Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 28 stycznia 2022

Pogoda w kratke oraz troche sportu, czyli koniec stycznia

No, prawie koniec; zostalo w koncu jeszcze kilka dni. :D

W sobote, 22 stycznia, Nik mial drugie (i niestety najwyrazniej ostatnie w tym sezonie) zawody plywackie. Z racji, ze mialy sie one odbyc po poludniu, zas Polska Szkola byla nadal na Zoomie i w skroconej wersji, plan byl zeby rano sie normalnie polaczyli na lekcje, a potem Nik mialby godzine przerwy przed zawodami. Potworki podniosly jednak lament (nawet Bi, ktora zadnych zawodow nie miala), ze jak to?! Ze przeciez jak Nik ma wyscigi, to nie powinni miec Polskiej Szkoly! Tlumaczylam, ze spokojnie wyrobia sie i z jednym i z drugim, ale w koncu machnelam reka - a niech sobie te lekcje odpuszcza. W koncu wiecej zawodow ma juz tej zimy nie byc. ;) Ranek byl wiec spokojny i niespieszny, czyli wlasnie taki, jaki powinien byc w sobote. Malzonek byl w pracy, ale wrocil jeszcze przed moim i Kokusia wyjsciem, wiec zostal z Bi, my zas popedzilismy na basen. Bardzo "pedzic" zreszta nie musielismy, bo zawody odbyly sie "wirtualnie", czyli kazda druzyna plywala na wlasnym basenie. Mialam wiec cale dwie minuty jazdy. :D Ponoc druga druzyna ma nadal sporo problemow i ograniczen i nie chcieli goscic przeciwnikow, bojac sie koronki. Trenerzy uzgodnili wiec, ze kazdy poplynie u siebie, a potem mieli porownac uzyskane wyniki. Dziwny uklad, ale to wiedza powszechna, ze przyszlo nam zyc w dziwnych czasach. W kazdym razie, przynajmniej mielismy blisko, bo basen przeciwnikow znajduje sie ponad pol godziny jazdy, a tak to nawet mi sie auto nie zdazylo rozgrzac, a bylismy na miejscu. :D Nik ucieszony i podniecony, lecial jak na skrzydlach.

Kibicuja kolegom :)
 

Liczyl pewnie na kilka latwych wygranych, jak ostatnio. No i sie przeliczyl. ;) Tym razem trener tak ustawil mu wyscigi, ze plywal nie tylko przeciw czarnoskoremu koledze, z ktorym ida zawsze leb w leb i licza sie milisekundy zeby zobaczyc kto wygral, ale jeszcze przeciw mlodemu azjacie, ktorego nie bylo na poprzednich zawodach, a teraz okazalo sie, ze jest bardzo szybki i zostawial wszystkich daleko w tyle.

Zeby nie byc goloslownym - ujecie z jednego z wyscigow. Czy bylybyscie w stanie stwierdzic, ktory doplynal pierwszy?! Tu bedzie sie liczyl refleks w przycisnieciu guzika na stoperze! :D
 

Poki trener nie porowna czasow przeciwnej druzyny, nie bedzie wiadomo na 100%, kto zajal ktore miejsce, ale poki co Nik byl (chyba, bo jak wspomnialam, z jednym kolega przyplywaja w praktycznie tym samym czasie), dwa razy drugi, raz trzeci i jedna sztafete jego grupa wygrala. Oczywiscie panicz spuscil nos na kwinte, ale pocieszalam go, ze najwazniejsze to dac z siebie wszystko, a to nie tylko sa nadal bardzo dobre miejsca, ale jeszcze, co maja powiedziec dzieciaki, ktore zajely 4 czy 5 miejsce?! A zdarzalo sie to i Bi kiedy jeszcze plywala... Mam nadzieje, ze bedzie to dla Kokusia dobra lekcja na przyszlosc. Mlodszy poki co rezygnowac z plywania nie chce, ale nie ma tez ochoty jezdzic na wiecej niz jeden trening w tygodniu, a jest ich az cztery (sobotni juz z gory odpada przez Polska Szkole). Przymykam na to oko, bo ze wzgledu na jego wade postawy, chce zeby plywal chociaz ten raz (a wiem, ze jakbym cisnela na wiecej, to Nik raczej by zrezygnowal z basenu zupelnie), ale mam nadzieje, ze Mlodszy wyciagnie wnioski i przed kolejnymi zawodami zacznie trenowac czesciej. Niestety, plywanie to jest taka dyscyplina, ze jak sie juz pozna style, to szybkosc i wytrwalosc zalezy bardzo od czestotliwosci treningow...

Tu wyscig zabka. Nik jest po prawej. Po lewej plynie wspomniany przeze mnie azjatycki chlopiec, zostawiwszy konkurencje daleko w tyle. ;) Nik w koncu srodkowego chlopca solidniej wyprzedzil i doplynal drugi.
 

Nik wiec sie scigal, a ja bylam kolejny raz wolontariuszem, a ze po ostatnich zawodach stwierdzilam, ze moja rola nie byla taka zla, wiec ponownie zglosilam sie jako "runner". Mierzacy czas stercza cale zawody przy basenie, a notujacy wyniki przy biurku, zawaleni karteczkami z czasami oraz tabelkami i musza porownywac milisekundy oraz zaznaczac zajete miejsca. "Biegacz" jednak ma wiecej swobody. Moglam spokojnie poruszac sie wokol basenu, zrobic moment przerwy zeby nagrac Nika, itd. Zgodnie z nazwa jednak, sporo sie tez musze nabiegac zeby zebrac karteczki z zaznaczonymi czasami i zaniesc je do stolika osob notujacych wyniki. Szczegolnie przy mlodszych grupach, ktore maja krociutkie wyscigi, wiec leca jeden za drugim. W rezultacie, po 3 godzinach krazenia prawie non stop w te i nazad basenu, nogi wlazily mi w tylek i w domu z ulga klapnelam w koncu na fotel. ;) Reszta popoludnia zleciala tak, ze nawet nie pamietam co robilismy, wiec pewnie nic specjalnego. ;)

Weekendowy relaksik :)
 

W niedziele M. mial wolne! Trzeba by to wydrapac na scianie! Pierwszy dzien wolny od 3 stycznia! :D Rano pojechalismy do kosciola, potem po kawe, a pozniej juz planowalismy spokojne popoludnie. Plany troche sie ryply, bo Bi juz ze trzy tygodnie suszyla nam glowe o zaproszenie kolezanki, ale i jej rodzina i my mamy napiete grafiki, wiec ciagle nie moglismy sie zgadac. Tego dnia, kiedy napisalam do sasiadki, odpisala, ze akurat jada na lodowisko. Odpowiedzialam, ze bedziemy w domu jakby A. miala ochote potem wpasc sie pobawic, ale po cichu liczylam, ze juz tego dnia nie da rady. ;) W miedzyczasie napisala mama kolegi Nika, czy Mlodszy ma ochote sie pobawic. Przy tym tak zesmy sie dogadaly, ze ja bylam pewna ze H. przyjedzie do nas i potem sie zdziwilam kiedy kolega zapukal do drzwi i oznajmil, ze przeciez Nik mial jechac do nich. ;) Zadnej z nas nie robilo roznicy gdzie chlopaki zostana, ale ostatecznie Mlodszy pojechal do nich. To oznaczalo z kolei, ze ktos musial go odebrac, wiec nici z zaszycia sie w chalupie. ;) W czasie kiedy Nik byl u kolegi, sasiadka napisala, ze kolezanka Bi jednak da rade przyjsc, z siostra na doczepke. Ech... A juz sie cieszylam, ze mozna bedzie spokojnie polazic w gaciach. :D Dziewczyny przyszly, po chwili M. przywiozl tez Kokusia, ale cala czworka byla nadzwyczaj spokojna. Dzieciarnia dorasta, bo nawet najmlodsza dziewczynka skonczyla juz 8 lat. Kiedys najlepsza zabawa to bylo dzikie ganianie gora - dol po domu, przy akompaniamencie wrzaskow. Teraz zaszyli sie w pokojach Potworkow i nie wiedzialabym nawet co robia, gdyby nie to, ze Bi przyszla spytac czy moze przebrac sie w legginsy, bo uczy kolezanki wygibasow z gimnastyki. Nie wiem jak Nik wpasowuje sie w ten babiniec, ale nie narzeka. Zawsze chetnie do nich chodzi, a i teraz, jak tylko wszedl do domu, zaczal nawolywac mlodsza sasiadke. ;) Dopiero pod koniec, niewiadomo dlaczego, starsze dziewczyny rozsiadly sie przy kuchennym stole, a Nik i mlodsza panna, na schodach. Poniewaz na dole mamy otwarty plan domu, wiec dzieciece rozmowy i chichoty troche jednak irytowaly i przeszkadzaly... Tata przyjechal po dziewczyny dopiero przed 18, a tu jeszcze trzeba bylo wykapac Potworki i szykowac sie na kolejny dzien. Przygotowania zaczelam juz wczesniej, ale musialam jeszcze zapakowac wszystkie narciarskie akcesoria Kokusia, nie mowiac juz o samych nartach i kijkach. Kolejnego dnia czekala bowiem Mlodszego znow wycieczka na stok.

Poniedzialek zaczal sie od lekkiego biegu, bo musialam wyszykowac i Potworki i siebie, zeby po ich odwiezieniu do szkol, pojechac prosto do pracy. Na szczescie, dzieki temu ze wiozlam dzieciaki (zeby za jednym zamachem odstawic tez sprzet Kokusia), poranna bieganine moglismy zaczac pol godziny pozniej. ;) W pracy nerwowo, bo jedna z wazniejszych laborantek, odpowiedzialna za trzy testy przy produkcji probek, ma w domu siedlisko koronki. I maz i obie corki pozytywne. Ona poki co negatywna, ale to bylby cud gdyby sie nie zarazila. A w piatek miala zaczac testy, bo w poniedzialek musimy zebrac komoreczki dla kolejnego pacjenta... Najlepsze, ze ona i jej maz wzieli i szczepionki i dawke przypominajaca, obie corki rowniez zaszczepione i prosze. Na tyle zdaja sie te szczepienia. ;) Szczescie w nieszczesciu, akurat tego dnia rozpoczal prace nowy facet. Ma on doswiadczenie w dwoch testach, ktore dotychczas przeprowadzala tamta babka, tyle, ze nie na naszych probkach, ktore sa dosc specyficzne i nie na naszym sprzecie. Szef zarzadzil natychmiastowe szkolenie, pod wirtualnym nadzorem tamtej laborantki, tyle ze maja na nie, bagatelka, trzy dni. Bez presji, c'nie? :D W kazdym razie, stracilismy poprzedniego pacjenta kiedy w grudniu zdechly nam komoreczki, a teraz znow wszystko stanelo pod znakiem zapytania, wiec atmosfera jest dosc nerwowa... Dodatkowym stresem jest to, ze w miedzyczasie musimy zaczac produkcje dla kolejnego pacjenta, bo teraz beda nam leciec co dwa tygodnie... Stres glownie dla laborantow oczywiscie, ale udziela sie wszystkim. 

