu akurat wyszla nasza gapowatowosc. To znaczy, ze ja jestem gapa, to wiedzialam od zawsze. Wiecznie czegos nie zauwaze, nie doczytam i potem wychodza cuda. Ale ze moj maz... :D W kazdym razie, na 5 doroslych i dwoje dzieci - niejadkow, nie potrzebowalismy niewiadomo jakiego indora. W sklepie znalezlismy wiec zamrozony pakunek, ksztaltem z grubsza przypominajacy indyczka, na ktorym napisane bylo "young turkey". Mlody, maly indyk, o to nam chodzilo, tak? Dopiero w domu, kiedy pakunek odtajal, doczytalismy calosc: "young turkey breast"! Okazalo sie, ze byly to nie tyle piersi indycze, ale caly kadlub, tylko bez nozek i skrzydelek. ;) Coz, upieklismy co mielismy, a M. stwierdzil, ze przynajmniej nie bedzie wyscigu o to, kto pierwszy zlapie udka (dla malzona najlepsza czesc ptaszyska). No i nie bylo. ;)

Oprocz indora zrobilam salatke oraz obowiazkowo upieklam slodkie ziemniaki. Za to z reszta mialam zagroske. Chcialabym na Thanksgiving gotowac cos bardziej "amerykanskiego" i tradycyjnego, a nie bigos z kielbasa i salatke warzywna... Kiedy pytalam znajomych Amerykanow, o ich ulubione danie na Thanksgiving, wiekszosc wspomniala o "green bean casserole". I chodzi mi ta zapiekanka po glowie juz od paru lat, ale... No wlasnie, ale... Po pierwsze, M. nie znosi ani fasoli, ani grochu. Nie ruszylby wiec tego dania. O Potworkach nie mowiac... Poza tym, spojrzalam na przepis na ta slynna zapiekanke i mina mi zrzedla. Wbrew "zdrowej" nazwie, tam nie ma nic swiezego! Fasolka z puszki, zupa - krem z pieczarek z puszki... Masakra! :D Znalazlam za to przepis na kabaczki (chyba "kabaczki"; nie mam pojecia jak po polsku nazywaja sie butternut squash oraz acorn squash...) zapiekane w parmezanie z czosnkiem. Wyszly przepyszne, polecam! ;)

Z ciastem sie nie wysililam, bo mialam kilka przejrzalych bananow, wrecz blagajacych, zeby cos z nich zrobic. Upieklam wiec chlebek bananowy w wersji dla "doroslych", czyli z orzechami oraz rodzynkami (Potworki jedza wylacznie "czysty", bez dodatkow :D). Upieklam tez dyniowe muffinki, ale dopiero w piatek, wiec w sumie sie nie liczy. ;) A ciotka M. doniosla dwie salatki i koniec koncow, wyzerke mielismy calkiem niezla.

A co zjadly Potworki? Bi skubnela kilka plasterkow slodkich ziemniakow, a Nik odrobine indyka. Bez komentarza... ;)

Poza tym, w samo Thanksgiving, Nika dopadla kompletna glupawka i faza na glupie miny. Probowalam Potworkom zrobic jakies ladne zdjecie na pamiatke. A gdzie tam. Wszystkie powychodzily tak:






I na tym chyba skoncze. Mam do opisania jeszcze kilka watkow, a jak, ale znow zblizam sie niebezpiecznie do "tasiemcowatej" dlugosci posta. Lepiej zostawie reszta na pozniej. :)

środa, 23 listopada 2016

Gobble, gobble, gobble!

Jesli ktos sie zastanawia co to za tytul, to tak wg. tubylcow brzmia odglosy wydawane przez indyki. ;)

Mialam sie odezwac w tym tygodniu, wiec sie odzywam, chociaz bedzie to raport bardzo skrocony, bowiem za niecala godzine pedze na "Harvest Feast" w przedszkolu Kokusia.

Jak wiecie zapewne, albo obilo Wam sie gdzies tam o uszy, jutro mamy tutaj Swieto Dziekczynienia, zwane powszechnie (wsrod Polakow) Indykiem. I caly tydzien jest temu swietu poniekad podporzadkowany. W poniedzialek rano, Bi miala w szkole tematyczne zajecia plastyczne, na ktore zostali zaproszeni rodzice, a Nik ma dzis wlasnie "uczte zbiorow" (w wolnym tlumaczeniu).

