Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

czwartek, 28 czerwca 2018

Tam i z powrotem pod koniec czerwca

Wybylismy na kilka dni i wrocilismy. Spaleni sloncem (rodzice, bo dzieci smarowalam dokladniej :D) i czujacy kazdy miesien (tez rodzice, bo dzieci maja lepsza kondycje :D). Chociaz pogoda dopisala, hmm... srednio, to wycisnelismy z tych 4 dni ile sie da. Tradycyjnie juz, nie chcialo sie wracac. :)

Zanim jednak przejde do naszych wojazy, zapisze "ku pamieci" o innych wydarzeniach minionego 1.5 tygodnia.

Po pierwsze (bo najkrotsze), "nasze" dzikie indyki spod pracy rozmnozyly sie i teraz samica prowadzi za soba dumne stadko 6-ciu indyczatek. Niestety, trzyma sie z daleka, wiec trudno im zrobic dobre zdjecie, tym bardziej, ze maluchy sa upierzone malo spektakularnie. Wlasciwie wygladaja jak mini-dorosli. ;)

Slabo widac... Szkoda...

Poza tym, podczas naszej nieobecnosci, podobno jakis ciekawski indyk zagladal nam do domu przez okienko w pokoiku telewizyjnym (czyli w piwnicy). ;)

W poprzedni wtorek Bi byla na kontroli u dentysty. I po raz pierwszy od kilku wizyt, wszystkie zeby wydaja sie cale, ufff... ;) Moze stosowanie plynu do ust pomoglo? A moze to wynik tego, ze wiekszosc dziur Bi ma miedzy zebami i wychodza na przeswietleniach, kiedy sa juz na tyle duze, ze "cos" tam podejrzanie wyglada na zewnatrz? Oby nie. ;)
W kazdym razie, kiedy choc raz stan uzebienia corki nie doprowadzil mnie do skrajnej rozpaczy, to do frustracji doprowadzil syn. Poniewaz trwaly juz u nas wakacje, wiec pomimo moich protestow, Nik zabral sie z nami. Niestety - stety, dentysta Potworkow jest typowo dzieciecy, czyli podczas wizyt dzieciarnia dostaje po nowej szczoteczce, mini-pascie, po dwie naklejki oraz drobiazg ze "skrzyni skarbow". A Nik strzelil focha, bo jemu, jako ze tym razem nie przyszedl jako pacjent, nic sie nie nalezalo. Tyle (i tak glosno) tam sie namarudzil, ze w koncu sekretarka laskawie pozwolila i jemu cos wybrac. Myslicie, ze byl zadowolony? Tylko czesciowo, bowiem w tym roku gabinet, do skrzyni skarbow dolozyl jeszcze automaty na zetony. Sek w tym, ze zeton otrzymuje pacjent od dentystki po skonczeniu wizyty. Nik go oczywiscie nie dostal i nie mogl tego przezyc. I nic nie pomoglo tlumaczenie, ze za miesiac sam bedzie mial wizyte. W 5-letnim swiecie, miesiac to cale wieki. :)

Tydzien temu Bi miala wiec dentyste, a dzis bilans 7-latka. Przy okazji zaliczylam rekonesans w nowej przychodni. Okazalo sie, ze panuja tu inne zwyczaje i wizyte mielismy z kims w rodzaju pielegniarki srodowiskowej (nie wiem jak przetlumaczyc jej tytul) zamiast pediatry. Z Bi, ktora (odpukac!) nie ma wiekszych problemow zdrowotnych, bylo mi wszystko jedno, ale przy Niku, ktory zmaga sie z nawracajacymi zapaleniami uszu, wolalabym jednak trafic na lekarza... :/ Ogolnie atmosfera przyjemna, cala ekipa sympatyczna, ale jakos zatesknilam za stara przychodnia. Tam budynek byl w miare nowy - 10-letni. Tutaj jest chyba 100-letni, zabytkowy. Z zewnatrz ladny, ale wewnatrz az prosi sie o remont. Obdrapane sciany, obdrapane szafki, popekane siedziska krzesel, skladzik urzadzony na schodach... No i ciasno, widac, ze przychodnia przerobiona ze starego domu i nie wszystko jest urzadzone praktycznie i z sensem. Dodatkowo, w starej przychodni, przy kazdym bilansie dziecko otrzymywalo ksiazke odpowiednia do wieku i plci. Myslalam, ze to jakis standard naszego Stanu, ale najwyrazniej nie, bo tutaj Bi nic nie otrzymala. Drobiazg, ale robi roznice. ;) Gdyby nie odleglosc, rozwazylabym na powaznie powrot do starej przychodni... Bliskosc domu ma jednak znaczenie. Tutaj udalo mi sie podjechac na bilans, wracajac po drodze wskoczyc do urzedu miasta zeby odnowic rejestracje psa (nie wiem czy w Polsce tez praktykuje sie rejestracje psiakow?), wrocic w koncu do domu i wszystko zajelo mi okolo godziny. Z dojazdem do starej przychodni, nie wiem czy zamknelabym sie w dwoch godzinach... Na dobre czy na zle, nowa przychodnia wiec zostaje. ;)
Dane "techniczne" Bi:
waga - 25.4 kg
wzrost - 124.5 cm
Obydwie wartosci to okolo 70 centyl, czyli leciutko powyzej przecietnej. Poza tym Bi miala badany wzrok i ten poki co, ma doskonaly. :)

Napisze Wam tez o moim niedawnym odkryciu. Odkrycie jest dosc, hmm... intymne, wiec jak ktos nie chce czytac, niech ominie nastepny akapit. Ale ze sa tu raczej same baby, to napisze. Moze sie komus przyda. ;)
Bedzie moje drogie o podpaskach. Taki wdzieczny, kobiecy temat. ;)
Aha, to NIE jest post sponsorowany. :D
Jak tylko bylam na tyle dorosla, zeby samej o takich sprawach decydowac, czyli od wielu, wielu lat, stalam sie wierna marce Always. Czasem kupilam inna, najczesciej kiedy nie moglam dostac odpowiedniego rozmiaru albo wersji ze skrzydelkami, ale zawsze do niej wracalam.
Od jakiegos czasu jednak, zaczelo mi byc z nimi niewygodnie. "Podwozie" pocilo sie, szczegolnie latem, odparzalo, czulam po prostu dyskomfort. Probowalam innych marek, w tym bawelnianych, "naturalnych" i organicznych, ale te z kolei zostawialy poczucie wilgoci i obcieraly az do krwi. :O W koncu, kiedys rzucila mi sie w oczy reklama majtek menstruacyjnych! :D Przyznaje, ze najpierw przezylam szok ("ze co to niby jest?!"), ale potem zaczelam czytac i drazyc temat. Nie, na cale "gacie" nie mialam ochoty, ale moze podpaski wielorazowego uzytku? Maja wielorazowe pieluchy, moze sa i podpaski?
I to jest wlasnie moje odkrycie! Podpaski wielorazowego uzytku istnieja i to wielu firm (choc w zasadzie ich budowa jest taka sama)! Kupilam kilka na probe i poza jedna wada (o tym za chwile), sa rewelacyjne! Taka podpaska to material glownie poliestrowy, wiec super przewiewne to nie jest, ale i tak czuje sie z nia duzo lepiej niz z jednorazowym "plastikiem". Czesc "chlonna" to mily w dotyku, cos a'la polarek, wiec nie czuc na nim prawie wilgoci. No i najwazniejsze, ze mimo iz podpaska jest grubsza niz jednorazowka, to jednak jest delikatniejsza dla miejsc intymnych. ;) A przy okazji przyjazna srodowisku, ha!
Teraz o tej wadzie, ktora niestety jest dosc znaczna. :/ Mianowicie, warstwa "zewnetrzna" podpaski jest zrobiona z bardzo sliskiego materialu (wyprobowalam dwie rozne firmy i w obu bylo to samo) i w rezultacie slizga sie po bieliznie i przesuwa. Niestety, poza domem nie zawsze ma sie mozliwosc szybkiego siegniecia do gaci, zeby poprawic to i owo, wiec jestem dosc rozczarowana, ze nie moge zabrac wielorazowek na wyjscia. Co jednak robic? Do pracy nosze nadal jednorazowki, a po przyjsciu do domu szybciutko i z ulga wskakuje w podpaski wielorazowe i jest git. No i czekam na jakies unowoczesnienie "technologii", rzep czy cos, co pomoze wielorazowce pozostac na miejscu. ;)
A! Taka wielorazowke mozna wrzucic po prostu do pralki, ale przedtem trzeba ja przeplukac, co niektorych moze brzydzic. ;)
To tyle o odkryciu roku. :D

No dobrze. Wracam do watku glownego. Jak wspomnialam na poczatku posta, wyjechalismy. Jakos w poprzednim tasiemcu chyba umknela mi wiadomosc, ze mamy zaplanowany kolejny kemping? ;) Ktory zreszta stal pod znakiem zapytania, z dwoch powodow. Po pierwsze, tescie. M. zostawial rodzicow baaardzo opornie. Musze mu oddac sprawiedliwosc, bo zostawienie dwojga starszych ludzi nie mowiacych po angielsku samych, kiedy my bedziemy ponad 2.5 godziny drogi od domu, nawet mi wydalo sie... ryzykowne. Poniewaz nasza przyczepka ma tylko 5 lozek, w tym jedno dla malego dziecka (Bi ledwie sie na nim miesci), wiec rozwazalismy wynajecie wiekszego kempera, zebysmy wszyscy mogli pojechac. Tescie jednak (ku mojej uldze zreszta) stanowczo odmowili. Tesc jest typem, ktory musi miec regularne zajecie i nie nadaje sie na spacery po plazy ani przejazdzki rowerowe. A tesciowa nie przezyje bez wygodnej kuchni i pojemnej lodowki. ;) Przez jakis czas wahalismy sie wiec czy nie odwolac wyjazdu kompletnie. Na szczescie dla mnie, ciotka M. (ktora jest siostra tescia) oznajmila, ze ona i jej przyjciel sa na miejscu, pod telefonem i beda do nich wpadac. Zebysmy sie nie martwili, tylko jechali. A my, poza oczywista checia, zeby pojechac, pomyslelismy, ze tesciom przyda sie oddech po tygodniu sam na sam z Potworkami. Z tego tez powodu rozwazamy czy nie wyjechac jeszcze raz, a moze i dwa razy w te wakacje i nie dac dziadkom odpoczac. ;)

Drugim powodem, przez ktory rozwazalismy odwolanie wyjazdu, byla juz tradycyjnie pogoda. Nosz kurwajapierdolechujbytozlamal, przez ponad tydzien upaly i slonce, to popsuc musiala sie akurat na nasz wyjazd! Moj tata nawet zartowal, ze nie wolno nam juz wyjezdzac, bo nie dosc, ze my nie mamy pogody, to psujemy ja innym. ;)
W kazdym razie, na 4 dni kempingu, jeden byl deszczowy, a drugi pochmurny i mglisty. Bosko, prawda? ;)