Z ulga wyszlam wiec o godzine wczesniej, wpadlam do domu przebrac sie w kilka dodatkowych warstw i popedzilam na stok. Tam szybko zostalam oddelegowana do pomocy dzieciakom wypozyczajacym sprzet, co wcale nie bylo mi na reke, bo ta grupa jest kompletnie nieogarnieta. Nie mowie juz, ze sami butow narciarskich nie zaloza bo to wcale nie takie latwe, ale im trzeba przypominac np., ze musza ubrac grubsze skarpety! Ba! Nawet, ze kurtke przeciez potrzebuja! Torby, plecaki, obuwie zostawiaja rzucone na srodku i trzeba paluszkiem pokazywac, ze maja to wsadzic do szafek... Ogarniecie calej gromady zajelo wieki, a Nik i jego kumpel juz w tym czasie przebrali sie i czekali na mnie przytupujac z niecierpliwosci. ;) Niestety, glowna opiekunka musiala jeszcze zalatwic przepustki dla rodzicow, co tez zajelo dluzsza chwile. Chlopaki wyszli na zewnatrz zeby sie nie spocic i przez okno dawali mi znaki na migi zebym sie pospieszyla, na co ja musialam rowniez gestami pokazywac, ze nadal czekam i nie, nie mam pojecia ile jeszcze. ;) Przez to, jazde zaczelismy ze sporym opoznieniem, ale moze to dobrze, bo tego dnia dosc szybko potwornie zaczely bolec mnie miesnie ud. Nie mam pojecia z czego to wynika, bo dwa tygodnie temu jezdzilam bez problemu i cieszylam sie, ze wycwiczylam nogi (taaa... :D). Podejrzewam, ze winowajaca mogly byc warunki. Poprzednim razem stok dopiero co otworzyli, naturalnego sniegu bylo tyle co kotek naplakal, wiec cala warstwa to bylo to, co wypluly armatki. Bylo bardzo zimno, wiec wyprodukowany snieg byl sypki i miekki. W ciagu poprzednich dwoch tygodni jednak, temperatury skakaly i raz mielismy solidna odwilz, a za chwile mrozy. Padal lekki snieg, ale padal tez snieg z deszczem i marznacy deszcz. To zas sprawilo, ze tym razem szlaki byly solidnie oblodzone. Po zmroku jest tam ciemnawo, a ja slepa, powierzchnia nierowna, bo albo lod albo kupy sniegu (zsuniete z lodu), wiec podejrzewam, ze bylam bardziej spieta, niepewna i odruchowo mocniej zaciskalam miesnie.

Znow w swoim zywiole...
 

Chlopcy jednak ponownie dobrze sie bawili, wariowali, scigali i tylko niepocieszeni byli, ze nie dalam sie namowic na najtrudniejsze, czarne szlaki. ;) No dziekuje, wystarczyl mi lod na tych srednich, az boje sie myslec, jak wygladaly te o najwyzszym stopniu trudnosci... Mlodziaki namawiali mnie, ze oni pojada czarnym, a ja niebieskim i spotkamy sie na dole, ale tu tez stanowczo zaprotestowalam. Koledze Kokusia przy najlzejszym upadku wypinaly sie narty. Zreszta, tego dnia (zapewne przez lod) zaliczyl cala mase upadkow. Oczami wyobrazni widze jak G. sie przewraca, narta leci mu niewiadomo gdzie i zjezdza cala gorke na tylku. Albo jak cos inngo sie wydarzy i obaj utkna gdzies na szlaku, a ja bede stala pod wyciagiem zastanawiajac sie, co sie dzieje... Wystarczajaco wystraszyl mnie w poniedzialek Nik. Jak zwykle, chlopaki pojechali przodem i zanim pokonalam pierwsze wieksze wzniesienie, dawno znikneli za zakretem. Norma. ;) Pedze dalej, mijajac innych narciarzy, az natknelam sie na figurke machajaca do mnie w daleka. Okazalo sie, ze to kolega Kokusia, ktory pyta mnie, gdzie jest Mlodszy, bo jechal tuz za nim, a teraz znikl. :O Mowie, ze go po drodze nie widzialam, a G., ze nie widzial zeby Nik go mijal. No pieknie. Stoimy tam, przygladajac sie uwaznie innym narciarzom, kontemplujac co robic. Zaczelam zastanawiac sie, czy mozliwe, ze Mlodszy stracil kontrole i wjechal gdzies w drzewa? Zjechalismy w koncu kawalek nizej, gdzie za ostatnim pagorkiem widac w dole wyciagi. Patrze, stoi tam cos jakby Nik, przy siatce ostrzegajacej "slow". Oczywiscie ja malo co widze, bo ciemno i daleko, ale pokazuje G. i bingo! Okazalo sie, ze Mlodszy go jednak wyprzedzil, ten nie zauwazyl i spanikowal, straszac przy okazji mnie. :D Przerwa obiadowa to tez najlepszy czas na wyglupy.

Wracajac do (z braku lepszej nazwy) kurortu, chlopcy znalezli taka "ogromna" gore, z ktorej zjezdzali w samych butach, bo to taaaka zabawa :D
 

Juz kolejny raz Nik nie zjadl praktycznie nic poza frytkami, bo zamiast jesc, papla i podskakuje na krzesle. ;) Poza tym, musialam zaplacic za jakas dziewczynke, bo zapomniala pieniedzy (to jedna z tych "wypozyczalniowych" gap, wiec kto wie, moze zgubila ;P), a moj syn wypalil na glos czy za nia zaplace. No i co mialam zrobic? ;) W nastepnym tygodniu Nik bedzie na nartach sam, wiec mam nadzieje, ze w razie czego, jakis rodzic tez mu pomoze (choc kase to mam nadzieje, ze Mlodszy upilnuje ;P)...

A w czasie, kiedy ja z Kokusiem szusowalam, M. wraz z Bi rozebrali choinke. Wraz z nia, zniknely z salonu ostatnie slady Swiat. Jeszcze tylko w jadalni i na stole kuchennym mam swiateczne serwetki, ale w ten weekend wrzuce je juz do prania i wyciagne zwykle. :/

Wieczorem Nik padl jak kon po westernie, a kiedy zeszlam na dol po czytaniu dzieciakom, okazalo sie, ze sypie snieg. W ciagu godziny nasypalo jakies 2 cm i liczylam na opoznienie lekcji, bo tez padnieta bylam po tych nartach. Niestety, kiedy kladlam sie o 23:30, snieg juz przestawal padac i choc zapowiadano dalsze przelotne opady w nocy, jednak chyba nas ominely, a dodatkowo odsniezarki zdazyly drogi porzadnie oczyscic. Nie bylo wiec zmiluj, trzeba bylo zrywac sie do roboty i szkoly z samego ranka. ;) Niestety, wtorek to byl jeden z tych irytujacych ostatnio dni z jednodniowa odwilza. W weekend byla temperaturowo Arktyka, wponiedzialek caly dzien -1, a we wtorek temperatura podskoczyla do +4, snieg ktory spadl stopnial i zostawil wszedzie mokre nawierzchnie, zas na kolejne dni znow zapowiadano Antarktyde... :/ Juz moglaby sie ta glupia pogoda zdecydowac... A najlepsze, ze reszta tego tygodnia miala byc zimowa, a w przyszlym zapowiadaja wiosne i nawet  10 stopni! :O To dopiero bedzie szok dla organizmu... W kazdym razie, wtorek uplynal rodzicom w robocie, a dzieciakom w szkolach. Po poludniu M. napalil w kominku i grzali z Kokusiem dupki, a ja z Bi pojechalysmy na gimnastyke. Panna poszla cwiczyc, a ja spedzilam godzine na plotach z kumpela. ;) Poza zwyczajowym zrzedzeniem na mezow i dzieci, zastanawialysmy sie tez czy w sobote bedzie Polska Szkola i w jakiej formie. Jesli stacjonarnie, to umowilybysmy sie na kawke, jesli na zoomie, to znow nam kawa przejdzie kolo nosa. ;) Dodatkowo, na sobote zapowiadana byla wieksza burza sniezna i choc zostalo jeszcze kilka dni, to moglo byc tak, ze szkola pominie nawet ten zoom i zrobi dzieciom "snow day", na wzor hamerykanckiej. Wiem, ze Potworki bylyby na to jak na lato, ale moja kolezanka zzyma sie, ze nie zaplaci im za semestr, jak beda sobie tak odwolywac (zaraz po Swietach odwolali z powodu opadu sniegu, ktory spadl dwa dni wczesniej), albo przenosic na zoom (gdzie lekcje obciete sa o polowe). ;) No, ale wtedy to byl dopiero wtorek i nasze dywagacje byly mocno na wyrost, wiec stwierdzilysmy po prostu, ze bedziemy w kontakcie.

Zgodnie z zapowiedziami, srode rozpoczelismy z temperatura -9, a i w srodku dnia podniosla sie ledwie do -5. Lodowaty wicher sprawial, ze wydawalo sie jeszcze zimniej... Na szczescie poprzedniego dnia bylo na tyle cieplo i slonecznie, ze drogi, podjazd oraz chodniki zdazyly porzadnie wyschnac, wiec mozna bylo isc na autobus bez ryzyka wybicia zebiszczy. :) Przed jazda do pracy musialam podjechac jeszcze do biblioteki zeby oddac ksiazke Bi bo juz dostalam maila z przypomnieniem. Przy okazji wzielam dla Kokusia kolejna czesc opowiesci, ktora czytamy przed snem. Co prawda zostalo jeszcze sporo rozdzialow, ale jak juz tam bylam... ;) Potem praca, gdzie nadal dalo sie odczuc napiecie, a po poludniu Nik na basen. Tak jak w zeszlym tygodniu, zawiozl go M., ale ze chcial dluzej pocwiczyc, to predko pomoglam Bi wziac prysznic i pojechalam odebrac syna.

Nawet cieszy mnie to odbieranie Kokusia, bo przynajmniej moge podejrzec trening ;)
 

Dzieci bylo jakos podejrzanie malo (czyzby sprawka koronki? ;P), a trener nadal nie dostal wynikow przeciwnej druzyny, wiec nic specjalnego sie tam nie dzialo. Prognozy, ktore rano zapowiadaly na sobote do pol metra sniegu, w czasie dnia zeszly na 30 cm, potem 20, a wieczorem juz tylko 7. :D

Czwartek przywital -12 stopniami na termometrze. Nie wiem jaka byla temperatura odczuwalna kiedy czekalam z Potworkami na autobusy, ale bylo ziiimno... ;) Kiedy dzieciaki odjechaly, popedzilam z ulga do cieplej chalupy i calkowicie zignorowalam Maye, ktora przyniosla mi pileczke, liczac na jakies rzucanko. ;) No dziekuje, nie przy takich temperaturach... Po pracy pojechalam na tygodniowe zakupy spozywcze i... sie zdziwilam. Sporo polek pustych, normalnie jak na poczatku pandemii, kiedy ludzie rzucili sie robic zapasy, z ta roznica, ze tym razem papier toaletowy akurat byl. :D Ale owoce wymiecione, brak smietanki do kawy, jajek od kur z wolnego wybiegu, niektorych chrupek do mleka, a nawet ketchupu! :O Tak, zapowiadali burze sniezna na sobote (przypominam, ze bylo dwa dni wczesniej), ale na tamten czas w naszych okolicach przewidywane ilosci sniegu byly naprawde znikome. No ale juz dzien wczesniej, w srode, jedna ze stacji telewizyjnych powtarzala, ze w czwartek po poludniu temperatury maja byc znosniejsze i ze to bedzie doskonaly, sloneczny dzien na przygotowanie na sniezyce. Najwyrazniej ludziska wzieli to sobie bardzo do serca, a ja zastanawiam sie, dlaczego akurat czwartek? Co bylo nie tak z piatkiem? Mial byc pochmurny, ale nadal bez sniegu, a za to cieplejszy, bo z temperaturami okolo zerowymi! W kazdym razie nie dostalam czesci rzeczy z mojej listy i bede musiala podjechac do innego supermarketu, zeby uzupelnic produkty. Ale to juz raczej jak minie szalenstwo z sobotnia sniezyca. Hamerykanie sa po prostu posikani kiedy prognozy zapowiadaja jakiekolwiek wieksze zawirowania pogodowe i robia zapasy jakby mieli utknac w domu na conajmniej miesiac... Nie musze chyba dodawac, ze w 99% prognozy sa mocno na wyrost? ;) Kolejna irytacja zwiazana z zapowiadana burza sniezna, wiazala sie z Polska Szkola. Ta zdecydowala sie zajecia... odwolac! Normalnie wykrakalam to podczas mojej wtorkowej rozmowy z kumpela! :D Mimo, ze spodziewalam sie, ze moga cos takiego odwalic, nie zmniejsza to mojej frustracji. Dwie poprzednie soboty, zajecia odbyly sie przez Zoom. To nie mogli pociagnac Zooma jeszcze trzeci tydzien?! Ciekawe co wymysla za tydzien, bedzie to bowiem ostatnie spotkanie przed 2-tygodniowa przerwa i jakos nie wierze, ze beda chcieli dzieci ciagnac do szkoly na jedne zajecia (chociaz z nimi nic nie wiadomo)...

