Zanim jednak przejde do naszych wojazy, zapisze "ku pamieci" o innych wydarzeniach minionego 1.5 tygodnia.
Po pierwsze (bo najkrotsze), "nasze" dzikie indyki spod pracy rozmnozyly sie i teraz samica prowadzi za soba dumne stadko 6-ciu indyczatek. Niestety, trzyma sie z daleka, wiec trudno im zrobic dobre zdjecie, tym bardziej, ze maluchy sa upierzone malo spektakularnie. Wlasciwie wygladaja jak mini-dorosli. ;)
Slabo widac... Szkoda...
Poza tym, podczas naszej nieobecnosci, podobno jakis ciekawski indyk zagladal nam do domu przez okienko w pokoiku telewizyjnym (czyli w piwnicy). ;)
W poprzedni wtorek Bi byla na kontroli u dentysty. I po raz pierwszy od kilku wizyt, wszystkie zeby wydaja sie cale, ufff... ;) Moze stosowanie plynu do ust pomoglo? A moze to wynik tego, ze wiekszosc dziur Bi ma miedzy zebami i wychodza na przeswietleniach, kiedy sa juz na tyle duze, ze "cos" tam podejrzanie wyglada na zewnatrz? Oby nie. ;)
W kazdym razie, kiedy choc raz stan uzebienia corki nie doprowadzil mnie do skrajnej rozpaczy, to do frustracji doprowadzil syn. Poniewaz trwaly juz u nas wakacje, wiec pomimo moich protestow, Nik zabral sie z nami. Niestety - stety, dentysta Potworkow jest typowo dzieciecy, czyli podczas wizyt dzieciarnia dostaje po nowej szczoteczce, mini-pascie, po dwie naklejki oraz drobiazg ze "skrzyni skarbow". A Nik strzelil focha, bo jemu, jako ze tym razem nie przyszedl jako pacjent, nic sie nie nalezalo. Tyle (i tak glosno) tam sie namarudzil, ze w koncu sekretarka laskawie pozwolila i jemu cos wybrac. Myslicie, ze byl zadowolony? Tylko czesciowo, bowiem w tym roku gabinet, do skrzyni skarbow dolozyl jeszcze automaty na zetony. Sek w tym, ze zeton otrzymuje pacjent od dentystki po skonczeniu wizyty. Nik go oczywiscie nie dostal i nie mogl tego przezyc. I nic nie pomoglo tlumaczenie, ze za miesiac sam bedzie mial wizyte. W 5-letnim swiecie, miesiac to cale wieki. :)
Tydzien temu Bi miala wiec dentyste, a dzis bilans 7-latka. Przy okazji zaliczylam rekonesans w nowej przychodni. Okazalo sie, ze panuja tu inne zwyczaje i wizyte mielismy z kims w rodzaju pielegniarki srodowiskowej (nie wiem jak przetlumaczyc jej tytul) zamiast pediatry. Z Bi, ktora (odpukac!) nie ma wiekszych problemow zdrowotnych, bylo mi wszystko jedno, ale przy Niku, ktory zmaga sie z nawracajacymi zapaleniami uszu, wolalabym jednak trafic na lekarza... :/ Ogolnie atmosfera przyjemna, cala ekipa sympatyczna, ale jakos zatesknilam za stara przychodnia. Tam budynek byl w miare nowy - 10-letni. Tutaj jest chyba 100-letni, zabytkowy. Z zewnatrz ladny, ale wewnatrz az prosi sie o remont. Obdrapane sciany, obdrapane szafki, popekane siedziska krzesel, skladzik urzadzony na schodach... No i ciasno, widac, ze przychodnia przerobiona ze starego domu i