Wyjechalismy w piatek po poludniu i klopoty zaczely sie juz w drodze, choc tu akurat chyba z naszej winy. M., probujac zobaczyc w GPSie jak prowadzi trasa, tak naklikal, ze potem nie moglismy juz dojsc do pierwszych ustawien i zostalo nam jechanie tak, jak prowadzi maszyna. A ta poprowadzila nas w kierunku jednej z najwiekszych metropolii w naszych okolicach. Najpierw utknelismy wiec w korku jadac przez stolice naszego Stanu, ale na to bylismy przygotowani. Nieprzygotowani bylismy za to, zeby co pol godziny stawac w korkach na trasie do w/w aglomeracji. GPS dopiero na sam koniec kazal nam odbic na poludnie, w kierunku oceanu. W rezultacie, zamiast jechac 2.5 godziny, jechalismy ponad 3. Ale nic to, w koncu dojechalismy! :)
Na miejscu okazalo sie, ze kemping jest niewielki. Nie ma nawet sklepiku (to dla nas nowosc, bo zazwyczaj pola kempingowe chetnie trzepia kase na turystach), a najblizsze wieksze miasteczko znajduje sie pol godziny drogi z tamtad. Wioska, przy ktorej znajdowalo sie pole kempingowe, miala "az" jedna stacje benzynowa z dwoma dystrybutorami i maciupenkim sklepikiem "ze wszystkim". Na takim zadupiu dawno juz nie wyladowalismy. :D Plac zabaw, ktory byl jednym z "must have" na polu kempingowym (zawsze szukam kempingu, ktory ma jakas "wode" oraz plac zabaw dla Potworkow), okazal sie szescioma hustawkami. ;)

Na zdjeciu 1/3 "placu zabaw" :)

Poza tym, nasze konkretne miejsce na polu kempingowym znajdowalo sie na obrzezu wiekszego, trawiastego obszaru. Zero prywatnosci.

Tak to wygladalo. W pierwszy dzien mielismy jeszcze sasiadow (tam gdzie widac stol piknikowy), potem juz bylo pusto

Drugiego dnia zauwazylismy sporo wolnych miejsc i podeszlismy do biura z zapytaniem czy nie mozemy sie przeniesc. Pani odpowiedziala, ze wszystkie miejsca sa zarezerwowane i jesli akurat jakies jest puste, to ktos ma tam przyjechac. Tere fere, przynajmniej dwa miejsca pozostaly wolne przez wiekszosc czasu, ktory tam spedzilismy, a dziewczynie najwyrazniej nie chcialo sie sprawdzic. :/ Ale coz... Puste pole okazalo sie miec swoje zalety, bo Potworki z zapalem graly na nim w pilke. Dalo sie przezyc.

Gorzej z pogoda...
W piatek bylo jeszcze ladnie, chociaz dalo sie odczuc, ze bedac nad samiutkim oceanem, jest kilka stopni chlodniej i niemilosiernie wieje. Coz, norma. ;)
W sobote jednak obudzil nas deszcz. Ktory padal z krotkimi przerwami caaaly dzien. :( Nik dostawal w przyczepie przyslowiowego kota, Bi jakos znajdowala sobie zajecie. Okazalo sie tez, ze w ferworze pakowania, ani ja, ani M. nie wzielismy dla siebie kurtek przeciwdeszczowych! :/ Na szczescie spakowalam je dla Potworkow (jakie to typowe, ze matka pomysli najpierw o dzieciach, nie o sobie! :D), wiec wreczylam Kokusiowi kurtke oraz kalosze i zezwolilam na jazde na rowerze, deszcz nie deszcz. Od razu wrocil mu humor. ;) A po poludniu mzawka zaczela robic sobie dluzsze przerwy i odwazylismy sie na mala wycieczke po okolicy. Chocby po to, zeby zobaczyc plaze.

Niezbedny sobotni ekwipunek - dlugie spodnie i kalosze. A wiatr przewiewal na wskros, nawet w bluzie :/

Ja - dziecko wychowane nad morzem, po prostu nie moge zniesc lata bez oceanu! Uwielbiam slony wiatr i zapach (smrodek) wodorostow! ;) Zycie wywialo mnie od niego troche dalej (choc bez przesady, bo te 1.5 godzinki to nie jest odleglosc nie do pokonania) i co roku nie moge sie doczekac, zeby stanac na brzegu i wpatrzec sie w fale uderzajace rytmicznie i z hukiem o piasek. Nawet stalowo - szary i ponury, ma dla mnie urok, szczegolnie po calej zimie przerwy. :)

W niedziele przestalo padac i zrobilo sie nieco cieplej, ale cale pole kempingowe skapane bylo w chlodnej mgle idacej od oceanu.

Tak wygladalo to od strony plazy. Jak widac, jeden rzad miejsc kempingowych znajdowal sie nad samym oceanem. My niestety nie nalezelismy do tych szczesciarzy. ;)

M. marudzil, ze to najgorszy kemping w jego zyciu i ze moze powinnismy wracac. Mysle, ze wlaczyla mu sie tesknota za mamusia i tatusiem. :D Jesli o mnie chodzi, wole patrzec na deszcz ze srodka przyczepki, niz przez okno domu, w ktorym utknelabym z tesciami (bylismy na tyle blisko, ze pogoda byla tam tak samo koszmarna). Poza tym, prognozy uparcie twierdzily, ze nastepnego dnia mialo byc duzo lepiej. Mimo wszystko, korzystajac z braku deszczu (choc cala niedziele straszyl), ruszylismy na dalsza przejazdzke. Kemping byl bowiem malutki, ale naookolo bylo mnostwo uroczych tras rowerowo - spacerowych. Wybralismy sie wiec szlakiem wsrod wydm.
 Widoki w czasie przejazdzki

Na wydmy wchodzic nie wolno, sa pod ochrona, ale one same beztrosko zasypywaly trase i czasem ciezko bylo przejechac. :)


Za to tworzyly cudowny klimat, gorujac nad szlakiem i wysylajac odurzajacy aromat dzikich roz. Bi byla zachwycona bialym, morskim piaskiem. Ja zreszta tez. Nie moglam sie powstrzymac, zeby nie sciagnac butow i nie zanurzyc w nim stop. A Potworki szybko poszly w moje slady. :)

 Rozczochraniec (ach ten wiatr!) na wydmach ;)

Gdzieniegdzie na trasie znajdowaly sie wyjscia na male, dzikie plaze.


Cala plaza dla nas! :D

Bylam zachwycona! Trasa biegnie do ogromnej publicznej plazy i potem nieco dalej, konczac sie bramka gdzies w srodku malej, wakacyjnej osady. :) Plaza ogromna, ale w niedziele, przy mgle oraz pochmurnym niebie, nie zrobila wiekszego wrazenia.

Nawet przy takiej aurze znalezli sie jacys amatorzy plazowania :)

Po poludniu zabralam Potworki na nasza przy-kempingowa plaze. Ta z kolei byla niewielka, ale za to baaardzo kamienista. Czytalam o tym jeszcze przed wyjazdem i przezornie zaopatrzylam Potworki w buty do wody, zeby mogli swobodnie poruszac sie po nabrzezu, nie niszczac sandalow ani nie gubiac klapkow w falach. Nie bardzo ufalam prognozom, pozwolilam wiec dzieciakom chociaz zamoczyc w oceanie nogi.

Nik oczywiscie w kasku, bo nawet te 2 minutki z buta musial przejechac na rowerze. ;)

Skonczylo sie oczywiscie zamoczonymi rowniez portkami, ale co tam. ;) Poza tym, plaza w tym miejscu miala jeszcze jedna zalete - cale mnostwo muszelek! Pieknych, ogromnych muszli!

Ta ilosc to efekt moze 10 min. zbierania!

Potwory nazbieraly ich cale wiaderka i na szczescie, bo aura juz do konca dnia byla taka sobie, zabrali sie wiec za przerabianie muszelek na pamiatki dla calej rodziny. Dobrze, ze przypomnialam im o wzieciu na kemping mazakow. ;) A wieczorem, kiedy siedlismy przed ogniskiem, znienacka... lunelo i zaczelo grzmiec oraz blyskac! :O Zmuszeni bylismy spedzic reszte wieczora w przyczepce, co M. skwitowal oczywiscie kolejna dawka zrzedzenia. Naprawde, czasem dochodze do wniosku, ze lepiej mi sie spedza czas z dziecmi niz z mezem... ;)

Poniedzialek w koncu przywital nas sloncem! :) Co za widok, po dwoch dniach ciaglych chmur!!! Ktore zreszta nadal straszyly na horyzoncie, z kazda chwila sie do nas zblizajac. ;) Nie czekalam wiec i jeszcze z rana popedzilam z Potworkami na plaze, zeby mogli posmakowac kapieli w oceanie zanim znow zacznie padac i nie przestanie az do wyjazdu. ;)

Pierwsza kapiel w oceanie w tym roku :)

Potworki byly oczywiscie zachwycone, a ja okazalo sie, martwilam sie na zapas, bo chociaz okolo poludnia przez jakas godzine niebo bylo calkowicie zachmurzone, po poludniu rozchmurzylo sie i zrobilo naprawde pieknie. Pojechalismy wiec na kolejna rowerowa wycieczke, tym razem dluzsza. Okolica kempingu bowiem, czyli caly Park Stanowy, polozona jest na jakby polwyspie, porozrywanym w dodatku przez zatoczki i mokradla.
 Zdjecie fatalne, wybaczcie, bo robione przez okno jadacego auta, ale oddaje troche urok tamtych terenow - widac odkryte przez odplyw lachy i male, skaliste wysepki

Postanowilismy wiec dojechac na koniec polwyspu, na ktorym w oddali majaczyl jakis budynek. Myslelismy, ze to latarnia morska, a okazal sie jakas opuszczona ruina. ;) Ale i tak bylo pieknie. Trasa do latwych nie nalezala, bo byla kamienista, a gdzieniegdzie rowery trzeba bylo przepychac przez gleboki, morski piach. Nik, zaprawiony w rowerowych "bojach", jechal dzielnie i nawet po powrocie, kiedy zaproponowalam dalsza jazde w kierunku wakacyjnej osady, byl chetny. Niestety, Bi znosi jazde rowerowa znacznie gorzej. ;) Przez cala droge, jesli trasa robila sie minimalnie bardziej wymagajaca, czyli piela sie leciutko pod gorke, lub zamieniala sie w piasek, Starsza jeczala i plakala. Kilka razy musialam przejechac przez trudniejszy odcinek, zostawic swoj rower i wracac piechota, zeby pomoc corce. M. zamiast udzielic meskiego ramienia, tylko sie irytowal na corke i chwalil syna za wytrwalosc. :/ Sprawe pogorszyl jeszcze fakt, ze zauwazylam iz zarosla po obu stronach trasy az roja sie od poison ivy. To przelalo czare dla Bi, ktora co prawda nigdy nie miala (nie)przyjemnosci zasmakowac reakcji na te rosline, ale juz opowiadania wystarcza, zeby zupelnie ja odstraszyc. Od tamtej pory Starsza dopytywala juz tylko caly czas, kiedy wracamy. Ale kiedy dotarlismy do celu naszej wycieczki, czyli konca polwyspu, wszyscy z zadowoleniem ustawili sie do pamiatkowych zdjec. ;)