I nadszedl piatek. Przez wieksza czesc ranka padal snieg, ale tylko przykryl gdzieniegdzie powierzchnie. Na noc oraz kolejny dzien zapowiadaja jakis armageddon, a co bedzie, zobaczymy. ;) Tak naprawde to dopiero kiedy burza sniezna nadejdzie i przejdzie, bedzie wiadomo ile sniegu nasypie. Kazda strona z prognoza pokazuje tak naprawde inne numery i rozstrzal jest calkiem spory. Wiadomo jednak, ze ma byc lekki mroz, wiec snieg napada leciutki i latwy do szuflowania. Na wszelki wypadek jednak, po pracy M. wytaszczyl z szopki odsniezarke, nalal do niej benzyny i sprawdzil czy dziala, bo w tym roku jeszcze jej nie uzywal. Snieg padal co prawda kilka razy, raz nawet spadlo go calkiem sporo, ale malzonek uznal, ze da rade lopata i ze to swietna gimnastyka. No, okeeey... :D Przyniosl tez zapas drewna do kominka, zeby starczylo i na dzis i jutro i nie trzeba bylo po nie biegac pod szopke.

Kominek odzyskal co prawda swoj "pozaswiateczny" wyglad, ale rozpalony sprawia, ze pokoj jest tak samo przytulny :)
 

Poza tym jednak, cala ta sniezyca jest zupelnie bez sensu, bo od srody do piatku w nastepnym tygodniu, mamy miec temperatury 8-11 stopni. Do tego deszcz, ktory snieg szybko zmyje. Ale przynajmniej w poniedzialek chlopaki beda mieli swietne warunki na stoku do szusowania i strasznie zaluje, ze akurat tego dnia mnie tam nie bedzie... :/

piątek, 21 stycznia 2022

Mija styczen

W sobote 15 stycznia, Polska Szkola odbyla sie za pomoca Zoom'a. Pisalam juz wczesniej, ze bylo mi to na reke, a jak jeszcze rano okazalo sie, ze jest -17 stopni, to w ogole dziekowalam niebiosom. ;) Mimo radosci, ze nie musze ruszac sie z cieplej chalupy, przewidywalam jednak problemy "techniczne" i nie pomylilam sie. Plan byl zeby Potworki polaczyly sie na lekcje na swoich szkolnych Chrome book'ach, ale na wszelki wypadek wzielam tez kompa z pracy, z racji, ze moj osobisty laptok ma zepsuta kamere. I cale szczescie! Bi zdolala sie polaczyc, choc tez nie obylo sie bez lekkiego cisnienia i problemow. Mimo, ze laczylam sie wedlug instrukcji nauczycielki, wyskakiwalo mi, ze spotkanie jest tylko dla autoryzowanych osob. Koniec koncow, okazalo sie, ze dziecko jest madrzejsze od matki, bo Bi cos tam kliknela i zdolala sie polaczyc. Instrukcje nauczycielki mozna bylo wiec o kant doopy rozbic. ;) Gorzej bylo z Kokusiem, ktory akurat na ten dzien, zdolal sobie zepsuc szkolny komputer. :O Tak wlasciwie to w sobote jeszcze nie wiedzialam na 100% czy go zepsul, ale fakt, ze Mlodszy pozwolil mu sie kompletnie rozladowac, chrome book padl i juz sie nie wlaczyl... Nik oczywiscie zaskoczony, bo kiedys tak mu sie w szkole stalo i jego pani udalo sie go wlaczyc. Hmmm... Moze pani zna magiczne sztuczki, ale zarowno ja, jak i Mlodszy poleglismy. Spuscilam synowi ostra zje*ke, bo skoro wie, ze kiedy komp mu sie rozladuje to nie chce sie wlaczac, to dlaczego, do cholery, nie pilnuje zeby go regularnie ladowac?! Ale nie, Nik to jest kurna krolewicz, przyzwyczajony, ze mamusia i tatus wszystkiego za niego przypilnuja i zalatwia... Rece opadaja. :/ Tu wlasnie przydal sie moj komp z pracy, choc ten jest mocno przeladowany i wiecznosc zajmuje mu zeby sie zalaczyc, wiec Mlodszy polaczyl sie z klasa z kilkunastominutowym opoznieniem. Coz, pierwsze sliwki robaczywki.

Oto zdolnosci matki w robieniu zdjec. Pstrykalam na szybko, bez dokladnego spojrzenia i prosze, syn zasloniety lampa :D
 

Nie tylko moje dzieciaki mialy problemy. Corka kolezanki z kolei nic nie slyszala. Moja kumpela jeszcze mniej technicznie ogarnieta niz ja, wiec ani nie zdolala naprawic, ani podlaczyc sluchawek, malzonek jej z domu wybyl, ja przez telefon za bardzo pomoc nie moglam i jej cora w koncu na lekcje sie nie polaczyla. Tak to jest z ta Polska Szkola... Tyle ceregieli zeby przeniesc lekcje na Zoom na dwie soboty. 

Tu tez zdjecie pstrykane cichcem, ale chociaz dziecko widac ;)
 

Tak swoja droga to kombinuja jak kon pod gore. Lekcje przelozone na Zoom z powodu licznych zachorowan na koronke, ale przeciez klas w tej szkole jest okolo dwudziestu! Chyba nie powiedza mi, ze wszyscy nauczyciele sa chorzy?! Rozumiem, ze te klasy, gdzie kadra jest na kwarantannie, musza przejsc na nauke zdalna, ale reszta powinna chodzic normalnie do szkoly! Cos mi tu podejrzanie smierdzi, tylko jeszcze nie wiem co. ;)

W kazdym razie, reszte dnia spedzilam na wstawianiu, suszeniu i skladaniu prania, myciu podlog na dole i w piwnicy oraz ogolnym odgruzowywaniu. Temperatura w dzien nie podniosla sie powyzej -11 stopni, wiec nie ruszalismy sie z chalupy (poza M., ktory byl oczywiscie rano w pracy), a wieczorem grzalismy dupki przy kominku. ;)

Kominek nadal swiateczny, bo zawsze szkoda mi tej atmosfery i przeciagam chowanie dekoracji ile sie da :)
 

Niedziela przywitala nas ponownie siarczystym mrozem. Malzonek twierdzil, ze kiedy nad ranem wyjezdzal do pracy, bylo -16. Gdy ja z Potworkami wstalam bylo "juz" -10. ;) Po powrocie M. z roboty pojechalismy do kosciola, a potem tradycyjnie po kawke.

Zahaczylismy tez o galerie handlowa (odebrac zamowienie), ktora zawsze stanowi dla Potworkow niezla rozrywke - tu przejazdzka oszklona winda; Nik mial niezlego cykora, choc tego po nim nie widac :D
 

Temperatura w ciagu dnia piela sie pomalu w gore i po poludniu osiagnela zawrotna wartosc -3 stopni. Uznalam, ze to wystarczy aby pojechac na lyzwy. ;) Dzieciaki wyrazily chec, choc potem wzdychaly ciezko kiedy kazalam im zalozyc ocieplane spodnie.

Temperature mozna ocenic po rumianych policzkach oraz noskach "na Rudolfa" :D
 

Oczywiscie, matka nie pomyslala, ze mlodziez jednak inaczej odczuwa temperature, bo ubrani bylismy w tyle samo warstw i mi bylo w sam raz, a Potwory narzekaly, ze im za goraco. I jeszcze Kokusia moge zrozumiec, bo zapierniczal po lodzie niczym wyscigowka, slalomem miedzy ludzmi, wiec mial prawo sie zgrzac. Bi jednak tego dnia jezdzila niczym mimoza, oniesmielona tlumem, wiec nie miala nawet jak sie mocniej rozgrzac. Znow bowiem na lodowisku bylo zatrzesienie ludzi. Ostatnio tlumaczylam to sobie tym, ze jest okres swiateczny, wiele osob ma wolne, wiec korzysta. Tym razem nie mam pojecia czym wytlumaczyc taka ilosc, chyba, ze dlugim weekendem... Jazda byla wiec dosc ciezka, bo caly czas trzeba bylo jezdzic zygzakiem, wymijajac wolniejsze osoby. Po jakims czasie jednak zaczelo sie robic pusciej, a Potworki oswoily sie z lodem na tyle, zeby zaczac kombinowac. Jezdzili sobie na jednej nodze, podskakiwali, a ja patrzylam z zazdroscia, bo samej mi tego dnia cos nie szlo.

Nik na jednej nodze, szkoda tylko, ze tylem ;)


A tu Bi, na szczescie przodem...

Kilka razy lekko sie poslizgnelam i prawie stracilam rownowage, wiec potem juz jezdzilam bardzo zachowawczo. ;)

Troche slabo to widac, wiec musicie uwierzyc mi na slowo, ze Bi sie tu nie potknela i nie leci na twarz, tylko podskoczyla ;)
 

Po powrocie do domu, goracy rosol dzieciaki wciagnely doslownie nosem, a ja z rozkosza zasiadlam przy kominku, ktory zdazyl rozpalic M. Nie mowiac juz o tym, ze niesamowicie relaksujaca byla mysl, ze kolejnego dnia nie trzeba sie zrywac skoro swit do pracy. ;)

Poniedzialek byl dniem M. L. Kinga, wiec szkoly oraz wiele urzedow bylo zamknietych. No i moja praca tez. ;) W koncu mielismy dzien, gdzie mozna bylo sie wyspac do oporu, jesc sniadanie godzine (to Nik) i chodzic w pizamach do poludnia (oba Potworki), bo nie trzeba bylo szykowac sie ani do Polskiej Szkoly ani kosciola. Co prawda jesli o Polska Szkole chodzi, to nawet Bi sie wycwanila i w sobote stwierdzila, ze wlasciwie to moze ubrac tylko bluzke, a dol zostawic od pizamy, bo i tak nikt go nie widzi. :D Pogoda ostatnio szaleje i nie moze zdecydowac sie jaka mamy pore roku, wiec tego dnia nadeszla solidna odwilz. Jeszcze w niedziele wieczor, kiedy kladlam sie spac, bylo -4 na termomentrze, padal snieg i juz go osiadlo na jakies 2 cm. Bawiac sie ustawieniami nowego telefonu, pstryknelam nawet fote. ;)

A moglo juz zostac tak ladnie...
 

Rano jednak bylo juz +3 i to co napadalo w nocy, wlasnie pod wplywem deszczu, zmienialo sie w wodnista ciape. W koncu temperatura doszla do +6 stopni i nawet momentami przebijalo slonce (na przemian z opadami deszczu, a po poludniu sniegu; pogoda niezdecydowana niczym kobieta!), choc nie zdolalo stopic tego mokrego paskudztwa. Malzonek musial odsniezyc, ale powierzchnie pozostaly mokre, a na noc mial scisnac znowu mroz... Z racji malo zachecajacej aury, zostalam z Potworkami w domu i musze przyznac, ze dzien byl tak nudny, ze nawet dzieciaki z entuzjazmem zabraly sie za odkurzanie i mycie podlog w swoich pokojach. To sie nazywa desperacja... :D Przyjechal tez do nas dziadek, ktory bardzo sie zdziwil, ze tyyyle mamy sniegu, bo u niego (a mieszka zawrotne 14 minut autem od nas) nic nie zostalo od poprzedniej sniezycy, a w miniona noc spadlo tylko tyle, ze samo wszystko stopnialo. To az niesamowite, ze taka moze byc roznica miedzy sasiadujacymi miejscowosciami...