W poniedzialek, po zajeciach u Bi, pojechalam po prostu pozniej do pracy, dzisiaj natomiast zmuszona bylam wziac wolne. "Uczta" w przedszkolu jest bowiem o 11 rano, natomiast Bi konczy lekcje juz o 13:15. A zarowno swietlica, jak i przedszkole zamykaja punkt 15. Wszystko po to, aby ludziska mogli spokojnie przygotowac sie, tudziez dojechac, na to nawazniejsze swieto rodzinne w Hameryce. Poniewaz chcialam wziac udzial w przyjeciu u Kokusia (na ktore zanioslam dyniowe ciasteczka, pyyycha!), a M. nie da rady wyjsc z pracy wczesniej, zeby do 15 dojechac po Potworki, wzielam caly dzien wolny i juz. ;)

Poza tym, chora jestem. Zarazilam sie od Potworkow, smarcze sobie oraz kaszle i trzecia noc pod rzad spie snem mocno przerywanym, bo co chwila musze wydmuchac nos. Pora idealna na przeziebienie - kilka dni przed Indykiem, na ktorego oczywiscie moj tato oraz ciotka M. i jej facet, przyjada do nas. :/ Co jednak robic - co nas nie zabije, to nas wzmocni. A, zeby bylo jeszcze weselej, to dzis rano okres dostalam! :D Smarki, kaszel, miesiaczka, plus pieczenie, krojenie i stanie nad kuchenka... Zalamka, ale moze na Boze Narodzenie bede miala wiecej szczescia... Znaczy, pewnie bede miala okres, bo tak to wychodzi z kalendarza, ale moze chociaz bez przeziebienia w pakiecie. ;)

I tu musze Was zostawic. Obiecuje bardziej szczegolowy raport z imprez szkolno/przedszkolnych w nastepnym tygodniu. Zostawiam Was zas z obrazkiem, idealnie podsumowujacym moje podejscie do wszechobecnych dekoracji oraz muzyki bozonarodzeniowej przed 1 grudnia. A w kazdym razie przed Swietem Dziekczynienia. ;)






Happy Thanksgiving! Gobble-gobble!!! :D

piątek, 18 listopada 2016

Pochwalila sie, ze ma wiecej czasu na blogowanie...

...i zniknela! :D

Zapomnialam o blogowym chochliku. Tym co lata, podczytuje i tylko czyha, zeby sie czyms pochwalic. A wtedy bec! Zlosliwie chichoczac, daje czlowiekowi po doopsku! ;)

Napisalam, ze teraz, kiedy M. pracuje na druga zmiane, mam wieczorami czas na pisanie i odpisywanie?! Napisalam!

Nooo, to jeszcze w tym samym tygodniu, M. dostal wiadomosc, ze przenosza go na reszte szkolenia na pierwsza! :D Czyli gdzies do okolo konca stycznia, znow mam chlopa w domu wieczorami. A ze jednoczesnie w pracy mamy lekuchny zapieprz (coroczna goraczka, bo wszyscy chca pozamykac projekty przed koncem roku), to blogowanie lezy i kwiczy...

Nawiasem mowiac, nowa praca M. zaczyna mnie z lekka wpieniac... Malzonek moj mial pracowac na druga zmiane przynajmniej przez 5-6 miesiecy. Tymczasem po zaledwie trzech tygodniach, przenosza go na pierwsza! Samo w sobie jest to w sumie pozytywne, ale mogliby o tym uprzedzic nieco wczesniej. M. dostal zas powiadomienie w czwartek wieczorem, ze od poniedzialku ma sie stawic na 6:30 rano.
W zwiazku z tym, postawil mnie w niezrecznej sytuacji. W piatek musialam bowiem powiadomic szefa, ze od nastepnego tygodnia przesuwam swoja prace o 2 godziny, zeby moc zawozic dzieci do szkoly nadal na "normalna" godzine, bez porannej swietlicy. Ponadto, w ten sam poniedzialek, musialam od razu przyjechac do pracy spozniona, bowiem Bi miala wizyte u dentysty, na ktora mial ja zabrac M., ale z wiadomych powodow nie mogl. Do tego doszly wywiadowki w podstawowce oraz przedszkolu zaraz kolejnego dnia, we wtorek, na ktore musialam wyjsc z pracy wczesniej (akurat o tym, szefa uprzedzilam juz tydzien wczesniej). A zeby bylo jeszcze smieszniej, M. we wtorek dostal powiadomienie, ze w srode musi stawic sie na szkolenie dla wszystkich "nowych", a ze w kadrach nadal figuruje jako drugozmianowiec, wiec wyznaczyli mu godziny wieczorne. Oznaczalo to, ze aby wyrobic sie z odebraniem dzieci z placowek, musialam puscic szefowi wieczornego smsa na ostatnia chwile, ze nastepnego dnia pracuje znow w innych godzinach! No przeciez szalu mozna dostac! Moje szefostwo naprawde jest cierpliwe oraz tolerancyjne, ale bez przesady... :/

