Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

czwartek, 30 grudnia 2021

Poswiatecznie, ale przednoworocznie :D

W koncu nadeszla Wigilia... Jak napisalam ostatnio, w tym roku znowu podlozylam prezenty pod choinke poprzedniego wieczora, z notka od "Mikolaja", zeby ich nie otwierac. ;)

Notka od "Mikolaja" :D
 

Nik byl ciezko obrazony, bo najwieksza paka pod choinka okazala sie byc dla Bi. ;) Kupilam starszej taka gruba mate do cwiczen bo panna chce sobie powtarzac akrobacje z gimnastyki. Mata jest fajna bo sie sklada, ale nawet zwinieta tworzy dosc duzy kwadrat. I Mlodszy niestety nie mogl zdzierzyc, choc nawet nie wiedzial co tam jest. :D

Matka Natura zdecydowala sie zeslac nam prezent w postaci... sniegu! Juz kiedy sie kladlam w czwartek wieczorem, lekko proszylo, ale ze prognozy zapowiadaly tylko przelotne opady, wiec nie spodziewalam sie niewiadomo czego. I faktycznie, nie nasypalo jakos fest, ale wystarczajaco, zeby uzbieralo sie 3-4 cm. Akurat zeby zakryc trawe. ;) Poniewaz jednak, poza pojedynczymi mroznymi dniami, tegoroczny grudzien byl bardzo cieply i sniegu praktycznie nie bylo, wiec Potworki okreslily jego opad akurat na Wigilie, jako Christmas Miracle. :D Z przygotowan zostala mi tylko salatka jarzynowa oraz makielki czy makowki, jak zwal tak zwal... No i nakryc do stolu, uprzatnac wszystkie walajace sie po salonie zabawki, wstawic dwa ladunki zmywarki (zeby potem byla pusta na naczynia po wieczerzy), wykapac sie, pomalowac paznokcie, przygotowac sobie i dzieciom ciuchy na wieczor i takie tam "drobiazgi". ;) M. przypadlo pieczenie lososia oraz smazenie dorsza. Mnie tym razem doszlo jeszcze wyjscie z Potworkami na snieg.

Nik odwrocil swojego slizgacza spodem, ale za to zapomnial oderwac naklejki z instrukcja ;)
 

Wiadomo, ze by nie odpuscili, szczegolnie ze niewiadomo kiedy znow cos spadnie, a w nocy z Wigilii na Boze Narodzenie mial padac marznacy deszcz. Nie mowiac juz o tym, ze chcieli wyprobowac nowe slizgacze, ktore mialy byc prezentem na Mikolajki, ale niestety przyszly dokladnie 6 grudnia, wiec spoznily sie dokladnie o jeden dzien. ;) Udalo sie na szczescie, jak na Thanksgiving, dokonczyc wszystko bez wiekszej spiny. Rano sie wykapalam, a potem skroilam salatke i makielki, zas M. w tym czasie wstawil lososia do piekarnika i smazyl drugie rybsko. Potem zas poszlismy na podworko. Malzonek odsniezyl podjazd, a ja krecilam sie pstrykajac zdjecia. ;)

Stara spiewka pt: rzuc pileczke, no! :D
 

Potwory wyszalaly sie za wszystkie czasy, a ja zalowalam, ze jednak za malo czasu bylo zeby zabrac ich na wieksza gore przy high school. Nasze przydomowe gorki robia sie juz dla nich o wiele za male...

Zjazd z obrotem, z czapka na oczach ;)
 

Najwazniejsze jednak, ze dobrze sie bawili i ze spedzili choc troche czasu na swiezym powietrzu.

Jak widac, chwila zjazdow i snieg zaczal odslaniac trawe, "tyle" go bylo...
 

Przy okazji wyszlo, ze zarowno spodnie sniegowe Bi, jak i jej kurtka narciarska, sa przymale... Spodnie jej musze kupic koniecznie, ale nad kurtka debatuje. Starsza od dwoch lat urzadza regularne afery, ze nie znosi nart i nie chce z nami jezdzic, wiec zastanawia mnie sens takiego zakupu. Na ten raz czy dwa kiedy uda sie ja wyciagnac, wystarczy jej chyba zwykla zimowa kurtka. Jak juz, to kupie w neutralnych kolorach, zeby w przyszlosci przypadla Kokusiowi, dokladnie jak obecna. W ten sposob Nik ma dwie narciarskie kurtki, ale to dobrze, bo jego jest bardzo ciepla, zas ta Bi dosc lekka. Bedzie zaopatrzony na wypadek kazdej pogody. :D

Po powrocie do domu, nakrylam do stolu, pomalowalam pazury, a potem zajelam sie ostatnimi drobiazgami, odpryskujac przy okazji lakier, ktory nie zdazyl dobrze wyschnac. :D Makijaz, przebranie i bylismy gotowi. Nawet M. ubral ladniejsza koszulke i "normalne" spodnie (zamiast dresow), czego nie omieszkal mi pokazac, na wypadek gdybym przeoczyla. :D Najwyrazniej moje zrzedzenie w kazde swieta jednak gdzies tam zostaje. ;)

Eleganciki czekaja na gosci :)
 

Moj tata przyjechal punktualnie o 17 i przywiozl kolejna porcje prezentow. Znow ten najwiekszy trafil sie Bi, wiec Nik strzelil kolejnego juz focha. :D Za to o wujka zaczelismy sie juz powaznie martwic bo zwykle byl punktualny, a tym razem zrobila sie 17:15, 17:20, 17:30, a jego nie bylo. Warunki na drogach byly srednie, a w dodatku A. zlamal kilka miesiecy temu noge i nadal chodzil o kuli. W budynku, w ktorym mieszka, do frontowego wejscia sa wrecz zabojcze schodki: bardzo wysokie i bardzo strome i mialam juz wizje, ze lezy tam pogruchotany. Juz planowalismy, ze jesli sie nie zjawi i nie odezwie, to po wieczerzy M. podjedzie do niego sprawdzic czy wszystko ok, ale na szczescie w koncu dojechal. Okazalo sie, ze M. mu powiedzial "okolo" 17, wiec uznal, ze 17:30 to tez okolo. :D Potem juz wieczerza poszla sprawnie. Przelamalismy sie oplatkiem, napchalismy "pod korek", a po chwili dopchnelismy deserem.

U nas zawsze ta sama ekipa :D
 

Potwory oczywiscie zjadly tylko barszcz (Nik nie tknal uszek) oraz rybe. ;) Pozniej, ku rozpaczy Kokusia, ktory nie mogl sie doczekac prezentow, Bi zagrala nam na skrzypcach. W tym roku wyszlo jej to duzo lepiej niz rok temu, bo grala Jingle Bells, ktore cwiczyla tez w szkole. I tylko matka - idiotka zle cos kliknela i zorientowala sie dopiero pod koniec, wiec nagrala jakies 1/3 koncertu. :/

Mala dziewczynka odswietnie wystrojona, grajaca na skrzypcach przed udekorowanym kominkiem,  w ktorym trzaskaja polana... Piekny, swiateczny obrazek :)
 

No a potem nastapilo szalenstwo! Potwory migiem rozdaly wszystkim paczki spod choinki i po kilku sekundach papier do pakowania byl doslownie wszedzie i nie nadazalam ze zbieraniem! :D Mlodziez musiala byc baaardzo grzeczna w tym roku (ciekawe, ze ja pamietam cos wrecz przeciwnego :D), bo oblowili sie niemozliwie. ;) Bi dostala w/w mate do cwiczen, sluchawki bezprzewodowe, zestaw lakierow do paznokci (ktore okazaly sie hitem; boszzzz, ta dziewczyna to juz mentalnie nastolatka!) oraz... maszyne do szycia. :O

Prezent nalezalo oczywiscie natychmiast wyprobowac ;)
 