Dzieciaki znowu w kaskach. :D Moja mama pytala dlaczego oni ciagle maja na zdjeciach kaski, ale co ja zrobie skoro my wszedzie jezdzilismy rowerami? ;)

A poniedzialkowy wieczor dostarczyl nam naprawde spektakularnych widokow zachodzacego slonca. :)

Kolejna zaleta miejscowki na otwartym polu - widok na piekne niebo ;)

Wtorek to byl nasz ostatni dzien (a raczej jego pol), wiec oczywiscie pogoda okazala sie najpiekniejsza. :D Od rana swiecilo slonce i chociaz nad samym oceanem temperatura daleka byla od upalu, to bylo calkiem cieplo. Na tyle, ze postanowilam wykorzystac ten ostatni ranek na maksa i zabrac Potworki na wieksza plaze, ktora minelismy rowerami w niedziele. Tak jak podejrzewalam, przy ladnej pogodzie, plaza jest przepiekna! Dodatkowo, poniewaz bylo nadal przed poludniem i w dodatku srodek tygodnia, byla niemal pusta! Potworki najpierw urzadzily wyscigi przy brzegu.


Potem smialo zanurzyly sie w wodzie, ktora jak na ocean okazala sie calkiem przyzwoita. W sensie temperatury. :)

Nie widac tego na zdjeciach, ale fale byly calkiem spore, wiec Potworki mialy zakaz wchodzenia glebiej niz po kolana

Nastepnie usilowali "surfowac" na swoich malych deseczkach. :D

Surfin' USA :D

Kiedy pomyslalam, ze moze i ja sie zanurze i pochlapie, Bi wyskoczyla z wody jak oparzona, krzyczac, ze uszczypnal ja krab! Rzeczywiscie na stopie miala lekko zdarta skorke, ale podejrzewam, ze winowajca byl raczej jakis ostry kamien. Bi jednak do wody juz nie weszla. :D
Po wyjsciu z oceanu, jak na komende Potworki zaczely sie trzasc z zimna, wiec wrocilismy z powrotem na kemping.
Przebrac sie, cos przekasic, zapakowac wszystkie manele, jeszcze pamiatkowe zdjecie i czas byl ruszac do domu. :)

I koniec. Mam nadzieje, ze uda nam sie jeszcze gdzies w tym roku wyruszyc naszym wakacyjnym domkiem. :)

A teraz juz znow jestesmy w domu i pracy, a ja po cichu sprawdzam kempingi, planujac tak za 3-4 tygodnie jakis kolejny wypad. :)
Dzis przechodzi nad nami burza za burza, ale od jutra maja wrocic upaly. Przez tydzien temperatura ma nie spadac ponizej 30 stopni, a przez kilka dni moze nawet dobijac do 40stu, wiec mysle tez o jakims basenie dla ochlody. :)

O rany, ale tasiemiec... :D

poniedziałek, 18 czerwca 2018

Rocznicowo, ogrodowo, wakacyjnie, sasiedzko, urodzinowo i nawet paznokciowo :D


I znowu, poniewaz poprzedni post poswiecilam w calosci Kokusiowi, mam zaleglosci w relacjonowaniu naszej codziennosci. :) Posta (tasiemca) pewnie bede klepac kilka dni, wiec zapisuje, ze zaczynam w srode, 13 czerwca. ;)

To wazny dzien, bowiem akurat dzis mija 6 lat od rozpoczecia przeze mnie blogowej przygody. To nie do wiary, jak ten czas pedzi!


Kiedy zaczynalam moje, poki co w miare regularne zapiski, Bi byla malym berbeciem, ktory niedawno zaczal chodzic, ale kompletnie nie mowil. Nik za to plywal sobie w moim brzuchu i nie wiedzialam nawet czy jest chlopcem, czy dziewczynka. :D A teraz oboje sa juz tacy duzi! Rozgadani, glosni, oboje chodza do szkoly... Ech... Lezka sie w oku kreci, ze tak to zlecialo...

W poprzedni weekend, w koncu zmobilizowalam sie, zeby pojechac do sklepu ogrodniczego po kwiatki do donic kupionych ponad miesiac temu, a ktore staly sobie do tego czasu w garazu. :)

Pomocnica :)

I pewnie by tak dalej (nomen omen) "kwitly" puste, gdyby nie nadchodzacy wielkimi krokami koniec roku szkolnego i zwiazane z nim prezenty dla nauczycieli. Dla wychowawczyn Potworkow wymyslilam bowiem jako czesc prezentu, doniczke (raczej "doniczusie") z kwiatkiem. ;)
Zeby wlaczyc dzieciaki w proces obdarowywania, zabralam do sklepu ogrodniczego rowniez ich i polecilam wybrac po kwiatku dla pan. A po powrocie do domu, zabralismy sie za sadzenie.

Swiezo posadzone zielsko - niebieskie dla pani Kokusia, biale (ledwie widoczne petunie) dla pani Bi

Nik wcisnal swojego kwiatka w doniczke, po czym uciekl do jazdy na rowerze. ;) Bi jednak towarzyszyla mi do konca. Probowala nawet pomoc w skladaniu do "kupy" podwieszanych doniczek na taras, ktore kupilam tanie, ale przez to jakos glupio sie instalujace... :/

Oprocz kwiatkow i drobiazgow dla wychowawczyn, pozostala jednak reszta nauczycieli. Korzystajac z tego, ze Potworki sa w nowej szkole, wykorzystalam pomysl z zeszlego roku, czyli dla kazdego nauczyciela zakupilam notatnik. Prawie wszystkie udalo mi sie dostac z odpowiednim cytatem, np. dla nauczyciela plastyki, muzyki, w-f'u, hiszpanskiego, itd. Niestety, kiedy to pisze zostaly juz rozdane, wiec zdjec brak... Do kazdego notatnika kazalam Potworkom wlasnorecznie dopisac kartke z podziekowaniami. Schodzila mi na tym wiekszosc wieczorow w minionym tygodniu. Zanim przyjezdzalam do domu, zanim sie troche ogarnelam, zagonilam dzieci do biurka, zanim wymyslili co chcieliby ktorej pani napisac, zanim wreszcie nabazgrali co trzeba, robila sie godzina 19 i czas byl pomalu szykowac sie do snu.

Przy okazji konca roku szkolnego, znow jestem w jakims rzewnym nastroju (i jeszcze ten cholerny PMS!). Znowu cos odchodzi... Niby to tylko koniec roku, na ktory wiele lat temu, samej bedac jeszcze uczennica, czekalam jak na zbawienie i po swiadectwo lecialam jak na skrzydlach. Na studiach, po ostatnim egzaminie, czlowiek wydawal z siebie wielkie UFFFF... i nawet nie przejmowal sie tak bardzo wynikiem wiedzac, ze w razie czego, do kolejnego podejscia zostaly 2 miesiace luzu. ;)
Teraz kolejny koniec roku znow oznacza przemijajacy czas, ktory zdaje sie przelatywac coraz szybciej. Moje dzieci w ciagu kilku lat przestaly byc przedszkolakami, potem jedno po drugim zerowkowiczem i teraz jedno idzie juz do II klasy (i nie moze sie doczekac), a drugie do I (i placze, ze nie chce ;P). Kiedy to minelo? Jak? Nie wiem... Co gorsza, czas pedzi, a ja mam wrazenie, ze w codziennym zabieganiu w ogole nie wykorzystuje go na rzeczy naprawde wazne... :(

W kazdym razie, gotowa jestem na to, czy nie, w piatek 15 czerwca skonczyl sie kolejny rok szkolny. Dla Potworkow rozpoczyna sie 2-miesieczna laba, a dla mnie... w zasadzie nic sie nie zmienia. ;) No dobrze, bede mogla wychodzic nieco wczesniej do pracy bo odpadnie mi odstawianie dzieci na autobus. Teoretycznie powinno to oznaczac wczesniejsze wyjscie z roboty po poludniu, ale w praktyce, z tesciami w domu... jakos mi sie nie spieszy. ;)

Wroce jeszcze na moment do poprzedniego weekendu. Niedziela, oprocz sadzenia kwiatow, byla raczej leniwa, sobota dla odmiany dosc "interesujaca".
Dla Potworkow nadeszla historyczna chwila. W sobotni poranek, siadlam, wypisalam formularz oraz czek, zapakowalam Bi do auta (Nik zostal w domu bo mialam tylko 1 fotelik :D) i pojechalam. Nawigacja przeprowadzila mnie na drugi koniec sasiedniego miasta, az do budynku tamtejszego liceum (high school), w ktorym pomieszczenia wynajmuje rowniez... Polska Szkola. ;) Uprzejmy pan poprowadzil nas przez istny labirynt korytarzy az do biura, gdzie zlozylam potrzebne dokumenty. Od wrzesnia Potworki maszeruja wiec w soboty do szkoly, gdzie beda sie uczyc jezyka oraz tradycji "Ojcow". ;)  Narazie jestem do niej nastawiona raczej neutralnie. Zobaczymy jak pojdzie pierwszy rok, a potem zdecydujemy co dalej. Z jednej strony chcialabym, zeby Potworki wladaly biegle polskim. Przyda sie do komunikacji z dalsza rodzina, ale tez zawsze jest to kolejny jezyk obcy, ktory maja szanse poznac. A wiadomo, ze czego sie naucza, tego nikt im nie odbierze.
Z drugiej strony, Polska Szkola to jednak dodatkowy obowiazek. Oznacza poranne wstawanie nawet w soboty. Pol dnia ucieka na lekcje, dodatkowo trzeba odrobic prace domowa... No i odpadaja inne zajecia (np. sportowe) w sobotni ranek...
Tak jak wyzej, zobaczymy jak to wyjdzie "w praniu". Jak po roku okaze sie to bardziej upierdliwe niz warte zachodu, zrezygnujemy. Narazie, zgodnie z przewidywaniami, Bi jest podniecona, a Nik twierdzi, ze do zadnej szkoly nie pojdzie. ;)