A tymczasem nadal nie wiemy (i pewnie nie dowiemy sie do ostatniego dnia), jak sytuacja bedzie wygladac, kiedy M. zakonczy 3-miesieczne szkolenie. Czy przeniosa go na druga zmiane na kilka miesiecy? Czy zostawia na pierwszej, skoro juz tam jest? Wielka niewiadoma... A ja nienawidze takich naglych zmian i zwrotow akcji! Juz pomalu przyzwyczajalam sie do wieczornej pracy M. Powoli lapalam rytm z Potworkami oraz domowymi obowiazkami. No i masz, musze sobie rzeczywistosc organizowac od poczatku...

A moje nowe godziny pracy nie odpowiadaja mi kompletnie... Poniewaz podstawowki zaczynaja tu lekcje dopiero o 8:45, wiec po odwiezieniu najpierw Nika, a potem Bi do szkoly, do pracy dojezdzam na 9. Powinnam wiec zostac do 17:30, ale zeby skrocic sobie choc troche godziny, nie biore przerwy na lunch, wychodze wiec rowno o 17. W domu jestem po okolo 20 minutach (na szczescie nie mieszkam zbyt daleko; niektorzy u mnie w pracy dojezdzaja ponad godzine). Po poznym obiedzie oraz odrobieniu lekcji z Bi, zostaje naprawde niewiele czasu na wspolna, rodzinna zabawe. Nie mowiac juz o domowych obowiazkach...
Czego sie jednak nie robi dla Potworkow... Moglam znow zawozic ich na 7 rano, ale nie chcialam im odbierac porannego snu, spokojnego sniadania w domu i chwili zabawy... A poniewaz M. wychodzi z pracy o 15, a Bi konczy lekcje o 15:15, wiec tata przyjezdza po nia doslownie 5-10 minut pozniej, po czym razem jada po Kokusia. Dla dzieci jest to wiec sytuacja idealna...

Dobra. Dalam ujscie irytacji (PMS nie pomaga...), teraz moge wspomniec o paru innych rzeczach.

Co wiec slychac? Glownie grzmiacy kaszel, tudziez pokaslywanie, smarkanie i takie tam... Po nieszczesnych urodzinach, o ktorych pisalam (przed)ostatnio, gdzie Bi latala po podworku z nogami zakrytymi tylko cieniutka warstewka poliestrowej sukienczyny, zaczela sie u nas fala przeziebien. I pewnie sobie troche potrwa... Starsza najpierw zachrypla. Potem dostala kaszlu z bonusem w postaci smarkow. Kaszel miala momentami bardzo brzydki, wieczorem brzmial mi prawie-prawie krtaniowo i wybieralam sie z nia do pediatry, po czym... zniknal. W ciagu jednego dnia. :O Obecnie Bi jest jeszcze tylko leciutko "przytkana". Za to rozkaszlal sie Nik... Ten jak juz zacznie, to katastrofa. Najpierw, przez prawie tydzien, pokaslywal sobie od czasu do czasu. Wlasciwie wydawalo mi sie, ze mu po prostu przejdzie, az tu 3 dni temu, puscilo mu z nosa niczym z Niagary, kaszel zrobil sie mokry i paskudny, doszedl wieczorny stan podgoraczkowy, bezsenne noce, bo katar oddychac nie da i mamy "sliczne", rozwiniete przeziebienie... :/

Najgorsze z tego wszystkiego, ze jestem sama w biurze (kolege wywialo na szkolenie), zapieprz jak cholera, M. pokomplikowalo sie w pracy (bo mial do cholery, przeciez pracowac wieczorem!) i chocbym pekla, nie moge Nika zostawic w domu... :( Na szczescie w dzien, po Kokusiu w ogole nie znac choroby, oprocz smarkow cieknacych z nochala. Bawi sie, biega, szaleje, niczym najzdrowsze dziecko swiata... Ale boje sie, zeby mi go w przedszkolu nie doprawili, bo trudno zeby dla jednego dziecka zostawali w srodku. Co prawda w dzien jest cieplo (okolo 15 stopni), ale wietrznie...

