Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

środa, 28 marca 2018

Wnetrzarsko i przedswiatecznie

Sporo sie dzialo w ciagu ostatniego tygodnia. Nasza nowa chalupa pomalu staje sie "domem", a nie pusta skorupa, w ktorej brakuje nawet podstawowego wyposazenia. :) Glowne prace dekoratorskie jeszcze przed nami, ale przynajmniej wiekszosc mebli jest juz na miejscu. Zostalo tylko nasze lozko, ktore ma dojsc w ciagu dwoch tygodni.
Oprocz lozka, w moim odczuciu, nadal "czegos" brakuje jadalni. ;) Marzy mi sie oszklona gablotka na kieliszki i inne "szkla". Niestety, uparlam sie, ze ma byc narozna i stanac w kacie, a poza tym musi wpasowac sie w kolor reszty mebli. Nie bedzie latwo, ale szukam, szperam, moze cos znajde.
To znaczy, znalazlam dwie, ktore mi sie spodobaly, ale cena zwalila mnie z nog. Musze to przemyslec, ale jak siebie znam, to bede myslec, myslec i w koncu i tak ktoras kupie, bo jak na cos "zachoruje", to nie ma mocnych. :D

Pokoj Bi rowniez zyskal w koncu meble. :) M. przysiega, ze nie chce juz w zyciu skrecac zadnych "cholernych desek", ale niestety, zapomnial chyba, ze wkrotce maja dostarczyc nasze lozko, haha!!!
Pokoj Starszej prezentuje sie tak:



Na szczescie, biale meble niezle wpasowaly sie w kolor scian. Ciekawe, ze Bi wybrala zolte sciany, twierdzi, ze jej ulubionym kolorem jest teraz zielony (szok!), ale przy krzesle oraz dywaniku (ktory slabo widac) zdecydowala sie jednak na rozowe. ;) Dobrze sie one jednak komponuja z jej posciela, z ktorej kazdy zestaw jest w odcieniach rozu. :)
Pokoj Bi, mimo ze minimalnie wiekszy niz Nika, jest niestety malo "ustawny", z powodu lekkiego skosu na jednej scianie, dwoch okien oraz wielkiej szafy, o takiej:

To ta szafa "sprzedala" mnie co do tego, ze powinien to byc pokoj Bi. W koncu dziewczyna bedzie w przyszlosci potrzebowac miejsca na wszystkie babskie fatalaszki ;)

Tak jak w przypadku pokoju Nika, brak tu jeszcze dekoracji, dodatkow, zaslonek, itp. Minie jeszcze chwila zanim pokoj bedzie naprawde przytulny.

*

Miniona sobota to bylo szalenstwo, bo tego dnia mieli przywiezc zamowiony sprzet AGD oraz stolik z krzeslami do "breakfast nook", czyli kacika jadalnego w kuchni. ;)
Z tym dostarczaniem wyszla smieszna sytuacja i przy tym okazalo sie, zem zolza (ja! Takie uosobienie lagodnosci!). :D

Otoz, okienko dostarczenia stolu i krzesel mialo byc pomiedzy 12 a 16. Te okienka sa ch*jowe, bo wymagaja utkniecia w domu i czekania przez (potencjalnie) 4 godziny, no ale trudno.
W sobote moj tata wylatywal do Polski i na 11 mialam go odwiezc na autobus, ktory zawozil go na lotnisko, ale stwierdzilam, ze zdaze wrocic z palcem w... nosie. ;) A jak nie ja, to M. o 11 wychodzil z pracy, wiec do poludnia spokojnie powinien byl dotrzec do domu. 
Oprocz tego, dostalam awizo z poczty i chcialam podjechac po tajemnicza paczke (ktora okazala sie ksiazka i ktorej NIE zamawialam poleconym i NIE wymagalam podpisu :/). Zaraz obok poczty jest punkt UPS'u, a ja mialam przesylke do zwrotu, planowalam wiec to wszystko zalatwic jednym rzutem.

Wyruszylam wiec rano z domu, dotarlam do taty i zabralam go do centrum jego miasteczka. Czekamy na autobus. Dochodzi 11. A tu moj telefon dzwoni raz za razem. Jakis bostonski numer. Normalnie nie odbieram nieznanych polaczen, ale tym razem cos mnie tknelo. Odebralam, a tam pan informuje, ze wioza moj stol i beda za okolo pol godziny!
Hola, hola, panowie! Przyznaje, ze z lekka cisnienie mi sie podnioslo, myslac, ze bede musiala wracac do domu, nie wykonujac calego zalozonego "planu" na ten ranek. Poczta w sobote pracuje krocej, wiec w zyciu nie zdazylabym obrocic...
Przypomnialam panu, ze mieli byc pomiedzy 12 a 16. Poinformowalam go tez, ze nie ma mnie teraz w domu. Za pol godziny moge byc, ale moge sie tez troche spoznic, wiec beda musieli poczekac. Pan sprawdzil w papierach, gdzie ma kolejne dostarczenie i powiedzial, ze w takim razie przyjada w poludnie. Odpowiedzialam, ze ok, o 12 juz ktos powinien byc w domu.

Wsadzilam tate w autobus, po czym ruszylam odhaczac kolejne punkty "programu", po drodze probujac zlokalizowac meza, ktory powinien juz byl zmierzac w kierunku domu, jednak ani nie odbieral telefonu, ani nie odpowiadal na smsy. Pozniej okazalo sie, ze pojechal po drodze na myjnie i byl bardzo niezadowolony, ze zawracam mu glowe. :/

W kazdym razie M. dojechal do domu na czas. Panowie dostawcy dotarli tam chwilke przed poludniem, po czym... staneli niepewnie przed domem. Malzonek moj wyszedl spytac na co czekaja, i powiedziec, ze moga wniesc paczki, a oni na to ze rozmawiali z kims spod tego adresu i ze im nie wolno wejsc przed 12! Normalnie wystraszylam biedakow!!! A przysiegam, ze nawet nie podnioslam glosu! :D

W kazdym razie, w koncu paczki wniesli, a wieczorem M. z pomoca kolegi skrecil stol (ktory okazal sie potwornie ciezki; oby to byl znak solidnosci) i obecnie nasza mini-jadalnia prezentuje sie tak:

Przed:

Pusty kat przy kuchni
Po:

Kacik jadalniany (to rozbabrane "cos" po prawej to poslanie Mai). Tu tez potrzeba dodatkow, zeby go ozywic. Narazie wisi tylko zegar - prezent od ciotki M. Niestety jest on z jasnego drewna i praktycznie wtapia sie w sciany. Po przemalowaniu pomieszczenia, powinno byc jednak lepiej.

Krzesla na zdjeciach wydawaly sie jasno czerwone, dopiero w opisie doczytalam, ze ten kolor to "dynia". Tak, dynia. Nie wiem jaki bylby to gatunek dyni, w kazdym razie krzeselka sa bardzo ciemno pomaranczowe. ;)
Przyznaje, ze zamawiajac zestaw przez internet, bylam pelna watpliwosci. Po pierwsze, stol jest z mojego wymarzonego, mlecznego szkla. Balam sie, ze po drodze go stluka. ;) Po drugie, obawialam sie, jakiej jakosci beda meble zamowione w necie, a ktore kosztowaly, bagatelka, ponad $1000! :O Jasne, zawsze mozna oddac, ale odeslanie paczek o takich gabarytach oraz wadze nie jest ani proste, ani tanie, a nie kazda firma pokrywa koszty przesylki zwrotnej.
W kazdym razie, tym razem ryzyko sie oplacalo. Zestaw jest (wg. mnie) sliczny i ozywia nasza kuchnie, ktora byla/jest raczej nudna: podobny odcien podlogi, podobny scian, jasne szafki, jasny granit i szare kafle nad nim. ;) Sciany chcemy przemalowac, ale kolor i tak bedzie raczej neutralny, wiec taka kolorowa plama jest bardzo mile widziana. Cala nasza czworka jest kacikiem jadalnym zachwycona. W zalozeniu mialo to byc miejsce na szybkie podanie Potworkom sniadania czy podwieczorku, a do rodzinnych posilkow mielismy siadac w "glownej" jadalni. W praktyce jednak, cos przyciaga nas do tego kata i w niedziele wszyscy siadalismy razem wlasnie tam. Moze sprawiaja to wielkie drzwi tarasowe z widokiem na ogrod, ale jakos przyjemniej sie tam siedzi. Nie bez znaczenia jest tez to, ze krzeselka sa baaardzo wygodne. ;)

Po poludniu, tym razem mieszczac sie w "okienku", przyjechala kolejna dostawa.
Juz pisalam, ze caly sprzet AGD w nowym domu byl "wiekowy", czyli na oko okolo 20-letni (jesli nie starszy). Postanowilismy nie czekac az cos padnie (albo sie roz-padnie), tylko od razu wymienic. Jak pisalam w ktoryms z wczesniejszych wpisow, lodowkami sie wymienilismy z poprzednimi wlascicielami, wiec chociaz ona byla w porzadku. Reszta jednak prezentowala stan oplakany. Wszystko biale, ale zmywarka pozolkla ze starosci i pordzewiala w srodku. Kuchenka z brakujacymi swiatelkami i zardzewialymi pod szybka drzwiczkami od piekarnika (zdjecia niestety nie oddaja faktycznego stanu).

Przed

Na wymiane dwoch powyzszych sprzetow uparl sie M. (tak, tak, wcale nie ja! :D). Mnie troche draznila zmywarka, ale ze pomimo kosmetycznych niedociagniec zmywala calkiem dobrze, wiec az tak sie do zmiany nie palilam. A kuchenka? Coz, u nas wiecej gotuje pan malzonek, wiec skoro uparl sie ja wymienic, to co bede mu bronic. W koncu korzysta z niej czesciej ode mnie. ;)
A mikrofale wymienilismy z rozpedu, zeby pasowala do reszty.  :D

Po. Witamy w XXI wieku. ;)

Oprocz sprzetu do kuchni, panowie przywiezli nowa pralke i suszarke. Tutaj z kolei M. nie czul wiekszego parcia na wymiane, natomiast ja juz po kilku praniach mialam dosyc. Nasz sprzet pioraco - suszacy w starym domu nie byl nowy, bo kupilismy go zaraz po kupnie domu, czyli 9 lat temu, ale jak on dzialal, ha! W pralce niedawno poszlo lozysko, chodzila przy wirowaniu jak traktor, ale pranie bylo prawie suche! A suszarka sciagala z ubran kazdy pylek czy wlos. To kolejna zaleta automatycznych suszarek - poradza sobie nawet z ubraniami pokrytymi niechcacy wyprana chusteczka higieniczna. ;)
Tutejszy sprzet byl jednak najgorszy z najgorszych! Pralka (praleczka bardziej pasuje) byla tak mala, ze aby wyprac posciel, musialam prac po dwa zestawy, bo cztery sie zwyczajnie nie miescily. Pranie zas bylo tak slabo wywirowane, ze kiedy je strzepywalam przekladajac do suszarki, niemal z niego kapalo. :/ Suszarka, suszyc - suszyla, ale na praniu zostawaly masowo psie wlosy i jakies inne niteczki czy wlokna, a do tego zupelnie nie bylam przyzwyczajona. ;)

Przed - starocie :)

Tu z kolei uparlam sie JA - chce nowa pralke i suszarke i koniec. Kto kiedys robil pranie w przedpotopowym sprzecie, zrozumie. ;) M. prycha, ze wybralam takie zwykle, nie rzucajace sie w oczy, ale kurcze, mam je schowane w szafie, nie potrzebuje niewiadomo czego. ;) Maja dobrze prac i suszyc i tak robia. Pralka w dodatku jest tak wielka, ze wrzucilam prawie pelen kosz prania, a ona zapelnila sie w 1/3. Kurcze, albo trzeba dokupic garderoby, albo w koncu postarac sie o tego trzeciego potomka, bo nie ma co prac! ;)

Po - no wiem, nie widac wiekszej roznicy ;)

Skoro juz pisze o sprzecie, opowiem Wam, jak to bylo z kupnem, bo to niezla historia o tym, jak niektore sklepy leca sobie w kulki (Marta, Tobie juz pisalam w komentarzu, wiec omin ten akapit ;P).