Nik otrzymal elektroniczny zegarek z gierkami, gre logiczna oraz dwa zestawy lego z autami. Oba Potworki dostaly tez po plecaku, bo ich chrzestny stawia wlasnie na takie "praktyczne" prezenty. ;) Dla mnie "Mikolaj" przyniosl fajny zestaw narzedzi ogrodniczych, z akcesoriami "normalnymi" oraz miniaturkami do sadzenia w doniczkach. Az mnie swierzbia lapki zeby go wyprobowac, ale bede musiala poczekac do wiosny. ;) Wlasciwie to prezent byl wspolny, dla mnie oraz M., ale u nas to ja grzebie w ziemi, wiec go sobie zawlaszczylam. :)

Poniewaz u nas zdjecia grupowe zawsze musza miec jakies "ale". Tym razem M. wygladal przyzwoicie, chociaz i tak Bi go zaslonila, za to Nik... jest na boso :D
 

Goscie posiedzieli, pojechali, potem ja wstawilam zmywarke, dzieciaki ogladaly nowe rzeczy i zabawki, a M. przysypial na kanapie. ;) Nik zaczal ukladac jeden z zestawow Lego, ale trafil na prezent od Mikolaja - matki, ta zas rzucila synowi zadanie i kupila nie tylko Technic, ale od 10 lat wzwyz. :D

Poczatkowo Mlodszy podjal wyzwanie ;)
 

Po chwili mlody sie poddal i chwycil za drugi zestaw. Ten ulozyl w pol godziny, co tylko utwierdzilo mnie w przekonaniu, ze Mlodszy musi juz dostawac trudniejsze modele. ;) Bi zabrala sie za uruchomienie maszyny do szycia. Niestety, jak to dzieciak, z jakiegos powodu zaczela od srodka. Nigdy w zyciu nie widziala takiego sprzetu, a dodatkowo zamiast zaczac od poczatku instrukcji, otworzyla ja na przypadkowej stronie. Ktos pomyslalby ze zacznie od podlaczenia do pradu i ustawienia wszystkiego. Nieee... moja corka zaczela od... wymiany igly! I przyszla po pomoc dopiero, kiedy te igle wyjela, ale ktora to nadal przyczepiona byla nitka i nie dalo sie jej odczepic. Wytlumaczylam dziecku, ze ta czesc instrukcji jest na wypadek gdyby faktycznie trzeba bylo wymienic igle i polecilam wsadzic ja z powrotem. Pechowo (o tym za chwile), nie sprawdzilam jak ona to zrobila, tylko zabralam sie za osobiste czytanie instrukcji. W koncu udalo mi sie podlaczyc ustrojstwo, choc nie dziala w nim chyba pedal nepedu. W kazdym razie reczne napedzanie zadzialalo i zonk... igla sie wygiela! Po dokladnych ogledzinach, okazalo sie, ze Bi te igle wsadzila w odpowiednia dziurke, ale trzeba ja jeszcze dokrecic srubka, a tego panna juz nie zrobila. :( Teraz wiec czeka nas rzeczywista wymiana igly. Poki co obie jestesmy dosc zniechecone i maszyna stoi na polce nie ruszana. :D

Mimo, ze M. byl malo przytomny, uparlam sie zeby jechac na pasterke na 22. Po pierwsze chcialam dzien swiat (tutaj jedyny) spedzic juz na calkowitym lenistwie, a po drugie, zapowiadana pogoda byla paskudna, z marznacym deszczem, wiatrem i tym podobnymi atrakcjami. ;) Pojechalismy wiec i teraz troche zaluje, bo spotkala mnie spora nieprzyjemnosc. Uroczysta msza, pieknie udekorowany kosciol, podniosla atmosfera... Tak jak powinno byc na pasterce. A tu nagle drze mi sie do ucha jakis gosc! Taki knypek nizszy chyba troche ode mnie, nieco za to starszy. Graly juz ograny, wiec w pierwszej chwili nie wiedzialam o co mu chodzi. Dopiero po chwili dotarlo do mnie, ze piekli sie o maseczke... Cos tam, ze jako jedyni w kosciele ich nie mamy i ze jak nie chcemy tam byc, to mamy wyjsc. Przyznaje, ze najpierw mnie zatkalo, bo Potworki maseczki mialy, ja rowniez, choc zsunelam ja z nosa, bo zaparowaly mi okulary. O czym zreszta pana rzeczowo poinformowalam. A ten dalej wykrzykuje, ze jak nie chce maseczki, to mam wyjsc na zewnatrz! Dopiero po chwili dotarlo do mnie, ze gosciowi moze chodzic o M., ktory maseczki faktycznie nie mial ubranej, ale no sorry, facet zamiast zwrocic sie bezposrednio do niego, wrzeszczy na mnie! Bo co, na malzonka juz mu nie starczylo odwagi?! Latwiej wyzyc sie na kobiecie?! Tu juz podnioslo mi sie cisnienie i oznajmilam dupkowi grzecznie lecz stanowczo, ze probujemy cieszyc sie bozonarodzeniowa msza, starajac sie mu przypomniec gdzie sie znajdujemy i w jaki dzien. Na darmo! Gosc dalej grzmi, ze to nie fair w stosunku do reszty i takie tam! Dobrze, ze organy graly juz na maksa, ludzie spiewali pierwszy hymn i w sasiednich lawkach zaczeli ogladac sie zeby zobaczyc co sie dzieje, ale gapili sie na tego barana, nie na mnie. Ja zas w koncu stwierdzilam, ze do niego nic nie dociera, a moje spokojne odpowiedzi jeszcze go nakrecaja, wiec po prostu odwrocilam sie bokiem i przestalam reagowac. Facet w koncu zobaczyl, ze nic nie wskora, wiec katem oka widzialam tylko jak sie przepycha gwaltownie obok swojej rodziny i gdzies biegnie. Potem M. powiedzial, ze osiol poszedl na skarge do ludzi pomagajacych w kosciele, witajacych ludzi, przytrzymujacych drzwi, itd. Prawdopodobnie chcial zeby wyrzucili nas z kosciola, ci jednak na szczescie odmowili. Facet potem chyba sam wyszedl z kosciola i krzyzyk mu na droge. Nie do opisania jest, jak mi bylo przykro. Od poczatku pandemii zdarzylo mi sie nie raz wejsc gdzies bez maseczki, bo jej zwyczajnie zapomnialam. Czasem ktos zwrocil uwage, ale kulturalnie. Ja przepraszalam i wszystko bylo ok. Ale taki chamski wrzask, ktory zreszta powinien byc skierowany do M. ale trafil sie mnie, w kosciele w samiutkie Boze Narodzenie?! Wiem, ze facet musial byc albo podpity albo zwyczajnie pie*dolniety, ale zwyczajnie popsul mi najpiekniejsza msze w roku... :(

W kazdym razie, jakos msze przesiedzialam, choc przez wiekszosc czasu wymyslalam scenariusze, co powiem dupkowi, jesli wroci do lawki (ze tez taki typ musial usiasc akurat obok nas!). ;) Potworki ledwie daly rade utrzymac otwarte oczy. Nik w ktoryms momencie nawet sobie przysnal. :D Ale po powrocie do domu, wstapila w nich nowa energia i buszowali prawie do polnocy! Zla bylam jak cholera, bo nie dosc, ze ciagle mialam nerwy na tamtego goscia, to jeszcze padalam z nog, a chcialam jeszcze dzieciakom podlozyc upominki do skarpet na kominku! Tego zas nie moglam zrobic, dopoki nie bylam pewna, ze juz zasneli... W rezultacie poszlam spac po 1 nad ranem. :O

Pierwszy (i tutaj jedyny) dzien Swiat to byl relaks przez wielkie R. :) Pare razy nawet przeszlo mi przez mysl, zeby wstawic pranie (brudownik pekal w szwach), ale mentalnie dawalam sobie po lapach, ze nie! Sa Swieta, mam odpoczywac. :D Tylko od zmywarki nie ucieklam, bo w tym swiatecznym okresie calutki czas sie je, zauwazylyscie?! A to serniczka, a to salatki, a to pierozki, barszczyk, makielki... W ruch wiec idzie mniejszy talerzyk, wiekszy, miseczka... A zmywarka wyrabia dwumiesieczna norme w tydzien. ;) Potworki wstaly oczywiscie pierwsze i popedzily sprawdzic co tam Mikolaj zostawil w skarpetach. A podarowal im po grze na ukochane Nintendo, plus drobiazgi: po czekoladowym Mikolaju z jajkiem z niespodzianka, zestaw pastylek Pez oraz po 3 kule do kapieli dla dzieci, z niespodzianka w srodku. Dzieciaki uwielbiaja te kule; ja mniej, bo musze myc wanne po kazdej kapieli. ;) Tak jak sie obawialam (i dlatego gier nie dostali w Wigilie, bo chcialam zeby bardziej sie integrowali z rodzicami i goscmi), Potworki wsiakly w nowe gierki. Bi na amen, ale Nikowa okazala sie dosc trudna i Mlodszy co chwila od niej odpoczywal. ;) Zaczal za to powoli i metodycznie ukladac ten trudniejszy zestaw Lego.