I czuje, ze i mnie drapie w gardle, lepetyna jak we mgle i "cos" mnie bierze... :(

Czekam na przymrozki, ktore maja przyjsc w koncu w przyszlym tygodniu. Niech wybija (albo chociaz wprawia w stan uspienia) to cale dziadostwo, ktore fruwa w powietrzu...

Co jeszcze?

Jak napisalam wyzej (chociaz informacja mogla latwo umknac w natloku zrzedzenia), na wywiadowkach bylam. Udalo mi sie obie ustawic zaraz po sobie w ten sam dzien, wiec wystarczylo jednokrotne urwanie sie z pracy. ;) Zupelnie wspaniale byc oczywiscie nie moze, wiec wywiadowki wypadly mi w taka ulewe, ze zmoklam jak kura! Mialam nieprzemakalna kurtke, ale spodnie doslownie przykleily mi sie do nog, a w trzewikach chlupotalo! ;) To trzeba miec pecha! Nie padalo 2 tygodnie, w tym tygodniu trafil sie jeden deszczowy i to akurat musial byc TEN dzien! Jak na zlosc! ;)

A czego ciekawego dowiedzialam sie na wywiadowkach?

U Bi wlasciwie niczego konkretnego. Poniewaz pierwsza wywiadowka wypada w zaledwie trzecim miesiacu roku szkolnego, trudno wylapac jakies spektakularne postepy. Nauczycielka powiedziala jednak, ze widzi, iz po poczatkowej traumie, Bi ladnie przystosowala sie do zerowki. Mnie samej, Starsza bodajze wczoraj, rowniez oznajmila, ze bardzo lubi swoja szkole. Oby tak dalej! ;)

Zaczela nawet sama chodzic do swojej klasy. Musicie bowiem wiedziec, ze w hamerykanckich szkolach, mimo, ze dzieci trzymane sa wedlug mnie raczej pod kloszem, a w kazdym razie pilnie nadzorowane, w niektorych sytuacjach jednak stawiaja na samodzielnosc. Albo chca trzymac rodzicow jak najdalej od szkoly i jej wewnetrznych sprawek. Nie wykluczam takiej opcji. ;)

W kazdym razie, wiekszosc dzieci dojezdza slynnymi, zoltymi autobusami szkolnymi. Dzieci wysiadaja pod szkola, wchodza osobnym, bocznym wejsciem i... co sie dalej dzieje, nie mam pojecia. W autobusie jada dzieci z calej okolicy, nie sa podzielone na klasy ani grupy wiekowe. Wysiada wiec gromada kajtkow w wieku od 5 do 10 lat, kilka pan pilnuje, zeby weszli do szkoly, zamiast rozbiec sie po okolicy, ale jak potem sa te dzieci rozlokowane po klasach, zeby zadne sie nie zgubilo, to nie mam pojecia. Szczegolnie zerowiaczki, 5-latki, toz to sa nadal maluszki!

A dzieci odprowadzane/odwozone przez rodzicow? Jesli odprowadza sie dziecko na swietlice, jest luz. Parkujesz, wchodzisz, podpisujesz liste obecnosci, wychodzisz. Jesli jednak odwozi sie dzieci tuz przed rozpoczeciem zajec, jest cyrk, o czym mialam sie okazje przekonac w tym tygodniu. Najpierw, nie ma gdzie zaparkowac. Musicie wiedziec, ze na ilosc dzieci, szkola Bi ma beznadziejnie maly parking. W dodatku, parking dla rodzicow miesci sie ZA szkola, a zeby tam dotrzec, nalezy przejechac przed glownym wejsciem. Przed nim zas, stoi juz dluga kolejka aut, bowiem wiekszosc odwozonych dzieci, po prostu wysiada i wchodzi do szkoly sama. Jest nawet odzwierny, ktory otwiera dzieciakom drzwi auta i pogania tych opieszalych! :D No, ale nie ma narazie mowy, zeby Bi mi sama wysiadla i poszla. Musze zaparkowac i wprowadzic ja do szkoly. Po znalezieniu w koncu miejsca parkingowego, wchodze wiec ze Starsza do budynku. Na poczatku roku, moglam wpisac sie na liste, chwycic plakietke wizytora i odprowadzic ja do klasy. Niestety, teraz juz nie wolno. Panie, niczym kobiece wersje Cerbera pilnuja i na pytanie, odpowiadaja z wyzszoscia, ze no jak to, rok szkolny juz sie dawno zaczal, ona musi isc sama!

Kuzwa, 5-latka i to w dodatku strachliwa!