Przy zmianie adresu dostaje sie kupony rabatowe do okreslonych sklepow. Mozna nawet wybrac do ktorych, ha! Ja wybralam m.in. taki, gdzie kupic mozna wszelaki sprzet i wyposazenie do domu, od zarowki, poprzez armature, kafelki, az po wanne, szafki kuchenne czy plot. Maja tez ogromny wybor sprzetu AGD. Przynajmniej pozornie. ;)
Pojechalismy tam ktoregos wieczora zaraz po przeprowadzce. Wybierajac pralke, suszarke, kuchenke, zmywarke oraz mikrofale, kupowalismy niemal pelen domowy zestaw (brakowalo tylko lodowki), wiec czekal nas wydatek rzedu kilku tysiecy dolarow (aaaaa!!!). Kupon rabatowy byl wiec bardzo mile widziany.
Chodzilismy wzdluz wystawionych sprzetow ponad godzine (nie pytajcie mnie co w tym czasie wyprawialy Potworki...), porownujac funkcje, wyglad, cene, itd. W koncu, z gotowa lista, podeszlismy do pracownicy. Ktora z kolei poszla do swojego stanowiska, pogrzebala, poklikala, po czym wrocila do nas i bardzo znudzonym tonem oznajmila, ze z wybranych przez nas modeli, w magazynie jest tylko zmywarka. Reszta jest niedostepna, bowiem zamawiaja je specjalnie z Korei. Niedostepna nie tylko w tym konkretnym sklepie, ale w calej sieci sklepow w naszym Stanie! :O Pralka moooze byc za 3 miesiace, reszta niewiadomo kiedy! :/
M. wkurzyl sie nie na zarty, az musialam syknac na niego, zeby nie krzyczal na dziewczyne, ktora tam w koncu tylko obsluguje klientow. Chociaz ta "obsluga" to tak na wyrost powiedziane, bowiem dziewcze rozmawialo z nami tonem jakby robilo nam laske, malo brakowalo, zeby dlubala przy tym w nosie. Oznajmia nam, ze mimo 10 rzedow sprzetu AGD, tak naprawde nic nie maja, ale nie byla laskawa nawet powiedziec, ze jej przykro! W ogole okazac jakiegokolwiek przejecia! M. chcial juz wzywac managera, bo nie dosc, ze obsluga do d*py, to jeszcze powinni do cholery oznaczyc modele, ktorych nie maja (a pewnie byla to wiekszosc) ale bylo po 20, dzieciaki glodne, zmeczone i znudzone do granic mozliwosci, mnie samej zreszta wszystko opadlo i stwierdzilam, ze piep**yc ich, jedziemy do domu.
W kazdym razie, zeby skonczyc te przydlugawa historie, kilka dni pozniej pojechalismy do sklepu z zupelnie innej sieci. Wybralismy dokladnie TE SAME modele i co? Wszystko maja "na stanie", moglismy je miec za 4 dni, ale ze wybralismy dostarczenie w sobote, zeby nie urywac sie z pracy, musielismy poczekac 3 tygodnie. A z racji, ze wydawalismy niezla sumke, M. udalo sie ugrac znizke wieksza niz przy kuponie rabatowym w tamtym sklepie. Czyli jednak mozna! :)

*

We wtorek Potworki mialy w szkole koncert. Z ulotek, ktore dostalam i wydrukowane i wyslane droga mailowa rozumialam, ze wszystkie klasy beda wystepowac. Podpytywalam Potworki i Nik mowil, ze cos tam ucza sie  spiewac, za to Bi odspiewala i odtanczyla caly uklad.
I co sie okazalo??? Koncert byl glownie wystepem starszych dzieci, grajacych na pianinie, fletach oraz spiewajacych solo. Wszystkie trzy klasy zerowkowe mialy tez swoj wlasny, krociutki wystep. Natomiast reszta szkoly, w tym rowniez klasa Bi "wystepowala" wylacznie w roli widzow! ;) Nie mam pojecia co to za piosenka, ktora zaspiewala mi Starsza, ale ona sama byla rozczarowana, ze nie wystapili... ;)


Kokus niestety stal w drugim rzedzie i dziewczynka przed nim przez wiekszosc czasu calkowicie go zaslaniala... :/

*

Wpis u Marty przypomnial mi w poniedzialek, ze nie posadzilam rzezuchy!
I juz nie posadze, bo w Hameryce nie dostanie sie jej w kazdym przypadkowym sklepie. Trzeba specjalnie zamawiac... Mam gdzies paczuszke nasion z zeszlego roku, ale konia z rzedem temu, kto znajdzie ja po przeprowadzce! ;)
Moj tata, jak wynika z wczesniejszych akapitow, spedza w tym roku Wielkanoc w Polsce. Ciotka M. za to i jej facet obowiazkowo spedzaja z nami Boze Narodzenie, natomiast z Wielkanoca juz to roznie bywa. Na sniadanie nie zjawiaja sie w ogole, ale czasem wpadaja po poludniu. W zeszlym roku jednak nie przyjechali w ogole, mozliwe ze dlatego, ze pogoda byla niemal letnia i woleli wybrac sie na wycieczke. Coz, ich wybor. W kazdym razie to wszystko, polaczone z faktem, ze tutaj Wielkanoc to tylko jeden dzien, sprawilo, ze stwierdzilam, ze nie bede sie zabijac i sterczec w kuchni dwa dni dla jednego obiadu. Szczegolnie, ze zwykle, cotygodniowe sprzatanie chalupy zajmuje mi teraz dwa razy dluzej. ;) Bedzie biala kielbasa pieczona w bialym winie, do tego pieczone kolorowe ziemniaczki, zurek, salatka oraz dwie babki: zwykla i cytrynowa (bo za mna "chodzi"). I wystarczy. ;)

Pierwsze swiateczne akcenty. Nie moglam znalezc wierzbowych galazek, a jedyne "cos" z paczkami w moim ogrodzie to bylo takie drzewko z lysawymi galazkami. ;)

Musze tez dokupic wiecej dekoracji swiatecznych, ale to juz w przyszlym roku. W starym domu mialam tylko szafke pod telewizorem, stol w jadalni (na ktorym zawsze panowal taki burdel, ze dekoracje "ginely") oraz malutenka poleczke nad nim, gdzie moglam cos ustawic. Teraz nadal mam te szafke (tyle, ze stoi w jadalni) oraz stol, a oprocz tego stolik w kuchni i polke nad kominkiem. Dodac do tego fakt, ze wszystkie pomieszczenia sa wieksze i te moje pare kroliczkow, zwyczajnie "ginie". :)

W ramach wywolywania przedswiatecznego nastroju, zakupilam Potworkom po 6 jajek z jakby gabki do dekorowania.

O dziwo nawet Nik zabral sie ochoczo do roboty!

Niecnie myslalam, ze oni odwala wiekszosc roboty (i beda mieli przy tym frajde, rzecz jasna!), a ja wezme gotowe jaja, nawleke na sznureczek i zrobie girlande na polke nad kominkiem. ;) Niestety, moj plan spalil na panewce, bowiem Potworkom tak spodobaly sie gotowe jajca, ze wiekszosc zabrali do swoich pokoi. Z 12 jajek, mi na odczepke rzucili 5. :/ Coz bylo robic, przyczepilam je nad kominkiem, ale nie o taki efekt mi chodzilo. ;)


I tu Was juz zostawie, bo wiekszosc pewnie juz zaciera lapki, zeby brac sie za te baby oraz mazurki (tudziez opoznione mycie okien ;P). Ja pracuje jeszcze pol dnia w piatek, wiec glowne przygotowania zaczne dopiero w wielkopiatkowe popoludnie. Poki co wiec:

Wesolego Alleluja!!!

czwartek, 22 marca 2018

Tasiemiec pomiesieczny :)

Jutro (w piatek) mija miesiac od naszej przeprowadzki, a ja nadal nie czuje do konca, ze nowy dom jest naprawde "moj". I nawet nie chodzi tu o to, ze wciaz nie urzadzilismy go po "naszemu"... Dziewiec lat robi jednak swoje i przejezdzajac czasem obok starego miejsca zamieszkania, mam wrazenie, ze nadal tam przynaleze. Zreszta, co ja mowie o domu, skoro prace zmienilam 10 miesiecy temu (uwierzycie, ze to juz?!), a kiedy mijam stara firme czuje, ze moglabym tam wejsc i zasiasc przy dawnym biurku jak gdyby nigdy nic. ;)

W kazdym razie, oprocz chodzenia w kolko po domu i niedowierzaniu, ze teraz mieszkam tutaj, czas mija sobie zwyczajnie. Poprzednie dwa tygodnie dzieciaki smarkaly i kaszlaly (nadal im sie zdarzy), a teraz przeszlo na rodzicow. Caly poprzedni tydzien czulam, ze cos mnie bierze, ale dni mijaly i nie pogarszalo sie. Niestety rowniez sie nie polepszalo i w koncu, w piatek poczulam sie chora. Nie jakos powaznie, ot, bol gardla i smarki oraz lzawienie oczu od kataru. A w sobote M. wrocil z pracy narzekajac, ze on rowniez zle sie czuje. W ten sposob narty znow przeszly nam kolo nosa. A juz sobie zaplanowalam, ze w sobote odbebnie pranie i sprzatanie, zalatwimy zakupy w obu sklepach - hamerykanckim oraz polskim, zeby niedziela zostala wolna i po kosciele moc skoczyc na stok. Temperatury bowiem, choc plusowe, powyzej 0 byly tylko tyci-tyci, w zeszly wtorek (jesli pamietacie) dosypalo nam troche sniegu, wiec warunki, choc dalekie od idealu, na polowe marca byly calkiem przyzwoite.
Niestety, maz chory. Ja pewnie przelknelabym ten katar i kaszel i pojechala i tak, ale nie M., no gdzie! "On przeciez ma kluche w gardle i cos mu "tak dziwnie" w nosie"! Toz to stan niemal agonalny, gdzie na narty?! :D Pojechalabym sama, ale niestety, samotnie nie ogarne obu Potworkow na wyciagu. A wziac sama Bi? Niesprawiedliwe dla Kokusia...
Niestety, mimo ze ciagle nie trace nadziei, to musze chyba zaakceptowac, ze narty nie sa nam w tym roku pisane... :( W kolejna sobote maja nam bowiem dowiezc stolik do kuchni oraz sprzet AGD. Okienko dostarczenia, jak zwykle odpowiednio 12-16 i 13-17. No i kuzwa siedz czlowieku pol dnia w domu i czekaj! :/ Na niedziele zostana wiec zakupy oraz sprzatanie, bo nie bede przeciez myc podlog w sobote, skoro mi zaraz gromada chlopow wejdzie w buciorach do chalupy... :/ A weekend za 2 tygodnie to juz Wielkanoc... Na ktora zupelnie nie mam planu ani pomyslu... Nie wiem ani co piec, ani co gotowac, ani w sumie nie mam do tego glowy. Urzadzanie domu pochlania mnie calkowicie... ;) Podzielcie sie swoimi planami kulinarnymi, moze cos zgapie! :D