nie wszystko jest urzadzone praktycznie i z sensem. Dodatkowo, w starej przychodni, przy kazdym bilansie dziecko otrzymywalo ksiazke odpowiednia do wieku i plci. Myslalam, ze to jakis standard naszego Stanu, ale najwyrazniej nie, bo tutaj Bi nic nie otrzymala. Drobiazg, ale robi roznice. ;) Gdyby nie odleglosc, rozwazylabym na powaznie powrot do starej przychodni... Bliskosc domu ma jednak znaczenie. Tutaj udalo mi sie podjechac na bilans, wracajac po drodze wskoczyc do urzedu miasta zeby odnowic rejestracje psa (nie wiem czy w Polsce tez praktykuje sie rejestracje psiakow?), wrocic w koncu do domu i wszystko zajelo mi okolo godziny. Z dojazdem do starej przychodni, nie wiem czy zamknelabym sie w dwoch godzinach... Na dobre czy na zle, nowa przychodnia wiec zostaje. ;)
Dane "techniczne" Bi:
waga - 25.4 kg
wzrost - 124.5 cm
Obydwie wartosci to okolo 70 centyl, czyli leciutko powyzej przecietnej. Poza tym Bi miala badany wzrok i ten poki co, ma doskonaly. :)
Napisze Wam tez o moim niedawnym odkryciu. Odkrycie jest dosc, hmm... intymne, wiec jak ktos nie chce czytac, niech ominie nastepny akapit. Ale ze sa tu raczej same baby, to napisze. Moze sie komus przyda. ;)
Bedzie moje drogie o podpaskach. Taki wdzieczny, kobiecy temat. ;)
Aha, to NIE jest post sponsorowany. :D
Jak tylko bylam na tyle dorosla, zeby samej o takich sprawach decydowac, czyli od wielu, wielu lat, stalam sie wierna marce Always. Czasem kupilam inna, najczesciej kiedy nie moglam dostac odpowiedniego rozmiaru albo wersji ze skrzydelkami, ale zawsze do niej wracalam.
Od jakiegos czasu jednak, zaczelo mi byc z nimi niewygodnie. "Podwozie" pocilo sie, szczegolnie latem, odparzalo, czulam po prostu dyskomfort. Probowalam innych marek, w tym bawelnianych, "naturalnych" i organicznych, ale te z kolei zostawialy poczucie wilgoci i obcieraly az do krwi. :O W koncu, kiedys rzucila mi sie w oczy reklama majtek menstruacyjnych! :D Przyznaje, ze najpierw przezylam szok ("ze co to niby jest?!"), ale potem zaczelam czytac i drazyc temat. Nie, na cale "gacie" nie mialam ochoty, ale moze podpaski wielorazowego uzytku? Maja wielorazowe pieluchy, moze sa i podpaski?
I to jest wlasnie moje odkrycie! Podpaski wielorazowego uzytku istnieja i to wielu firm (choc w zasadzie ich budowa jest taka sama)! Kupilam kilka na probe i poza jedna wada (o tym za chwile), sa rewelacyjne! Taka podpaska to material glownie poliestrowy, wiec super przewiewne to nie jest, ale i tak czuje sie z nia duzo lepiej niz z jednorazowym "plastikiem". Czesc "chlonna" to mily w dotyku, cos a'la polarek, wiec nie czuc na nim prawie wilgoci. No i najwazniejsze, ze mimo iz podpaska jest grubsza niz jednorazowka, to jednak jest delikatniejsza dla miejsc intymnych. ;) A przy okazji przyjazna srodowisku, ha!