Cale szczescie, bo juz sie balam, ze ukladac bede musiala ja :D
 

Wygladalo to tak, ze ukladal 15-20 minut, przerywal zeby zagrac znow w gre, tudziez cos zjesc lub porobic jeszcze cos innego, po czym znow zasiadal do klockow. W rezultacie zajelo mu to prawie caly dzien, bo skonczyl po 18 wieczorem. Ale skonczyl i byl z siebie bardzo dumny.

Pod wieczor, kiedy rozpalilismy w kominku, mial wlochate towarzystwo ;)
 

Auto full wypas, w koncu to juz Lego Technic. Kilka ruchomych czesci, galka na masce skreca kolami, kiedy auto jest w ruchu mozna podejrzec pompujace tloki... fiu fiu. Mlodszy oczywiscie zachwycony i bardzo z siebie dumny. :)

I gotowe!
 

Rano przyjechal dziadek na "kawe", zostal wiec poczestowany wszystkim co zostalo z wieczerzy i wyszedl opchany niczym bak. :D I tak dobrze, ze przyjechal, bo juz w nocy zaczal padac marznacy deszcz i bylo slisko i paskudnie.

Wnukowi udalo sie namowic dziadka na rundke gry, choc nie wiem czy bez okularow cos tam w ogole widzial :D
 

Chrzestny Potworkow tez mial wpasc, ale ze swoja noga spasowal i zaszyl sie w domu. I my tez sie nie ruszalismy. Caly dzien tylko jedzenie, kawa, zabawa z Potworkami i wygrzewanie dupki przy kominku, ktory z racji pogozy rozpalilismy duzo wczesniej niz zwykle. ;)

I tak wlasnie zlecialy Swieta, bo niedziela to tutaj juz byl zwykly dzien. Malzonek pojechal do pracy, ale wrocil juz przed 11 zeby pojechac do kosciola. Pozniej po kawe, w domu szybki lunch i... trzeba bylo spalic te dodatkowe, swiateczne kalorie. Ja z Potworkami podazylismy na lodowisko, zas M. na silke. ;) Przyznaje, ze ciagnely mnie te lyzwy bardzo, bo nie bylam juz 3 tygodnie, a dodatkowo wiedzialam, ze w poniedzialek i wtorek mialo byc zamkniete, tymczasem kiedy tam dojechalam, opadla mi szczeka i mialam ochote zawrocic do domu. Jezdze na to lodowisko od kilkunastu lat i pierwszy raz widzialam tam tyyylu ludzi. :O

Bi znow obcierala lyzwa i jezdzila niczym mimoza... :D
 

Nie bylo miejsca na parkingu pod samym lodowiskiem i musielismy zaparkowac po drugiej stronie ulicy, gdzie znajduja sie korty tenisowe. W wypozyczalni brakowalo wiekszosci rozmiarow lyzew i cale szczescie, ze Potworkowy jest jakos malo popularny. Na lodowisku doslownie tlumy, co oczywiscie rujnuje cala przyjemnosc, bo caly czas jezdzi sie slalomem naokolo ludzi. :O Skoro juz tam jednak bylismy, to trzeba bylo wykorzystac to na maksa. Na szczescie, jak zwykle dojechalismy na druga godzine publicznej jazdy i w ostatnie 20 minut zaczelo sie juz robic pusciej.

Juz nie pamietam co az tak Kokusia rozsmieszylo :D
 

Poniedzialek byl kolejnym spokojnym dniem. Swiateczne przysmaki pomalu znikaly. Przekladalam je na coraz mniejsze talerze lub miseczki, co konsekwentnie zwiekszalo miejsce w lodowce. A bylo ono potrzebne, bo czas byl wybrac sie na zakupy. Mimo, ze lodowka pelna zarcia, to zabraklo takich podstaw jak mleko, jaja, owoce, itd. Na szczescie zajal sie tym M. Rano pojechal do pracy, ale ich "swiateczne" godziny to tylko 6 godzin, wiec juz w poludnie byl w domu. Pozniej bral moje auto do mechanika zeby sprawdzic dlaczego lewe lusterko wibruje podczas jazdy na autostradzie (nic nie stwierdzili; uznali ze wszystko ok i ze mamy im nagrac filmik zeby pokazac o co nam chodzi! :O), a ze doslownie za rogiem jest supermarket, wiec wygodnie wyslalam malzonka na zakupy, a potem jeszcze do biblioteki zeby oddal ksiazki. ;) Potworki i ja, nie ruszalismy sie zas z domu. Nik w ogole nie przebral sie z pizamy! ;) Za to odpieczetowal ostatni juz prezent, ktorym chyba byl malo zainteresowany, a ktory potem go wciagnal na maksa. To gra logiczna, Gravity Maze (swoja droga polecam!), w ktora mozna grac samotnie lub grupowo. Polega na budowaniu zjazdu dla metalowych kulek wedlug wzoru.

Gra w toku
 

Gra ma 60 kart z wzorami od najprostszych do "eksperta", gdzie pokazuje miejsca ustawien jednej lub dwoch wiezy (jedna to zawsze klocek koncowy) i ktore wieze nalezy uzyc zeby zbudowac zjazd. Kazda wieza sklada sie z kilku "przedzialek" ze zjezdzalniami, skretami, pustymi przestrzeniami, itd., ktore trzeba ustawic tak, zeby kulka pod wplywem grawitacji zjechala do konca i nie wypadla poza konstrukcje. Gra wciaga niczym dobre bagienko i spedzilam z Kokusiem mnostwo czasu probujac ustawiac, przekrecac i dopasowywac wieze. Na szczescie kazda karta ma z drugiej strony rozwiazanie, bo kilka razy zdarzylo sie, ze nie moglismy z Mlodszym rozkminic zagadki. :D