W miniona sobote obchodzony byl Dzien Swietego Patryka. Mimo, ze swieto jest irlandzkie, Hamerykanie bardzo je lubia (u doroslych polega glownie na pojsciu do pub'u, nazarciu sie "corned beef" (nie pytajcie mnie jak to sie nazywa po polsku; sprobowalam raz i nie posmakowalo mi) oraz ozlopaniu sie piwska, wiec czego tu nie lubic? :D). Tydzien wczesniej w wiekszych miastach odbyly sie "zielone" parady pod znakiem koniczynki, a w wiekszosci szkol dzieciaki kilka dni polowaly na "leprechauns" (czyli irlandzkie krasnale). :D Bi byla niepocieszona, bowiem jej klasa ograniczyla sie do przejscia po bibliotece szkolnej, gdzie widnialy slady malych stopek. Coz, jej wychowawczyni, sadzac z nazwiska, jest zydowka, wiec sie nie dziwie. ;)
Klasa Nika jednak miala w piatek caly dzien frajdy. Z pudelek dzieci konstruowaly pulapki na leprechauns.

Pulapka Kokusia. Napis z boku mial brzmiec "free gold", ale najwyrazniej slowko "free" przeroslo mozliwosci zerowkowicza. ;)

Kokus opowiadal mi potem z przejeciem, ze kiedy byli na dlugiej przerwie, krasnoludki narobily w klasie okropnego bajzlu, zostawily slady stop nawet na oknach, ale zaden nie zlapal sie w pulapke. :D

Z okazji St. Patty's Day, chcialam ubrac Potworki do szkoly na zielono, ale troche za pozno o tym pomyslalam. Z Bi sie jeszcze udalo, bowiem wyciagnelam z dna szafy zielony sweterek z zeszlego roku (dobrze, ze go przy przeprowadzce nie oddalam z reszta za malych ciuchow!), co prawda troche juz przykrotkawy, ale co tam. ;) Natomiast Nik posiada tylko jedna zielona bluzeczke, niestety bardzo cienka, a ze termometry tego ranka pokazaly -6 stopni, wolalam dac mu cos cieplejszego. Ograniczylam sie wiec do zielonych portek. :)


W sobote wypadl Bi kolejny zab. Tym razem dolna, lewa dwojka. Dziwne, bo zawsze myslalam, ze najpierw powinny wypasc wszystkie jedynki, a potem dolne dwojki. Najwyrazniej z wypadaniem zebow jest tak, jak z ich wyrzynaniem - zdarzaja sie odstepstwa od reguly. Lewa gorna jedynka Bi sie lekko rusza, ale do wypadniecia jej jeszcze daleko. Tymczasem lewa dolna dwojka kiwala sie tak, ze Starsza ja sobie praktycznie "wyjela".  ;)

Przy okazji nasluchalismy sie placzu oraz marudzenia ze strony Kokusia, ktory jest niepocieszony, ze jego zeby uparcie siedza. ;) Matka zas popelnila karygodny blad, a mianowicie zapomniala zastapic Wrozke Zebuszke w jej honorowym zadaniu! :D
Jeszcze po polozeniu Potworkow spac, sprawdzilam portfel meza, czy ma jakas kaske (ja wszedzie place kartami i malo kiedy mam gotowke), po czym uspokojona zasiadlam przed kompem. Poznym wieczorem zas, padlam do lozka zupelnie zapominajac o powinnosci! :O Z rana, kiedy doszedl mnie pelen rozczarowania okrzyk Bi, od razu pomyslalam "Oh shit!" i wiedzialam co uslysze... Cora zaplakana zeszla na dol, szlochajac, ze Wrozka o niej zapomniala. :( Na szczescie pamietalam, ze Red-sonia pisala o takim zdarzeniu z jej starsza coreczka, wiec udalo sie jakos dziecko pocieszyc, ze Zebuszka tez moze zaspac, albo byc bardzo zajeta i sie spoznic. Przed wyjsciem do kosciola udalo mi sie wsadzic kase pod poduszke i kiedy po powrocie do domu Bi pobiegla (natychmiast, a jak!) sprawdzic, zeszla na dol juz zadowolona i usmiechnieta. :) Po czym, ku naszemu zdumieniu... oddala otrzymany banknot Nikowi (ktory odstawial swoje jeki), tlumaczac, ze ona juz tyle razy dostala pieniazek, a on nie. Normalnie dzien dobroci dla zwierzat, eeee... braci! :D

W ogole budzi sie w Potworkach jakas szczodrosc i chec dzielenia (tfu, tfu, zeby nie zapeszyc!). Do niedawna strzegli swoich skarbonek zazdrosnie, od czasu do czasu tylko wysypujac zawartosc i przechwalajac sie, kto ma wiecej monet. Nie znaja sie jeszcze na pieniadzach, wiec tu chodzilo o ilosc metalowych krazkow, a nie o nominal. :D
Tymczasem w ich szkole jest teraz zbiorka na jadlodajnie dla bezdomnych. Dzieci sa zachecane, zeby reszte wydana im po zakupieniu lunch'u, oddawaly do skarbonki na ten cel. Potworki co prawda lunch'u nie kupuja, wole im sama zapakowac przekaski, ale wyciagneli swoje skarbonki i odliczyli po kilka monet, zeby wplacic na szczytny cel. Jakie pobudki kieruja Nikiem, to nie wiem. On chyba malo co rozumie, po prostu patrzy na inne dzieci. Bi jednak wie juz, ze pieniazki sa przeznaczone dla biednych ludzi, ktorzy nie maja za co kupic jedzenia. Co prawda cos jej sie z lekka pomylilo, bo dodala "Np. w Afryce, mamo!". Klaniaja sie moje westchnienia kiedy grymasza z Nikiem podczas posilkow, ze "Wy wybrzydzacie, a w Afryce jest mnostwo dzieci, ktore nie maja nawet kawalka chleba..." :D Troche probowalam Bi uswiadomic, ze nie trzeba wcale szukac w dalekiej Afryce, bowiem ludzie, ktorym mniej poszczescilo sie w zyciu, sa zaraz kolo nas, w tej pieknej i (pozornie) dostatniej Ameryce. Czy mi uwierzyla? Nie wiem...

Wroce jeszcze na moment do zebiszczy. Prawa dolna dwojka, ktora nie chciala byc najwyrazniej gorsza od lewej, wyleciala Bi w poniedzialek w szkole. Oprocz tej upartej gornej jedynki, zaden zab sie narazie nie rusza, wiec bedzie chyba chwila spokoju. ;) Tym razem postawilam sobie za punkt honoru nie nawalic i banknot od Wrozki Zebuszki polozylam na telefonie, zeby wziac go razem z nim, idac spac. :) Za to dziecko obudzilo mnie przed 7, wpadajac uradowane do mojej sypialni zeby sie pochwalic, ze Zebowa Wrozka tym razem przyszla o czasie. :D

Pokoj Kokusia w koncu zostal umeblowany:

Czy Bi nie wyglada tu jak klasyczna Baba Jaga z tym jednym zebem?! :D

Nik jest z niego niesamowicie dumny. Wczesniej, z wlasciwa sobie bojazliwoscia (tak, Nik ostatnimi czasy zrobil sie straszna strachajdupka!) powtarzal, ze on nie chce spac sam, bez Bi. Maz moj roztaczal juz czarne wizje, jak to Mlodszy bojkotuje swoj pokoj kompletnie. To byl zreszta glowny powod, dla ktorego najpierw zarzadzilam urzadzenie JEGO przestrzeni. Chcialam, zeby podczas malowania pokoju Bi, a pozniej skladania jej mebli, pospali kilka dni u Kokusia razem. W ten sposob mial miec szanse oswoic sie z nowym pokojem, majac jednoczesnie wsparcie psychiczne w postaci obecnosci siostry.

Jeszcze nie wiem, czy takie ustawienie mebli bedzie tym ostatecznym :)

Moja zapobiegliwosc okazala sie jednak zupelnie niepotrzebna, bo juz w momencie, kiedy w pokoju stanelo lozko, Nik chcial tam spac (ale musial poczekac az smrod farby sie ulotni) i obojetna mu byla nieobecnosc Bi. ;)

Dywanik Nik sam wypatrzyl w Ikei. Trzeba przyznac, ze do pokoju malego chlopca pasuje idealnie i Kokusiowe auta w kolko kraza po dywanowym miasteczku. :)

Pokoj narazie prezentuje sie dosc "lyso", bo stoja tam tylko meble, natomiast brak jakichkolwiek dodatkow. Ktore zamowilam i wiekszosc nawet juz przyszla, ale musze jeszcze zaplanowac co, gdzie i jak. Poza tym, mam zaslonki, ale nie mam karniszy, wiec nie ma ich nawet jak powiesic. ;) Jak juz wszystko dojdzie/dokupie/zawiesze, podziele sie efektem koncowym.

M. zaczal za to prace nad pokojem Bi.
Kilka z Was pytalo czy Starsza wybrala kolor rozowy (z brokatem :D) i przyznaje, ze spodziewalam sie dokladnie takiej decyzji, juz planujac wybrac baaardzo delikatny odcien rozu. Tymczasem Bi zaskoczyla chyba wszystkich, wybierajac... zolty! :D

Przed:

Troche nuda powiewa...