Tak minal sobotni ranek. A po poludniu, dostalam smsa od sasiadki, ktorej corka chodzi z Bi do klasy. Okazalo sie, ze rozlozyli basen dla dzieciakow i zapraszaja Potworki do zabawy. Kiedy przyszlismy, okazalo sie, ze to "rozlozyli" to bylo mocno na wyrost. ;) Sasiedzi maja ogrod polozony jeszcze gorzej niz nasz. U nas jest spad, ale u nich to po prostu male gorki i doliny. Maja taki sam basen jak my w zeszlym roku, ktory, zeby sie trzymac kupy, musi byc napelniony woda. Niestety u nich, na pochylej powierzchni, wody nabieralo sie po kostki, po czym sie wylewala. ;) Dziaciaki byly rozczarowane przez kilkanascie sekund, po czym rozpoczely dzika zabawe w chlapanie i psikanie na siebie woda z pistoletow. ;) W sumie dzieciakow bylo siedmioro, ale Kokus byl jedynym rodzynkiem, reszta to same dziewczynki. Ja zas czulam sie dziwnie, bo cale towarzystwo poza mna, to byli... hindusi. Troche tam nie pasowalam, szczegolnie kiedy od czasu do czasu wszyscy przechodzili na hinduski. ;) No a moje dzieciaki, rozebrane do strojow kapielowych, niesamowicie kontrastowaly z kolezankami. :D

Po kilku dniach przerwy, kontynuuje w kolejny weekend, a konkretnie w sobote, 16 czerwca :D

My rowniez nadal nie znalezlismy dobrego miejsca na nasz basen... Jedyny w miare rowny obszar jest na kamieniach pomiedzy ogniskiem a dawnym stawem, ale takie podloze grozi rozerwaniem dna... A szkoda, bo od dzis w koncu przyszly wyczekiwane przeze mnie upaly. W poniedzialek ma byc 36 stopni! Fajnie byloby napelnic basen, zeby do poniedzialku woda nieco sie zagrzala. No, ale sie nie da... Na szczescie, jako inna opcje mamy plastikowa zjezdzalnie z dmuchana poduszka na koncu, do ktorej podlacza sie weza, leje sie na nia woda i dzieciaki zjezdzaja. Rozlozylam ja dzis i nadmuchalam i Bi miala radoche nie z tej ziemi.


Nik akurat zasnal na kanapie i chociaz na wiesc, ze zjezdzalnia jest gotowa, wstal i nawet przebral sie w stroj, to zaraz przy pierwszym zlaniu woda (a zjezdzalnia ma spryskiwacze, wiec nie da sie zjechac "na sucho"), uciekl gdzie pieprz rosnie. :D

 "Dziewiczy" zjazd Kokusia :D

Zrobilysmy sobie z Bi pasujacy "pedicure":

Moje giry zylaste, a Bi brudne i posiniaczone ;)

Musze przyznac, ze fajnie tak miec "babskie" sprawy z corka, chociaz Nik widzac nasze paznokcie, zaczal marudzic, ze on tez chce. :D

Teraz zrobil sie poniedzialek, 18 czerwca. ;)

Niedziela okazala sie baaardzo towarzyska. Poniewaz temperatura dobila znow do 30 stopni, ponownie podlaczylam weza do zjezdzalni. Tym razem Nik dolaczyl od poczatku i swietnie sie bawil.

Nik zupelnie nie umie pozowac, za to Bi sama wymysla figury, im bardziej szalone, tym lepiej ;)

Napisalam tez do mamy kolezanki Bi (tej, ktora miala problem z basenem) ze dzieciaki bawia sie na wodnej zjezdzalni i czy jej dziewczynki mialyby ochote dolaczyc. Odpisala, ze beda za 15 minut. Wylaczylam wiec na chwile wode i polecilam Potworkom, zeby postali w sloncu i sie zagrzali. Woda plynaca z weza jest bowiem tak lodowata, ze nie wiem jak oni daja rade zjezdzac pod tymi spryskiwaczami. Dzieci, wiadomo. Inaczej odczuwaja temperature... ;) W czasie kiedy czekalismy na kolezanki Potworkow, zauwazylismy, ze sasiadki z naprzeciwka wyszly przed dom w strojach kapielowych i probuja podlaczyc zraszacze. ;) Poszlismy wiec zaprosic i je do zabawy. Skonczylo sie tak, ze dzieciarnia zbiegla do nas na zjezdzalnie, po czym poleciala do sasiadow, ktorzy maja wielka pilke pryskajaca woda, po czym, kiedy kolezanka Bi z siostra dotarly, wszyscy wrocili znow na nasza zjezdzalnie, ale przytaszczyly pilke ze soba i po chwili znow biegali wokol niej. :D

Sasiedzka gromada. Brakuje tylko Nika (nie patrzcie na ten burdel na pierwszym planie. Nie wiem jak ja robilam to zdjecie...)

W miedzyczasie przyjechal moj tata, zeby poogladac mecz z moim tesciem, a po chwili dojechala ciotka M. ze swoim przyjacielem, ktorzy wracali z jakiejs farmy i zajechali po drodze. Zrobilo sie wiec tloczno i glosno i M., ktory jest domatorem i ogolnie nietowarzyskim mrukiem (zeby nie powiedziec "gburem") powiedzial pozniej, ze jak dla niego, to bylo za duzo ludu na raz... :D

Dzieciaki w koncu zmarzly w tej lodowatej wodzie na tyle, zeby dobrowolnie przebrac sie w normalne ciuchy i biegac biegac po podworku, glownie ganiajac Maje. ;)
To byl pierwszy raz kiedy zebralo sie wiecej dzieci z sasiedztwa przy wspolnej zabawie i musze przyznac, ze wyszlo to bardzo fajnie. Dla takiego ruchu, wrzasku i ucieszonych piskow, szukalismy wlasnie takiej dzielnicy. Jeszcze tylko trzeba wyszukac dla Nika jakiegos chlopca do zabawy, bo poki co naokolo sa same dziewczyny. ;)

A kiedy wszyscy wreszcie sobie poszli, zostala nam godzina, zeby sie odswiezyc oraz przebrac i czas bylo jechac na urodziny kolegi z klasy Kokusia.
Dziwne to byly urodziny. Jestem przyzwyczajona do przyjec robionych w salach zabaw i dopietych na ostatni guzik. Tutaj przyjecie bylo w domu, ale bez jakiegos konkretnego pomyslu. Po prostu stolik z wyklejankami, mala zjezdzalnia, pizza i soczki w kartonikch na stole oraz piwo dla rodzicow w cooler'ach. Zamiast tortu, babeczki z polewa i to miniaturowe. :D Oprocz tego, kazde dziecko moglo upiec w ognisku wlasna pianke i zrobic z niej s'more.

Dzieciaki niesamowicie grzecznie ustawily sie w kolejce po pianke, kazde ze swoim kijkiem (to cud, ze nikt nikomu nie wylupil oka) ;)

Dla mnie przy 30 stopniach, stanie przy ogniu bylo ostatnia rzecza, na ktora mialam ochote. Ale dzieci wytrzymaja wszystko dla slodkiej przekaski. ;)

Amator pieczonej pianki :D

Bez zorganizowanych zabaw, dzieciaki poganialy same ze soba i... tyle. ;) Nie bylo nawet slynnych favors czy goodie bags rozdawanych zazwyczaj przy takich okazjach malym gosciom. Na szczescie Nik przypomnial sobie o nich (i wyrazil glosno niezadowolenie) dopiero w samochodzie. :D

Po takim dniu, po kapieli, Potworki padly do lozek i zasnely niemal natychmiastowo. I wcale im sie nie dziwie, bo sama bylam wykonczona, a ja nie ganialam nawet w 1/10 tyle co oni. :D

Pokaze Wam jeszcze kilka zdjec mojego zarosnietego ogrodu. A co, jak pisac, to tasiemca! :D

Widac gdzieniegdzie pojedyncze zdzbla trawy, ktora nawet w takiej gestwinie potrafi sie przebic :/

W sobote rano wzielam sie ostro za pielenie, bo nawet w tym gaszczu gdzieniegdzie trafi sie jakis chwast. ;)

Zakwitla roza, szkoda tylko, ze w miejscu gdzie zaslaniaja ja te zolte kwiaty, ktorych nie znam :/

To srebrne i wlochate cos ma malenkie fioletowe kwiatuszki




Nie mam pojecia co to sa te zolte "gwiazdki", ale w wielu miejscach (jak tu) porastaja ladnie grunt


Piwonia miala jeden jedyny kwiat, ale za to JAKI :)

Przy okazji odkrylam mniej pozadany gaszcz, a mianowicie cale skupisko poison ivy. :/ Popsikalam trucizna i mam nadzieje, ze padnie.

Tymczasem dzis, w poniedzialek, temperatury nie osiagnely jednak zapowiadanych 36 stopni, tylko "mizerne" 33 stopnie. :D Nie mniej w sloncu mozna sie bylo rozgotowac.

Ktos pod moja praca mial fantazje iscie ulanska. Zaparkowal nie dosc, ze pod drzewkiem, to jeszcze na trawniku. ;)

Od piatku Potworki maja oficjalnie wakacje, zas dzis zostaly pierwszy raz same z dziadkami na caly dzien. I juz mamy pierwsze, hmm... pokazy sily. Ze strony Bi oczywiscie. Tej samej Bi, ktora wydawala sie byc znacznie szczesliwsza z powodu przylotu dziadkow! Nik bowiem przyjal ich obecnosc jako norme. Nadal po podstawowe potrzeby, typu jedzenie, picie, pomoc w toalecie, itd. wola matke. Babcia i dziadek sa ok, ale z boku. Bi za to, przez pierwszy tydzien co chwila przytulala sie do tesciowej, z duma pokazywala jej gdzie co lezy, gdzie chodzic na spacer, na co uwazac... A teraz pokazuje rozki...
Zaczelo sie od min. Od paru dni bez powodu marszczy na babcie brwi, albo pokazuje jej jezyk. :O Wczoraj w koncu tesciowa lagodnie zwrocila jej uwage, ze tak sie nie robi i rozpetala tym male piekielko. Bi bowiem nie dala sobie nic powiedziec, tylko wrzeszczala, zeby babcia przestala do niej gadac. Im bardziej tesciowa probowala cos wtracic, tym glosniej Starsza sie darla. Co jest zreszta jej typowym zachowaniem w takich sytuacjach... Ja akurat u gory kapalam Nika, wiec nie moglam interweniowac, krzyknelam tylko zeby sie uspokoila, ale oczywiscie bez rezultatu. W koncu M., zwabiony halasem przyszedl z podworka i zaprowadzil porzadek...
Dzis rano zas, Bi ignorowala babcie, kiedy ta prosila, zeby odlozyla tableta. Kiedy M. zadzwonil kontrolnie, tesciowa opowiedziala, ze Starsza oglada caly ranek bajki i nie reaguje na polecenia skonczenia seansu. Maz powiedzial na to, zeby babcia sciagnela jej sluchawki sila i dala ja mu do telefonu. A gdzie tam! Bi podobno wyrwala sluchawki, zacisnela je sobie na uszach i zaczela glosno spiewac, zeby babcie zagluszyc! :O Moja tesciowa jest osoba niezwykle lagodna i nie potrafi ("jeszcze", mysle) zganic Bi porzadnie, bo ja (chodzaca furia) pewnie trzasnelabym tymi sluchawkami o sciane. :D
Wydaje mi sie, a w zasadzie jestem prawie pewna, ze Bi przechodzi kryzys autorytetu. ;) Pierwsze kilka dni to byl taki "miesiac miodowy", kiedy cieszyla sie z przylotu dziadkow, ich uwaga, prezentami, itd. Czula sie wazna, bo mogla pokazac babci co i jak. Teraz dociera do niej jednak, ze dziadkowie to kolejna dwojka doroslych, ktora mowi jej co ma robic, a czego jej nie wolno. Przyzwyczajona, ze zazwyczaj od tego jest tylko mama i tata (i ewentualnie nauczyciele), buntuje sie. Przejdzie jej. Mam nadzieje. ;)