Teraz o tej wadzie, ktora niestety jest dosc znaczna. :/ Mianowicie, warstwa "zewnetrzna" podpaski jest zrobiona z bardzo sliskiego materialu (wyprobowalam dwie rozne firmy i w obu bylo to samo) i w rezultacie slizga sie po bieliznie i przesuwa. Niestety, poza domem nie zawsze ma sie mozliwosc szybkiego siegniecia do gaci, zeby poprawic to i owo, wiec jestem dosc rozczarowana, ze nie moge zabrac wielorazowek na wyjscia. Co jednak robic? Do pracy nosze nadal jednorazowki, a po przyjsciu do domu szybciutko i z ulga wskakuje w podpaski wielorazowe i jest git. No i czekam na jakies unowoczesnienie "technologii", rzep czy cos, co pomoze wielorazowce pozostac na miejscu. ;)
A! Taka wielorazowke mozna wrzucic po prostu do pralki, ale przedtem trzeba ja przeplukac, co niektorych moze brzydzic. ;)
To tyle o odkryciu roku. :D
No dobrze. Wracam do watku glownego. Jak wspomnialam na poczatku posta, wyjechalismy. Jakos w poprzednim tasiemcu chyba umknela mi wiadomosc, ze mamy zaplanowany kolejny kemping? ;) Ktory zreszta stal pod znakiem zapytania, z dwoch powodow. Po pierwsze, tescie. M. zostawial rodzicow baaardzo opornie. Musze mu oddac sprawiedliwosc, bo zostawienie dwojga starszych ludzi nie mowiacych po angielsku samych, kiedy my bedziemy ponad 2.5 godziny drogi od domu, nawet mi wydalo sie... ryzykowne. Poniewaz nasza przyczepka ma tylko 5 lozek, w tym jedno dla malego dziecka (Bi ledwie sie na nim miesci), wiec rozwazalismy wynajecie wiekszego kempera, zebysmy wszyscy mogli pojechac. Tescie jednak (ku mojej uldze zreszta) stanowczo odmowili. Tesc jest typem, ktory musi miec regularne zajecie i nie nadaje sie na spacery po plazy ani przejazdzki rowerowe. A tesciowa nie przezyje bez wygodnej kuchni i pojemnej lodowki. ;) Przez jakis czas wahalismy sie wiec czy nie odwolac wyjazdu kompletnie. Na szczescie dla mnie, ciotka M. (ktora jest siostra tescia) oznajmila, ze ona i jej przyjciel sa na miejscu, pod telefonem i beda do nich wpadac. Zebysmy sie nie martwili, tylko jechali. A my, poza oczywista checia, zeby pojechac, pomyslelismy, ze tesciom przyda sie oddech po tygodniu sam na sam z Potworkami. Z tego tez powodu rozwazamy czy nie wyjechac jeszcze raz, a moze i dwa razy w te wakacje i nie dac dziadkom odpoczac. ;)
Drugim powodem, przez ktory rozwazalismy odwolanie wyjazdu, byla juz tradycyjnie pogoda. Nosz kurwajapierdolechujbytozlamal, przez ponad tydzien upaly i slonce, to popsuc musiala sie akurat na nasz wyjazd! Moj tata nawet zartowal, ze nie wolno nam juz wyjezdzac, bo nie dosc, ze my nie mamy pogody, to psujemy ja innym. ;)
W kazdym razie, na 4 dni kempingu, jeden byl deszczowy, a drugi pochmurny i mglisty. Bosko, prawda? ;)
Wyjechalismy w piatek po poludniu i klopoty zaczely sie juz w drodze, choc tu akurat chyba z naszej winy. M., probujac zobaczyc w GPSie jak prowadzi trasa, tak naklikal, ze potem nie moglismy juz dojsc do pierwszych ustawien i zostalo nam jechanie tak, jak prowadzi maszyna. A ta poprowadzila nas w kierunku jednej z najwiekszych metropolii w naszych okolicach. Najpierw utknelismy wiec w korku jadac przez stolice naszego Stanu, ale na to bylismy przygotowani. Nieprzygotowani bylismy za to, zeby co pol godziny stawac w korkach na trasie do w/w aglomeracji. GPS dopiero na sam koniec kazal nam odbic na poludnie, w kierunku oceanu. W rezultacie, zamiast jechac 2.5 godziny, jechalismy ponad 3. Ale nic to, w koncu dojechalismy! :)
Na miejscu okazalo sie, ze kemping jest niewielki. Nie ma nawet sklepiku (to dla nas nowosc, bo zazwyczaj pola kempingowe chetnie trzepia kase na turystach), a najblizsze wieksze miasteczko znajduje sie pol godziny drogi z tamtad. Wioska, przy ktorej znajdowalo sie pole kempingowe, miala "az" jedna stacje benzynowa z dwoma dystrybutorami i maciupenkim sklepikiem "ze wszystkim". Na takim zadupiu dawno juz nie wyladowalismy. :D Plac zabaw, ktory byl jednym z "must have" na polu kempingowym (zawsze szukam kempingu, ktory ma jakas "wode" oraz plac zabaw dla Potworkow), okazal sie szescioma hustawkami. ;)
Na zdjeciu 1/3 "placu zabaw" :)
Poza tym, nasze konkretne miejsce na polu kempingowym znajdowalo sie na obrzezu wiekszego, trawiastego obszaru. Zero prywatnosci.