Po:

I pomalowane! ;)

I jak ciesze sie, ze nie rozowy, to jednak ten zolty tez mi nie lezy... Widzicie, wieksze okno w pokoju Bi wychodzi na wschod. Rano jest w nim niesamowicie jasno. Teraz, dodatkowo przy zoltych scianach, o poranku nie da sie tam wejsc bez okularow przeciwslonecznych! ;) A Bi zadowolona twierdzi, ze chce sie czuc jakby lezala w sloncu na plazy. Coz, to ona spedzi w tym pokoju kolejne kilka lat (az zechce go przemalowac), wiec najwazniejsze, zeby jej kolor odpowiadal. To jej krolestwo. :) Tylko nie wiem czy do takiego jasnego pokoju, pasuja biale meble, ktore wybralam, ale coz, za pozno...
W ten sposob tez, historia zatoczyla kolo, bowiem pokoik w starym domu, ktory pozniej nalezal do Potworkow, tez byl zolty kiedy sie tam wprowadzilismy. Dwa lata pozniej, kiedy bylam w ciazy z Bi przemalowalismy go na kolor, ktory w zalozeniu mial byc kolorem kwiatow bzu, a wyszedl rozowy. A teraz znow wracamy do zoltego... Za 3-4 lata Bi moze znow zatesknic za rozem, kto wie. :D

We wtorek zaliczylam tez wywiadowki w szkole Potworkow. Udalo mi sie umowic z obiema wychowawczyniami jedna bezposrednio po drugiej, co jest cudem zwazywszy na to, ze dzieciaki dolaczyly do swoich klas ledwie 3 tygodnie temu, a inni rodzice juz dawno byli poumawiani. :) Wahalam sie czy w ogole jest sens isc, bo z oczywistych powodow, zadna z nauczycielek nie jest w stanie powiedziec mi niczego o postepach Potworkow. Chcialam jednak blizej "obejrzec" sobie obie panie i podpytac jak Bi oraz Nik odnajduja sie w nowych klasach.
Obydwie nauczycielki sprawiaja wrazenie przemilych, szczegolnie Pani Kokusia, ktora pasuje mi bardziej na przedszkolanke, a nie nauczycielke szkolna. ;) Mniej wiecej w moim wieku, energiczna i bardzo ciepla. Potrafila Nika i poglaskac po glowie i przytulic, co tutaj, w Hameryce jest ogromna rzadkoscia. Zreszta widac, ze i Mlodszy do niej lgnie.
Wychowawczyni Bi az taka "przytulasna" nie byla, ale rowniez jest sympatyczna, a przy tym sporo mlodsza i pelna energii. :)
U Bi nic sie od zeszlego roku nie zmienilo. Starsza nadal zmaga sie z czytaniem. Robi postepy, owszem, ale wciaz nie dogonila poziomu, na ktorym powinna "statystycznie" byc. Poza tym, nauczycielka zaobserwowala, ze Bi dziwnie wymawia niektore wyrazy, a przez to zle je zapisuje fonetycznie. Okreslila to jako "akcent" i niestety klania sie tu chyba dwujezycznosc Starszej. Bi mowi po polsku duzo wiecej i wyrazniej niz Kokus, ale przez to najwyrazniej cierpi jej angielski. Poczulam sie winna, bo staram sie, zeby dzieciaki nie zapomnialy polskiego, zeby uzywaly go w domu jak najwiecej, ale jak widac, odbywa sie to kosztem postepow szkolnych. :/
Moze byc tez oczywiscie, ze taka juz "uroda" Bi. W koncu M. nie znosi czytac i robi czeste bledy ortograficzne. Najwyrazniej Starsza wdala sie w tate i nie bedzie humanistka po mamusi. :(
Nik za to radzi sobie swietnie. Pisze, czyta oraz liczy na takim poziomie, na jakim powinien, biorac pod uwage jego wiek i klase. Zreszta, widze po jego pisaniu, ze jest duzo lepszy od Bi w tym samym czasie rok temu, a jest przeciez pol roku mlodszy niz ona wtedy byla. Do dzis, Bi piszac wyrazy fonetycznie, czesto zapisuje nonsens. Ani ona, ani nikt inny nie jest w stanie tego potem odczytac. Nik pisze z bledami, ale fonetycznie poprawnie. Mozna sie domyslic, co chcial zapisac. Moze on bedzie mial umysl bardziej humanistyczny, chociaz dla chlopca chyba lepiej zeby zostal inzynierem, niz poeta... :D

Z innych spraw mniej lub bardziej waznych, Matka Natura oszalala i po wiosennym lutym, postanowila zeslac nam zimowy marzec. Na srode zapowiadano kolejna sniezyce i szkoly... Nie, tym razem ich nie zamknieto (cale szczescie!), ale skrocono lekcje. Co dla mnie oznaczalo koniecznosc wziecia polowy dnia wolnego, niestety... :/ Cieszylam sie jednak, ze w ogole moglam pojechac do pracy i nie siedzialam w domu wsciekla, ze trace dzien z urlopu i wygladajac przez okno zastanawialam sie, gdzie ten snieg? W tym sezonie bowiem, jakos wszystkie sztormy sa bardzo nieprzewidywalne. Juz poporzedni okazal sie duzo slabszy niz zapowiadano. Ostatni zas, to doslownie smiech na sali (dla nas, bowiem Nowy Jork zasypalo konkretnie)! Dzieci wyszly ze szkoly po 13. Po 15, kiedy wychodziliby normalnie, nie padalo nic. O 16:30, kiedy wychodzilabym z pracy, nadal ani platka. Wynika wiec z tego, ze mogli spokojnie miec pelen dzien szkoly, a ja pracy... Snieg zaczal padac dopiero okolo godziny 18! Padal dosc intensywnie caly wieczor, ale ze temperatury byly dodatnie, to osiadal wylacznie na trawie. Kiedy kladlam sie o 23, juz tylko sobie proszyl. Rano nadal padal ledwo ledwo, a drogi byly czarne. Tylko auto musialam odsniezyc, bo na nim warstwa sniegu jednak osiadla. :/ Obawialam sie, ze opoznia szkoly (bo przeciez nawet odrobina bieli to idealny ku temu powod), ale na szczescie nie. Zeby jednak nie bylo mi za przyjemnie, utknelam w gigantycznym korku i zamiast jechac do pracy 10 minut, jechalam 25. Po poludniu juz w sumie do tego przywyklam, ale rano to niespodzianka... :/

A na koniec: w poniedzialek oficjalnie zajrzala mi w oczy STAROSC! Znalazlam na glowie pierwszego siwego wlosa! ;)
Zawsze zastanawialam sie, czy w ogole bede w stanie odroznic siwy wlos od reszty (przynajmniej na poczatku), z racji bycia blondynka. Moje ciemnowlose kolezanki (niekrote mlodsze ode mnie) juz od lat posiadaja jasniutkie nitki w czuprynach. Jedna zaczela sie farbowac. ;) Czasem pytaly mnie, czy ja tez siwieje? Zgodnie z prawda odpowiadalam, ze nie mam pojecia, bo jak odroznic jasno-blond wlos od siwego? Teraz wiem, ze tego sie nie da pomylic! To zupelnie inny odcien. Ta biel az razi w oczy! ;)
Coz... Trzeba zaakceptowac, ze choc nie mam jeszcze 40stki, to zamieniam sie pomalu w siwa babulenke... :D

środa, 14 marca 2018

Co w domu piszczy, czyli trzeci tydzien

Kolejny tydzien, kolejne chorobsko... Tegoroczna zima niezle dala nam pod tym wzgledem popalic. Nam - czyli Potworkom oraz mnie, bo to nasza trojka w kolko smarcze, kaszle i zaraza sie od siebie nawzajem. M. jakos sie trzyma, szczesciarz... Cale szczescie, ze poza Kokusiowymi zapaleniami ucha, w wiekszosci to tylko upierdliwe katary i kaszle...
Tym razem wirusa przywlokla Bi, ktora pokaszlala, posmarkala, po czym zaczela wychodzic na prosta. Ale po drodze zdazyla zarazic brata oraz mnie. O ile ja rowniez sobie pokasluje oraz od czasu do czasu musze zatrabic w chusteczke, o tyle z Nikiem juz tak latwo nie ma. Na pierwszy rzut oka, ma to co my - niezyt nosa oraz kaszel. Poniewaz jednak Kokus przechodzi kazda niedogodnosc jak na mezczyzne przystalo, to 4 nocki pod rzad mielismy z glowy. W dzien bowiem Mlodszy bawi sie i szaleje niczym zupelnie zdrowe dziecko. Natomiast noce to koniec swiata. Nik wybudza sie co godzine, zawodzi, ze "nosek mi dokucza" (w domysle: jest zapchany), ze "mam zly sen", ze to, ze tamto... W nocy z niedzieli na poniedzialek, po kilku takich pobudkach, wysapalam wsciekla do M., ze nastepna noc Mlody bedzie spal w piwnicy, w bawialni dzieci, zeby nikogo nie budzil. ;) I bardzo szybko zostalam pokarana za te slowa, poniewaz Nik obudzil sie kolejny raz, a ja, niczym dobra matka poczlapalam do pokoju Potworkow, zeby sprawdzic co sie dzieje TYM razem, a tam dziecko trzesie mi sie od goraczki, ze az zeby dzwonia, a ramionka lataja jak szmacianej laleczce. :( Koniec koncow okazalo sie, ze goraczki wcale az takiej wysokiej nie mial - 37.7, ale sadzac po dreszczach caly czas rosla, wiec podalam mu lekarstwo na zbicie i siedzialam na lozku lulajac biedaka az przestal sie trzasc.
Do szkoly oczywiscie nie poszedl. Ja mialam w pracy wazne spotkanie (na ktorym czulam sie i zapewne wygladalam niczym zombie, po 4 godzinach przerywanego snu...), wiec w domu zostal M., a ja tylko umowilam Nika telefonicznie na wizyte u pediatry. Szczerze, to obawialam sie strasznie kolejnego zapalenia ucha, ale okazalo sie, ze tym razem to jakis "zwykly" wirus. I moje "ulubione" zalecenia: czekac az przejdzie, a jesli nie przejdzie to wrocic na kolejna wizyte. :/

Kokus mial w ogole farta w tym tygodniu. W poniedzialek zostal w domu, a we wtorek szkoly znow zamkneli z powodu sniezycy, byczyl sie wiec cale dwa dni. :)
Jak to tutaj bywa, zamkniecie szkol znow okazalo sie przesada. Rano proszyl sobie lekki sniezek, ktorego o 9 rano byla kilkucentymetrowa warsteweczka. Chwile pozniej jednak zaczelo mocno sypac...

Mozna zimy nie lubic, ale takie zimowe scenerie maja w sobie "cos"! :)

Zrobily sie faktyczne zamiecie, bo i wiatr sie wzmogl i juz zaczelam myslec, ze moze jednak dobrze ze szkoly pozamykane, kiedy... okolo 14 snieg przestal padac. :D Przez reszte popoludnia oraz wieczora, proszyl sobie od czasu do czasu. I tyle. ;)
A Potworki tak dawaly do wiwatu, ze glowa mala! Caly dzien klotnie, przepychanki, pretensje... Do mnie tez, kiedy po slodkich chrupkach do mleka na sniadanie, Bi zazyczyla sobie "deserku", a ja sie tylko szyderczo zasmialam... :D
Mimo, ze nadal spia w pokoju Bi, Potworki wiedza, ze juz wkrotce beda mialy swoje wlasne pokoje, zaczely sie wiec awantury z wyrzucaniem z "mojego". :/ Bi ma pecha poniewaz w "jej" pokoiku stoi nadal lozko i pudlo z zabawkami Kokusia, ktory dzieki temu zyskal wymowke, zeby tam wchodzic bezkarnie. Niestety, Mlody korzysta bez skrupulow z tego, ze w jego pokoju walaja sie poki co tylko jakies autka i wyprasza Bi stamtad pod byle pretekstem. ;)
Poranek mialam wiec dosc nerwowy. Po poludniu pomyslalam, ze moze Potworkom potrzeba wyzyc sie na swiezym powietrzu? Mimo, ze poczatkowo myslalam o zatrzymaniu ich w domu ze wzgledu na chorobe Nika, po kilku godzinach ciaglych klotni, skapitulowalam. Wyszlismy na snieg, ale i tu bylo niewiele lepiej. Po kilku minutach zgodnej zabawy, moje grzeczne dzieci znow zmienily sie w Potwory. ;)

Poczatkowo bawili sie calkiem zgodnie

Pechowo, na nasza gorke pada najmniej sniegu, bowiem z jednej strony oslania ja dom, a z drugiej rosna dorodne i geste swierki.