Poza tym, Potworki, ktore nigdy nie przeszly fazy "A dlaczego?" w jakiejs ekstremalnej formie, ostatnio czesto zadaja pytania mocno filozoficzne. Powracajacym jest: skad sie wzieli ludzie. Dzieciaki wiedza, ze mamy rodza dzieci, ale uparcie probuja dojsc do tego, kto "urodzil" tych pierwszych. Rozumieja juz na tyle, ze na logike, skoro ci pierwsi byli pierwsi, to nikt nie mogl ich urodzic, bo wtedy juz nie byliby pierwszymi. Wiem, wyszlo maslo maslane, ale tak mniej wiecej wyglada rozumowanie Potworkow. Problem w tym, ze pytaja mnie. Gdyby spytali M., bez zajakniecia odpowiedzialby im, ze czlowieka stworzyl Bog i po temacie. Ze mna jest gorzej, bo ja mimo, ze isnienia Boga nie odrzucam, to jednak wierze w ewolucje. ;) Zreszta, Bi uczyla sie juz o tym i owym w szkole. Ja dodalam do tego troche swojej wiedzy, wie wiec, ze najpierw na ziemi pojawily sie oceany, potem pomalu kolejne stworzenia w wodzie, pozniej na ladzie i sama dopowiedziala sobie, ze w koncu pojawil sie i czlowiek. Ale Nik nadal drazy. ;)

Innym pytaniem jest dlaczego niektorzy ludzie sa zli. Wzielo sie to stad, ze zamieszkalismy w okolicy, gdzie mnostwo ludzi chodzi piechota, na spacery z psami, uprawia jogging, itd. A Potworki nagle strasznie otworzyly sie na obcych. Do kazdej przechodzacej osoby chetnie machaja, podchodza, zagaduja, itd. Zaczelismy wiec powaznie z nimi rozmawiac, ze nie kazda osoba jest ich przyjacielem, ze nie kazdy kto sie usmiecha jest mily, ze sa ludzie, ktorzy mogliby ich skrzywdzic, ze absolutnie nie wolno im od nikogo obcego nic przyjmowac, ani z nimi isc, itd.
No i zaczely sie pytania! "A dlaczego niektorzy ludzie sa zli? A co by mi zrobili? A jak ktos chce mi cos dac, to dlaczego nie moge tego wziac?".
Gdzies wspomnialam, ze zlych ludzi policja zamyka w wiezieniu, co wywolalo kolejne pytania: "A czemu niektorzy ludzie wychodza z wiezienia? A czemu niektorzy wychodza i dalej sa zli (skad oni to wiedza?!)"...

Najgorzej, ze Potworki zaczynaja takie rozmowy najczesciej wieczorem, przed snem, kiedy jestem juz zmeczona, myslec mi sie nie chce, a wiem, ze jeszcze trzeba sie przyszykowac na kolejny dzien i chce ich tylko utulic do snu i uciec na dol... ;)

A! Bylabym zapomniala! W miniona niedziele byl tutaj Dzien Ojca! Nic specjalnego z tej okazji nie rozbilismy, bo po pierwsze wystarczajaco duzo sie dzialo, a po drugie, skoro M. nie wystapil z jakas inicjatywa na Dzien Matki, to ja nie zamierzalam sie wysilac (wiem, jestem wredna). ;) Dzieciaki przygotowaly jednak w szkole laurki. Nik na swojej musial napisac ile tata ma lat i wpisal... 44. Szkoda, ze nie zrobilam zdjecia miny M., kiedy to zobaczyl, bo naprawde ma o dobrych kilka lat mniej! :D

I tym komicznym akcentem, koncze tego tasiemca. Gratki dla tego, kto przebrnie. :)

poniedziałek, 11 czerwca 2018

5 i pol Kokusia + 4-latek w szkole; czy zaluje?

Stalo sie. W niedziele, moj maly chlopcys skonczyl 5.5 roku. I niestety, stwierdzam ze smutkiem, ze wcale nie jest juz taki malutki... ;)



Nik rosnie. Rozwija sie. Madrzeje (i wymadrza ;P). Mimo, ze jest o kilka cm nizszy niz Bi w tym samym wieku, to meznieje w oczach. Zmienia sie jego wyglad, postura oraz osobowosc.
Podobnie jak siostra, jest dosc "mocnej" budowy. Nie jest ani szczuplaczkiem ani grubaskiem, ale takim "nabitym" osobnikiem.
Wraz z wiekiem zanika maloletnia slodycz Kokusia. Juz nie jest, jak jeszcze z rok temu, przytulasem i pieszczochem, ktory najchetniej oblapilby matke konczynami niczym mis koala i tak siedzial. Nie znaczy to, ze z Nika zrobil sie "zimny dran", o nie! Mlodszy nadal jest bardzo przyjacielski i ogolnie chce byc w dobrych stosunkach ze wszystkimi i wszystkim. Jednoczesnie jednak wlaczyl mu sie tryb lobuzerstwa. Zamiast matke przytulic, najczesciej usiluje wciagnac mnie w jakies dziwne zapasy i przepychanki. Za wszelka cene chce bawic sie w ninja czy innych wojownikow... :/ Nie za bardzo sie daje, bo dla mnie oznacza to tylko wkurzajace szarpanie, czasem tez dostane niechcacy kopniaka. Mimo, ze niechcacy, to jednak boli. ;) Poza tym Nik nieraz po prostu podchodzi i zdziela mnie z piesci w roznorakie czesci ciala, ot tak, dla zartu. Syn ma rece po mnie, jak na takiego malucha posiada dlugie palce i kosciste klykcie. Dostanie z takiej koscistej, choc malej piastki, jest bolesne. ;)
Ani troche nie podoba mi sie to nowe zachowanie. Wychodzi z Nika takie "chlopaczysko", choc on zupelnie nie rozumie o co mi chodzi. Przeciez to super zabawa! ;)
Na szczescie przed spaniem przytulasy to mus. Nie takie dlugie i czule jak z Bi, ale i tak celebruje te chwile. Doszlo do tego, ze aby choc jeszcze chwile poprzytulac mojego syna, zgadzam sie wnosic go przed spaniem na pietro, mimo, ze moje kolana tego nie toleruja. Czego sie nie robi dla jeszcze jednego uscisku. ;)
Niestety, musze chyba zaakceptowac, ze chlopcy sa pod tym wzgledem znacznie mniej wylewni niz dziewczynki. A jak jeszcze Nik wda sie w swojego ojca, to... o rany... :D

Nik jest bystry i wygadany, tyle ze gada... w wiekszosci po angielsku... ;) Az czesc mnie cieszy sie, ze przez wakacje z dziadkami, przypomni sobie wiecej polskiego. Dziadek cos tam po angielsku kuma, ale babcia nic, kompletnie. Jak bedzie sie chcial dogadac, bedzie musial wysilic mozgownice. Kokus bowiem rozumie po polsku praktycznie wszystko. Czasem nie kojarzy jakiegos rzadziej uzywanego wyrazu, ale zazwyczaj nie ma takiego problemu. Za to mowa... Jak wiadomo, zawsze w jezyku obcym (a takim jest w sumie dla Potworkow polski) szybciej sie rozumie niz mowi. Zeby sluchajac polapac sie o co chodzi, wystarczy skumac mniej wiecej kontekst. Z mowa juz gorzej, bo tu juz trzeba w pamieci wyszukac potrzebne slowa oraz zwroty i przymusic oporny aparat mowy do ulozenia sie odpowiednio do obcych dzwiekow. ;) Nieco przyduszony (:D), Kokus potrafi wypowiedziec sie po polsku, choc wiaze sie to z wieloma: "Ummm...", "Eeee...", kiedy musi przypomniec sobie odpowiednie wyrazy. ;)

Tak przy okazji, dziwi mnie opinia, ktora slysze czesto od rodzicow dwujezycznych dzieci - zeby nie zmuszac, nie "dusic", ze jak bedzie chcialo, dziecko samo zainteresuje sie tym "obcym" jezykiem. To wszystko brzmi pieknie z psychologicznego punktu widzenia i bardzo idzie w parze z dzisiejsza moda na to, zeby nie wywierac na dziecko zadnej presji i Boze bron nie stresowac biednego, delikatnego "kwiatuszka". Z mojego doswiadczenia oraz obserwacji mnostwa dwujezycznych dzieciakow wynika jednak, ze pozostawione samo sobie, dziecko przejdzie w 100% na jezyk, ktorym posluguje sie przez wiekszosc dnia (u nas - angielski), bo tak mu bedzie zwyczajnie latwiej! Owszem, jesli rodzice lub rodzic bedzie mowic do niego po polsku, bedzie ono polski rozumialo, przynajmniej taki codzienny, podstawowy. Ale mowic nie bedzie. Mysle, ze moze zainteresowac sie jezykiem "przodkow" majac lat kilkanascie, ale wtedy bedzie juz za pozno, zeby poslugiwac sie tym jezykiem naprawde dobrze.
Dlatego ja wole Kokusia regularnie przycisnac: "A teraz powtorz to po polsku", "A jak to bedzie po polsku?". Niech cwiczy ukladanie ust i jezyka, bo jezyk polski jest niestety trudny i wymowe ma znacznie bardziej wymagajaca od angielskiego. Bez regularnego wypowiadania sie, bedzie tylko coraz gorzej i trudniej. Mlodszy irytuje sie, probuje wykrecac, ale kiedy sie skupi... nagle okazuje sie, ze wie, jak powiedziec to samo zdanie po polsku, tylko mu sie zwyczajnie nie chce wysilic! ;)

Ale wystarczy o dwujezycznosci. Jak pisalam wyzej, licze ze wakacje z polskimi dziadkami to to, co Potworkom, a w szczegolnosci Kokusiowi, jest bardzo potrzebne. Oczywiscie rownie wazne sa rodzinne wiezi i bliskosc z rodzicami taty, ale jak przy okazji Nik przelamie sie bardziej z polskim, to sie nie pogniewam. ;)

Ostatnie polrocze uplynelo nam niestety pod znakiem wiecznych zapalen ucha. Poza nimi, Nik cierpial w sumie wylacznie na przeziebienia i to wcale nie jakies mocne. Tyle, ze niemal kazde z nich konczylo sie infekcja ucha... :/ Mam nadzieje, ze teraz - latem, przy cieplej pogodzie, uszy choc na jakis czas odpuszcza... Chociaz mlody wlasnie zlapal katar, wiec po prostu wznosze oczy ku niebu w gescie frustracjo - rezygnacji...