Tak to wygladalo. W pierwszy dzien mielismy jeszcze sasiadow (tam gdzie widac stol piknikowy), potem juz bylo pusto
Drugiego dnia zauwazylismy sporo wolnych miejsc i podeszlismy do biura z zapytaniem czy nie mozemy sie przeniesc. Pani odpowiedziala, ze wszystkie miejsca sa zarezerwowane i jesli akurat jakies jest puste, to ktos ma tam przyjechac. Tere fere, przynajmniej dwa miejsca pozostaly wolne przez wiekszosc czasu, ktory tam spedzilismy, a dziewczynie najwyrazniej nie chcialo sie sprawdzic. :/ Ale coz... Puste pole okazalo sie miec swoje zalety, bo Potworki z zapalem graly na nim w pilke. Dalo sie przezyc.
Gorzej z pogoda...
W piatek bylo jeszcze ladnie, chociaz dalo sie odczuc, ze bedac nad samiutkim oceanem, jest kilka stopni chlodniej i niemilosiernie wieje. Coz, norma. ;)
W sobote jednak obudzil nas deszcz. Ktory padal z krotkimi przerwami caaaly dzien. :( Nik dostawal w przyczepie przyslowiowego kota, Bi jakos znajdowala sobie zajecie. Okazalo sie tez, ze w ferworze pakowania, ani ja, ani M. nie wzielismy dla siebie kurtek przeciwdeszczowych! :/ Na szczescie spakowalam je dla Potworkow (jakie to typowe, ze matka pomysli najpierw o dzieciach, nie o sobie! :D), wiec wreczylam Kokusiowi kurtke oraz kalosze i zezwolilam na jazde na rowerze, deszcz nie deszcz. Od razu wrocil mu humor. ;) A po poludniu mzawka zaczela robic sobie dluzsze przerwy i odwazylismy sie na mala wycieczke po okolicy. Chocby po to, zeby zobaczyc plaze.
Niezbedny sobotni ekwipunek - dlugie spodnie i kalosze. A wiatr przewiewal na wskros, nawet w bluzie :/
Ja - dziecko wychowane nad morzem, po prostu nie moge zniesc lata bez oceanu! Uwielbiam slony wiatr i zapach (smrodek) wodorostow! ;) Zycie wywialo mnie od niego troche dalej (choc bez przesady, bo te 1.5 godzinki to nie jest odleglosc nie do pokonania) i co roku nie moge sie doczekac, zeby stanac na brzegu i wpatrzec sie w fale uderzajace rytmicznie i z hukiem o piasek. Nawet stalowo - szary i ponury, ma dla mnie urok, szczegolnie po calej zimie przerwy. :)
W niedziele przestalo padac i zrobilo sie nieco cieplej, ale cale pole kempingowe skapane bylo w chlodnej mgle idacej od oceanu.
Tak wygladalo to od strony plazy. Jak widac, jeden rzad miejsc kempingowych znajdowal sie nad samym oceanem. My niestety nie nalezelismy do tych szczesciarzy. ;)
M. marudzil, ze to najgorszy kemping w jego zyciu i ze moze powinnismy wracac. Mysle, ze wlaczyla mu sie tesknota za mamusia i tatusiem. :D Jesli o mnie chodzi, wole patrzec na deszcz ze srodka przyczepki, niz przez okno domu, w ktorym utknelabym z tesciami (bylismy na tyle blisko, ze pogoda byla tam tak samo koszmarna). Poza tym, prognozy uparcie twierdzily, ze nastepnego dnia mialo byc duzo lepiej. Mimo wszystko, korzystajac z braku deszczu (choc cala niedziele straszyl), ruszylismy na dalsza przejazdzke. Kemping byl bowiem malutki, ale naookolo bylo mnostwo uroczych tras rowerowo - spacerowych. Wybralismy sie wiec szlakiem wsrod wydm.