Wtorek zapowiadal sie na kolejny nudnawy dzionek, ale wiadomo, za dobrze by bylo. ;) Na dobry poczatek Maya sie porzygala. Ja jeszcze lezalam w lozku i za sprzatanie po pupilu zabrala sie Bi. Bylam z niej bardzo dumna, bo zalozyla gumowe rekawice, znalazla odpowiedni plyn i wytarla poslanie psiura oraz podloge naokolo. Sprawila sie na medal, ale niestety Maya tak sobie "zalatwila" poslanie, ze mimo wietrzenia kuchni, nadal jechalo w niej rzygowinami tak, ze robilo sie niedobrze. Poslanie wyladowalo w koncu na tarasie i prawdopodobnie skonczy w koszu, bo czuje wewnetrzny opor przed wypraniem go w mojej pralce. ;) Pozniej dzien uplywal zwyczajnie. Z motywacja w postaci wolnych dni, zabralam sie za zmiane poscieli i takie "doczyszczanie" chalupy, na ktore malo kiedy mam czas. Tymczasem... Nik zaczal kaszlec. :O Zadnych innych objawow. Ani katar, ani goraczka, tylko lekka chrypka oraz brzydki, mokry i odrywajacy sie kaszel. Moj tata, kiedy odwiedzil nas w sobote, mial chrypke, choc twierdzil, ze strasznie zmarzl ktoregos dnia w pracy i to dlatego. Taaa... Jak u nas ktos choruje (nawet jesli to zwykly katar), to moj tata omija nasza chalupe z daleka, ale jak sam chory, to przyjezdza rozsiewac wirusy. :/ No ale, ze Mlodszemu nic nie bylo poza tym, ze od czasu do czasu musial odkaszlnac, wiec bardzo sie nie przejelam. Za to wczesnym popoludniem Bi zaczela narzekac, ze boli ja glowa. Na poczatku wzruszylam ramionami, ze pewnie na zmiane pogody (ja sama bylam przymulona), albo ze za malo pila. Malzonek zas sie wsciekl, ze to przez nadmiar siedzenia na ekranach, bo jak to w dni wolne, Potworki nie mialy limitow, wiec z malymi przerwami, siedzieli na tabletach i konsolach. Co prawda tlumaczylam M., ze jakos nigdy ich glowy od tego nie bolaly, mimo ze w kazde dni wolne czy weekendy siedza przed ekranami do oporu, ale kto by mnie tam sluchal. :/ Tymczasem Bi zaczela sie pokladac i zawinela szczelnie kocem twierdzac, ze jej zimno. W koncu kontrolnie zmierzylam jej goraczke i... 38.0. No pieknie. Najdziwniejsze, ze Starsza nie ma zadnych innych objawow. To Nik kaszle, a ona ani kataru, ani kaszlu, ani wysypki... nic. Mimo, ze goraczka w sumie niziutka, taka byla bidna, lezaca i jeczaca, ze dalam jej syrop na zbicie. I po pol godzinie wrocila "normalna" Bi - glosna, upierdliwa i pyskujaca. ;) No ale z dwojka dzieci, ktorym na dobra sprawa niewiadomo co jest, utknelam w domu. Z jednej strony dobrze, ze akurat nie ma szkoly i moga sie kurowac w spokoju. Z drugiej jednak, wszyskie plany stanely pod znakiem zapytania. Chcialam ich wziac znow na lyzwy. Raczej nie wezme, chyba ze w niedziele jesli do tego czas u dojda do siebie. Myslalam o zabraniu Kokusia na narty. No gdzie, skoro kaszle. Nie chce zeby sie spocil, zawialo go i kaszel przeszedl w zapalenie pluc. :/ Pod znakiem zapytania stanal tez nasz Sylwester, pierwszy od dobrych 12 lat! :( U znajomych ma byc gromadka dzieci, wiec jesli moje moga potencjalnie czyms zarazac, lepiej zatrzymac ich w domu...

W srode Bi wstala bardzo pozno (jak na nia). Ona zwykle pierwsza sie budzi, a ma tak, jak M., ze nie lubi sie wylegiwac, wiec od razu schodzi na dol i tam siedzi w ulubionym fotelu albo kokosi sie z Maya. Tego dnia jednak ja wstawalam dopiero dobrze po 9 i panna lezala jeszcze w lozku. Wzielam to za zly omen, ale o dziwo, najwyrazniej Bi potrzebowala po prostu odpoczynku, bo przez reszte dnia twierdzila, ze czuje sie zupelnie dobrze i zachowywala sie normalnie. Goraczka tez nie wrocila. Cuda... Za to Nika... rozlozylo kompletnie, chociaz bez goraczki. Rano jeszcze tez kaszlal i chrypial, ale dosc szybko zaczal kichac, a chwile pozniej nos mial kompletnie zawalony i obtarty, oczy zalzawione i wygladal jak kupka nieszczescia. ;) Wyglada to na naprawde paskudne przeziebienie, choc w obecnych czasach nie wiadomo co moglo sie przyplatac... W kazdym razie lojalnie poinformowalam kolezanke o sytuacji zdrowotnej w domu i ze nie wiem czy do Sylwestra wszyscy bedziemy na chodzie. Stanelo na tym, ze bedziemy w kontakcie, bo zostaly w koncu jeszcze 2 dni... A poza tym dzien uplynal mi na dalszym sprzataniu, a wieczorem nawet dostalam weny na upieczenie ciasta. Nie myslalam, ze najdzie mnie na to tak szybko po Swietach, ale makowiec zostal zjedzony (zreszta, szczerze to nie jestem jego smakoszem), sernika zostala marna, wyschnieta resztka. Wzielo mnie na mieciutkie ciasto z jablkami, ktore u nas znika w tempie ekspresowym, a jemy je tylko ja oraz M. :D Robi je sie ekspresowo, jest mieciutkie, a upieczone jablka doslownie rozplywaja sie w ustach. Poezja, a nie ciasto! ;) Zeby nie byc goloslownym. Tak wyglada to po 3 godzinach od upieczenia:

Jeszcze dobrze wystygnac nie zdazylo! :D

Znika w oczach! :D

Czwartek nie zaznaczyl sie niczym szczegolnym. Bi wydawala sie byc zdrowa jak ryba. Nikowy katar wlasciwie znikl, a kaszel pojawia sie tylko kiedy zaczynal sie smiac... ale wtedy jechal niczym stary gruzlik! ;) Za to po poludniu, mnie jakby zaczelo krecic w nosie, choc nie bylam pewna czy to nie moja wyobraznia. Malzonek rowniez twierdzil, ze ma jakies laskotanie w gardle, ale on - wiadomo, zrobilby wszystko, zeby sie wymigac od sylwestrowej imprezy. ;) Dzien uplynal spokojnie, a wieczorem do kapieli Potworki wrzucily sobie rozpuszczalne kule z niespodzianka, ktore "Mikolaj" wrzucil im do skarpet w Boze Narodzenie. ;)

Wygladalo to dosc przerazajaco, ale splukalo sie bez sladu, uff...

Poza tym, nie moge uwierzyc, ze z mojego dlugiego odpoczynku zostaly juz tylko 3 dni. Chwilowo ten fakt przezywam bardziej niz nadejscie kolejnego roku. ;) A jesli juz o tym mowa, wypadaloby zlozyc Wam jakies zyczenia, tylko jakie? Miniony rok byl... zwyczajny. Nie zdarzylo sie nic, dobrego czy zlego, co mozna by okreslic jako wazne wydarzenie. No, moze poza moim powrotem do pracy w pracy (:D) w kwietniu, po 13 miesiacach roboty z zacisza wlasnego domu. Oj, nie bylo latwo i do dzis z blogoscia wspominam ten rok z hakiem, ktory spedzilam w chalupie. ;) Ale! choc fajny to byl czas, to mysl, ze mogloby to wrocic przyprawia mnie o lekki niepokoj, bo zachorowania u nas zaczely nagle rosnac z predkoscia swiatla. Obecnie sa na poziomie 20% i  modle sie tylko, zeby gubernatorowi nie przyszly do glowy jakies glupie pomysly, jak przeniesienie szkol na nauczanie zdalne, np. :/

A, ale mialy byc zyczenia! ;) Nie mam jakos weny na nic wzruszajacego czy podnioslego, wiec:

Zycze Wam Zdrowia i jeszcze raz Zdrowia (bo najwazniejsze) oraz Wszystkiego Normalnego w tych nienormalnych czasach, o!!! :D

czwartek, 23 grudnia 2021

Przedswiatecznie

Piatek, 17 grudnia to byla jedna nerwowka za druga... Tak to juz jest, ze jak wyskoczy jakas sprawa, to zaraz inne wyskakuja dla towarzystwa. ;)