Nik nie jest tak glosny jak siostra i nie upiera sie, zeby rzadzic. Nie rzuca sie tez tak predko do rekoczynow. Prowadzi jednak swoje wlasne wojenki podjazdowe. Cichutko i bez slowa psoci i dokucza, a Bi nie moze tego zdzierzyc. ;) Wczoraj bylo to samo. Na ten przyklad, uparcie wdrapywal sie pod gore tak, zeby stac Bi na drodze, kiedy chciala zjechac w dol. Wiem, ze robil to, poniewaz siostra, starsza i sprytniejsza, zjezdzala szybciej, wyprzedzala go w drodze na gore, po czym zjezdzala kolejny raz, co Mlody odczuwal jako niesprawiedliwosc dziejowa. No jak to tak, zeby Bi zjechala z gorki wiecej razy niz on?! Niedopuszczalne! Blokowal jej wiec zjazd, ona zas niemal dostawala apopleksji! ;) W koncu skonczylo sie tym, ze Bi skopala Nika, Nik sie rozryczal, a ja nawrzeszczalam na oboje i zarzadzilam powrot do domu. Minelo moze pol godziny od naszego wyjscia na dwor. :D

Jak spedzac sniezne dni, najlepiej wie Maya :)

Kiedy o 15:30 zawital do domu M., czym predzej ubralam sie i pojechalam do pracy, na chociaz godzine "relaksu". Na pytanie meza, czy naprawde musze, odpowiedzialam, ze "musze" to pewnie nie, ale chce! :D A dzieki sniezycy, oprocz tego, ze mialam niemal caly budynek dla siebie, to na drogach panowaly takie pustki, ze przejechalam do pracy w 10 minut, czyli tak jak powinnam, zamiast 20 rano i niemal 30 po poludniu, kiedy utykam w gigantycznych korkach przecznice od budynku, w ktorym pracuje. Sama przyjemnosc! ;)

Prace nad urzadzaniem sie w naszym domku trwaja. Mimo ze meble do pokoi dzieci stoja w garazu od dwoch tygodni, a farby do scian owych pokoikow kupilismy tydzien temu, malzonek moj nie mial motywacji, zeby sie za nie zabrac. Potworki marudzily, pytaly mnie, kiedy tata urzadzi im pokoje, ja cierpliwie odsylalam ich z tym pytaniem do ojca i nic. Zeszla sobote, po powrocie z pracy, M. cala przespal na kanapie (w sumie nie dziwie sie, skoro  wstaje przez 6 dni o 3:30 nad ranem). W niedziele, mimo, ze jasno powiedzialam, ze chce zeby w koncu zaczal pokoj Kokusia, on wybral dalsze kucie i ciecie sciany, zeby lepiej wpasowac lodowke, ktora krzywo stala. O maly wlos nie poklocilismy sie o ten pieprzony sprzet. Ja uwazalam bowiem, ze skoro lodowka stoi i miesci sie we wnece, to trzeba ja tam tymczasowo zostawic. Nie ma znaczenia, ze gora wystaje o te 2 cm dalej niz dol. Niestety, M., tego cholernego perfekcjoniste, tak to kolilo w oczy, ze nie wytrzymal, bo "to bedzie tylko szybka poprawka". Taaa... Z szybkiej poprawki, zrobily sie 4 godziny roboty. Nie dosc, ze nie moglam nic spokojnie w kuchni zrobic, nie dosc, ze cala mi ja zapylil (a dzien wczesniej nabawilam sie zakwasow sprzatajac chalupe), to oczywiscie pokoju Kokusia nie ruszyl. A mnie np. najbardziej "koli" to, ze nie mam nawet jak wypakowac wszystkich ciuchow Potworkow, a te, ktore wypakowalam, leza na kupie na pojedynczych polkach w ich szafach. Kiedy przygotowuje ubrania na kolejny dzien, wszystko spada mi na podloge (u Kokusia) albo na glowe (u Bi, ktorej polka jest bardzo wysoko). Czekam jak na zbawienie na szafki z szufladami i jeszcze niestety chwile poczekam...

Ktoregos dnia, zamiast malowac pokoj syna, M. zabral sie za... skrecanie regalow na ksiazki! Nie zrozumcie mnie zle, bardzo sie ciesze, ze moglam powyciagac slowo pisane z kartonow (przynajmniej moje, bo Potworkow nadal spakowane i czytamy w kolko te same ksiazeczki), ale... no nie to bylo na liscie moich priorytetow...
Zamiast wiec urzadzac pokoje dzieciom, zabralam sie za urzadzanie... polpietra. Jak bowiem mignelo juz moze gdzies na zdjeciach, schody na pietro sa dwustopniowe.



Po lewej jest (niewidoczne) frontowe wejscie, na lewo drzwi do szafy na kurtki, buty, itp., a na wprost wlasnie schody na gore. Widac tez kawalatek polpietra.

Jestem za to bardzo wdzieczna, bowiem daje to czesciowa ulge moim nieprzyzwyczajonym do biegania po schodach nogom. Ktokolwiek jednak projektowal ten dom, powinien dostac po tylku za pozostawienie na polpietro takiej duzej powierzchni.


Wiem, zdjecie troche "z czapy", bo tej wspomnianej przestrzeni tu w sumie nie widac :)

Nie powiem, fajnie to wyglada, bo wielkie okno, pod sufitem zyrandol (ktorego chyba na zadnym zdjeciu nie ujelam :D), ale jednak to taka bezuzyteczna przestrzen. Za mala, zeby wstawic tam fotel i zrobic np. kacik relaksacyjny, a za duza, zeby pozostawic ja pusta. M. proponowal wstawienie tam jakiegos wielkiego kwiata, ja jednak wpadlam na inny pomysl. Poniewaz od przeprowadzki zastanawialam sie, do ktorego pokoju wstawic regal na ksiazki i do zadnego mi on w sumie nie pasowal, rzucil mi sie w oczy ten niewykorzystany skrawek podlogi. Poszperalam po stronie Ikei, pomierzylam, pomyslalam i voila! Znalazlam miejsce na ksiazki! :)
Jeden:



Dwa:


I gotowe!


Jak widac, zostalo jeszcze mnostwo miejsca na przejscie

Nawet M., ktory poczatkowo dosc sceptycznie byl nastawiony do mojego pomyslu, przyznal, ze calkiem fajnie to wyglada. ;)

A prace nad pokojem Kokusia tez w koncu ruszyly. Dobra motywacja na M. okazalo sie moje oswiadczenie, ze sama zaczne malowac. Jak mi to wyjdzie, tak wyjdzie, ale bedzie zrobione. Ambicja zwyciezyla i zanim wprowadzilam swoja grozbe w zycie, M. zabral sie za malowanie i skladanie mebli. ;)
Poczatkowo, pokoj Nika prezentowal sie tak:

Nie tak zle, chociaz zupelnie nie "dziecieco" :)

Przed przeprowadzka obiecalismy Potworkom, ze beda mogli wybrac sobie kolor scian w sypialniach. Wybor Nika moglam z latwoscia przewidziec - niebieski. :D Poniewaz jednak od poczatku podobala mi sie ta biegnaca przez srodek listwa, pomyslalam, ze warto rozdzielic rowniez kolor na dwa rozne odcienie. Po przemalowaniu, pokoj Nika prezentuje sie tak:

Duuuzo lepiej, przynajmniej moim zdaniem :)

I na tym chwilowo skoncze, bowiem M. skrecil Nikowi lozko (ale nie mam zdjecia) i chwilowo spoczal na laurach, czyli wzdycha, ze jest taaaki zmeczony i boli go glowa (zawsze myslalam, ze to kobieca wymowka)... :D Zreszta, kupiona przez nas farba okropnie smierdzi i jeszcze pare dni nikt tam spac nie powinien... ;)

piątek, 9 marca 2018

Zmieniam styl bloga na wnetrzarski! :D

I tak minely juz sobie dwa tygodnie od naszej przeprowadzki...

Pierwszy tydzien to byla kompletna dezorganizacja i zycie w pewnego rodzaju zawieszeniu. Nowy dom to nowe zapachy, nieznane odglosy, to nadal slady zycia innych ludzi... W pierwszy weekend napredce wyszorowalam lazienki, zeby moc wykapac siebie i dzieci. M. musial kuc sciane, bo lodowka (wielka krowa), ktora wzielismy ze starego domu, nie miescila sie we wneke... To wymusilo na mnie odkurzenie i umycie podlog w kuchni i okolicach. Ale poza tym nie sprzatalam w ogole, uwierzycie?! Dopiero w kolejny weekend stwierdzilam, ze tak dalej byc nie moze i zlapalam za odkurzacz oraz mopa. I wiecie co? Nasz dom wcale nie jest ogromny, ale cholera, Ineska miala racje, jest co sprzatac! Kiedy uporalam sie z gora oraz schodami i okazalo sie, ze na dole M. rozmawia z tesciami na Skypie (co dalo mi przymusowa przerwe), klaplam na kanape i z westchnieniem stwierdzilam, ze podlogi w dawnym domu mialabym juz odkurzone i umyte cale, a tu dopiero polowa... ;) A nastepnego dnia po maratonie sprzataniowym oraz kilku rundkach gora - dol z praniem, okazalo sie, ze mam zakwasy! No ludzie kochani! Coz, albo musze uznac, ze to tylko dla wlasnego dobra, albo... szukac ekipy sprzatajacej. ;)

Poza tym, rzucilismy sie w wir zakupow. Na pierwszy rzut, poszly meble. Wiecie (a moze nie wiecie i to tylko my trzymamy stare graty) jak to jest - poki mebel stoi, to stoi i choc wie sie, ze ma swoje lata, a jakosc tez pozostawia sporo do zyczenia, to zostawia sie, bo jest. ;) Ale kiedy przyszlo do przeprowadzki, nagle okazalo sie, ze polowa to rozpadajace sie, obdrapane starocie, czesto do niczego nie pasujace... ;)
Komoda dzieci sie rozpadala (a konkretnie wypadaja dna szuflad), a regal na zabawki nadaje sie tylko do ich przyszlej bawialni na dolnym poziomie. W ten sposob Potworki zostaly bez mebli, poza dzieciecymi lozeczkami, z ktorych Nika jest juz "na styk", a Bi ma ledwie 20 cm zapasu zanim zrobi sie ono za krotkie. Nie mowiac juz o tym, ze sie zwyczajnie rozpada i mialam powazne watpliwosci, czy przetrwa przeprowadzke. ;)
Mielismy spory dylemat, skad wziac meble dla dzieci. Planujemy rozdzielic im pokoje, wiec juz na starcie ich brakowalo. Oboje potrzebuja nowych lozek oraz komod, bo same szafy wnekowe nie starcza na wszystkie rzeczy. Poza tym, sa juz poniekad w wieku szkolnym, wiec przydaloby sie, zeby mieli w swoich pokojach rowniez biurka (choc oboje lekcje jeszcze dlugie lata beda pewnie odrabiac w jadalni ;p). Do tego po jakims stoliku nocnym, bo fajnie jest miec chociaz gdzie ksiazke odlozyc. Czyli wlasciwie to potrzebowali pelnego wyposazenia. :)
Niestety, oba Potworki sa nadal na tyle male, ze meble zwyczajnie niszcza. Tu cos pobazgraja (a nawet "zmywalne" mazaki zostawiaja czasem slad), tam obkleja naklejkami (kto raz zdrapywal klej po nich paznokciami, ten wie, jakie to wnerwiajace), a Nik dodatkowo sie nie pierdzieli i wali po meblach (oraz scianach) swoimi pojazdami. Liczymy sie wiec z tym, ze najpozniej za 3-4 lata bedziemy Potworkom musieli meble kompletnie wymienic. Poki co wiec, postawilismy na niedrogie wyposazenie z Ikei. ;)
Pokoje potrzebuja jeszcze malowania, wiec meble narazie stoja w pudlach w piwnicy, ale jak juz przystapimy do urzadzania Potworkowych pokoikow, na pewno podziele sie efektami. :)