Widoki w czasie przejazdzki
Na wydmy wchodzic nie wolno, sa pod ochrona, ale one same beztrosko zasypywaly trase i czasem ciezko bylo przejechac. :)
Za to tworzyly cudowny klimat, gorujac nad szlakiem i wysylajac odurzajacy aromat dzikich roz. Bi byla zachwycona bialym, morskim piaskiem. Ja zreszta tez. Nie moglam sie powstrzymac, zeby nie sciagnac butow i nie zanurzyc w nim stop. A Potworki szybko poszly w moje slady. :)
Rozczochraniec (ach ten wiatr!) na wydmach ;)
Gdzieniegdzie na trasie znajdowaly sie wyjscia na male, dzikie plaze.
Cala plaza dla nas! :D
Bylam zachwycona! Trasa biegnie do ogromnej publicznej plazy i potem nieco dalej, konczac sie bramka gdzies w srodku malej, wakacyjnej osady. :) Plaza ogromna, ale w niedziele, przy mgle oraz pochmurnym niebie, nie zrobila wiekszego wrazenia.
Nawet przy takiej aurze znalezli sie jacys amatorzy plazowania :)
Po poludniu zabralam Potworki na nasza przy-kempingowa plaze. Ta z kolei byla niewielka, ale za to baaardzo kamienista. Czytalam o tym jeszcze przed wyjazdem i przezornie zaopatrzylam Potworki w buty do wody, zeby mogli swobodnie poruszac sie po nabrzezu, nie niszczac sandalow ani nie gubiac klapkow w falach. Nie bardzo ufalam prognozom, pozwolilam wiec dzieciakom chociaz zamoczyc w oceanie nogi.
Nik oczywiscie w kasku, bo nawet te 2 minutki z buta musial przejechac na rowerze. ;)
Skonczylo sie oczywiscie zamoczonymi rowniez portkami, ale co tam. ;) Poza tym, plaza w tym miejscu miala jeszcze jedna zalete - cale mnostwo muszelek! Pieknych, ogromnych muszli!
Ta ilosc to efekt moze 10 min. zbierania!
Potwory nazbieraly ich cale wiaderka i na szczescie, bo aura juz do konca dnia byla taka sobie, zabrali sie wiec za przerabianie muszelek na pamiatki dla calej rodziny. Dobrze, ze przypomnialam im o wzieciu na kemping mazakow. ;) A wieczorem, kiedy siedlismy przed ogniskiem, znienacka... lunelo i zaczelo grzmiec oraz blyskac! :O Zmuszeni bylismy spedzic reszte wieczora w przyczepce, co M. skwitowal oczywiscie kolejna dawka zrzedzenia. Naprawde, czasem dochodze do wniosku, ze lepiej mi sie spedza czas z dziecmi niz z mezem... ;)
Poniedzialek w koncu przywital nas sloncem! :) Co za widok, po dwoch dniach ciaglych chmur!!! Ktore zreszta nadal straszyly na horyzoncie, z kazda chwila sie do nas zblizajac. ;) Nie czekalam wiec i jeszcze z rana popedzilam z Potworkami na plaze, zeby mogli posmakowac kapieli w oceanie zanim znow zacznie padac i nie przestanie az do wyjazdu. ;)
Pierwsza kapiel w oceanie w tym roku :)
Potworki byly oczywiscie zachwycone, a ja okazalo sie, martwilam sie na zapas, bo chociaz okolo poludnia przez jakas godzine niebo bylo calkowicie zachmurzone, po poludniu rozchmurzylo sie i zrobilo naprawde pieknie. Pojechalismy wiec na kolejna rowerowa wycieczke, tym razem dluzsza. Okolica kempingu bowiem, czyli caly Park Stanowy, polozona jest na jakby polwyspie, porozrywanym w dodatku przez zatoczki i mokradla.