Skoro juz o sprawach "ciala" mowa, to Nik coraz czesciej narzeka, ze bola go dolne jedynki. Ubytkow nie zarejstrowalam, wiec wydaje mi sie, ze Mlodszemu te zabki po prostu coraz mocniej sie ruszaja. Juz w styczniu dentystka stwierdzila, ze sie "poluzowaly". Teraz, po niemal pol roku, moze wkrotce pierwszy mleczak wyleci. Mam nadzieje, bo Nik naprawde bardzo na to czeka. ;)

Fascynacja Pokemonami, zapoczatkowana przez kolegow jeszcze w starej szkole, nadal trwa. Nik zbiera karty, wymienia sie z kolegami, poznal nawet tajniki jakiejs najprostszej rozgrywki. ;) Inny kolega zarazil go "miloscia" do "Zolwi Ninja". Milosc ta jest raczej platoniczna, bowiem samej bajki Nik na oczy nie widzial, ale czy to figurki, czy naklejki, wszystko z zolwiami jest na tak. Kolega nauczyl go nawet rysowac ulubionych bohaterow, a raczej ich same glowy (czego  mozna oczekiwac po 5-latkach :D): zielone kolko, w kolku kolorowy pasek, a na pasku czarne oczka i gotowe. Zolwie Ninja jak malowane. ;)


Ulubiona bajka Nika jest obecnie "Miniforce". O czym jest dokladnie to nie wiem, bo sie nie przygladam zbyt dokladnie, ale z tego co podejrzalam, to o kolejnej grupie ninja-kow. ;)
Ulubiona ksiazka jest cos przeznaczonego raczej dla starszych czytelnikow (ale sam ja sobie wybral na kiermaszu i co mu zrobisz :D), czyli encyklopedia wiedzy o Tyranozaurze. Ksiazka niezbyt gruba, ale ladnie (i realistycznie, czyli przerazajaco) ilustrowana oraz naszpikowana naukowymi pojeciami. Mozna dowiedziec sie z niej wielu fascynujacych rzeczy, np. co naukowcy znalezli w skamienialej kupie dinozaura. ;) Moje dzieci oczywiscie interesuje wszystko co zawiera w sobie slowo "kupa", a ja dowiedzialam sie ze sa TAKIEGO rodzaju skamienieliny. :D

Rower to nadal najwieksza milosc Kokusia. Czasem sie smieje, ze w koncu siodelko przyrosnie mu do malej dupki. :) Kiedy tylko wystawi nos z domu, naklada kask i wyprowadza pojazd z garazu. Jezdzi jak wariat po schodach, wertepach, z gorki i nie wiem czy ten rower przezyje sezon. Gdybym wiedziala, kupujac mu go rok temu, ze okaze sie takim kamikadze, znalazlabym mu pojazd pancerny. ;) Niestety, jezdzi z zapalem rowniez po moich klombach i maltretuje kwiaty. Niektore tego nie przezywaja. :( Powtarzanie do znudzenia, zeby tego nie robil, nie przynosi rezultatu.

Ogolnie Nik ma problem ze sluchaniem. Powtarza sie, zeby nie niszczyl kwiatow i krzewow - puszcza mimo uszu. Prosi sie, zeby podczas spacerow (dla Nika "spacer" oznacza, ze my idziemy, on jedzie na rowerze) jechal chodnikiem, zeby ani nie jezdzil ludziom po ogrodach, ani nie wyjezdzal na ulice. Nie reaguje. Kierowca autobusu skarzy sie, ze nie slucha, kiedy prosi go, zeby nie wstawal podczas jazdy. I potem dziwic sie, ze rozcial sobie lepetyne. :/ Usadzony w miejscu i groznie spytany, dlaczego ZNOWU nie posluchal, odpowiada niewinnie, ze "zapomnial". Pamiec do upomnien ma gorzej niz krotka, bo np. prosze zeby nie wjezdzal na swiezo posadzona trawe, ktora dopiero co wykielkowala, a Nik krzyczy w biegu "ok", po czym... wjezdza prosto na te trawke! :/

Rezultatem jest to, ze dosc czesto ma kary, np. szlaban na tableta, ktory kwituje spektakularnym "I hate you!" i mina niczym gradowa chmura. Coz... Jakos to "hate you" na mnie nie dziala... ;)

Korzystajac z tego, ze polrocze Kokusia mija tydzien przed koncem roku szkolnego, mysle, ze to dobra pora na podsumowanie jego zerowkowej przygody. I tak nosilam sie z zamiarem wysmarowania takiego posta, ale ze i szkola i rozwoj Nika ida w parze, czemu by nie wspomniec o tym tutaj? ;)

Jesli pamietacie, Nik rozpoczal zerowke rok temu pod koniec sierpnia, a wiec mial 4 lata, 8 miesiecy i 2 tygodnie.
Wydawalo sie, ze ci nasi znajomi, ktorzy posiadaja synow, jak jeden maz odraczali ich obowiazek szkolny o rok. Wszyscy oni oczywiscie juz od kilku miesiecy wstecz namawiali nas mniej lub bardziej nachalnie, zeby z Kokusiem zrobic to samo. Jeden z kolegow M. byl pod tym wzgledem wyjatkowo namolny i wszystkowiedzacym tonem opisywal jakie zmiany zaszly w jego synu przez ten dodatkoy rok. Mialam na koncu jezyka, ze skoro jego synalek byl niedojrzalym gamoniem, to nie znaczy, ze moj tez jest. ;) Wredna jestem, wiem, ale po pierwsze ugryzlam sie w jezyk i nic takiego nie powiedzialam, a po drugie facet naprawde dzialal mi na nerwy. Nie znosze ludzi, ktorych racja zawsze musi byc "najmojsza". ;)

W kazdym razie, w przedszkolu Nik radzil sobie swietnie. Zaczynal je majac troche slaba motoryke mala, ale panie szybko go z tego wyprowadzily. Poza tym, intelektualnie oraz emocjonalnie rozwijal sie lepiej niz przecietnie. Poniewaz obowiazek szkolny w Hameryce zaczyna sie od 5 lat, wiec tutejsze szkoly sa przystosowane do potrzeb takich maluchow. Po rozmowach z nauczycielka, ktora zapewnila, ze Nik jest gotowy, uznalismy wiec z M., ze zostawienie go na kolejny rok w przedszkolu bedzie dla niego tylko krzywdzace.

Nie powiem, ze nadal nie mialam watpliwosci, bo mialam. Przez pierwsze kilka tygodni drzalam czy sobie poradzi, czy jako jeden z najmlodszych w klasie nie bedzie "odstawal" od grupy? W koncu, przez to "odraczanie" spanikowanych rodzicow, w klasie zerowkowej znajdowaly sie jednoczesnie dzieci 6-letnie, jak i niespelna 5-letnie. To jednak spory rozstrzal.

Po roku moge stwierdzic, ze to byla dobra decyzja!

Nik bez problemu sobie poradzil. W starej szkole byl chlopiec, ktory czasem mu dokuczal. Ogolnie dokuczal wszystkim kolegom, ale widzialam ze Nikowi jest przykro kiedy o tym opowiadal. Przeniesienie do nowej szkoly wyszlo mu wiec w sumie na dobre. W obecnej szkole nie zarejestrowalam problemow z kolegami.

No wlasnie, nowa szkola! To tez zdarzylo sie w ciagu ostatniego polrocza!
Balam sie jak Nik zaaklimatyzuje sie w nowej szkole i jednoczesnie czulam sie winna, ze funduje mu taka zmiane zaraz na poczatku jego szkolnej kariery. Z drugiej jednak strony, lepiej pewnie, ze zmiana nastapila wlasnie teraz. W ten sposob, Nik spedzi tak naprawde praktycznie cala podstawowke (tutaj klasy 0-IV) w tej samej szkole, bo to jedno polrocze to w sumie tyle co nic. ;)
O reakcji na nowa szkole pisalam juz pod koniec lutego, tutaj dodam wiec tylko, ze Nik plakal rano przy odstawianiu do szkoly, a juz po poludniu, kiedy wysiadl ze szkolnego autobusu oznajmil, ze nowa szkola jest o wiele lepsza! ;)

Na poczatku roku zauwazylam, ze zagadnienia matematyczne to dla Nika lekka czarna magia. ;) Nawet uzycie wlasnych paluszkow do obliczen nie pomagalo. Szybko to jednak nadrobil i teraz rozwiazuje juz nawet bardziej skomplikowane zadania, jak te z jedna niewiadoma (np. 5 + __ = 8). Moze sie myle, ale wydaje mi sie, ze dla malych dzieci takie zadanie to abstrakcja, bo nie jest to juz proste dodawanie 5+3, tylko wymaga pomyslenia: mam 5, wiec ile brakuje mi jeszcze do tych osmiu? Czasem sie oczywiscie pomyli, tak jak ostatnio, kiedy wyszlo mu, ze 2 + 2 = 2 (niewiadoma powinno byc "0"). :D Chociaz to wg. mnie bylo pytanie podchwytliwe, bo pamietam, ze Bi tez nie mogla pojac, ze mozna dodawac cos do 0, skoro zero nie ma zadnej wartosci. ;)

Poza tym, jak Nik pisze! Jestem w szoku i lezka mi sie w oku kreci, ze potrafie przeczytac to, co moj syn naskrobal! ;) I nie chodzi o charakter pisma, bo ono pozostawia sporo do zyczenia :D, ale o pisownie! Bi, mimo ze konczy I klase, pisze tak, ze wychodzi z tego belkot. Doslownie. Malo kiedy potrafie przeczytac to, co napisala (chociaz pomalu robi postepy). Starsza nie potrafi jakos rozciagnac sobie wyrazu (no i zazwyczaj spieszy sie niewiadomo dokad), zeby wylapac poszczegolne gloski. Zazwyczaj albo ktoras polknie, albo pomyli ja z inna. ;)
Nik to zupelnie co innego. Nie oznacza to oczywiscie, ze nie robi bledow. Angielski jest trudny pod tym wzgledem, ze czesto jedna gloska moze byc zapisana za pomoca kilku kombinacji. Dziecko zapisujac wiec wyraz tak, jak je slyszy, nie zawsze "trafi". ;) Ale przynajmniej Nik stosuje prawidlowa fonetyke, wiec czytajac, latwo moge zgadnac co poeta mial na mysli. ;)
Ku pamieci, zalaczam kilka "probek":

To jeden z najstarszych "zapiskow" - "Dear mom, I love you" - miod na moje matczyne serce ;)

"This weekend I played with my cars. I raced them. I like my cars."