Tak jak sie obawialam, we wtorek rano nasz podjazd to byla slizgawka. Poprzedniego dnia M. odsniezyl dopiero okolo 14, wiec asfalt nie zdazyl przeschnac do wieczora. W nocy przyszedl zas mroz i rowno skul lodem wszystkie mokre powierzchnie. Chodniki zreszta lepiej nie wygladaly i trzeba bylo isc baaardzo ostroznie. Nik, ktory zanadto sie rozpedzil, zaliczyl glebe, ale na szczescie wyladowal na plecaku. ;) O dziwo, autobusy przyjechaly o czasie, a spodziewalam sie opoznienia szkol. Taka niespodzianka. Po trzech dniach wzglednej laby, Potworki wstaly w wisielczych humorach. Bi w ogole wiekszosc ranka chodzila ze lzami w oczach, ze "ona nie chce do szkoly, wolalaby juz isc do pracy (to na moje stwierdzenie, ze ja nie chce do pracy, ale nie mam wyjscia :D), ze nienawidzi autobusu i nie chce nim jechac", itd. Coz, tak to bywa po przedluzonym wolnym... Na "szczescie" kolejny dlugi weekend dopiero za 5 tygodni, chyba ze w miedzyczasie sypnie sniegiem i Potworki zalicza jakis "snow day". :) Po pracy okazalo sie, ze mimo calodziennego przymrozku, slonce zdolalo jednak stopic troche z kupy sniegu obok garazu. Cieknaca woda utworzyla spora warstwe lodu na podjezdzie. Kiedy probowalam wjechac do garazu, zarzucilo mi auto i o maly wlos, a walnelabym w sciane. Na szczescie obylo sie bez takich sensacji. ;) Mentalnie tkwilam w poniedzialku, wiec musialam sobie przypominac, ze byl juz wtorek i trzeba zabrac Bi na gimnastyke. Panna nadal jezdzi z entuzjazmem, wiec chociaz odpadlo mi przekonywanie i negocjacje. Starsza sobie pocwiczyla, a ja jak zwykle spedzilam godzine na plotach z kolezanka. Wiwat gimnastyka! :D

Sroda byla kolejnym dniem, ktory udowodnil, ze pogoda jest ostatnio kompletnie nieprzewidywalna. Juz nie mowie nawet o prognozach na np. tydzien, kiedy opady sniegu pojawiaja sie, znikaja, po czym znow wskakuja tego samego lub innego dnia. Nawet jednak z dnia na dzien, meteorolodzy nie sa w stanie przewidziec co sie bedzie dzialo. Mialo byc troche slonca rano, ale potem sie zachmurzyc. Faktycznie, z rana slonce przebijalo sie przez chmury, ktore jednak potem wiatr kompletnie rozgonil i przez reszte dnia mielismy piekne, lazurowe niebo. W jednym sie nie pomylili - mialo nadejsc solidne (choc jednodniowe) ocieplenie i nadeszlo. Zapowiadane bylo jednak 5-6 stopni, a temperatura podniosla sie do 8! Wynikalo to zapewne z wiekszej ilosci slonca niz przewidziano... Snieg, ktory nadal gdzieniegdzie lezal, topnial w oczach, tymczasem na noc znow zapowiadali gwaltowne ochlodzenie, wiec ponuro przewidywalam, ze dojscie na autobusy kolejnego ranka, to bedzie ekspedycja na szczyt lodowca. :) Dodatkowo, na noc zapowiadano opady sniegu, ale tu doslownie kazda strona pokazywala inna ilosc oraz czas opadu. Nigdzie jednak nie pokazywano armagedonu, wiec machnelam reka i nawet nie bralam kompa z pracy... Oczywiscie majac swiadomosc, ze moge utknac w chalupie i byc zmuszona do wziecia dnia z urlopu. Ryzyk - fizyk, choc bylam pelna optymizmu, jak nie ja. :D Po poludniu Nik mial trening plywacki. Ojciec zabral go na basen, ale ze chcial zostac dluzej na silowni, to odebrac pojechalam go ja.

Nik lapie oddech przed ponownym odepchnieciem sie od scianki

W miedzyczasie Bi zdazyla wziac prysznic, wiec nie chcialam jej ciagnac, a ze to raptem dwie minutki autem, stwierdzilam, ze nic jej sie nie stanie jak zostanie sama na te 20 minut z hakiem. Zostawala zreszta z psem, choc nie wiem kto tu kogo mial pilnowac, Maya to bowiem nie tylko straszny tchorz, ale jeszcze siersciuch, ktory kocha kazdego "ludzia" i kazda osobe wita jak najlepszego przyjaciela. :D W koncu jednak nic sie nie zadzialo i wrocilam z Kokusiem do nadal - stojacej chalupy i calej i zdrowej corki. Oraz psa. ;) Wieczorem w wiadomosciach zaczelo sie pojawiac coraz wiecej ogloszen o zamknieciu szkol lub opoznieniu lekcji kolejnego dnia. Z naszego miasteczka oczywiscie ciiisza... Jak zwykle czlowiek kladl sie spac nie wiedzac na czym stoi. :/

W nocy spalam kiepsko, czesto sie wybudzajac i okolo 5 zbudzil mnie zaswiecony telefon. Spojrzalam i oczywiscie - sms ze szkol. Ku mojemu zdumieniu, zamknieto je na ten dzien kompletnie (to tyle z mojego optymistycznego nastawienia ;P)! Skoro juz sie obudzilam, to wstalam do lazienki i wyjrzalam przez okno. Bylo za ciemno zeby cos dokladnie zobaczyc, ale zdolalam dojrzec, ze podjazd byl mokry, ale calkowicie czarny. Czyli snieg jeszcze nie padal. Porzadnie mnie to zirytowalo, ale coz robic, przestawilam budzik i poszlam spac dalej. Rano okazalo sie, ze sniegu napadalo tylko na tyle zeby przykryc powierzchnie, a i to niedokladnie. Zamkniecie szkol bylo wiec mocno na wyrost! :/ Poniewaz drogi wydawaly sie ok, a przy okazji widzialam wywrotki sypiace sol nawet na naszej malej osiedlowej ulicy, uznalam, ze nie moze byc tak zle zeby nie dalo sie wyjechac. Dalam wiec Potworkom sniadanie, po czym zarzadzilam szybka wycieczke do pracy, zeby zabrac kompa i moc pracowac reszte dnia z domu. :D Przy okazji obiecalam sobie, ze teraz bede brala laptopa ze soba, chocby zapowiadali 1 cm sniegu, tak na wszelki wypadek. ;) Zeby bylo smieszniej, juz okolo 11 snieg przestal proszyc, a w poludnie wyszlo slonce. Temperatura, ktora miala od rana gwaltownie spadac, zatrzymala sie na -1 stopniu i ani myslala dalej isc w dol. Drogi momentalnie wyschly, wiec autobusy szkolne mogly z powodzeniem przejechac, no ale... Potwory byly oczywiscie przeszczesliwe mogac pokisic sie w chalupie, a i ja, jak juz mialam kompa i wiedzialam, ze nie musze wykorzystywac dnia z urlopu, szczegolnie nie narzekalam. Dzien zlecial wlasciwie niewiadomo kiedy. Troche siedzialam w plikach z pracy, troche ogarnialam (to ogarnianie to taka domowa niekonczaca sie opowiesc ;P), troche dokarmialam potomstwo. Ono zas odkrylo na nowo dlugopisy 3D, ktore dostali na Mikolajki, a ktore potem wyladowaly w czelusciach ich pokoi nie ruszane.

Tylko dlaczego musieli sie z tym rozlozyc akurat na blacie kuchennym?
 

Tego dnia odszukali je ponownie i sporo czasu spedzili tworzac trojwymiarowe ksztalty. Az w szoku bylam, bo w dni wolne zwykle kroluje elektronika, a tu niespodzianka. Po lunchu poszlam odsniezac, a Potworki oczywiscie wybiegly na snieg.

W nowym telefonie najbardziej podoba mi sie mozliwosc robienia pieknych, portretowych zdjec :)
 

Powinnam w sumie napisac "odsniezac", bo swiezego sniegu spadlo raptem 1-2 cm, ale w zacienionych miejscach nadal lezal, a po ostatnim lodowisku na podjezdzie, chcialam uniknac powtorki. Tym bardziej, ze przy takiej warstwce nie trzeba sie bylo nawet bardzo wysilic. ;) Z podjazdem i chodnikiem wzdluz ulicy poszlo latwo, ale niestety schody oraz sciezka prowadzace z podjazdu do frontowych drzwi, praktycznie nie dostaja o tej porze roku slonca, pokryte sa wiec lodem, do ktorego przywarl swiezy snieg i byl nie do ruszenia. Trzeba poczekac na cieplejszy dzien, a ten, jak na zlosc, zapowiadaja dopiero na wtorek; teraz przez pare dni ma trzymac mroz. :/ W czasie kiedy ja zmagalam sie ze sniegiem, dzieciarnia szalala na ogrodzie, choc tez musiala uwazac, bo wszedzie pod cieniutka warstwa sniegu, czail sie lod. Nie przeszkadzalo im to siedziec na nim tylkami, zakopujac psu pileczke i cieszac sie jak wariaty kiedy Maya ja w koncu wyniuchala i odkopala.

Pileczka to najwieksza slabosc naszej Mayi; wlezie doslownie wszedzie zeby ja odzyskac, a Potwory skrupulatnie to wykorzystuja ;)
 

Nie obylo sie tez oczywiscie bez zjezdzania z gorki, choc tu, przy oblodzonych powierzchniach, mieli lekkiego stracha, bo slizgacze pedzily z gory niczym perszingi. ;)

Bi nie na brzuchu; az dziw ;)

Ta rozwiana "grzywa"... :D

Kiedy M. wrocil z pracy, zostawilam go z dzieciakami, a sama popedzilam na zakupy. I dopiero kiedy okolo 17 wyszlam ze sklepu, gdy slonce wlasnie zaszlo, zaczelo sie robic naprawde zimno, co potegowal jeszcze lodowaty wicher. Na szczescie M. zdazyl napalic w kominku, wiec po powrocie moglam zagrzac dupke przy ogniu. ;) Wzielam sie tez w koncu za mini cytrynowe serniczki, ktore planowalam zrobic juz od Swiat, z racji, ze zostalo mi troche twarogu sernikowego.

Kurcze, jakie to pyszne!
 

Az dziwne (i niepokojace), ze nie splesnial, ale w sumie to dobrze. Przynajmniej go wykorzystalam i nie wywalilam polowy kubelka...

Dzis rano termometr pokazal -12 stopni, a temperatura odczuwalna, przez mocny wiatr, byla jeszcze nizsza. Czekanie na autobusy laczylo sie wiec z tuptaniem w miejscu na rozgrzewke, ale na szczescie oba przyjechaly mniej wiecej o czasie. Bi byla bez humoru i znowu jojczala, ze nie chce do szkoly, mimo, ze w tym tygodniu jechala do niej dopiero trzeci dzien, bo przeciez poniedzialek byl wolny, a w czwartek mieli snow day. Za duzo wolnego ostatnio mieli, bo jak nie Swieta, to dlugi weekend, opoznienia i zamkniecia z powodu lodu i sniegu i dzieciarnia robi sie rozleniwiona na maksa. ;) Koncze posta kadrem na poduszki z salonu w nowych poszewkach.

Jeszcze polowa stycznia, luty i trzeba bedzie szukac poszewek wiosennych :)
 

Wiekszosc swiatecznych dekoracji nadal stoi i ma sie dobrze, ale pomalu, pomalenku zaczynam je zbierac. Schowalam skarpety z kominka i wlasnie zmienilam poszewki na poduchy z typowo bozonarodzeniowych, na bardziej "zimowe". W ten weekend prawdopodobnie pochowam juz reszte pierdolek i definitywnie pozegnam klimat Swiat...

piątek, 14 stycznia 2022

Taki tam, nudnawy tydzien

Dzieki temu, ze odwolano zajecia w Polskiej Szkole, ja oraz dzieciaki, sobote 8 stycznia mielismy spokojna i bez spiny. Malzonek pojechal do pracy choc nie musial, ale coz, jego wybor. Co prawda on twierdzi, ze robi to dla rodziny, ale tak naprawde to bez tej dodatkowej dniowki wcale bysmy az tak nie zbiednieli. Proby tlumaczenia koncza sie jednak fochem, wiec odpuszczam. Niech robi co chce. Wazne, ze Potworki i ja wyspalismy sie porzadnie, a potem spedzilismy leniwy poranek. ;) Bylo to tym milsze, ze pomimo pieknego slonca i czystego nieba, rano mielismy -6 stopni, wiec fajnie bylo sie zaszyc w cieplutkiej chalupie. Po poludniu jednak temperatura podniosla sie laskawie do -2 i stwierdzilam, ze grzechem byloby nie wykorzystac swiezego sniegu. Po lunchu zapakowalam wiec Potwory do auta i pojechalismy na gorke przy high school.