Przyznaje jednak, ze i tak mam szczescie. Kolezanka (mieszkajaca w innym miasteczku) poslala bowiem synka do szkoly tutaj dosc nietypowej, bowiem mieszczacej klasy od przedszkola po liceum. Jej maly poszedl do przedszkola. I wiecie, ze ona, oprocz spotkania organizacyjnego, ani razu nie byla jeszcze w srodku szkoly swojego dziecka?! Od poczatku roku, nauczycielka otwiera drzwi auta, bierze malego (wtedy ryczacego i wierzgajacego) za raczke i wprowadza do budynku. Rodzice nie moga nawet wejsc do srodka! Synek kolezanki ma 3 latka! :O Dla mnie to szok...

Ja na szczescie, moge Bi chociaz zaprowadzic do srodka. Jesli akurat nie ma na horyzoncie zadnej kolezanki, Starsza idzie dluuugim korytarzem i co piec krokow odwraca sie i mi macha. ;) Musze tam tkwic, az w koncu zniknie za rogiem. Boze bron, zebym odwrocila sie i wyszla! Bi jeszcze na samym koncu rozglada sie i wspina na paluszki, zeby zobaczyc w tlumie czubek mojej glowy i machajaca reke! :D
Jesli jednak wpadnie na kumpele z klasy, sama wyrywa mi z reki plecak i idzie nie ogladajac sie za siebie. ;)

Wracajac do wywiadowki.

Kilka dni przed nia, dostalam raport postepow mojego dziecka. Wyglada on podobnie jak ten przedszkolny, tylko kryteria i system ocen jest troche inny. Nie ma zreszta typowych ocen (tutaj od A do E), okresla sie tylko czy dziecko reprezentuje poziom dla danej klasy (tu: zerowki). W wiekszosci, Bi juz jest na wymaganym poziomie (M od Meets). W kilku umiejetnosciach jest blisko (N od Near). Znalazly sie tez 3-4, w ktorych jest ponizej wymaganego poziomu (B od Below). Te ostatnie, wszystkie zwiazane sa z formuowaniem zdan oraz gramatyka. Mozliwie, ze klania sie dwujezycznosc, ale nauczycielka przyznala, ze i jej 7-letnie dziecko rowniez potwornie znieksztalca zdania, wiec jest to chyba po prostu kwestia rozwojowa. Natomiast tylko w jednej, jedynej dziedzinie, Bi jest na poziomie wyzszym niz przewidziany dla zerowkowicza (E od Exceed). Jest to... "plastyka" (Art)! Dzis rano wpadlam tez na jej nauczycielke plastyki (powinnam to chyba raczej nazywac "sztuka") i nasluchalam sie komplementow, jakie to moje dziecko jest zdolne i z jakim entuzjazmem pracuje, same ochy i achy! Nie powiem, milo mi sie zrobilo. ;)

Widze, ze nauka czytania prowadzona jest tu inaczej niz pamietam z wlasnych szkolnych poczatkow. Pamietam, ze w Polsce, dzieci uczyly sie liter malych i duzych, potem dosc szybko zaczynaly laczyc je w wyrazy i pomalu jakos tu szlo. Tutaj, Bi nadal cwiczy znajomosc malych oraz duzych liter, tyle, ze cwicza wszystkie naraz. To musi sie strasznie dzieciakom mylic! W dodatku, oprocz pisania i rozpoznawania alfabetu, ucza sie fonetyki kazdej litery, bo wiadomo, ze w angielskim wiekszosc brzmi zupelnie inaczej. A dodatkowo, co tydzien ucza sie kolejnego "snap word", czyli prostego wyrazu, ktory maja w tekscie rozpoznawac odruchowo, bez literowania. Czyli maja tez element czytania globalnego...
Oprocz liter oraz czytania, dzieci ucza sie tez cyferek i maja wprowadzane poczatki dodawania oraz odejmowania (narazie +/- 1). Ogolnie, mam wrazenie, ze nauczycielka Bi, pedzi z programem na zlamanie karku. Najwyrazniej jednak, nie doceniam wlasnego dziecka, albo odzywa sie Matka Kwoka, bo mi glowa puchnie od nadmiaru informacji, ktora powinno posiadac moje dziecko, natomiast Starsza calkiem niezle sie w tym odnajduje. ;)

To tyle o Bi. Teraz pora na Kokusia.