"I went bike riding. It was so much fun. I rided (powinno byc "rode" :D) down a steep hill. I was happy to ride my bike."

"I think dogs are the best pet ever because they snuggle with me. Also they play with me. They can play fetch with me. I think dogs are the..." (dalsza czesc byla na drugiej stronie ;P)

W piatek, w klasie Kokusia odbylo sie uroczyste zakonczenie zerowki.
Nie tylko sie na nim niesamowicie wzruszylam (i poplakalam), ale "po" odetchnelam tez z ulga. W poprzedzajacy uroczystosc wieczor, Kokusia zaczela bowiem zjadac trema. Jaki on jest inny niz siostra! Bi uwielbia sie popisywac, pokazywac co umie, wystepowac! Nik? Wrecz przeciwnie. Najchetniej schowalby sie w tlumie. Ma to zreszta po mamusi. ;)

W kazym razie, w czwartkowy wieczor, kiedy kazalam wylaczyc mu tablet, na ktorym ogladal bajki i zabralam go do mycia zebow, zaczal jeczec. Szedl po schodach noga za noga i zawodzil. :/ Na poczatku myslalam jednak, ze po prostu jest zmeczony. Ja poszlam do lazienki, Nik skrecil do pokoju Bi, ktory obecnie dzieli z siostra. Kiedy po chwili poszlam tam szukajac go, siedzial na lozku ryczac w najlepsze. Oczywiscie dowiedzenie sie przyczyny, to wyzsza szkola jazdy, bo na moje pytanie, syn odpowiedzial, ze nie wie dlaczego placze. :/ Pytam czy cos go boli, bo od kilku dni jakby pociagal nosem, a wiadomo, ze zapalenie ucha straszy. Nie, nic go nie boli. Tu juz sie wkurzylam, bo zawsze, ZAWSZE trzeba Nika ciagnac za jezyk! Nie wiem, co to za problem powiedziec wprost co ci dolega?! Zaserwowalam synowi "wyklad", ze nie placze sie bez powodu, ze albo cos boli, albo jest sie zmeczonym, albo o cos sie czlowiek martwi lub czegos sie boi. I albo powie mi co sie dzieje, albo ma przestac sie mazac i przyjsc umyc zeby.

Dopiero wtedy Nik wyszlochal, ze on "Nie chce jutro mowic". Bingo! Moglam sie domyslic, bo to samo bylo przeciez przed wywiadowka w marcu! :/ Zapewnilam syna, ze na pewno sobie poradzi, ze wszystko bedzie super, a jak nie bedzie chcial nic mowic, to nie musi. Nikt go nie zmusi. Nik na to, ze Mrs. P. chce, zeby kazde dziecko powiedzialo swoja czesc. Zapewnilam, ze nic sie nie stanie, jesli tego nie zrobi. Nawiasem mowiac, wychowawczyni Kokusia jest przemila osoba (sama sie na uroczystosci poplakala ze wzruszenia opowiadajac o swoich podopiecznych) i nie wierze, ze w jakikolwiek sposob wywierala na dzieci presje. Nik po prostu mial treme i zal mi bylo biedaka, bo znam ten bol az za dobrze. Zapewnilam, ze napisze do Pani, ze jesli Kokus nie chce nic mowic, to zeby go nie zmuszac i Mlodszy poszedl spac jako tako uspokojony. W nocy jednak dwa razy obudzil sie z placzem. Kurcze, jak on to przezywal... :(

W piatek rano, na dzien dobry musialam uciszyc dziadkow, ktorzy dolewali oliwy do ognia z ekscytacja opowiadajac wnukowi, ze przyjada na jego wystep! :( Nik na to z przerazeniem w oczach przybiegl do mnie z pytaniem mnie czy juz napisalam do jego wychowawczyni, ze on nie chce wystepowac... Po fakcie okazalo sie, ze Pani odczytala moja wiadomosc dopiero po popisach dzieciakow. ;)

Tu jeszcze przed wystepem. Zdjecie malutkie, wiec tego nie widac, ale Nik mine mial, hmm... nietega. ;)

Mowiac szczerze mialam czarne wizje, ze Mlodszy sie tam rozklei, przyleci do mnie na kolana i juz z nich nie zejdzie. Na szczescie, Nik przelknal strach oraz zawstydzenie i poradzil sobie wspaniale! :) Pomoglo chyba to, ze najpierw spiewali piosenke oraz mowili wiersz cala klasa.

Tu uchwycilam nawet cien usmiechu. Niestety, na czas wystepow Pani zgasila swiatla w klasie, a jeszcze w dodatku stalam pod swiatlo wpadajace przez okna, wiec zdjecia oraz filmiki wyszly mi sredniej jakosci... :(

Zanim przyszlo do kwestii indywidualnych, Nik zdazyl juz troche ochlonac. Kazde dziecko podchodzilo po kolei do mikrofonu i czytalo wczesniej przygotowana wypowiedz (taka doslownie jednozdaniowa), o tym z czego sa najbardziej dumni konczac zerowke. Nik co prawda zamiast czytac, to w sumie wyklepal swoja przemowe z pamieci, ale to sie juz nie liczy. ;)

A tu juz indywidualne "przemowienie". Nie dziwie sie Nikowi, ze sie wstydzil. Tak stanac na srodku, brrr... ;)

A po wystepach maly poczestunek w przyszkolnym ogrodzie (maja nawet stawik z rybkami i mostek idacy nad nim!) i okazja zeby wymienic pare grzecznosciowych slow z innymi rodzicami. Co prawda przez te niecale 4 miesiace kompletnie nie mialam okazji zeby poznac rodzicow z jego klasy, ale za to z dwojka dzieci Potworki chodzily wczesniej do przedszkola, wiec chociaz dwie mamy kojarzylam.

Strzelilam Nikowi na pamiatke fote z babcia i dziadkiem. W koncu tak rzadko ich tu mamy, ze trzeba uwieczniac te chwile

Punktualnie o 11:05, wychowawczyni ustawila dzieci w rzadku, zeby wracac do klasy, pomachalismy wiec pociechom i czas byl uciekac do pracy (ja odstawilam jeszcze po drodze tesciow do domu). I koniec swietowania. ;)

Tyle o Kokusiu. :) Humorzastym, pyskatym i nieusluchanym, ale nadal moim slodkim chlopczyku. Ktory nadal czeka do ostatniej chwili zeby pedzic do lazienki na dwojeczke. W rezultacie czasem nie zdazy. Ostatnio spytal sie mnie: "Mamo, ale jak zrobie tak malo, malutko kupy w majtki, to bedzie ok?" :D

czwartek, 7 czerwca 2018

Codziennosc czerwcowa

Przelecial sobie kolejny tydzien, a ja... nie mam o czym pisac! Szok!
Ale i tak pewnie wyjdzie mi tasiemiec. ;) Zawsze tak jest. Wydaje mi sie, ze nie mam tematow, a jak zaczynam pisac, to okazuje sie, ze jednak cos sie znajdzie, a jak juz sie znajdzie, to "samo" sie jakos "rozciaga"... ;)

Zazdroszcze Polsce pogody, naprawde!!! U nas w zeszlym tygodniu bylo w miare znosnie, raz chlodniej, okolo 22 stopni, raz cieplej - powyzej 25. Mogloby tak zostac, ale gdzie tam...
W sobote byla straszna duchota oraz wilgoc, powietrze doslownie stalo w miejscu, a zolty pylek unosil sie w powietrzu i na tle drzew wygladal niemal jak snieg. Wspolczuje ludziom z alergiami, serio... Nasz podjazd wygladal jak gdyby ktos posypal go sproszkowana, zolta kreda. Za kazdym razem kiedy scieram kurze, sciereczka nie jest szara, tylko zolta. Na stole w kaciku jadalnym w kuchni (pewnie z racji bycia przy duzych, rozsuwanych drzwiach na taras) zbiera sie tego cholerstwa tyle, ze wycierajac go, sama kichalam, a uczulen na pylki nie mam! ;)
I w ten potworny upal (30 stopni) i duchote, sprzatalam chalupe na przyjazd tesciow! Myslalam, ze tam zejde! No, troche przez wlasny upor, bo M. pytal kilka razy czy wlaczyc klimatyzacje, ale z racji, ze juz na tamta noc zapowiadali zalamanie pogody, stwierdzilam, ze bez sensu.

A wieczorem rzeczywiscie, jak lunelo, to pedem lecialam na gore zamykac okna, bo zawiewalo prawie z kazdej strony! Temperatura momentalnie poszybowala w dol, ale w niedziele nie bylo jeszcze tak zle. Nawet na lody wybralismy sie po poludniu! ;) Bylo okolo 20 stopni, ale wial strasznie zimny wiatr. Wybralismy sie do Ikei w poszukiwaniu malej kanapy do "bawialni" dzieci, ktora pelni rowniez funkcje pokoju telewizyjnego. Pokoik nie jest zbyt duzy dlatego chcielismy wstawic tam jakas wersaleczke, na ktorej od biedy ktos moze sie tez przespac. W koncu wzielismy najmniejsza, jaka znalezlismy. M. marudzi, ze niewygodna, ze mala, ze jak na jej rozmiar to za bardzo odstaje od sciany (nozki ma szeroko rozstawione i wystaja poza oparcie), ale kurcze, sama jej nie wybralam! On tez tam byl! ;)

Przy okazji, urzadzilismy sobie "dzien dziecka". Wracajac do domu, wszystkim nam juz porzadnie burczalo w brzuchach, postanowilismy wiec zjechac z autostrady do znajomej pizzerni. A traf chcial, ze obok niej jest lodziarnia. No i coz... Zamowilismy pizze, a podczas kiedy sie piekla, poszlismy na lody, a co!