Kokus zjezdza z gorki na pazurki :)
 

Niestety, okazalo sie, ze nie tylko ja wpadlam na ten pomysl, wiec dzieciakow bylo jak mrowkow. Serio, rok temu bywalismy tam dosc regularnie, a tylu malolatow jeszcze nie widzialam. Dzieciaki rozne, starsze, mlodsze, z rodzicami (ktorzy troche kontrolowali co sie dzieje), sami, ostrozniejsze i mlodociani kamikaze; caly przekroj. ;) Naprawde zastanawia mnie, ze niektore egzemplarze nie potrafia myslec. Ja zawsze Potworkom powtarzam, ze maja poczekac, az wszystkie wdrapujace sie na gore dzieciaki odejda na bok, bo jesli zjezdzajac w kogos uderza, moga zrobic krzywde i jemu i sobie. I oni zawsze grzecznie czekaja, choc nieraz troche to trwa, bo wiekszosc smarkaczy lezie do gory niczym swiete krowy, nie patrzac, ze blokuja zjazd... Najbardziej jednak zirytowal mnie jakis dzieciak, ktory dwa razy prawie we mnie wjechal; uskoczylam w ostatniej chwili! A stalam na uboczu, dalej od wiekszosci zjezdzajacych. I ten gowniarz, zamiast odejsc kilka krokow w bok, nie! Bedzie zjezdzal prosto na mnie! Nie wiem w sumie czy taki byl niekumaty, czy myslal, ze sie przeslizgnie obok, czy robil to specjalnie, bo raz, ok, mozna nie zauwazyc, ale dwa razy?! :/ W kazdym razie, mimo lekkiego mrozu, slonce swiecilo, a wiatr byl niewielki, wiec bylo naprawde przyjemnie i liczylam, ze Potworki beda zjezdzac dluzsza chwile.

Bi zawsze zjezdza na brzuchu, wiec przynajmniej troche sobie hamuje nogami...
 

Niestety, zapomnialam, ze ta gorka jest jednak naprawde spora i wdrapac sie pod nia to nie takie hop-siup. W rezultacie dzieciaki zjechaly moze z 15 razy i byly juz padniete. Zajelo im to jakies pol godziny, po czym zaczeli jeczec ze chca wrocic i pobawic sie pod domem. Nie powiem zebym byla jakos szczegolnie zmartwiona. ;) Tam musialam przy nich sterczec i zerkac co sie dzieje, a w domu oni polecieli budowac wlasne tory saneczkowe, ja zas przytargalam kilka nareczy drewna na wieczorne palenie w kominku, po czym zaszylam sie w chalupie z kubkiem goracej kawy. ;)

Niedziela byla leniwa przez wielkie L. Malzonek znowu wybyl do roboty, co dawalo mi i dzieciakom spokojny poranek i spanie do oporu. Cena za to jest niestety pozniejsza msza, a ze pojechalismy dalej, do polskiego kosciola (zeby ostatni raz posluchac koled), wiec troche nam zeszlo. Po mszy zahaczylismy jeszcze o kawe oraz stacje benzynowa i w domu bylismy grubo po 13, wiec polowa niedzieli sobie przeleciala. Mielismy tego dnia odwilz, bo kilka stopni na plusie, ale za to caly dzien padal lekki deszcz, pogoda nie zachecala wiec do wyjscia na zewnatrz. Troche gotowania (dla M.), a troche ogarniania (dla mnie), ogladanie skokow, wieczorna kapiel Potworkow i dzien minal niewiadomo kiedy. Ja jeszcze musialam z kantorka w piwnicy wygrzebac moje oraz Kokusia narty, kijki, gogle, buty, itd. Z szafy przy wejsciu za to kominiarki, rekawice, grube skarpety... Kolejnego dnia mial byc bowiem pierwszy wypad na stok z klubem narciarskim ze szkoly! Przyznaje sie bez bicia, ze choc wczesniej nie moglam sie doczekac (ponuro zastanawiajac sie czy koronka nie pokrzyzuje nam planow), tak teraz jakos stracilam rezon. Czesciowo nadal nie do konca doszlam do siebie po chorobie; czasem musialam odkaszlnac, nos nadal lekko mialam przytkany i czulam zwyczajnie, ze jestem slabsza niz powinnam. Do kompletu jeszcze okres dostalam... :/ Czesciowo zas nie wiem... Jakos mi sie odechcialo... Piecuch sie ze mnie robi. I mroz na kolejny dzien zapowiadali, wiec po poludniu temperatura miala leciec na leb na szyje... ;) Slowo sie jednak rzeklo, kasa za syna zaplacona, ja obiecalam pomoc, wiec trzeba bylo zebrac doope w troki i jechac...

Poniedzialek rozpoczal sie lekkim biegiem, bo oprocz zwyczajnego szykowania sie na rozpoczecie dnia, musialam jeszcze zawiezc do szkoly narty Kokusia oraz jego plecak z butami, kaskiem i reszta maneli. Sprzet trzeba odstawic do 8:30, a od tej godziny mozna juz przywozic dzieci, stwierdzilam wiec, ze zawioze dzieciaki do szkol. I tak dla Nika mial to byc baaardzo dlugi dzien, wiec postanowilam mu chociaz odjac pol godziny w autobusie rano... A jak wiozlam Mlodszego, to wiadomo, ze Bi tez. Po zawiezieniu dzieciakow, nie oplacalo mi sie juz wracac do domu, wiec jechalam prosto do pracy. To oznaczalo, ze ja tez musialam byc gotowa na te kilka godzin w robocie. Zwykle wsadzam dzieciaki  w autobusy i mam jakies 45 minut zanim sama musze wychodzic, nie ma wiec spiny. Tym razem takiego luzu nie bylo, a w dodatku wszystko trzeba bylo zgrac czasowo. Jak na zlosc oczywiscie Potwory wyskakiwaly z pytaniami a dlaczego ta kurtka, a dlaczego ta czapka, Bi musiala pojsc do lazienki kiedy juz mielismy wychodzic... Sprzet narciarski trzeba bylo odstawic do 8:30, a ja z dojazdem i parkowaniem dotarlam tam o 8:35. Cale szczescie, ze do szkoly mnie nie wpuscili, tylko ktos przejal od Kokusia narty oraz plecak z reszta rzeczy, a ja moglam ruszyc dalej. Pod szkola korek niemozliwy, wiec do placowki Bi dojechalysmy spoznione. Na szczescie tutejsze szkoly przyzwyczajone sa do wiecznych opoznien autobusow i choc umowny poczatek lekcji to 8:45, tak naprawde nie zaczynaja nic robic do 9. Kiedy dojechalysmy, pod szkola nadal snul sie sznureczek aut odstawiajacych dzieciaki. ;)

Z pracy wyszlam troche wczesniej, po czym popedzilam do chalupy zeby wzuc ciuchy narciarskie, wrzucic wlasny sprzet do bagaznika i popedzic na stok. Temperatury tego wieczora byly iscie arktyczne, a potegowaly to jeszcze wlaczone armatki sniezne. Nie wiem, co oni sobie wyobrazali, bo momentami bylo to niczym przejezdzanie przez mini zamiec sniezna. Nie ubralam gogli tylko jezdzilam w okularach, wiec przejezdzajac przez buchajacy snieg, musialam po prostu zamykac oczy i gdyby akurat ktos w poblizu przejezdzal, bylaby piekna kolizja. ;) A w ogole to mialam zalozony podkoszulek, bluzke na dlugi rekaw, polar, na to kurtke narciarska z podszewka i kiedy jechalam w dol, pieknie mnie podwiewalo. Ale warto bylo. ;) Nik zachwycony, szczegolnie, ze w przeciwienstwie do Bi dwa lata temu, mial przy sobie gromadke kumpli, wiec moge sobie tylko wyobrazic co sie dzialo w autobusie. ;) Na stoku jezdzil juz z tylko jednym kolega, bo okazalo sie, ze reszta znanych mu chlopcow jest poczatkujacymi narciarzami.

Narciarscy kamikaze ;)
 

Mi to jednak pasowalo, bo chlopaki zjezdzali na wariata przescigajac sie nawzajem, wyczyniajac skoki i inne akrobacje (to niesamowite jak inaczej jezdza dziewczynki od chlopcow ;P), ale grzecznie na mnie czekali przy wyciagu. Ja jezdze jednak duzo spokojniej. :) W kazdym razie Nik oswiadczyl, ze poniedzialki to beda teraz jego ulubione dni i ze szkoda, ze w nastepny nart nie ma, jest on bowiem wolny od lekcji. Oby mu ten entuzjazm pozostal i nie zaczal jak Bi, po dwoch razach jeczec, ze juz nie chce i nie lubi. :D

Wtorek byl lekko nerwowy i szalony i skonczyl sie posiadnieciem przeze mnie nowego telefonika. Srajfona 13 (mini), nowki niesmiganej. :D Co prawda nie planowalam narazie zmieniac telefonu, ale moja stara osemka zdecydowala za mnie. ;) Juz w poniedzialek na stoku, kiedy chcialam pstryknac chlopakom zdjecie, okazalo sie ze glowny guzik na dole sie zacial. Kiedy jednak zjechalismy na dol, byl juz odblokowany i stwierdzilam, ze to chwilowy blad. Po nartach pojechalam pod szkole czekac na autobus (wszystkie dzieci musza nim wracac; nawet obecnym rodzicom nie wolno zabrac swoich pociech do domu, co jest wedlug mnie bez sensu, no ale...). Oczywiscie siedzac w aucie, z nudow zaczelam przegladac telefon i... guzik znow sie zacial. Wrocilam do domu i pozalilam sie M., ktory skwitowal, ze to na pewno przez zimno. Jak wiadomo, telefony nie bardzo "lubia" niskie temperatury, choc z mojego doswiadczenia, zazwyczaj po prostu bateria im leci na leb na szyje. Ale ze telefon znow zdawal sie dzialac normalnie, to uznalam, ze malzonek pewnie ma racje. Taaa... Wieczorem na wszelki wypadek postanowilam zgrac zdjecia, bo cos czulam, ze ten problem moze byc powazniejszy niz tylko zimne powietrze. Jakos mi sie udalo, choc moj telefon oszalal. Ten guzik zaczal sam sobie klikac; jak naciskalam np. smsy, to je wylaczal. Wygaszony sam klikal zeby wbic kod do otworzenia, ale zanim udalo sie go wbic, przelaczal na kalendarz, Siri i cokolwiek innego mozna wlaczyc naciskajac na guzik. Po kilku minutach takiego wariactwa, wydawalo sie, ze sie uspokoil. Udalo mi sie nawet sprawdzic ustawienie budzika, choc troche sie martwilam czy zadziala. Zadzialal jednak, ale kiedy rano, lezac jeszcze w lozku chcialam sprawdzic poczte, znow zaczal wariowac i najpierw mnie ze wszystkiego wywalal, a potem znow zaczal sam sobie przelaczac z jednej aplikacji na druga, jak nawiedzony. :O Co gorsza, w tych momentach nie dalo sie go ani wygasic, ani wylaczyc. Nie dzialal ani dolny guzik, ani boczny. Wtedy juz wiedzialam, ze tak byc nie moze. Nie moglam ani wyslac smsa, ani zadnego odczytac, nie mowiac juz o wykonaniu telefonu (choc o dziwo, kiedy ktos zadzwonil do mnie, dawalam rade odebrac). Telefon sam sie uspokajal po kilku minutach, ale jak tylko probowalam cos zrobic, za moment znow szalal. Nie mamy w domu telefonu stacjonarnego, a ze ja ciagle jezdze gdzies sama z Potworkami, wiec dzialajacy sprzet to podstawa, zeby w razie czego miec kontakt ze swiatem... Jakos udalo mi sie dodzwonic do M., ktory natychmiast zamowil mi nowy telefon do odebrania w sklepie Apple za kilka godzin. W ten sposob stalam sie posiadaczka nowiutkiego Srajfona, choc w sklepie tez podniesli mi cisnienie. Wiecie, Apple zawsze slynelo z wzorowej obslugi klienta. Czlowiek wychodzil od nich z wszystkimi danymi przeslanymi na nowy telefon i aparatem wlaczonym i gotowym do uzycia. Tymczasem ja przyszlam, a pan wrecza mi paczuszke, dziekuje i do widzenia. Hola, hola! Mowie, ze potrzebuje, zeby mi telefon aktywowali i przeslali wszystkie dane, a on, ze zmienily im sie w sklepie przepisy i juz tego nie robia. I ze to bardzo proste (pewnie, dla niego); mam po prostu klikac wedlug instrukcji. Tlumacze, ze moj stary telefon jest zepsuty, pokazuje co sie dzieje (akurat zaczal znow wariowac) i ze nie wiem czy uda mi sie cokolwiek z niego przeslac, ale pan uparcie, ze wtedy mam dzwonic na numer serwisowy i oni mnie przeprowadza przez aktywacje. Tlumacze, ze ja potrzebuje dzialajacy telefon teraz, bo moge miec wypadek chociazby w drodze powrotnej do pracy i nawet nie bede mogla zadzwonic po pomoc! Pan, ze bardzo mu przykro, ale nie moga tego zrobic. Wyszlam z tamtad z takim cisnieniem, ze nie potrzebowalam przez reszte dnia pic kawy! ;) Coz, na szczescie do pracy, a potem do domu dojechalam bez problemow, a ustawienie telefonu rzeczywiscie okazalo sie prawie intuicyjne. Moj stary telefon nawet wspolpracowal. Smieszne to bylo, bo w tle slychac bylo klikanie tego cholernego guzika, ale aparacik grzecznie przesylal co trzeba. A kiedy przeslal, znow szalal jak pijany zajac, ale wtedy juz mi to zwisalo. ;)