Zdjecie fatalne, wybaczcie, bo robione przez okno jadacego auta, ale oddaje troche urok tamtych terenow - widac odkryte przez odplyw lachy i male, skaliste wysepki
Postanowilismy wiec dojechac na koniec polwyspu, na ktorym w oddali majaczyl jakis budynek. Myslelismy, ze to latarnia morska, a okazal sie jakas opuszczona ruina. ;) Ale i tak bylo pieknie. Trasa do latwych nie nalezala, bo byla kamienista, a gdzieniegdzie rowery trzeba bylo przepychac przez gleboki, morski piach. Nik, zaprawiony w rowerowych "bojach", jechal dzielnie i nawet po powrocie, kiedy zaproponowalam dalsza jazde w kierunku wakacyjnej osady, byl chetny. Niestety, Bi znosi jazde rowerowa znacznie gorzej. ;) Przez cala droge, jesli trasa robila sie minimalnie bardziej wymagajaca, czyli piela sie leciutko pod gorke, lub zamieniala sie w piasek, Starsza jeczala i plakala. Kilka razy musialam przejechac przez trudniejszy odcinek, zostawic swoj rower i wracac piechota, zeby pomoc corce. M. zamiast udzielic meskiego ramienia, tylko sie irytowal na corke i chwalil syna za wytrwalosc. :/ Sprawe pogorszyl jeszcze fakt, ze zauwazylam iz zarosla po obu stronach trasy az roja sie od poison ivy. To przelalo czare dla Bi, ktora co prawda nigdy nie miala (nie)przyjemnosci zasmakowac reakcji na te rosline, ale juz opowiadania wystarcza, zeby zupelnie ja odstraszyc. Od tamtej pory Starsza dopytywala juz tylko caly czas, kiedy wracamy. Ale kiedy dotarlismy do celu naszej wycieczki, czyli konca polwyspu, wszyscy z zadowoleniem ustawili sie do pamiatkowych zdjec. ;)
Dzieciaki znowu w kaskach. :D Moja mama pytala dlaczego oni ciagle maja na zdjeciach kaski, ale co ja zrobie skoro my wszedzie jezdzilismy rowerami? ;)
A poniedzialkowy wieczor dostarczyl nam naprawde spektakularnych widokow zachodzacego slonca. :)
Kolejna zaleta miejscowki na otwartym polu - widok na piekne niebo ;)
Wtorek to byl nasz ostatni dzien (a raczej jego pol), wiec oczywiscie pogoda okazala sie najpiekniejsza. :D Od rana swiecilo slonce i chociaz nad samym oceanem temperatura daleka byla od upalu, to bylo calkiem cieplo. Na tyle, ze postanowilam wykorzystac ten ostatni ranek na maksa i zabrac Potworki na wieksza plaze, ktora minelismy rowerami w niedziele. Tak jak podejrzewalam, przy ladnej pogodzie, plaza jest przepiekna! Dodatkowo, poniewaz bylo nadal przed poludniem i w dodatku srodek tygodnia, byla niemal pusta! Potworki najpierw urzadzily wyscigi przy brzegu.
Potem smialo zanurzyly sie w wodzie, ktora jak na ocean okazala sie calkiem przyzwoita. W sensie temperatury. :)
Nie widac tego na zdjeciach, ale fale byly calkiem spore, wiec Potworki mialy zakaz wchodzenia glebiej niz po kolana
Nastepnie usilowali "surfowac" na swoich malych deseczkach. :D
Surfin' USA :D
Kiedy pomyslalam, ze moze i ja sie zanurze i pochlapie, Bi wyskoczyla z wody jak oparzona, krzyczac, ze uszczypnal ja krab! Rzeczywiscie na stopie miala lekko zdarta skorke, ale podejrzewam, ze winowajca byl raczej jakis ostry kamien. Bi jednak do wody juz nie weszla. :D
Po wyjsciu z oceanu, jak na komende Potworki zaczely sie trzasc z zimna, wiec wrocilismy z powrotem na kemping.
Przebrac sie, cos przekasic, zapakowac wszystkie manele, jeszcze pamiatkowe zdjecie i czas byl ruszac do domu. :)
I koniec. Mam nadzieje, ze uda nam sie jeszcze gdzies w tym roku wyruszyc naszym wakacyjnym domkiem. :)
A teraz juz znow jestesmy w domu i pracy, a ja po cichu sprawdzam kempingi, planujac tak za 3-4 tygodnie jakis kolejny wypad. :)
Dzis przechodzi nad nami burza za burza, ale od jutra maja wrocic upaly. Przez tydzien temperatura ma nie spadac ponizej 30 stopni, a przez kilka dni moze nawet dobijac do 40stu, wiec mysle tez o jakims basenie dla ochlody. :)
O rany, ale tasiemiec... :D