Tutaj na szczescie spokojnie. Przedszkole, ktore rok temu mnie przerazalo i wydawalo sie nakladac na "biedne maluszki" wymagania nie do osiagniecia, teraz widzi mi sie, jako oaza spokoju. ;) Dzieci poznaja jedna literke tygodniowo i zajecia koncentruja sie wokol niej. Cwicza odrysowywanie tej litery, szukaja przedmiotow na ta litere sie zaczynajacych, robia tematyczne prace plastyczne, itd. Oprocz tego, cwicza pisanie swojego imienia. I Nik, moje malenstwo, potrafi juz je napisac! A przypominam, ze jego pelne imie to Nicholas, wiec ani krotkie, ani latwe. Czasem zapomni mu sie literka, czasem jakas doda, ogolnie wychodzi mu to mocno koslawo, ale kurcze, on nie ma jeszcze 4 lat! Ja tam jestem pod wrazeniem! ;)

Poza tym, wywiadowka potwierdzila to, co sama o Niku wiedzialam. Mlodszy nadal ma problem z motoryka mala. Mimo poprawiania, caly czas zle trzyma kredki. Na samej gorze, wykrzywiajac reke do srodka i w dodatku trzymajac ja w powietrzu. To jest tez powodem koslawych liter oraz rysunkow. Mam nadzieje, ze ciagle trucie i przypominanie zaowocuje w koncu i Mlodszemu prawidlowy chwyt wejdzie w krew. :)
Poza tym, Kokus jest bardzo empatyczny i przyjacielski, co w tym wieku jest rzadko spotykane. Podobno kazdy dzien zaczyna od sprawdzenia czy wszyscy jego koledzy maja sie z kim bawic i dopiero wtedy dolacza do ktorejs grupki. :) Pieknie dzieli sie zabawkami (hmm... w domu tego nie uswiadczysz), ma swietna wyobraznie i wspaniale odgrywa cale scenki przy zabawie. Jest grzeczny, zawsze slucha pani, nawet kiedy ta wola go do cwiczen, za ktorymi nie przepada. Podchodzi poslusznie i daje z siebie wszystko. ;)
Ogolnie, widac, ze jest slodkim ulubiencem pani i wcale sie nie dziwie... :D Zapytalam tez o jego angielski, choc w sumie odpowiedz juz znalam. Pani tylko potwierdzila, ze gdyby nie wiedziala, nawet by nie zauwazyla, ze Nik jest dzieckiem dwujezycznym. :)

A pisalam juz kiedys, ze takie wywiadowki, zarowno w przedszkolu, jak i w szkole, to spotkania indywidualne? Wczesniej dostaje sie liste z godzinami i nalezy na ktoras sie wpisac. W przypadku Bi, nauczycielka wywiesila liste juz na spotkaniu organizacyjnym, na poczatku wrzesnia. Potem jeszcze dwa razy dostalam od niej karteczke z przypomnieniem o dniu oraz godzinie spotkania.
Ogolnie bardzo podoba mi sie taki system. Przy mojej, chorobliwej wrecz, niesmialosci raczej nie osmielilabym sie zaczepic pani z pytaniami o moje dziecko, przy innych rodzicach. Poza tym, publiczne wychwalanie jednych dzieci, przy jednoczesnej krytyce innych, musi byc okropne dla rodzicow tych drugich... Tutaj, moge spokojnie, na osobnosci wysluchac nad czym moje potomstwo musi popracowac, a w czym jest dobre. Nie ma porownywania z reszta klasy.


Z innej beczki, zaliczylam z Bi przeglad uzebienia. Niestety, w ostatnim trzonowcu po prawej stronie, robi jej sie dziurka. Nastepna, cholera! :/ Na szczescie, dentystka ocenila, ze narazie jest bardzo plytka. Zdecydowala sie zostawic ja w spokoju do nastepnej kontroli (a ja odetchnelam z ulga). Jesli za pol roku widac bedzie, ze sie powieksza, trzeba bedzie zeba leczyc. Jesli nie bedzie zmian, nadal ja zostawi.
Za to, zupelnie niespodziewanie, uslyszalam, ze dolne siekacze, zaczynaja sie Bi lekko ruszac! Ja jestem w szoku (to juz?!), a ona oczywiscie juz nie moze sie doczekac Wrozki Zebuszki. :D

I to na tyle z lini frontu. I tak znow splodzilam tasiemca... Postaram sie odezwac w przyszlym tygodniu, ale nic nie gwarantuje, bo od czwartku mamy dlugi weekend (Indyk!), srode tez biore wolna, a wiec w pracy bede tylko 2 dni, a ilosc papierzyskow nie maleje...

Milego weekendu!