A teraz najlepsze. Po dwoch dniach wariowania, kiedy w koncu mialam nowy telefonik w reku, stary wreszcie udalo mi sie zrestartowac. Wczesniej, kiedy mial momenty, ze dzialal, tez moglam to zrobic, ale kiedys mialam telefon, ktory po takim wylaczeniu, po prostu juz sie nie wlaczyl. Teraz wiec troche obawialam sie, ze znow zostane bez zadnego kontaktu ze swiatem zewnetrznym. ;) Tymczasem, kiedy stary telefon zrestartowalam, zaczal dzialac bez zarzutu!!! :D Oczywiscie, skoro juz raz zaczal cos takiego robic, to niewiadomo kiedy znow by mu odbilo i tym razem mogl juz w ogole nie miec "przeblyskow" dzialania. Dobrze wiec chyba, ze go wymienilam, ale jednak troche mi rece opadly... ;)

W srode rano temperatury nadal przypominaly Antarktyde, wiec ponownie zawiozlam dzieciaki do szkol, ku ich ogromnej radosci oczywiscie. Wiekszosc dnia minela mi w pracy, czyli czas ciagnal sie niczym guma z gaci. ;) Dobra wiadomoscia bylo, ze kolejny poniedzialek mamy miec wolny. To dzien Martina Luthera Kinga i tak czy owak mialam tego dnia pracowac z domu, bo szkoly beda zamkniete. Wiekszosc zakladow pracy normalnie jednak tego dnia pracuje. Tymczasem, kiedy szef zatrudnil w koncu oficjalna administratorke, kobieta pierwsze co, to ustalila z nim dni wolne w roku. I jednym z nich okazal sie wlasnie Martin L. King Day. Coz, przynajmniej nie musze ani brac wolnego z wlasnego urlopu, ani taszczyc na weekend komputera i pracowac z domu. ;) Wkrotce po moim powrocie do domu, rozdzwonily sie jednoczesnie telefony moj oraz malzonka. Poprawnie zgadlam, ze to Polska Szkola, bo tylko oni dzwonia jednoczesnie na oba numery. Okazalo sie, ze na kolejne dwa weekendy przenosza lekcje na Zoom, "z powodu licznych zachorowan wsrod dzieci i nauczycieli". Protestowac oczywiscie nie mam zamiaru, bo jednak Zoom to wygoda. Na lekcje dzieciaki pojda do swoich pokoi, odpadnie dojazd, nie mowiac juz o tym, ze zaczna sie pozniej, wiec nie trzeba sie bedzie zrywac bladym switem... Szkoda mi tylko, bo akurat sie z kolezanka umawialysmy na kawe kiedy dzieciaki beda sie uczyly jezyka "ojcow". ;) Zastanawia mnie tez, ze wiekszosc szkol w Stanie dziala normalnie, w tym szkoly w miescie, gdzie znajduje sie polska szkola. Mieli dwa tygodnie przerwy swiatecznej. W miniony weekend odwolali zajecia z powodu sniegu, ktory spadl dwa dni wczesniej. Teraz przenosza sie na Zoom na dwa weekendy z powodu koronki. Ciekawe czy nie skonczy sie tak, ze zostana juz przy Zoomie na reszte zimy albo i calego semestru... Ogolnie to by mi nawet pasowalo, tylko tych kawek i plotek z kolezankami szkoda. :D

Tego dnia Nik jechal tez na trening plywacki, ale tym razem zabral go M., ktory stesknil sie juz porzadnie za silownia. ;) Mlodszy wrocil zadowolony, bo trener w koncu sie sprezyl i skonczyl wstazki za poprzednie zawody. Szkoda, ze w tej lidze medale sa tylko na mistrzostwach (ktorych w tym roku i tak raczej nie bedzie), ale i tak dzieciaki zadowolone, ze maja cos, czym moga sie pochwalic. :)

Nik i jego wstazki, z fryzura, ktora zazwyczaj robi mu sie na glowie po basenie :D

W czwartek przyszla odwilz, wiec mimo ze rano byl lekki mrozik, to na tyle znosny (w koncu mamy styczen, wiec ma prawo byc zimno!), ze dzieciaki pojechaly do szkoly autobusami. Oni srednio zadwoleni, szczegolnie Bi, ale ja odczulam ulge. Po wsadzeniu ich w transport, mialam czas na porzucanie psu pileczki, poskladanie prania, wstawienie zmywarki, itd. Czyli na takie domowe ogarnianie ktore, zrobione rano, daje mi odrobine wiecej relaksu wieczorem. :) Po poludniu zadnych dodatkowych zajec, wiec spokojny wieczor. No dobra, czulam sie lekko wybita z rytmu tym pozornym spokojem (jak to tak nigdzie nie pedzic?!), wiec umylam zlewy we wszyskich trzech lazienkach, co by sie przypadkiem nie zanudzic. :D Przyszly tez w koncu nowe spodnie sniegowe Bi, a nawet ich dwie pary. :O Jak to sie stalo? Ano, zaraz po pierwszym opadzie sniegu w Wigilie, kiedy zorientowalam sie, ze stare siegaja Starszej grubo ponad kostke, zamowilam nowe, wieksze. Tym jednak razem Amazon nawalil na calej linii. Na dostarczenie dal sobie ponad tydzien i w dodatku owy wyznaczony dzien przyszedl i minal, a spodnie nawet nie zostaly wyslane. Zwykle w takim wypadku mozna anulowac zamowienie, albo skontraktowac sie ze sprzedajacym, ale tym razem takiej opcji nie bylo. Poniewaz jednak pieniadze z karty pobieraja dopiero przy wysylce, wiec nie przejelam sie za bardzo, tylko zamowilam kolejna pare. Zla bylam jednak, bo akurat mielismy wieksza sniezyce i Bi musiala bawic sie w za krotkich spodniach. W rezultacie miala pelno sniegu w butach i mokre nogi... W kazdym jednak razie, kiedy zamowilam druga pare, sprzedawca obudzil sie i cudem odnalazl rowniez pierwsze zamowienie. I tak, tego samiutkiego dnia przyszly obie pary.

Dzis rano przed praca zaliczylam wiec dwa "koleczka". Po pierwsze, poniewaz na sobote mamy ostrzezenia przed niebezpiecznie zimnymi temperaturami, a w niedziele i poniedzialek biblioteka miala byc zamknieta z powodu swieta, wiec pojechalam po zapas czytadel na wieczorna lekture z Potworkami. Pozniej zas zaliczylam UPS, zeby odeslac jedna z par spodni sniegowych, ktore przyszly dzien wczesniej. Tu juz kompletnie mi sie nie chcialo, bo musialam naprawde sporo odbic od normalnej trasy, ale wiedzialam, ze im szybciej je odesle, tym szybciej oddadza mi kase, a poza tym, kolejne trzy dni mialam spedzic z Potworkami i gdziekolwiek bym nie jechala, musialabym ich ciagnac ze soba. Mialam wiec wystarczajaca motywacje zeby pojechac tego dnia, a ze rano sa mniejsze korki niz po poludniu, to zrobilam runde po miasteczku przed praca. :) A po pracy z ulga i radoscia, chowalam sniadaniowki, plecaki, mylam butelki na wode i szykowalam sie na calutkie trzy dni relaksu. :D

Do przeczytania!

piątek, 7 stycznia 2022

Nowy Rok oraz powrot do kieratu. No prawie :D

Tydzien blogiego lenistwa w chalupie przelecial oczywiscie jak szalony i dotrwalismy do Sylwestra. Jesli chodzi o nowosci "zdrowotne", to raczej zaznaczal sie ich brak. Nik nadal od czasu do czasu sobie zakaszlal. Bi oraz M. wydawali sie zupelnie zdrowi. Nawet mi przeszlo laskotanie w nosie z dnia poprzedniego... Rano odbylismy jednak z M. narade "wojenna" i zdecydowalismy, ze mimo wszystko impreze odpuszczamy. Glownie ze wzgledu na Kokusia, ktory rzadko bo rzadko, ale jak zaczynal kaszlec, to mial czlowiek wrazenie, ze wykrztusi cale oskrzela. Chcialam uniknac krzywych spojrzen oraz wyrzutow sumienia, gdyby sie potem okazalo, ze pozarazal inne dzieciaki... Sam "winowajca" kompletnie sie nie przejal, za to Bi polowe ranka przeplakala... :( Dobrze ja rozumialam, bo sama nie moglam sie tej imprezki doczekac, no ale, trzeba byc odpowiedzialnym. Szczegolnie w dzisiejszych, glupich czasach... W naszej decyzji utwierdzil mnie tez telefon do kolezanki, ktora, choc wyrazila szczery zal i ubolewanie, ze nas nie bedzie, to absolutnie nie namawiala do zmiany zdania.

W ten sposob spedzilam Sylwka jak zwykle, czyli przy TV, na kanapie i w dresie. Pocieszajaca byla rozmowa na Skype z siostra, bo ona i szwagier rowniez musieli zrezygnowac z oplaconych juz biletow na przyjecie sylwestrowe, z powodu diagnozy "koronnej". ;) Na impreze mialam upiec szarlotke z bezowa pianka, a wszystko mialam juz na nia przygotowane, wiec upieklam dla nas. Przynajmniej mielismy z M. przy czym swietowac, bo Potworki oczywiscie ciastem wzgardzily. ;)

Pysznosci
 

Mimo, ze zostawalismy w chalupie, Bi stwierdzila, ze ubierze sie w sukienke, ktora planowala zalozyc na przyjecie. Moja byla bardzo sylwestrowa i planowalam ja odeslac, bo na zadna inna impreze nie bedzie mi raczej pasowac, ale w ktoryms momencie przebralam sie w nia i urzadzilam z dzieciakami mini sesje zdjeciowa. ;)

"Party animals" :D
 

Szkoda tylko, ze nie mialam zadnych noworocznych akcesoriow, bo te miala miec kolezanka u siebie... Nawet szampana nie mielismy. :/ Najpierw ogladalismy transmisje z Zakopanego (jakzeby inaczej?! :D), a potem przerzucilismy sie na te z Nowego Jorku. Polska byla lepsza. ;) Malzonek padl o 21 (:O), ale dzieciaki o dziwo wytrzymaly do polnocy, choc Bi miala kilka kryzysow, gdzie zaczynala sie pokladac. Natychmiast jednak (z oburzeniem) sie zrywala, kiedy sugerowalam, zeby poszla na gore, do lozka. O polnocy wyszlam z Potworkami przed dom, zapalic zimne ognie oraz odpalic "fajerwerki".