Po pierwsze cos, co zaczelo sie w sumie kilka dni wczesniej. Bodajze we wtorek dostalam sms'a z (podobno) mojego banku, ze wychwycili transakcje z mojej karty na zawrotne $4 z groszami, ktora wydala im sie podejrzana. Prosili zeby oddzwonic na podany numer i potwierdzic czy to faktycznie ja cos kupowalam, czy ktos przechwycil moje numery. Poniewaz (nie wiem jak w Polsce, ale pisze o sytuacji tutaj) ostatnio panuje wysyp roznego rodzaju oszustw telefonicznych, a zlota zasada mowi, zeby nigdy nie klikac na nieznane linki, ani nie oddzwaniac na nieznane numery, wiadomosc czym predzej usunelam i myslalam, ze po sprawie. Kolejnego dnia otrzymalam telefon, ktorego nie odebralam, ale z ktorego zostawiono mi wiadomosc, tym razem glosowa. Znow to samo, ze to z banku, ze maja podejrzaja transakcje i chca ja sprawdzic i prosza o kontakt na podany numer. W przeciwnym wypadku zablokuja karte. Co ciekawe, mowa nie o karcie kredytowej, tylko najzwyklejszej bankowej. Tym razem wbilam numer telefonu w niezawodnego Google'a, zeby sprawdzic co to za jedni. Niestety, numer raporty mial mieszane - jedni twierdzili, ze jest on faktycznie z banku, inni, ze to oszusci usilujacy naciagnac na kase. Zrobilam wiec sobie mentalna notke zeby przejrzec z M. ostatnie transakcje (malzonek moze to zrobic w telefonie), ale... zapomnialam. W piatek jednak wybieralam sie po pracy na zakupy, a ze zablokowana karta to malo przyjemna rzecz kiedy chce sie placic za spozywke (nie mowiac juz o tym, ze obciachowa), stwierdzilam, ze podjade do banku i sprawdze, czy cos jest na rzeczy. Bank mam po drodze, wiec optymistycznie zalozylam, ze tylko wyjde, spytam i wyjde. Taaa... Babka wydrukowala mi wyciag ostatnich transakcji, ktory jednak mial co prawda cyfry, ale nie bylo zaznaczone gdzie dokonano zakupu. Co mi po takim wyciagu?! Kobieta sama pytala o te transakcje czy inna, ale wszystkie byly ok. W koncu doszlam do wniosku, ze te wiadomosci to musieli byc jednak oszusci i juz mialam wyjsc, ale jeszcze spytalam babki zeby potwiedzic, czy moja karta dziala. Sprawdzila i co?! I zablokowana!!! Tyle czasu tam sprawdzalam ostatnie wplaty i wyplaty z konta, a gdybym nie spytala, kobieta nawet nie zauwazylaby, ze karte mi zablokowali! Ugh... Czyli jednak bank faktycznie przechwycil cos podejrzanego, poniewaz jednak transakcja zostala automatycznie odrzucona, nie pojawila sie w transkrypcie. Jaki byl wiec sens to sprawdzac? W kazdym razie dostalam tymczasowa karte i czekam na nowa, a przy okazji wyszlo jeszcze, ze choc po przeprowadzce zmienilismy adres w banku, to pod moja karta nadal figuruje stary i tam zostalaby wyslana! :O

Druga sprawa to zawody plywackie Kokusia. W czwartek trener wyslal w koncu liste wyscigow z przypisanymi imionami. W pierwszej chwili myslalam, ze zaszla jakas pomylka, bo zapisalam Mlodszego do grupy wiekowej "8 i ponizej", konsultujac to zreszta najpierw z trenerem, bo nie wiedzialam na jakiej zasadzie przypisuja kategorie, a jak wiadomo, urodziny Mlodszy mial doslownie tydzien wczesniej. Tymczasem w rozpisce chwile mi zajelo, zeby syna znalezc, wpisany zostal bowiem do grupy 9-10 lat. :O No to dawaj, pisac do trenera z pytaniem, czy zmienil Nikowi grupe! Tak naprawde z ta grupa bylo mi wszystko jedno; jesli Mlodszy ma byc juz w starszej, to niech tam bedzie. Wiekszym dla mnie problemem bylo to, ze zglosilam sie jako wolontariusz przy zawodach dla najmlodszej grupy. W obecnej kategorii wiekowej Nika, nie bylo juz miejsc, zeby sie zapisac. Mlodszy mial strasznego stresa w zwiazku z zawodami i ciagle dopytywal, czy ja tez tam bede. Wiedzialam, ze jesli nie bede mogla byc, rownie dobrze moge Kokusia z zawodow wycofac. Zreszta, sama nie wyobrazalam sobie tam nie byc. ;) A poza tym, o takich rzeczach powinno sie rodzica, do cholery, powiadamiac, szczegolnie, ze w obecnych koronowych czasach, te dwie grupy wiekowe, mialy zawody o zupelnie innych godzinach! :O Trener odpisal, ze tak, musial przeniesc Nika do starszej grupy. Odpisalam, ze ja w takim razie chce byc wolontariuszem w jego grupie i ze jesli nie da rady mnie gdzies wcisnac, Mlodszy najprawdopodobniej nie poplynie. Dopiero w piatek poznym poludniem, trener odpisal, ze jeden z wolontariuszy sie wycofal i moge zajac jego miejsce. Nie ma to jak wiesci na ostatnia chwile... No ale ufff... Teraz pozostalo jeszcze zalatwic opieke dla Bi na czas zawodow, bo przeciez malo mam jeszcze zachodu. Z powodu korony, mieli nie wpuszczac zadnych dodatkowych osob i balam sie, ze z Bi nas cofna (okazalo sie jednak, ze jeden z tatusiow mial ze soba mlodsze dziecko i nikt go nie wyrzucil). Nie bylo tez mowy zebym zostawila ja na 3 godziny sama w domu czy samochodzie. Jak na zlosc, M. wrocil w piatek do pracy i odpuszczenie przez niego soboty nie bylo nawet opcja. :/ Zadzwonilam wiec do taty, spytac czy w sobote ma wolne i moze zostac z wnuczka. Normalnie mialabym jeszcze potencjalnie sasiadow - rodzicow przyjaciolki Starszej, ale pechowo akurat zjechala do nich rodzina az z Kalifornii, wiec nie chcialam im zawracac gitary. W kazdym razie dziadek odpowiedzial, ze nie pracuje i z Bi zostanie. Niestety, wieczorem zadzwonilam zeby ustalic szczegoly, a tu tata odpowiada, ze plany sie zmienily bo szef chce zeby przyjechal na szybka fuche! :O Nosz kurna! Moj tata, jak M., nie potrafi odmowic w pracy, nawet jesli chodzi o jego wnuki, ale stwierdzil, ze pojedzie na 7 rano i powinien wyrobic sie na tyle szybko zeby przyjechac do nas na 9:30... Hmmm... Zwariowac mozna.

A trzecia sprawa, to padl nam garbage disposal. :/ Nie wiem jak to przetlumaczyc, ale jest to jakby mlynek zainstalowany pod zlewem, do ktorego mozna wrzucac resztki, a ktory mieli je na male czesci i spuszcza dalej do odplywu. Kiedy ja wlaczalismy, przez chwile brzmiala jakby ruszala, po czym cos zgrzytalo i wode wybijalo do gory. :( Tak naprawde to wcale tak czesto tego ustrojstwa nie uzywamy i czlowiek obszedlby sie bez niego, gdyby nie to, ze z jakiegos powodu przestalo przepuszczac wode. Wczesniej mozna bylo uzywac tego zlewu bez wlaczania mlynka. Teraz, woda wyplywala gora, a pozniej splywa w slimaczym tempie. Na poczatku bardzo sie nie przejelam, bo tak jak pisze, nie uzywalam tego jakos specjalnie czesto, a mam w koncu drugi zlew. Wieczorem jednak chcialam wlaczyc zmywarke, a nie pomyslalam, ze z jakiegos powodu, odplyw z niej idzie przez te maszynke. I jak tylko zmywarka sie wlaczyla, zanim jeszcze zaczela nawet pobierac wode, pod wplywem chyba cisnienia, woda z maszynki znow zaczela wybijac w gore, do zlewu! :( Tu padl na mnie blady strach, bo za tydzien Swieta i na mysl o przetrwaniu calego tego pichcenia i obzarstwa bez zmywarki, coz, robilo mi sie slabo... ;)