O tym, ze naszego lozka pozbylismy sie jakis czas temu, juz pisalam. Nadal spimy na materacu. ;)

Nasza sypialnia. Poki co, jest wrecz ascetycznie :D

No i biale sciany w pokoju mnie dobijaja. To juz minimalizm zahaczajacy stylem o pokoj szpitalny. Nie moge sie doczekac, zeby przeleciec tu jakims kolorkiem, ale na dzien dzisiejszy jeszcze nie wiem jakim. ;)
Poza tym, w starym domu od kilku lat zylismy bez stolika w salonie. Zamiast niego mielismy wielka pufe, ktora jednak sluzyla glownie jako podporka na nogi (nie powiem, bardzo wygodna) oraz skladowisko Potworkowego balaganu. Teraz, w duzo wiekszym salonie, wrecz prosilo sie o stolik i to byl nasz pierwszy zakup. :)
Niestety dosc szybko okazalo sie, ze swiatlo w sklepie dawalo mu zupelnie inny odcien niz nasz ponurawy salon. :/ Poza tym podlogi w nowym domu sa o kilka odcieni ciemniejsze i w rezultacie podloga, brazowy dywan oraz stol, zlewaly sie w jedno...

Niestety nie mam zdjecia ze stolem stojacym na tym dywanie. Dodajcie sobie tam po prostu ciemnobrazowa plame. ;)

Kolejnym zakupem wiec, musial byc jasny dywan.

Musicie uwierzyc mi na slowo, ze teraz jest duzo lepiej, a w kazdym razie "widac" stol ;)

Poza tym, planuje przemalowac salon na bialo. Jak pisalam wyzej, nie jestem fanka szwedzkich bieli, wole kapke koloru, ale ten pokoj wrecz sie o to prosi. Caly dom jest dosc jasny, oprocz wlasnie salonu. Zdjecie tego nie oddaje, ale tu, nisko osadzone okno wychodzace na zachod i otoczone wysokimi drzewami, nie daje niemal w ogole swiatla. Jest jeszcze drugie okno, poludniowe, ale ono jest z kolei waskie i mieszczece sie przy samym rogu (ktorego nota bene z tej strony nie ma, bo jest przejscie do jadalni :D), wiec niemal zupelnie pokoju nie rozjasnia.
I tu dochodzimy do sedna. Caly, jasny dom, ktos pomalowal na jasne kolory. A ciemny salon, pomalowany zostal na ciemny kolor, cos ala braz z delikatnym odcieniem fioletu! :O Trzeba miec fantazje iscie ulanska na cos takiego! ;)
Malowanie jednak nie bedzie taka prosta sprawa, bowiem salon ma ukosnie opadajacy sufit, ktory nad kominkiem jest baaardzo wysoko. Nie wiem ile tam jest metrow, ale na oko przynajmniej 4.

Telewizor juz zawisl na swoim miejscu. ;) Nie chce dobijac M., bo zawieszenie go nie bylo prosta sprawa, ale jest troche za wysoko. ;) Zle sie oglada, bo trzeba zadzierac glowe do gory... No i mam moj wymarzony kominek! Ktory fajnie byloby wylozyc kamieniem... ;)

Oprocz ww., brakuje nam tez stolu do kacika sniadaniowego przy kuchni. Poniewaz wiem, ze ciezko bedzie dobrac meble idealnie w odcieniu szafek z kuchni, wymyslilam tu sobie maly, szklany stolik, ale poki co, nie moge znalezc nic, co by mnie faktycznie zachwycilo...

W niezastapionej Ikei kupilam sobie tez regaly na ksiazki. Mam na nie dosc ciekawy pomysl, ale podziele sie nim z Wami, kiedy malzonek dojrzeje do tego, zeby mi je zlozyc. :D

Jak w tytule, chyba na jakis czas styl bloga z nudnej codziennosci, zmieni mi sie na wnetrzarski. :D Nie bojcie sie jednak, to nie bedzie zmiana calkowita, a juz na pewno nie permanentna! Brak mi do tego i checi i talentu! Chce sie po prostu urzadzic i potem zapomniec o meblach, kafelkach i kolorach scian, na dlugie lata! ;)

Zakupy zakupami, ale nowy dom ma tez dla nas niespodzianki niekoniecznie przyjemne. :)

Po pierwsze, ustawienie wody pod prysznicami to wyzsza szkola jazdy. Leci albo wrzatek, albo zimna. Ja i M. jakos to cierpliwie znosimy, ale kapiel Potworkow, to ciagle wrzaski i protesty...
Poza tym, obydwa zlewy w gornych lazienkach byly przytkane. Woda niemal nie schodzila, a kiedy M. zabral sie za przetykanie, odkryl kilkanascie cm wlosow zmieszanych ze szlamem. Kiedy mi to pokazal, zebralo mi sie autentycznie na wymioty... :/
No i mamy myszy! Tu jestem w autentycznym szoku, bo przeciez w tym domu mieszkali ludzie! Kiedy wprowadzilismy sie do starego, przez ponad rok nikt tam nie mieszkal i przez jakis czas lapalismy co noc po 2-3 gryzonie! Ale kiedy wylapalismy juz wszystkie, przez kolejne 9 lat mielismy spokoj. Dlatego nie moge uwierzyc, ze tutaj znow wracamy do punktu wyjscia. Myszy w garazu? Jasne, ze moga byc. W piwnicy tak samo, maja prawo sie czasem pojawic. Ale zebym znajdowala mysie bobki w garnkach, czy szufladzie ze sztuccami?! Ble!
Pulapki rozstawione, pierwsza ofiara ukatrupiona, wypowiedzielismy wojne! ;)

Pierwszy tydzien w nowym domu przywital nas rowniez pierwszym dluzszym brakiem pradu... Przeszedl kolo nas sztorm. Tylko tyci na polnoc spadla kupa sniegu, ale nam dostal sie deszcz i potworne wichury, ktore zaowocowaly masowym brakiem pradu w calym Stanie. Co ciekawe, nasze nowe sasiedztwo ma linie energetyczne wkopane w ziemie, ale awaria musiala miec zrodlo gdzies duzo dalej, bo na skrzyzowaniu dobre 2 km przed nasza ulica, nie dzialaly juz swiatla. Pradu nie bylo kiedy M. wrocil do domu okolo 15:30. Kiedy 1.5 godziny pozniej zajechalam ja, na calej ulicy slychac bylo szum agregatorow. Az boje sie myslec, jak czesto jest tu awaria pradu, jesli wszyscy sasiedzi naokolo posiadaja takowe. ;) W kazdym razie wiedzac, ze tysiace ludzi jest bez elektrycznosci (w samym naszym miasteczku niemal 3 tysiace!), obawialismy sie, ze moze to byc dluzsza naprawa. Pojechalismy po pizze, kawe oraz goraca czekolade, bo nawet kuchenke mamy na prad, wiec nie dalo sie wody zagrzac, ze o gotowaniu juz nie wspomne, a po powrocie napalilismy w kominku (dobrze, ze teraz go mamy!) i tak koczowalismy w salonie. :) Okolo 19:30 wszystkim zaczelo sie juz powaznie nudzic i rozwazalismy pojscie wczesniej spac. Wlasnie zaczelismy debate, czy jest szansa, ze w nocy wlacza prad i czy powinnismy pojsc spac do swoich lozek czy przytargac spiwory i spac w salonie przy kominku, kiedy... zapalily sie swiatla. :D

Jak widzicie, pierwszy tydzien na nowym miejscu zapamietamy na dlugo. :)

Drugi zreszta tez... ;)

W drugim tygodniu zakupilismy sprzet AGD! Niestety na dostarczenie musimy czekac niemal 3 tygodnie, buuu... :(
Poczatkowo mielismy jakis czas uzywac obecnych, mimo, ze sa naprawde staaare... Niestety, juz po tygodniu stwierdzilam, ze pralka strasznie slabo wiruje i wyciagam pranie praktycznie mokre. A suszarka cudem znosi moje 5 ladunkow tygodniowo. ;) W ktoryms momencie myslalam, ze juz ja wykonczylam, bowiem nie mogla "zalapac" (wydawala odglos jakby zaczynala cykl, po czym stawala...), a kolejnym razem nie chciala sie wlaczyc w ogole. Juz prosilam M., zeby wytrzasnal skads linke i rozwiesil mi w piwnicy bo nie mam jak wysuszyc prania, ale maz cos popatrzyl, cos z tylu pogmeral i suszarka ruszyla. ;) No ale z tak kaprysnym sprzetem nie mam ochoty przedluzac wspolpracy, szczegolnie ze wyglada jakby mial ze 20 lat... ;) Do tego pordzewiala kuchenka i pozolkla ze starosci zmywarka i stwierdzilismy jednoglosnie, ze trzeba wszystkie sprzety odeslac na zasluzona emeryturke. :D

W drugim tygodniu mieszkania w domu, nawiedzila nas tez najwieksza od ponad miesiaca sniezyca! A ja jak zwykle utknelam z Potworkami w domu, bowiem szkoly zamkniete zostaly na DWA dni... :/
Jak to tutaj bywa, srodki ostroznosci zostaly wprowadzone mocno na wyrost. W srode rano obudzilam sie przy proszacym sniegu i malenkiej warstewce na trawie oraz tarasie. Pomyslalam, ze "dobra, moze sie rozkreci, w koncu zapowiadali, ze najgorsze przyjdzie po poludniu". Taaa... W ktoryms momencie snieg w ogole przestal padac, a przy plusowych temperaturach ten, ktory juz spadl, zaczal topniec! :O W poludnie zostala juz tylko warteweczka na tarasie.

To ma byc sniezyca?! :D

Dopiero okolo 14 snieg znow zaczal padac i nagle zrobilo sie bielej, ale dzieciaki mogly z powodzeniem pojsc do szkoly na pol dnia. Wyszliby o 13:15 i dojechali akurat przed glownym uderzeniem sztormu.

Stan o 14:30. Jak widac, snieg ledwo co pokryl powierzchnie...

Pozniej jednak zrobilo sie juz rzeczywiscie nieciekawie. Mokry, ciezki snieg sypal ostro, a przy tym wial mocny wiatr. Szybko zrobily sie zawieje i zamiecie, a galezie i konary drzew opadaly wszedzie naokolo. Kilka razy nawet zagrzmialo (!), a swiatlo zamigotalo, co wywolywalo u mnie natychmiastowy zawal serca, bowiem nie mialam ochoty na powtorke z rozrywki, czyli brak pradu przez kilka godzin.