No i mamy Nowy Rok!
 

Tak naprawde to bylo cos w rodzaju kapiszonow, ktore robily troche halasu i dymu, ale wystrzeliwaly tylko kolorowe serpentyny. Probowalam nagrac filmik z tego strzelania, ale nawet stojac zaraz obok latarni, bylo za ciemno zeby na nagraniu cos dokladnie zobaczyc. Efekt fajny, ale tylko na zywo... :(

Tylko na tym ujeciu widac zamazanego Kokusia i opadajace w dol serpentyny ;)
 

Taka to mialam "szampanska" zabawe... ;) Po powrocie do domu chcialam zagonic dzieciarnie do spania, ale okazalo sie, ze "kloc" drewna, ktory wczesniej wrzucilam do kominka, byl tak gruby, ze nadal palil sie w najlepsze. Stwierdzilam wiec, ze musze poczekac az ogien przygasnie, a dzieciaki ochoczo zakrzyknely, ze zaczekaja ze mna! :D W koncu polozylismy sie okolo 1, ale choc Potworki ledwie juz na oczy patrzyly, to ja sie kompletnie rozbudzilam, nie moglam zasnac i cala noc mialam kiepska. :)

Nowy Rok spedzilismy leniwie, do czego zreszta bardzo zachecala pogoda. Nadeszla jakas temperaturowa anomalia, bo mielismy 11 stopni, ale za to bylo mgliscie i co chwila padalo. Nie powiem, po fatalnej nocy z ulga zaszylam sie w domu i dziwilam M., ktory rano wyruszyl na silownie. No, ale on sie wyspal. ;) Zgodnie z powiedzeniem "jaki Nowy Rok, taki caly rok", staralam sie nie brac za zadna wieksza robote, przewalalam sie wiec wiekszosc dnia z fotela na kanape, obejrzalam skoki narciarskie, zagralam z Kokusiem partyjke jego gry, itd.

Nawet na skoczni zyczyli wszystkim dobrego roku, choc szczerze, to wspolczulam skoczkom, ktorzy zamiast leczyc sylwestrowego kaca, musieli zmagac sie w zawodach...
 

Chwile pogadalam tez z mamuska, bo siedzialy u niej moje dwie siostrzenice, ktore ponoc koniecznie chcialy zyczyc Bi oraz Nikowi Szczesliwego Nowego Roku. Oczywiscie jak sie juz polaczylismy, dziewczyny po tamtej stronie ekranu zaniemowily oniesmielone, a Nik zaslonil buzie wolajac, ze on po polsku nie powie! :D Tylko Bi nie stracila rezonu. W koncu jednak dzieciaki, lamana polszczyzno - angielszczyzna, zlozyly sobie jakos te zyczenia... ;)

Niedziela byla przygnebiajaca, bo nad dziecmi wisialo widmo poniedzialkowej szkoly, a nad rodzicami pracy. :D Jeszcze pare dni wczesniej prognozy dawaly lekka nadzieje na jakas sniezyce na noc z niedzieli na poniedzialek, a wiec potencjalne zamkniecie szkol, sztorm jednak przeszedl dolem. :/ Czas wolny zlecial oczywiscie tak, ze mam wrazenie, ze z niczym nie zdazylam, nie wykorzystalam go dostatecznie i nie moglam uwierzyc, ze juz tydzien minal od Bozego Narodzenia... I choc wielokrotnie w ciagu tych 11 dni przychodzil mi na mysl cytat z angielskojezycznej piosenki "It's beginning to look like Christmas", ten konkretnie: "...and mom and dad can hardly wait for school to start again!", to teraz bylo mi szkoda, ze wracamy do kieratu i codziennego kolowrotka... Znow zaczynaly sie wczesne poranki, pospieszne i nerwowe. Malo czasu popoludniu na wszystko co chcialoby sie zrobic. Jazda na zajecia dodatkowe Potworkow i pilnowanie napietych grafikow. Nie mowiac juz o obowiazkach w pracy, gdzie ostatnie kilka miesiecy to byl niezly szal i nic nie zapowiada zebysmy mieli zwolnic... W kazdym razie, niedziele zaczelismy pomalu, bo pojechalismy na pozniejsza msze. W ten sposob Potworki i ja troche odespalismy Sylwestra, a matka dodatkowo kolejna kiepska noc. Po kosciele po kawe, a potem juz caly dzien w domu. Pogoda nadal byla rekordowo ciepla, bo 10 stopni w styczniu nie jest normalne, ale za to co chwila mzylo, wiec nie chcialo sie wysciubiac nosa na zewnatrz. Pogotowalismy za to (no dobra, glownie M.) kilka obiadow zeby odpadlo troche roboty w kolejne dni, a ja zrobilam zalegle trzy ladunki prania i udalo mi sie tez posiedziec z Bi nad puzzlami, ktore dostala od dziadka z okazji urodzin... Nika. Niestety, nie wiem co dziadek myslal, bo wybral nie tylko zestaw 500 elementow, ale jeszcze przedstawia on orla na tle hamerykanckiej flagi. Orzel glowe i szyje ma w odcieniach bieli, caly tulow rdzawo - brazowy i otoczony jest czerowno - szarymi paskami. :O Mamy wiec kupke elementow bialych, kupke brazowych, kolejne kupki czerwone i szare i tylko czesc w pomieszanych kolorach. Siedzialysmy nad cholerna ukladanka ponad godzine, a poza "ramka", ktora Bi ulozyla wczesniej, wlasciwie nie zrobilysmy wiekszego postepu. ;)

W poniedzialek rano... rozlozylo mnie kompletnie... Zawalone zatoki, bol gowy i lzawiace oczy... Plulam sobie w brode, ze zapomnialam przed przerwa swiateczna wziac do domu, laptopa. Najchetniej bowiem napisalabym maila, ze jestem chora i pracuje z chalupy, a tak, musialam pojechac do biura po sprzet. Wsadzilam wiec Potworki w autobusy i podazylam do roboty, a tam oczywiscie utknelam... :( Wspolpracownicy chcieli pogadac z szefem o planach laboratoryjnych w tym tygodniu, ten zas pojawil sie dopiero poznym rankiem. Powiedzialam, ze jestem chora i zeby dali mi znac czy czegos ode mnie beda potrzebowac, bo chce reszte dnia pracowac z domu. I co? Okazalo sie po konsultacji z szefem, ze nic nie potrzebuja, ale laskawie powiedzieli mi o tym dopiero, kiedy sama dopytalam... :/ No coz, ich wola, jesli chca zebym tam siedziala pol dnia rozsiewajac zarazki (a praktycznie kazdy, slyszac mnie, otwieral szeroko oczy, ze "ale masz glos!"). Mialam oczywiscie maseczke, ale zdejmowalam ja zeby cos zjesc lub wypic. Na szczescie praktycznie nie kaszlalam... W koncu jednak udalo mi sie z tamtad wyjsc i przyjechalam do domu. Cale popoludnie czulam sie, krotko mowiac ch*jowo. Lepetyna rypala, z nosa cieklo i bolaly miesnie. No i stan podgoraczkowy do kompletu... Najgorsze bylo jednak uczucie zimna. Mimo, ze wiekszosc wieczora przesiedzialam przy kominku, w ktorym M. litosciwie napalil, caly czas mialam lodowate rece i siedzialam skulona. Dopiero przy wieczornym czytaniu Kokusiowi, nastapil przelom. Nagle zrobilo mi sie goraco i oblaly mnie poty, znak, ze temperatura w koncu zaczela spadac... Cale popoludnie jednak funkcjonowalam na kredyt. Na szczescie dzieci mam juz duze i samodzielne. Kiedy wrocili, odgrzalam im obiad (nawet nie pamietam, co w tym czasie robil M., ktory tez byl w domu), ale potem juz sami odrobili lekcje, sami zaparzyli sobie herbatki (ich ostatnia milosc ;P), zrobili popcorn i dopiero do kolacji potrzebowali asysty. :)

We wtorek bylam juz bez stanu podgoraczkowego, ale za to do zatkanego nosa dolaczyl kaszel. Rano czulam sie nadal srednio i bylam zdecydowanie oslabiona, wiec stwierdzilam, ze w zyciu nie pojade w takim stanie do pracy. Napisalam maila, ze pracuje z domu i czesc. ;) Dodatkowo, na termometrze mielismy -7 stopni i na mysl o staniu na rogu i czekaniu na autobusy, przechodzily mnie ciarki. Ku wielkiej radosci dzieciakow, zdecydowalam sie wiec zawiezc ich do szkol. Oboje oczywiscie pytali z nadzieja, czy rowniez ich odbiore, ale sorry Batory. Nie mialam ochoty sterczec na zewnatrz czekajac az Nik wyjdzie z budynku. Bi jednak miala fuksa, bo poznym rankiem dostalam sms'a od sasiadki, ze opiekunka bedzie odbierac jej corke ze szkoly i  moze zabrac tez Starsza. :) Mialam siedziec w domu, wygrzewac dupke i sie kurowac, ale wiadomo jak to z planami bywa... Przez Swieta i Nowy Rok, rozjechal nam sie zupelnie grafik zakupowy. Normalnie robilam je na caly tydzien w piatek lub sobote, a tu we wtorek znalezlismy sie z brakiem podstawowych produktow. Planowalam wlasnie we wtorek po pracy podjechac do supermarketu, ale z racji, ze dopadlo mnie chorobsko, mial to jednak zrobic M. Tymczasem, moj malzonek zadzwonil do mnie na przerwie mowiac, ze ma goraczke i czuje sie jakby cos po nim przejechalo! :O No to pieknie, przekazujemy wirusika dalej... Kolejny raz pogratulowalam sobie decyzji zostania w Sylwestra w domu. Ja juz wtedy prawdopodobnie zarazalam, wiec na pewno "poczestowalabym" kogos zarazkami. Pozostal jednak dylemat zakupow. Co prawda M. oznajmil, ze przyjedzie do domu, lyknie prochy na goraczke i pojedzie do sklepu, ale postukalam sie w glowe. Bylam w chalupie i choc slaba, to temperature mialam w normie, stwierdzilam wiec, ze pojade. Dalam rade, choc wnoszenie zakupow po schodach z garazu do kuchni, bylo niczym wspinaczka na Mt. Everest. ;) Tak to niestety jest, kiedy mieszka sie daleko od rodziny i nie ma kogo poprosic o pomoc... I dobrze, ze pojechalam, bo malzonek wrocil z pracy w mizernym stanie. Niestety, zwykle srodki na przeziebieniae jak Gripex, nie zbijaly mu goraczki. Musial dodatkowo lyknac ibuprofen. Rozpalil w kominku (cale szczescie, ze drewna przyniosl dosc poprzedniego dnia) i siedzial niemal plecami w ogniu, probujac sie rozgrzac. ;) W takim razie wiadomo ze jazda z Bi na gimnastyke, rowniez przypadla mi. Pojechalam, ale tym razem siedzialam w swoim aucie, a z kolezanka pogadalysmy chwilke przez otwarte szyby samochodow, bo zaparkowalysmy obok siebie. Nie bylo mowy, zebym wsiadla do niej. W tak malutkim pomieszczeniu, nawet w maseczce, nie wydawalo mi sie to rozsadne. Zeby sie zupelnie nie zanudzic przez te godzine, weszlam na kilka minut do budynku, zeby zobaczyc jak Starsza sobie radzi, ale z tamtad tez szybko ucieklam, nie chcac zionac wirusami. :D