Nadeszla sobota i powolne rozwiazywanie powyzszych zagwozdek. Dziadkowi udalo sie przyjechac na czas, choc oczywiscie caly wczesny ranek to byla nerwowka, bo musialam szykowac siebie oraz Nika, ale jeszcze dodatkowo na wszelki wypadek Bi! :O Na szczescie okazalo sie, ze niepotrzebnie... Jakby tego bylo malo, nie pamietam czy pisalam w poprzednim poscie, ale Mlodszy, jak to Mlodszy, zaczal tchorzyc i od kilku dni dopytywal czy musi jechac na zawody, zas w czwartek zmienil repertuar i marudzil co chwila (nieraz wrecz ze lzami w oczach), ze zmienil zdanie i nie chce brac w nich udzialu. Podnosilo mi sie cisnienie, bo nie dosc, ze na ostatnia chwile naprawde nie wypada nagle zawiadamiac trenera, ze sie rezygnuje (no chyba, ze zdarzy sie jakis nagly wypadek, jak choroba na przyklad), to jeszcze Nik jeczal przy ojcu, ktory z kolei wyskakiwal z pretensjami, ze znowu dzieciaki do czegos zmuszam! :O A przeciez pytalam wczesniej Kokusia czy chce jechac na zawody?! Pytalam! Chcial, a ze teraz mu sie odwidzialo, to co mam robic... W kazdym razie jeszcze w sobote rano Mlodszy zawodzil, ze nie chce i nie jedzie... nawet juz w samochodzie. :O A potem, w polowie zawodow, oznajmil, ze wlasciwie to jest fajnie i mu sie podoba. Czy pisalam juz, ze kiedys go udusze?! :D Dla Nika najwazniejsza cecha "fajnej" aktywnosci, jest czas na wyglupy z kumplami. A tu mial go az w nadmiarze, bo na niecale 3 godziny zawodow, kazdy dzieciak plynal tylko 4 razy. Wiekszosc czasu to czekanie, a wtedy wiadomo, dzieciarnia wyzywala sie towarzysko. ;)

Z kolega. :) Kolega zreszta z tej samej grupy wiekowej 9-10. Wlasciwie to jest dokladnie o 4 (:D) DNI starszy od Kokusia ;)
 

Moj "wolontariat" zas okazal sie bezproblemowy. Duzo lepszy niz osob mierzacych czas, bo oni utkneli na koncach linii i mierzyli wyscig za wyscigiem. Przed kazdym wyscigiem, dzieci biorace w nim udzial, dostawaly karteczki z wypisanymi informacjami: jaki styl, odleglosc i ktora linia. Te karteczki przekazywaly osobom mierzacym czas, ktorzy wpisywali na nich rezultat. Moim zadaniem bylo potem zebrac owe karteczki i zanosic je do stolika osob, ktore wbijaly te wyniki w system, zaznaczaly miejsca i przyznawaly punkty. Proscizna, szczegolnie, ze bylo nas 3, wiec zmienialysmy sie zeby nie biegac co minute w te i we w te. Dodatkowo, mialysmy pomoc w razie gdyby kogos trzeba bylo zaprowadzic do kantorka z pierwsza pomoca, znalezc zagubionego plywaka (nieraz zdarzalo sie, ze dzieciaki szly do lazienki tuz przed swoim wyscigiem i przepadaly), czy zdarzylo sie cos innego nieprzewidzianego.

Rozgrzewka
 

Na szczescie zawody okazaly sie bezsensacyjne i nic takiego nie wyskoczylo. :) Was jednak, podejrzewam, interesuje bardziej jak poszlo Nikowi, niz kulisy zawodow plywackich. ;) A poszlo mu swietnie! Mial, tak jak wiekszosc, dwa wyscigi indywidualne i dwie sztafety. W indywidulanym zabka na 50m (dwie dlugosci basenu), byl pierwszy!

Widac ze Nik wlasnie dotarl do scianki, a kolejny zawodnik jest kawalek za nim
 

Kraulem na 100m (4 dlugosci basenu) byl drugi, choc mial szanse wygrac. Jego kolega wysforowal sie na prowadzenie na poczatku, ale potem zaczal wymiekac. Nik okazal sie nieco wytrzymalszy i na ostatniej dlugosci basenu praktycznie go dogonil. Przez chwile szli leb w leb i gdyby wyscig byl dluzszy, mysle, ze Mlodszy by go wyprzedzil, a tak, to jednak kolega doplynal szybciej o ulamek sekundy. :)

Tutaj widac jak kolega wlasnie dobija do scianki, a Mlodszy jest doslownie dwa wyrzuty ramion za nim :)
 

Oprocz tego, chlopcy plyneli dwie sztafety (jedna mieszanymi stylami, druga cala kraulem), gdzie kazdy przeplywal jedna dlugosc basenu, ale czas odmierzany byl jeden dla calej ich czworki. Tu jednak plyneli dla samego czasu, zeby miec nad czym popracowac, bo w drugiej druzynie nie bylo chlopcow w ich grupie wiekowej, wiec scigali sie sami ze soba. :D Ogolnie bylam z Mlodszego niesamowicie dumna! Poszlo mu wspaniale, zupelnie nie marudzil (co zaobserwowalam u kilkorga dzieci) i swietnie sie bawil. :)

Po powrocie do domu planowalam posprzatac gore w ramach przedswiatecznych porzadkow. Jak to jednak bywa, plany planami, a zycie zyciem... Dojechalismy z Kokusiem, rozpakowalam torby i wspomnialam do M. o tym, ze przez zepsuty garbage disposal, nie moge wlaczyc zmywarki. Co prawda malzonek zartowal sobie, ze przeciez moge wywalona gora wode, przelewac kubeczkiem do drugiego zlewu, ale poslusznie wyciagnal wszystko z szafki i zabral sie za ogledziny ustrojstwa. Ja szykowalam dzieciakom lunch i przy okazji asystowalam M. Na dzien dobry okazalo sie, ze nasze urzadzenie, zamiast byc podlaczone wtyczka do gniazdka, ma kabel, ktory wchodzi sobie gdzies w sciane. I to kabel wyraznie wyzszego niz zwykle napiecia. Super. I wez tu ogladaj i sprawdzaj co sie dzieje, kiedy zly ruch i nagle urzadzenie wlaczy sie i zmieli ci reke, albo popiesci cie prad... Ostroznie, starajac sie uzywac tylko drewna lub plastiku, M. doszedl do tego, ze nic sie w ustrojstwie nie zablokowalo. Co lepsze, odlaczone od zlewu i rurek, po wlaczeniu, urzadzenie zdawalo sie dzialac bez zarzutu. W tym momencie, oboje skrobiac sie po glowach, ruszylismy po pomoc do wujka Google. :D I oboje w praktycznie tym samym czasie, doszlismy do wniosku, ze zapchac musiala sie rurka odchodzaca od urzadzenia do odplywu. No ale pomacalismy paluchami na ile udalo nam sie dosiegnac, potem malzonek znalazl kawalek gietkiego plastiku i pokrecil glebiej. Nic nie blokowalo. Cieplo, cieplo, ale nie goraco. ;) Ponizej tego odplywu byla juz tylko laczka odplywu z obydwu zlewow, a poniewaz z drugiego woda schodzila bez problemu, wiedzielismy, ze tam nie moze byc zatkane. Z poczucia obowiazku, M. wyjal jeszcze rurke odprowadzajaca wode z urzadzenia do tej laczki. I... bingo! Cala jej czesc od strony dziadostwa zapchana jakims paskudztwem! Kiedy to oczyscilismy, okazalo sie, ze odplyw z urzadzenia jest w tym miejscu smiesznie waski - doslownie na grubosc palca! Nic dziwnego, ze sie zatkal! Pewnie zatykalo sie pomalu od jakiegos czasu, az w koncu zablokowalo na amen! W kazdym razie, kolejny problem rozwiazany, ale ze potem znow jechalismy do kosciola bo M. szedl w niedziele do pracy, to ze sprzatania znow wyszly nici... Podobnie jak z pieczenia piernikow, na ktore ciasto lezakowalo w lodowce od piatku. Nik dopytywal sie co chwila czy pieczemy, ale nie chcialam zaczynac i przerywac, a potem zrobilo sie pozno i w koncu stwierdzilam, ze lepiej przelozyc pierniczenie na niedziele. :)

W niedziele M. pojechal rano do pracy, ale ja i Potworki leniuchowalismy. Rano dzieciaki obejrzaly w koncu Ekspres Polarny, ktory staje sie chyba coroczna tradycja. Dobrze, ze nie prosza o durnowatego Kevina. ;) Potem matka ogladala skoki narciarskie. To z kolei moja zimowa tradycja. ;) Chociaz, nie wiem czy w koncu nie dam sobie spokoju, bo nasi w tym roku cofneli sie do poziomu juniorow. :O Pozniej zabralam sie za dwa ladunki prania, nastepnie posprzatalam na gorze... i dzien zlecial niewiadomo kiedy. W koncu jednak nie mialam dalszych wymowek, a Nik obrazil sie, ze "obiecalam" i nic, wiec zabralismy sie za pierniki. Musze przyznac, ze w tym roku praktycznie wszystko dzieciaki zrobily same. Ja tylko podsypywalam maki kiedy byla potrzebna i kontrolowalam grubosc rozwalkowanych plackow, czasem je wyrownalam i tyle.