Stan podworka o 17:30. Drzewo stojace za Bi niestety mocno oberwalo. Obydwa grubsze, boczne konary sie zlamaly :(

W sumie nawalilo sniegu kilkadziesiat cm i pytanie tylko po cholere, skoro nawet mrozow nie ma??? W nocy lekkie przymrozki, ale w dzien 5-6 stopni na plusie! Kilka dni i wszystko stopnieje...

Za to wieczorem mialam przed wejsciem taka piekna Narnie :)

Zamkniete szkoly w czwartek, to bylo zaskoczenie, bo nawet nasza mala uliczka byla praktycznie czysta. Podobno jednak w calym miescie pozwalaly sie drzewa, poblokowaly ulice, a i wiele domow zostalo odcietych od pradu.
Skoro wiec utknelam w domu, pozwolilam Potworkom chociaz poszalec w sniegu. Okazalo sie, ze z boku domu mamy calkiem niezla gorke do zjezdzania.

Zdjecia oddalaja i wyplaszczaja, wiec musicie mi uwierzyc na slowo, ze tam jest calkiem stromo i mozna rozwinac spore predkosci ;)

Do Potworkow dolaczyla sasiadka - rowiesniczka Kokusia i dzieciaki szalaly we trojke. Poniewaz snieg byl mokry i lepki, Bi postanowila ulepic balwana. Niestety, nie mielismy nic, zeby go udekorowac. ;)

A przy okazji macie widok na tyl naszej nowej chalupy ;)

I tak minely sobie dwa tygodnie w nowej chalupie. Ciekawe, co przyniesie trzeci? Prognozy na poniedzialek mowia o kolejnej potencjalnej sniezycy. Narazie modele komputerowe pokazuja, ze raczej nas ominie, ale pewne ryzyko jest. ;) Caly luty zima nas olewala, a teraz wraca w marcu... Poza tym w ten weekend przesuwamy czas i znowu bedzie ciezko wstawac. Bede chodzic niczym snieta ryba. :/ Nie lubie tej wiosennej zmiany czasu... ;)

czwartek, 1 marca 2018

Straszliwie dluga (i nudna) opowiesc o tym, jak Agata chalupe kupowala :)

Jak to w zyciu bywa (przynajmniej w moim) nigdy nic nie moze pojsc gladko i bez stresu. I nic nie idzie zgodnie z planem. Nie inaczej moglo byc z kupnem domu... ;)

W pracy zawirowania. Czy male, czy duze, okaze sie, kiedy szef wroci w koncu z Chin. A ma wrocic dzis lub jutro. Tymczasem, jak to bywa wsrod pracownikow, chodza plotki co do tego, dlaczego wyjazd ten sie przedluzyl az do miesiaca. Wsrod nich jest szukanie nowych sponsorow, proby dodatkowego dofinansowania firmy, itd. Nic przyjemnego, jesli czlowiek mysli o wpakowanie sie w sporo wiekszy kredyt na sporo wiecej lat. :/

Odbylam nawet rozmowe z M., ze moze powinnismy sobie odpuscic, poczekac na stabilniejsza sytuacje finansowa, itd. Doszlismy jednak do wniosku, ze biorac kredyt na 30 lat, nigdy nie mozemy byc pewni naszych finansow. Jesli nie teraz, to za rok, piec, pietnascie, cos moze sie posypac. A wszystko co slysze w pracy, to tak naprawde tylko plotki i domysly, nic pewnego. Podjelismy wiec decyzje, ze brniemy dalej. ;)

Kolejnym kryzysowym dniem, okazal sie czwartek, tydzien temu. Tym razem martwil mnie Kokus.
Zaczelo sie w sumie w srode. A wlasciwie tydzien wczesniej. A moze trzeba zacza od poczatku? ;)

A "od poczatku" oznacza te cholerne zapalenia ucha powodowane przedluzajacym sie katarem. Jak pamietacie, Nik "bujal" sie z nimi ponad miesiac, a moze i dwa, jesli liczyc grudzien, kiedy lekarka zauwazyla, ze juz "cos" sie w jednym uchu dzieje.

Po zakonczeniu ostatniego antybiotyku, juz tradycyjnie, minelo kilka dni i Nikowi znow pojawil sie katar. :/ Tym razem, przerazona, ze szykuje sie kolejne zapalenie ucha, postanowilam zasuszyc dziada (katar, nie Kokusia :D) zanim sie rozwinie! Poniewaz zwykle srodki na Nika nie dzialaja, siegnelam po ciezka artylerie. Kupilam srodek polecany przez kolezanke z pracy, podobno jedyne lekarstwo, ktore dziala na jej syna. Lek dziwny, bo mimo, ze sprzedawany bez recepty, trzeba podejsc do okienka i o niego poprosic.

Przypis autora: tutaj apteki dzialaja na zasadzie supermarketu. Wiekszosc srodkow sprzedawanych bez recepty mozna po prostu wziac z polki i podejsc do kasy. Zreszta "apteka" ma rowniez cale dzialy kosmetykow, srodkow czystosci, sezonowych dekoracji oraz najpotrzebniejszych produktow spozywczych, jak mleko, chleb, itd.
W kazdym razie, jak widac sa wyjatki, nawet dla syropkow bez recepty.

Kupilam lekarstwo i czym predzej zapodalam synowi. Minal dzien, dwa, trzy, lek podawalam dalej, a poprawa, jesli w ogole byla, to minimalna (czyt. niewidoczna).
W srode rano zas, zauwazylam na rekawie pizamki Nika, czerwono - brazowa plame. Kiedy na glos zastanawialam sie co to moze byc, Bi oswiadczyla, ze to czekolada, choc mnie wygladalo raczej na na wpol zaschnieta krew. ;)
Wieczorem tego samego dnia, znalazlam krople swiezej krwi na podlodze. Tym razem juz bylam pewna, ze to Nikowi kapie z nosa. Zajrzalam do obu dziurek i w jednej oczywiscie czerwono! :/ Dziwne to bylo krwawienie: po kilka kropelek i tylko z jednej dziurki.
W czwartek rano syn zbudzil mnie o 6 rano okrzykiem, ze znow leci mu krew z nosa! Kolejny raz, tylko pare kropli na poduszce! Ki diabel?

Przyznaje, ze nieco sie zaniepokoilam (a M., ten moj "twardziel", ktoremu na widok krwi robi sie slabo, chcial juz umawiac sie do lekarza! :D), ale w sumie od poczatku podejrzewalam, ze ma to zwiazek z nowym lekiem na katar. W czwartek rano juz mu dawki nie podalam i krwawienia przeszly jak reka odjal. Za to syn zapewnil mi inne atrakcje. ;)

Zaczelo sie juz od rana. Nik wstal niczym gradowa chmura i wlaczyl jeczenie, ze "Nie spalem za dobrze...", choc to nieprawda, bo oprocz pobudki o 6 rano, spal swietnie. Nawet na siusiu nie wstawal. Nastepnie zmienil repertuar i zaczal ryczec, ze nie chce isc do nowej szkoly (oho, zaczyna sie!). Kiedy przekonalam go, ze tego dnia jedzie nadal do swojej ukochanej, starej szkoly, przelaczyl sie na: "Chce zostac w domu, Eric is mean to me, meczy mnie katarek, zle spalem...". I tak w kolko... Ryczal w domu, ryczal czekajac na autobus, ryczal kiedy do niego wsiadal. A godzine pozniej otrzymalam telefon ze szkoly, ze Nik placze od rana i nie chce sie uspokoic. Dali mi go do telefonu, gdzie Kokus wychlipial tylko, ze chce do domu. Poniewaz jednak nie mial ani goraczki, ani kaszlu, tylko lekki katarek, ciezko bylo znalezc jakiekolwiek przeslanki ku odebraniu go wczesniej. ;)
W kazdym razie, okolo poludnia napisalam maila do nauczycielki z pytaniem jak sie miewa moj Mlodszy, a ona odpisala, ze wkrotce po telefonie sie uspokoil i zaczal nawet usmiechac. Reszta dnia minela mu juz w szampanskim humorze.

Kto wie, co mu bylo? Moze wyczul moje poddenerwowanie tymi krwotokami z nosa? A moze to to nowe lekarstwo? Kiedy czytalam opis efektow ubocznych, zeby sprawdzic, czy moze wywolywac krwawienia z nosa (nic takiego tam nie bylo), bylo ostrzezenie, ze moze powodowac nadmierne rozdraznienie i pobudzenie. Czy to bylo wlasnie to, nie wiem, ale raczej szybko nie odwaze sie ponownie podac Nikowi tego swinstwa. :/

Takie to mialam atrakcje dzien przed oficjalnym kupnem (czyli podpisaniem umowy) nowego domu. Nie dosc, ze zylismy juz na kartonach i walizkach, nie dosc, ze nic nie moglam znalezc, bo 3/4 dobytku mialam albo wywiezione albo spakowane, to jeszcze potrzebny mi byl dodatkowy stres. Zycie. :)

*

Teraz juz konkretnie o kupnie/ sprzedazy.

Wiele z Was wyrazilo zdziwienie, ze przeprowadzilismy maly remont, a "chwile" pozniej sprzedalismy dom.
My sami jestesmy zaskoczeni. :)

Tak naprawde kiedy bralismy sie za remont, nie myslelismy jeszcze o sprzedazy. Dach musielismy wymienic, bo przeciekal. Gdybysmy wtedy szykowali sie do wystawienia domu na sprzedaz, pewnie nie wymienialibysmy go calego, tylko zalatali go miejscami.
Podobnie bylo z tarasem. Glowne, nosne deski byly zbutwiale i w niektorych miejscach strach bylo stanac, musial wiec byc naprawiony. Gdybysmy robili to "pod sprzedaz", pewnie M. wymienilby tylko te kilka sprochnialych deszczulek, a reszte zostawil.
Coz, mowi sie trudno. Szczegolnie latwo powiedziec to mi, ktora przy tym palcem nie kiwnela. :)

O sprzedazy domu zaczelismy powaznie mowic w listopadzie i wtedy tez akurat M. ruszyl z remontem lazienki. Miedzy innymi dlatego (o czym wczesniej nie pisalam) zdecydowalismy sie zostawic wanne i kabine nad nia. Pierwotnie mielismy ja wymienic, ale kiedy okazalo sie, ze musielibysmy ja zamawiac na wymiar, pozalowalismy kasy, skoro i tak planowalismy juz sprzedaz domu. Reszta remontu lazienki, to byly juz sprawy glownie kosmetyczne, a raczej w zalozeniu mialy byc, tylko po drodze oczywiscie musialo wyskoczyc kilka trudnosci. :)

A dlaczego w ogole bawilismy sie w odnawianie lazienki, skoro dom chcielismy wkrotce sprzedac?