Chyba niezbyt cieplo tam maja, bo Bi, jak wiekszosc dziewczynek, cwiczy w legginsach i bluzie, a pod spodem ma normalny stroj do gimnastyki
 

Sroda rano rozpoczela sie istnym wariactwem z wiadomosciami ze szkoly. Prognozy pogody zapowiadaly lekkie opady marznacego deszczu, ale ze mialy sie one rozpoczac okolo 7 rano, a na ten dzien przewidywano spore ocieplenie, wiec nikt sie tym specjalnie nie przejal. Szczegolnie, jak sie okazalo, drogowcy. ;) Wstalam wiec z Potworkami jak zwykle i szykowalismy sie na rozpoczecie dnia, kiedy telefon piknal wiadomoscia i jednoczesnie sie rozdzwonil. Patrze, numer z naszego miasteczka, wiec odbieram. Wiadomosc, ze autobusy beda "solidnie" (significantly) opoznione z powodu oblodzenia drog. No ok, ale ile to jest to solidnie? Pietnascie minut? Trzydziesci?! Napisalam do sasiadki z naprzeciwka, ktorej starsza corka chodzi juz do Middle School i ktorej autobus przyjezdza jakies pol godziny przed autobusami moich dzieciakow. Spytalam o ile opoznil sie autobus T., a ona odpowiada, ze przyjechal o czasie i sie na niego spoznila! :O Uznalam wiec, ze wyjdziemy tak z 10 minut pozniej, a w miedzyczasie bedziemy zerkac przez okna i wypatrywac, czy ktorys "zoltek" przypadkiem nie przyjechal. Na szczescie oba musza wjechac w nasza ulice, wiec mamy mozliwosc wybiec i zlapac je kiedy wracaja. ;) W miedzyczasie napisala do mnie inna sasiadka, czy mam ochote podzielic sie zawiezieniem dzieciakow do szkol. Ona by wziela starsze, a ja mlodsze, albo odwrotnie. Pomysl nieglupi, ale stwierdzilam, ze jesli faktycznie jest slisko, to nie mam ochoty pchac sie na drogi i wole juz poczekac na autobusy. Tymczasem, kiedy juz-juz mielismy zaczac sie ubierac do wyjscia, telefon znow zaczal pikac i dzwonic jednoczesnie! Tym razem z wiadomoscia, ze warunki sie nie poprawiaja, wiec wszystkie szkoly podstawowe zostaja opoznione o 90 minut! :O Dwie minuty pozniej wiadomosc od sasiadki: czy "szkoly podstawowe" obejmuja tez szkole jej starszej corki i Bi? :D Odpowiedzialam, ze ich szkola, choc nazywa sie "upper elementary" ("wyzsza" podstawowka :D) ma taki sam grafik, wiec zakladam, ze tak. ;) Kilka minut pozniej ponownie komorka rozbrzmiala mi sms'em i telefonem jednoczesnie, z wiadomoscia - wyjasnieniem, ze przez "podstawowki", maja na mysli wszystkie klasy od zerowej po VI (a wiec szkole Bi tez). Najwyrazniej wiecej bylo takich nieogarnietych jak ta moja sasiadka, ktorzy pewnie zaczeli wydzwaniac do szkoly z pytaniem czy ma opoznione lekcje. :D Kilka godzin po tym, kiedy zajrzalam na skrzynke mailowa, okazalo sie ze oprocz wszystkich telefonow oraz sms'ow, otrzymalam tez maile. Zalamka. Ale przynajmniej Potworki ucieszyly sie, ze maja chwile oddechu przed lekcjami. A ja, okazalo sie, mialam szczescie, bo wiele miejscowoscia zamknelo szkoly kompletnie. ;) I choc mamrotalam pod nosem na przewrazliwionych idiotow, kiedy wyszlam z domu, zwrocilam im honor. Nasz podjazd to byla po prostu tafla lodu! Chodniki rowniez, a wiec drogi prawdopodonie tez. O dziwo, autobusy przyjechaly o czasie, ale wracajac do domu, zamiast zejsc podjazdem, musialam przejsc na trawe, bo pod gorke jakos wczesniej sie ostroznie wspielam, ale na dol to juz musialabym zjechac na tylku! :D

Tego dnia ponownie nie wybieralam sie do pracy. Mialam nadal kaszel, zapchany nos i nie czulam sie do konca sprawna, ale pewnie bym poszla, gdyby nie to, ze na popoludnie M. umowiony byl z moim autem do mechanika. Poniewaz dwa dni mnie w pracy nie bylo, glupio jakos przyjsc i powiedziec, ze musze wyjsc wczesniej. Stwierdzilam, ze juz lepiej napisac, ze jeszcze tego dnia popracuje z domu. Zreszta, mialam rano meeting, na ktory polaczylam sie wirtualnie i po tym jak im zakaszlalam, raczej nikt sie nie dziwil, ze zostalam w chalupie. Moze sie nawet ucieszyli. :D Ponownie wiec posiedzialam w domu i na pewno mi to nie zaszkodzilo, choc juz po poludniu bylam w rozjazdach. Malzonek czul sie tego dnia duzo lepiej. Tak jak ja, nadal jest kaszlaco - smarczacy, ale goraczka mu odpuscila. Cokolwiek za zaraze zesmy chwycili, przebieg miala identyczny. Jeden dzien goraczki (tudziez stanu podgoraczkowego), a potem juz tylko oslabienie, smarkanie i mokry kaszel. ;) Uznalam, ze jednak to ja jestem o ten jeden dzien zdrowsza, wiec pojechalam po Bi do szkoly (miala po lekcjach siatkowke), a potem z Kokusiem na basen. Co prawda M. cos tam przebakiwal, ze pojedzie pochodzic na biezni, ale postukalam sie w glowe. Byl pierwszy dzien po goraczce, nadal oslabiony. Po cholere mu od razu wysilek fizyczny?! Mlodszy za to znow zaczal jeki, ze nie chce mu sie plywac i dopiero jak przypomnialam, ze pod koniec stycznia maja miec znow zawody, wiec musi trenowac, polecial w podskokach. ;)

Uchatka ;)
 

Kiedy wyszlam z dzieciakami z domu rano w czwartek, ku naszemu zaskoczeniu okazalo sie, ze na podjezdzie znow mamy lodowisko! Powierzchnie nie zdazyly dobrze wyschnac po deszczu dnia poprzedniego i choc bylo niby na plusie, to przy samym gruncie jednak zdolalo lekko przymrozic. Potworki pojechaly do szkol, a ja juz tego dnia grzecznie do roboty. ;) Nadal mialam dosc paskudny kaszel, lekko przytkany nos i rypala mnie lepetyna (choc to moglo byc na zmiane cisnienia...), ale mielismy miec w pracy wazny meeting, a dodatkowo na noc zapowiadali sniezyce. Istnialo wiec ryzyko, ze zamknal szkoly, uznalam wiec, ze wypada sie pokazac w pracy, choc na ten jeden pelny dzien. ;) I mialam nosa, bo wieczorem dostalam wiadomosc, ze szkoly nastepnego dnia zostaja zamkniete! ;) W szoku bylam, bo nasza miejscowosc ma wkurzajacy zwyczaj podejmowania takich decyzji o 5 nad ranem, kiedy wiedza juz na czym stoja. Zwykle szykujemy sie na kolejny dzien i wlaczamy normalnie budziki, bo niewiadomo czy zamkna szkoly, opoznia je, a moze jednak lekcje odbeda sie jak zwykle? ;) Naprawde na palcach jednej reki moge policzyc okazje, kiedy dawali znac juz dzien wczesniej. Bylo to szczegolnie dziwne, ze do samego poczatku sniezycy zostalo dobrych kilka godzin... Zreszta, w calym Stanie nie zostala chyba ani jedna otwarta szkola, bo lista miast i miasteczek oglaszajacych zamkniecie, ciagnela sie w nieskonczonosc (mozna to sprawdzic na stacjach telewizji oraz odpowiadajacych im stronach internetowych; na stronie szkol oczywiscie tez). Podejrzewam, ze wplyw na taka szybka decyzje mialo to, ze po pierwsze, zima w tym roku jest niezbyt laskawa. Zwykle juz w grudniu miewamy 1-2 porzadniejsze sniezyce i zamkniecia. Tym razem grudzien, poza ta warstewka w Wigilie, sniegu nam poskapil. A po drugie, zachorowania na koronke rosna i odsetek pozytywnych testow od jakiegos czasu wynosi powyzej 20%,  mysle wiec, ze stwierdzili, ze dobrze bedzie pozamykac dzieciaki w domach na przedluzony weekend. :D Moje Potwory, kiedy uslyszaly ze kolejnego dnia nie ma szkoly, oczywiscie wiwatowaly i podskakiwaly ze szczescia, a ja pomyslalam, ze napracowalam sie w tym tygodniu jak cholera... :D

W piatek rano, kiedy wyjrzalam przez okno, z zaskoczeniem stwierdzilam, ze choc raz zamkniecie szkol nie bylo na wyrost. Prognozy zapowiadaly 3-6 inch'y sniegu, czyli okolo 7.5 do 15 cm. Bardzo czesto slyszymy, ze bedzie strasznie, zamiecie, zawieje, armagedon po prostu, a potem okazuje sie, ze spadnie mala warstewka... Tym razem jednak, spadlo dobre 20 cm puchu, a wiec dosc solidnie.

Front

Tyl

Uwielbiam taka zimowa scenerie! <3

Co prawda juz o godzinie 10 nasza ulica byla odsniezona na tyle, ze spod sniegu wyzieral wyraznie asfalt i spokojnie przejechaly po niej smieciarki, ale i tak cieszylam sie, ze mam pretekst zeby zostac w domu i zime podziwiac bez siadania za kolkiem. ;) Potworki pierwsze co, to dopytywaly czy beda mogli wyjsc na podworko. Nie wiem dlaczego pytali "czy", a nie "kiedy", bo chyba nigdy sie nie zdarzylo zeby spadl snieg, a oni nie dostali pozwolenia na zabawe w nim. ;) Poza tym, otrzymalismy kolejna dobra wiadomosc - odwolano sobotnie zajecia w Polskiej Szkole! Wiem, nie daje dobrego przykladu cieszac sie razem z dziecmi, ale po pierwsze mialam miec dyzur, wiec kiblowac tam przez 4 godziny, a po drugie, kurcze, no nienawidze zrywac sie w sobote bladym switem. :D Woze ich do tej placowki z poczucia patryjotycznego obowiazku, ale nie lubie tego na rowni z Potworkami... Tak swoja droga to akurat Polska Szkola grubo przesadzila z tym zamknieciem, bo jak wspomnialam, drogi szybko zostaly niezle odsniezone, a lekcje mialy byc przeciez dopiero nastepnego dnia, co dawalo kolejny dzien i noc na oczyszczenie parkingow... W kazdym razie mielismy w piatek bardzo leniwy poranek, z chodzeniem w pizamach do poludnia dla coniektorych. Wczesnym popoludniem Potwory zjadly szybki lunch, ubraly sie w stroje na snieg i wystrzelili z chalupy na prawie 2 godziny szalenstwa. Z sasiadka z naprzeciwka budowali zjazdy na schodach, potem rampe do wyskokow, itd.

Jak widac, rampa choc niewielka, ale spelniala swoje zadanie znakomicie ;)
 

Sekunde pozniej Nik klapnal tylkiem na snieg, a slizgacz pojechal dalej sam :D
 

Zla bylam jak cholera, bo zamowilam Bi nowe spodnie na snieg, ktore mialy przyjsc wlasnie tego dnia, a ktorych sprzedwca nadal nawet nie wyslal! :/ Stare spodnie sa juz naprawde za krotkie, co chwila zadzieraja jej sie do gory, a wiec do butow wpada snieg. Mokre nogi przy zabawie na mrozie to naprawde kiepska sprawa. :(

I tak zlecial pierwszy tydzien 2022 roku... Mial byc powrot do szkoly, pracy, zabieganej codziennosci. A tymczasem, przynajmniej dla mnie, byl raczej leniwy. Coz, narzekac nie bede... ;)