Pierniczymy :D
 

Potworki ugniataly kule, walkowaly ciasto i wykrawaly ksztalty. A, ja tez ukladalam je na blasze i wsadzalam do piekarnika.

Pierniki z naszego przepisu calkiem sporo rosna, wiec niestety nie da sie ich upchac maksymalnie na blaszce
 

Kiedy upieklismy wszystkie partie, zabralam dzieciaki do kapieli, a potem zaczeli je dekorowac. Normalnie pewnie zostawilabym to na inny dzien, ale Nik chcial zabrac po kilka piernikow dla pan z klubu gier, wraz z kartkami swiatecznymi, bo w poniedzialek mial ostatnie spotkanie.

Najlepsza zabawa, czyli wyjadanie lukru ;)
 

Piernikow wyszlo jednak tak duzo, ze Potworki w koncu wymiekly i czesc zostala nieudekorowana. :)

Pierwsza partia
 

Myslalam, ze tego dnia pojedziemy na lyzwy, ale dobrze, ze jednak zrezygnowalam, bo w zyciu nie wyrobilibysmy sie i z lodowiskiem i z piernikami... Moze pojedziemy za tydzien, spalic swiateczne kalorie. ;)

Poniedzialek przywital nas solidnym mrozem, bo -7 na termometrze nie widzielismy od marca tego roku. Cale szczescie, ze autobusy przyjechaly o czasie i w dodatku jeden po drugim. Chociaz tego ranka az tak zimna nie odczuwalam, bo Potwory zdazyly mi przed wyjsciem solidnie podniesc cisnienie. Zwlaszcza Bi. Ostatnio zauwazylam, ze jedne ze spodni zrobily sie na nia za krotkie, a ze to zwyczajne dresiaki, ale porzadne, fajnej firmy i w dodatku zielone, wiec niewiele myslac przelozylam je do szafy Kokusia. Akurat tego dnia dalam mu je do zalozenia, zauwazyla to Bi i w krzyk. Bo to przeciez jej spodnie! Tlumacze, ze byly juz na nia za krotkie, a na Nika sa w sam raz. Logiczne? No nie! Panna dalej sie awanturuje, ze ona sie nie zgadza zeby Nik nosil jej rzeczy i ze jak na nia sa juz za male, to mam je oddac do sklepu z uzywana odzieza! Ze ona je zabierze i schowa w swojej szafie i nie pozwoli zeby je wiecej zalozyl! Taaa... bede sie gowniarza pytala... ;) Ale co to za paskudny charakterek, no... Chwile pozniej, ten sam Potwor zauwazyl maseczke, ktora polozylam jej na plecaku i pyta z pretensja czy nie bylo jakiejs lepszej maski, tylko akurat ta. Kurcze, czlowiek przygotowuje, zaczepia tasiemke zeby nie zgubila, kladzie na plecaku zeby nie zapomniala, to jeszcze slyszy jakies pretensje. :/ Warknelam, zeby wziela sobie inna jak ta jej nie odpowiada, to pannica poszla, jak to ona, spacerkiem. Dopiero jak rozdarlam sie, ze musimy juz wychodzic i zeby zaczela zywiej przebierac odnozami, nieco przyspieszyla. A moment pozniej Nik, ktoremu wyraznie powiedzialam, ze ma zalozyc czapke, bo jest baaardzo zimno, wyszedl sobie bez! Nie dziwcie sie wiec, ze na przystanek autobusowy doszlam nadal z para buchajaca mi uszami. Dobrze, ze przed okresem nie bylam, bo nie wiem jak by sie to dla Potworow skonczylo. I tak gardlo sobie zdarlam wrzeszczac... ;)

Tego dnia Nik mial po szkole ostatni raz klub gier (konczyl o 16:15), zas Bi siatkowke (konczyla o 16:20). Poniewaz czarodziejka nie jestem i sie nie rozdwoje, M. pojechal po syna, a ja po corke i jej psiapsiolke. Przebic sie po poludniu przez to nasze miasteczko to tragedia, a dziewczyny rozrabialy z tylu tak, ze mialam ochote wywalic je z auta. Jechalam i zaklinalam sznureczek aut przede mna, zeby sie, do cholery, ruszaly... ;) Po powrocie do domu juz zwyczajny wieczor. Ogarnianie rozgardiaszu, odrabianie lekcji i te sprawy. Zaczelam tez pomalu przygotowywac kapuste z grzybami na Wigilie. Poniewaz byl to nadal normalny, szkolny dzien, Potworki nie mialy pozwolenia na elektronike do 19, wiec musialy znalezc sobie inne zajecie. Dokonczyli dekorowanie piernikow z poprzedniego wieczora, a potem wymyslili jakas gre, ktora co prawda wymusila spora doze wariactw, ale za to tak ich zaabsorbowala, ze na zegarek spojrzeli dopiero prawie o 19:30. ;)

Jakis czas temu, Igomama pisala o holenderskim przysmaku - wafelkach wypelnionych karmelem. Juz wtedy bylam przekonana, ze widzialam je i u nas. I prosze! Znow udalo mi sie je dostac! :)

We wtorek zapowiadal sie znowu dluuugi dzien w robocie, wiec pojechalam do biura dopiero przed poludniem. Zamiast jednak sie porelaksowac, to po wsadzeniu dzieci w autobusy, uwijalam sie jak w ukropie. Nie wiem jak to jest, bo na codzien zupelnie nie jestem osoba porzadnicka, raczej blizej mi do tekstu znanej piosenki Elektrycznych Gitar: "Przewrocilo sie, niech lezy...", czy "Cos wylalo sie, nie szkodzi", choc moze nie az tak ekstremalnie. :D W kazdym razie, przed Swietami wlacza mi sie cisnienie na ukladanie, szorowanie i doczyszczanie. To chyba pokazuje jak gleboko siedza w nas nawyki z dziecinstwa. Swiat poszedl do przodu, baby pracuja zawodowo i robia kariere, ale w czasie Swiat, 90% z nich nadal utyka w kuchni i zasuwa ze sciera. ;) We wtorkowy ranek wiec dokonczylam kapuste z grzybami, wyszorowalam lazienke dzieci i czesc naszej, wypisalam reszte kartek swiatecznych i prawie dostalam zawalu kiedy wygladalo, ze nasz ekspres do kawy wyzional ducha. Ekspres slubny jeszcze z czasow cywilnego, wiec ma ma rowniutko 14 lat. Mialby pelne prawo pasc, tyle, ze akurat napelnilam go woda i kawa i liczylam na pierwsza dzienna dawke "ambrozji", a tu doopa... ;) Poniewaz jednak i tak chcemy kupic wypasiony zaparzacz robiacy pianke z mleka i takie tam bajery, wiec nawet troche sie ucieszylam, ze kupimy za jednym zamachem podwojny - na cappuccino, latte itp., ale tez z opcja zaparzenia po prostu calego dzbana kawy. Niestety - stety, po przejrzeniu wszystkich galek oraz guziczkow (a ze ekspres te 14 lat temu byl "z gornej polki" to troche ich ma) odkrylam, ze po prostu ktos (potem przyznal sie M.) poprzestawial ustawienia. Cholera. :D Ale, ze do ekspresu mam ogromny sentyment, wiec poklepalam go przyjacielsko po obudowie i stwierdzilam, ze jednak bede musiala kupic sobie osobny na latte. :D