Otoz, nasza stara chatka, poza wielkim ogrodem oraz otwartym planem pomieszczen w glownej czesci, tak naprawde miala niewiele do zaoferowania. Byla przy bardzo ruchliwej drodze i na tyle blisko autostrady, ze bylo ja troche slychac siedzac na tarasie. No i byla malutenka. Przeliczylam sobie metraz kiedys z ciekawosci i wyszlo mi okolo 94 m2. Jak na mieszkanie, bylaby spora. Jak na dom - nie bardzo. A nam, z dwojka rosnacych dzieci (i sporym psem), w 3-sypialniowym domu z jedna lazienka, zrobilo sie ciasno. No dobrze, mozna powiedziec, ze w doopach nam sie przewrocilo, bo ja dorastalam w mieszkanku o polowe mniejszym i jakos szczegolnie nie narzekalam. Ale tak juz chyba jest, ze czlowiekowi apetyt rosnie w miare jedzenia. ;)
W kazdym razie, lokalizacji naszej "chatynki" zmienic nie moglismy. W srodku zas, sypialnie byly malusienkie i tylko otwarta kuchnia, jadalnia oraz salon, stwarzaly pozory przestrzeni. Kuchnia wymagala juz wymiany szafek i blatow, ale to potezna inwestycja, ktora sobie odpuscilismy. Podlogi byly w strasznym stanie, ale zeby je wycyklinowac, musielibysmy sie na jakis czas wyprowadzic, a to tez odpadalo. Postanowilismy wiec zostawic je, jak sa. Lazienka jednak wolala o pomste do nieba, a to bylo cos, co bylismy w stanie zrobic i to stosunkowo nieduzym kosztem. Na zdjeciach prezentowala sie nie najgorzej, ale kiedy czlowiek popatrzyl z bliska, widac bylo ze ma przynajmniej z 20 lat i czas bylo ja odnowic. Remont przeprowadzilismy wiec z mysla o potencjalnych kupcach, ale nie ukrywam tez, ze myslalam, iz nacieszymy sie nowa lazienka chociaz z pol roku. Poczatkowo bowiem myslelismy o wystawieniu domu na sprzedaz w okolicach maja. :) Powod byl prosty - teraz zima z naszego ogrodu widac ulice, a zza drzew majacza biurowce. Wiosna wszystko pieknie zarasta i ogrod robi wrazenie zielonej oazy. W ogole kiedy jest slonecznie i zielono, wszystko jakos ladniej wyglada. ;)

Jak to w zyciu bywa, nic nie poszlo zgodnie z planem, a sprzedaz oraz kupno nowego domu, potoczyly sie ekspresowo!
A wszystko oczywiscie przypadkiem! :)

Po pierwsze, dowiedzielismy sie, ze od Nowego Roku, procenty na pozyczki (przynajmniej te "na dom"), mialy pojsc ostro w gore. I rzeczywiscie poszly. Nam udalo sie zamrozic procent na 3.8, natomiast teraz wynosi on juz 4.3. Niby tylko kilka punktow, ale roznica w pieniadzach juz jest. W kazdym razie ta wiadomosc sprawila, ze postanowilismy nie czekac do wiosny, tylko wystawic dom na sprzedaz (i szukac nowego) natychmiast, biorac pod uwage, ze male jest prawdopodobienstwo szybkiej sprzedazy (haha!).

Sprzedajac maly domek na ruchliwej ulicy, a szukajac wiekszej chalupy w spokojnym miejscu, liczylismy sie rzecz jasna z tym, ze najprawdopodobniej najpierw wyszukamy dom dla siebie, a dopiero za jakis czas znajdziemy kupca na nasz (haha!).
Caly proces zaczelismy wiec od wizyty w banku, zeby dowiedziec sie o warunki dodatkowej pozyczki (escrow chyba), ktora dziala troche na zasadzie karty kredytowej - ma sie ja na okreslona sume i procent, ale splaca tylko wykorzystany dlug. To tak na wypadek, gdyby przez jakis czas przyszlo nam splacac dwie pozyczki za dom.

W kazdym razie, M. podjechal do banku i ruszyla lawina zdarzen. Musze jeszcze nadmienic, ze kupujac drugi dom, wiedzielismy dokladnie co jest dla nas wazne. Szukalismy w naszym miasteczku, ewentualnie dwoch przylegajacych. Dom mial miec powyzej okreslonego metrazu, koniecznie garaz na dwa auta i bezwarunkowo byc na slepej uliczce. Z tych kilku warunkow wiedzielismy, ze nie ustapimy, reszta byla do uzgodnienia.
M. spotkal sie w banku z babka, ktora pomagala nam przefinansowac pozyczke na stary dom kilka lat temu, wiec troche sie z nia znalismy. Poza tym, Pani ta jest gadula, wiec tak od slowa do slowa, wypytala jakiego domu szukamy i gdzie, po czym... oznajmila, ze ona ma wlasnie taki dom na sprzedaz! Co ciekawe, po wywiedzeniu sie, jaki jest nasz obecny dom, spytala czy moga go obejrzec, bo okazuje sie, ze oni szukaja mniejszego domu, jednopoziomowego, ze wzgledu na koniecznosc opieki nad starsza mama jednego z nich!
Czy to nie niesamowity zbieg okolicznosci?!

Reszty mozecie sie domyslic. "Wymienilismy" sie domami i nawet prawnicy nadzorujacy cala transakcje smiali sie, ze w swojej karierze mieli jeszcze tylko jeden podobny przypadek! :D

Mamy wiec dom z wielkim garazem dla M., ktory nie ukrywa, ze planuje urzadzic w nim swoje male krolestwo. ;) Chalupa jest na uliczce bez przejazdu, co prawda na jej poczatku, ale cale sasiedztwo sklada sie z systemu takich slepych uliczek, wiec ktokolwiek tam wjezdza, jest raczej mieszkancem, a obce auta natychmiast sa wychwytywane przez bystre, sasiedzkie oko. ;) Jedynie metraz jest w dolnej granicy mojej listy zyczen (choc sie w niej miesci!), ale coz, nie mozna miec wszystkiego. To i tak niemal dwa razy wiecej miejsca niz mielismy wczesniej. ;)

Zostalismy w naszym miasteczku, ktore zdazylismy polubic, a ktore ma wielka zalete - najnizsze podatki w naszej okolicy. :D
Dodatkowo, poniewaz babka, od ktorej kupilismy dom, pracuje w banku i to wlasnie zalatwiajac pozyczki, polecila wiec nasza czesc transakcji swojej kolezance z pracy i udalo nam sie dopelnic formalnosci bez udzialu posrednikow! To zas pozwolilo nam zaoszczedzic, bagatela, jakies 20 tys. dolarow! ;)

Zeby zaspokoic choc troche Wasza ciekawosc, oto nasze nowe "gniazdko":


Nowy dom ma styl tzw. "contemporary" i byla to jedna z rzeczy, do ktorych musialam przywyknac. ;) Akurat jesli chodzi o "styl" budownictwa, byl on nam obojetny, ale przyznaje, ze wyobrazalam sobie siebie w czyms bardziej tradycyjnym.
Wnetrze wymaga troche pracy, ale podziele sie nim z Wami, kiedy sie nieco ogarniemy. Narazie wszedzie leza jakies pudla i siatki, a na nizszym poziomie wciaz jeden pokoj jest zapelniony nierozpakowanymi kartonami. Dzieki Bogu jest w miare cieplo, bo nie dokopalam sie jeszcze nawet do Potworkowych sniegowcow! :D

*

No wlasnie, a co z Potworkami?

Nasze miasteczko nie jest bardzo gesto zaludnione, nie ma tu blokow czy domow wielorodzinnych, ale przestrzennie jest strasznie rozwleczone po okolicy. To takie niekonczace sie dzielnice domkow jednorodzinnych z dwoma malutkimi centrami. Tak, nasze miasteczko ma az dwa "centra" z zabytkowymi 300-letnimi (oficjalna data zalozenia osady to cos okolo 1640 roku) domkami, sklepikami i restauracjami. ;) Duza powierzchnia sprawia jednak, ze miasteczko ma az 4 podstawowki! Dla mnie i M. przeprowadzka oznaczala wiec, ze mamy do pracy jakies 10 minut dalej, ale Potworki musialy zmienic szkole. Poniewaz zostajemy w tej samej miejscowosci, mielismy co prawda opcje, zeby dokonczyli rok w starej, ale nie zdecydowalismy sie. Gdybysmy podjeli taka decyzje, transport dzieci bylby wylacznie naszym obowiazkiem. Rano nie bylby to problem, bo stara szkola znajduje sie po drodze do mojej pracy, ale po poludniu, M. nie zdazylby dojechac, zeby odebrac ich zaraz po zakonczeniu lekcji. Musieliby chodzic na swietlice, co tutaj oznacza dodatkowe koszty. A autobus daje te bonusowe 30 min. na dojazd, wiec M. spokojnie dociera do domu i jeszcze musi na nich chwile poczekac. ;) Gdyby w gre wchodzil miesiac - dwa, moze bysmy zostawili ich w starej szkole, ale jednak do konca roku zostaly jeszcze prawie 4 miesiace. Troche duzo. ;)

W poniedzialek Potworki pomaszerowaly wiec do nowej szkoly i tu mielismy pokaz dwoch roznych temperamentow. :)
Juz od kilku tygodni przygotowywalismy dzieci na ten dzien, to znaczy mowilismy im, ze pojda w nowe miejsce i beda mieli nowe panie oraz kolegow. Bi odstawila nam kilka histerii, lacznie z rzucaniem sie na ziemie, kopaniem odnozami i wrzaskiem, ze ona nie chce, ze ona kocha stara szkole, a nienawidzi nowej (choc na oczy jej nie widziala). ;) W miare jednak jak mijal czas, Starsza jakos pogodzila sie ze zmiana i zaakceptowala. W poniedzialek rano juz oswiadczyla, ze jest podekscytowana i ciekawa nowej przygody.
Kokus odwrotnie. Kiedy na poczatku mowilismy o zmianie szkoly, skwitowal "ok" i bawil sie dalej. Gdy jednak zaczelismy pakowac i stopniowo przewozic swoje rzeczy do nowego domu, a bylo to na tydzien przed "oficjalna" przeprowadzka, Nik pekl. Coraz czesciej napomykal placzliwie, ze nie chce. W zeszly czwartek urzadzil pierwsza powazniejsza histerie. Prawdziwy potok lez, poplynal jednak w niedziele. Juz wieczorem lezac w lozku, Mlodszy plakal rozpaczliwie i pytal dlaczego musze isc do pracy i nie moge zostac z nim w domu. :( W poniedzialek od rana placz, ze on nie chce do nowej szkoly. Plakal tak, ze z tego placzu zasnal, co oczywiscie jeszcze pogorszylo jego humor. Plakal cala droge autem. Plakal wchodzac do nowej szkoly i w sekretariacie, do ktorego poszlam przedstawic dzieci. Dobrze, ze sympatyczna administratorka zabrala nas na obchod budynku, co pozwolilo Kokusiowi troche ochlonac. Kiedy go zostawialam w koncu w klasie, byl caly w czerwone cetki, ale nie plakal. ;)

Balam sie wiec, co bedzie PO szkole oraz kolejnego dnia. Czy powiedza, ze nie podobaja im sie nowe nauczycielki? Ze chca wrocic do dawnych przyjaciol?
Tymczasem juz po pierwszym dniu, oboje z Bi wrocili z nowej szkoly zachwyceni i oswiadczyli, ze wola ja duzo bardziej niz stara! Maja juz nowych kolegow w klasach i w autobusie i codziennie opowiadaja, jakie to fajne zajecia wymyslaja nowe nauczycielki. :O

Pierwsze koty wylecialy wiec za ploty. Oby tak dalej. :D

*

I na tym lepiej zakoncze. Slyne z tasiemcow, ale TAKIEGO to dawno nie popelnilam! :D