 Ta ilosc, to najmniejsza, "dziecieca" galka :O





W ten sposob najpierw mielismy deser, a potem obiad. A co tam, czasem mozna. ;)

Za to w poniedzialek... porazka. Ulewny deszcz przez caly dzien i porywajace 10 stopni! Dziesiec!!! Musialam wyciagnac kurtki, ktore ostatnio spakowalam na kemping, ale wczesniej nie pamietam nawet kiedy ostatnio mielismy ubrane! :O Temperatura w domu momentalnie spadla do 18 stopni i kurcze... zimno mi. ;) We wtorek rano wlaczylam w kuchni ogrzewanie, bo ciagnelo mi od kafelkow po nogach i prawie szczekalam zebami.
Tak, jestem potworny zmarzluch. ;)

Co jeszcze? W pracy mam chwilowo taki zapieprz, ze nie wiem jak sie nazywam. Pierwszy raz od roku! ;) Codziennie niestrudzenie podejmuje probe odkopania sie z papierow i codziennie koncze prace z takim samym burdelem na biurku. ;)
Ale nie powiem, dni mijaja blyskawicznie, a wiem, ze taki stan rzeczy nie bedzie trwal wiecznie, wiec ciesze ta nowa rzeczywistowscia. :)
A skoro juz mowa o pracy, to pod nasze okna nadal ciagnie dzika zwierzyna. Na szczescie nie niedzwiedz. Tym razem trafil nam sie roslinozerca, a konkretnie sarenka. :)

Nie wiem, czy dobrze ja widac, bo zdjecie robione przez szybe. Ale to ten brazowy ksztalt mniej wiecej na srodku zdjecia.

Dziwi mnie tylko, ze byla jedna. Zawsze myslalam, ze one trzymaja sie w stadach. Ale moze jej krewniaczki byly gdzies glebiej w lesie. Albo niedzwiedz sie z nimi rozprawil, haha!
Ten czarny humor... ;)
A kilka dni temu, na parkingu, przebiegl mi droge najprawdziwszy SZOP PRACZ! i w sumie nie byloby w tym nic dziwnego, bo zwierzatka te (ladne, ale wredne szkodniki) sa tu bardzo powszechne, tyle, ze zazwyczaj wylaza z nor noca, a wtedy bylo wczesne popoludnie...

Skoro mowa o zwierzakach... Potworki nadal traktuja Maye jak mlodsza siostre, czyli korzystaja z kazdej okazji, zeby sie z niej posmiac. ;) Ktoregos dnia siersciuch, ktory uwielbia klasc sie na grzbiecie, polozyl sie na piankowym jajku z obustronna tasma klejaca. Rezultat? Jajo przykleilo sie jej do grzbietu.

"No cos mam na grzebiecie... Wezcie to!"

Biedna piesa krecila sie w kolko nie rozumiejac skad wzielo sie to "cos", usilowala dosiegnac "intruza" zebami, w koncu jednak z wlasciwia sobie ulegloscia... skapitulowala i polozyla sie zrezygnowana. ;)

 "A trudno, niech sobie siedzi... "

A Potwory zasmiewaly sie do rozpuku!
Biedula ma uczulenie na srodek na kleszcze... :/ W jednym miejscu tak sie drapala, ze zdarla skore az do krwi. Kiedy odpadl strupek, zostal lysy placek, bez siersci. :(
Nie wiem co z tym fantem zrobic. Nie zostawie jej bez kropienia, bo dwa lata temu przeszla borelioze. Po tym weterynarz polecil inny srodek na kleszcze, bo ten, ktory uzywalam wczesniej, ma slaba skutecznosc. Na ten polecony jednak, jak widac Maya ma uczulenie. Az zal patrzec na psiura, ktory caly czas sie drapie...

We wtorek przylecieli moi tescie... O rany!
Przybyli juz tradycyjnie na 3 miesiace! Wyleca na poczatku wrzesnia, kiedy Potworki wroca juz do szkoly. Cale lato z tesciami! Musze szukac jakichs atrakcji, wycieczek, zeby miec pretekst do ucieczki z domu. W tygodniu i tak wiekszosc dnia spedzam w pracy, ale M. pracuje zazwyczaj tez w sobote, wiec czeka mnie pol dnia sam na sam z tesciem i tesciowa. Jak ja to przetrwam? ;)
Juz w srode, pierwszego dnia po przyjezdzie mnie poirytowali (na poczatek leciutko, ale to w koncu pierwszy dzien), bo rano usilowali przejac kontrole nad Potworkami i powtarzali im w kolko (sporo przed czasem), ze "ubierajcie buty, czas wychodzic na autobus, szybciutko, ubierajacie sie!". Dobrze, ze Potworki nie w ciemie bite i odparowywaly, ze mama wie kiedy jest czas wychodzic, a skoro nic nie mowi, to znaczy, ze jeszcze nie pora. ;)
To jednak przedsmak tego, co czeka mnie przez kolejne 3 miesiace. Kiedy zaczna sie wakacje i dzieciaki zostana z dziadkami na caly dzien w domu, ich zycie zostanie calkowicie przez nich zdominowane. Ja i M. bedziemy mieli niewiele do powiedzenia, chyba ze sie ostro postawimy, ale wiem, ze M. tego nie zrobi. On - taki mocny charakter, przy mamusi i tatusiu staje sie znow malym chlopczykiem. :/
Poza tym, przez 3 lata, zapomnialam o wkurzajacych zwyczajach mojej tesciowej.
Na "walke o zmywarke" bylam przygotowana. Tesciowa, ktora w domu sama posiada ten sprzet (tym bardziej nie rozumiem), zmywarke uznaje tylko od swieta. Kazda jedna lyzeczke i jeden kubeczek, natychmiast myje recznie. Nie zaladuje do zmywarki, bo nie i koniec. I machnelabym nawet na to reka, bo to w sumie jej sprawa. Jak chce stac pol dnia nad zlewem i zmywac, to jej wybor. Ale wkurzam sie, bo recznie naczynia nigdy nie beda tak dobrze pozmywane jak w zmywarce. To po pierwsze. Po drugie, tesciowka nie da niczemu wyschnac. Odstawia na suszarke tylko na minute zeby obcieklo, po czym wyciera wszystko szmatka... Ohyda! Po pierwsze, na naczyniach zostaja klaczki ze scierki. Po drugie, znam mojego malzonka i wiem, ze w ciagu dnia ta sama scierka wyciera umyte owoce, a potrafi tez przetrzec nia blat (z czym walcze od poczatku malzenstwa). A tesciowa potem wyciera taka szmata czyste naczynia... :/ Od kilku dni obsesyjnie wiec wymieniam kuchenne scierki na czyste, nawet kilka razy dziennie. Cale szczescie, ze mam ich sporo! ;)
Poza tym, moja tesciowa suszy zuzyte reczniki papierowe do ponownego uzytku!!! Tutaj juz po prostu rece mi opadaja i brak slow na komentarz... Oprocz tego, ze przy kazdej okazji, wyrzucam te suszace sie kupki papieru do kosza. ;)
Coz... Tak jak wyzej. Musze znalezc ucieczke i odskocznie na weekendy. To "tylko" 3 miesiace. Przezylam ich najazd trzy razy, przezyje i czwarty. ;)

W czwartek (dzis) Bi miala w szkole prezentacje na zakonczenie I klasy. Nie wiem dlaczego tutaj nie ma tak jak w Polsce, przedstawien dla rodzicow ze spiewami, tancami, itd. Na zakonczenie przedszkola Potworki mialy cos w tym stylu (chociaz tanca to tam niewiele bylo), ale w szkole juz nic. Bi miala prezentacje na temat tygrysow, przygotowana z kolezanka i kolega. Zabralam do szkoly i tesciow, bo bardzo chcieli zobaczyc przemowe swojej wnuczki. No i pewnie byli ciekawi tej hamerykanckiej placowki. ;)

Najpierw cala klasa spiewala wesola pioseneczke, pt. "Animal boogie"

Prezentacja wyszla bardzo ladnie. Dzieci byly podzielone na grupki 3, 4-osobowe i kazda grupa opisywala inne zwierze. Jestem niesamowicie dumna z Bi! Czesc dzieci byla wyraznie oniesmielona, mowila cicho i niewyraznie, albo bardzo szybko, ucinajac koncowki. Inne gubily sie w polowie, chociaz tekst mialy przed soba. Jeszcze inne "klepaly" swoja czesc szybko, bez emocji i polotu. No i niektore dzieciaki mialy wyrazna wade wymowy, wiec trudno bylo je zrozumiec. ;) Bi mowila z usmiechem, glosno i wyraznie, ladnie intonujac tam, gdzie trzeba. Jesli w wiekiem nie zrobi sie niesmiala, mysle, ze moze w przyszlosci byc bardzo dobra w publicznych przemowach. :)

Tu juz wlasciwa prezentacja - tak, ta dziewczynka jest z Bi w klasie. :D Bi jest wysoka jak na swoj wiek, ale to dziecko jest ogromne! ;)

Nik swoja uroczystosc zakonczenia ma jutro (choc do oficjalnego konca roku jeszcze tydzien). Ciekawe jak pojdzie jemu, bo w przeciwienstwie do siostry, czasem budzi sie w nim niesmialek. ;)

Pomalu ogarniam tez prezenty dla nauczycieli. Tylko dlaczego jest ich az tylu?! :D Wychowawczynie, asystentki wychowawczyn, pani od plastyki pierwsza, pani od plastyki druga, pani od muzyki jedna, pani od muzyki kolejna... Dobrze, ze pana od w-f'u oraz pania od hiszpanskiego Potworki maja ta sama. ;) Oprocz tego jest jeszcze nauczycielka, z ktora Bi miala dodatkowe zajecia w celu podciagniecia tego nieszczesnego czytania, a ktora to pani jest tez nasza sasiadka, wiec ten tego... wypada jej tez podziekowac... No i starsza pani - kierowca autobusu...
Tak naprawde to dla tej calej gromady kupilam tylko po notatniku z cytatem odpowiednim dla profesji. Jedynie dla wychowawczyn zamowilam po zestawie "post-its" z dedykacja oraz po doniczce, do ktorej Potworki maja zasadzic po kwiatku. Tylko najpierw musze sie po te kwiatki wybrac, haha. ;)

Zostal tydzien do konca roku (Potworki ostatni dzien maja 15-ego). A na ostatnie kilka dni wychowawczynie, zamiast odpuscic, jeszcze wymyslaja. U Bi pani napisala, zeby kazde dziecko przynioslo po 19 (tyle jest dzieci w klasie) drobiazgow do rozdzielenia pomiedzy uczniow, zeby uzbierac pozegnalna kupke drobiazgow dla kazdego. Pani Nika zas napisala, ze w czwartek (to jest, kuzwa, przedostatni dzien!) dzieci beda mialy krotkie prezentacje na wybrane przez siebie tematy (Kokusia - "All about trucks"). Maja przyniesc rekwizyty, plakaty, co tam maja ochote.
Zamiast wiec oddychac z ulga, ze wreszcie koniec szkoly, ja bede latac po sklepach szukajac 19-nastu pierdol i malowac (!) dla syna plakat czy cus. :/
Na szczescie to juz ostatnia prosta... :D

I to tyle. :) Coz, tasiemiec to moze nie jest, ale krotkim tez nie da sie tego posta nazwac. ;)