Jak napisalam wyzej, w poludnie dotarlam do pracy psychicznie nastawiona, ze wyjde z niej dopiero pod wieczor. Tymczasem... niespodzianka, choc tym razem nieprzyjemna. Wszystko szlo sprawnie, az o 15:30 laboranci wrocili do biura i oswiadczyli, ze nic z tego nie bedzie, bo komoreczki postanowily  sobie zdechnac. :O Niestety, to nie tak, ze ktos popelnil blad, ktorego latwo uniknac. Problem zdaje sie byc dosc zlozony. Czeka nas male, wewnetrzne dochodzenie oraz sporo papierologii. Niestety, przez wtorkowa porazke potencjalnie stracilismy pacjenta i pod znakiem zapytania stanal nasz miedzyswiateczny odpoczynek. Szlag. :( Zeby nie bylo az tak pesymistycznie... przynajmniej udalo mi sie pojechac z Bi na gimnastyke. Mial ja zabrac M., ale po pierwsze nie bardzo mu sie chcialo, a po drugie, musialby ciagnac ze soba Kokusia i razem z nim kiblowac godzine w czasie, kiedy Starsza cwiczy. No ale ze matka niespodziewanie wyszla z pracy "juz" o 17, to spokojnie pojechala z corka. Przy okazji pogadalam sobie z kolezanka, ktorej nie widzialam ponad tydzien, bo jej nie bylo na gimnastyce w zeszlym tygodniu, a potem mnie nie bylo w sobote w Polskiej Szkole. Pogadalysmy, ponarzekalysmy na chlopow, tesciowe, itd. i jakos tak lzej sie zrobilo na watrobie. ;) A przy okazji ustalilam, ze na Sylwestra upieke ciacho, bo glupio tak przyjechac z pustymi rekoma.

Sroda w pracy przyniosla pilny meeting dotyczacy wtorkowej porazki. Tak jak podejrzewalam, mamy sporo do wyjasnienia, naprawiania oraz udokumentowania. Dobra nowina bylo jednak to, ze poza jedna laborantka, ktora musi przyjsc w nastepny czwartek i piatek (szef chce przeprowadzic eksperyment zeby sprawdzic co nawalilo, nim bedziemy musieli ruszyc z produkcja dla kolejnego pacjenta), cala nasza reszta ma wolne do 3 stycznia! Juhuu! :D

Jedna z osob w pracy przebrala sie za Mikolaja, wiec obowiazkowe bylo zdjecie grupowe. ;) Szkoda, ze poza szefem, nikt nie pomyslal, zeby zsunac maseczki... :/ Na focie brakuje trzech osob (jedna robi zdjecie). W takiej "wielkiej" firmie pracuje :D

Pod wieczor Nik mial trening druzyny plywackiej. Namarudzil sie strrrasznie, bo "to juz tydzien swiateczny, wiec on nie chce" i za nic mial moje tlumaczenie, ze to nadal zwykly tydzien, przynajmniej do piatku. ;) Mi zas cisnienie podniosl M., ktory jak zwykle na marudzenie syna wyskoczyl z pretensja do mnie, ze skoro on nie chce, to po co go zapisuje?! Zawsze, ku*wa, ta sama spiewka! Pomyslalby, ze po tylu latach nauczylby sie, ze dzieci marudza bo lubia pojeczec, ze Nik to urodzona meczydusza i ze posmeci, posmeci, a potem pojedzie i bedzie sie dobrze bawil... To nie, jak dzieciak nie jedzie z entuzjazmem, to od razu wykreslic, wypisac i koniec. :/ W kazdym razie Nik pojechal z ojcem, ktory chcial pobiegac na biezni, ja zas zostalam w chalupie z mysla, ze popchne do przodu przygotowania swiateczne. Taaa... Okazalo sie, ze mialam dzien zapominalca... :D Na srode zaplanowalam sobie sernik, bo to ciasto, ktore nie musi byc swiezutkie zeby dobrze smakowac, a poza tym lubie je piec wieczorem i potem zostawic w piekarniku na noc, zeby spokojnie do konca wystyglo. No niestety, kiedy otworzylam przepis, przypomnialo mi sie, ze nie wyjelam margaryny, zeby zmiekla... Spojrzalam na godzine - dochodzila 18 i stwierdzilam, ze jak wtedy ja wyjme, zaczne okolo 19 i... mi sie odechcialo. Tym razem naprawde wyjatkowo nie mialam ochoty na nocne zmagania z mikserem, zreszta nie wyrobilabym sie przed pora kladzenia dzieci spac, a nie zostawie takiej rozbabranej roboty. :/ Zeby wiec zrobic cokolwiek, pomyslalam, ze zapekluje mieso na swiateczna pieczen. Niestety, zapomnialam rano wyjac go z zamrazarki. Teraz mialam wiec kawal miecha twardy jak kosc i tyle z peklowania. ;) Najgorzej, ze w takim razie czwartek mial byc wyscigiem do piekarnika, bo i sernik i pieczen i jeszcze losos. No ale skoro z sernikiem oraz miesem nie wyszlo, przyszlo mi do glowy, ze moze chociaz zrobie salatke sledziowa, ktora jak wiadomo, powinna sie "przegryzc". Niestety, zapomnialam wczesniej ugotowac jajek i ziemniakow... :/ I marchwi, choc to juz do salatki jarzynowej. A przy okazji przypomnialam sobie, ze zapomnialam kupic do niej groszku! A na koniec znalazlam w pralce mokre pranie lezace tam od rana, musialam bowiem wyjsc do pracy zanim pralka skonczyla cykl. Mialam je przelozyc do suszarki zaraz po powrocie do domu, ale tak, zgadlyscie, zapomnialam! Aaaaaa!!! Co za dzien; szkoda, ze wlasnej glowy nie zapomnialam...

I w koncu ten czas oczekiwania dobiegl konca. Wlasciwie to juz w srode wieczorem stwierdzilam, ze jestem zmeczona tymi przygotowaniami, choc wowczas nawet ich dobrze nie zaczelam. :D W czwartek Potworki szly jeszcze do szkoly, choc lekcje mieli skrocone. Poniewaz ja juz sie "urlopowalam, wiec litosciwie zawiozlam ich do szkol. Wracajac, musialam zajechac do supermarketu po nieszczesny groszek, a przy okazji pare innych rzeczy, ktore byly juz na wykonczeniu i grozilo realnie, ze skoncza sie przed niedziela, ktora u nas jest juz zwyczajnym dniem... Reszta dnia to glownie sprzatanie, choc upieklam tez sernik, zrobilam salatke sledziowa oraz zapeklowalam i zamarynowalam mieso, a wieczorem wstawilam je do piekarnika. Tym razem naprawde wzielismy sobie do serca zeby nie robic niewiadomo ile wszystkiego. Zobaczymy czy rzeczywiscie sie uda i czy, z drugiej strony, zostanie cos na chociaz jeden - dwa dodatkowe dni. :D Kiedy to pisze, pieczen jeszcze siedzi w piekarniku, a ja musze jeszcze zapakowac dwa ostatnie prezenty. W tym roku znow planuje podlozyc wszystkie paczuszki pod choinke wraz z listem "od Mikolaja", zeby nie otwierac ich do wieczora. ;)

Pozostalo juz tylko:


Kochane moje Czytelniczki!

Niech to Boze Narodzenie uplynie Wam w Zdrowiu i Spokoju! Odpocznijcie, Pobadzcie z Rodzina, Najedzcie sie pod korek (a co, w Swieta mozna!) i Zapomnijcie o tym, co serwuje nam ostatnio Swiat! :***

czwartek, 16 grudnia 2021

Strasznie dlugi, grudniowy post

Tak to juz w grudniu jest, ze obowiazkowo wciskam wen Kokusiowy post urodzinowy, a potem robia mi sie 2-tygodniowe zaleglosci. To nic, nadrobimy. ;)

W piatek, 3 grudnia, dostalam raport semestralny Kokusia (tutaj sa 3 semestry). Tym razem raport jakby slabszy niz zwykle, bo w 7 kategoriach (na 30) Nik otrzymal wynik N, od near = blisko. Czyli niewiele mu brakuje do opanowania owego materialu, ale jednak brakuje.

Tak wygladaja tutejsze "swiadectwa", bo po kazdym semestrze oceny sa dodawane po prostu do kolejnego okienka :)
 

Na szczescie w zadnym punkcie nie otrzymal B (od below = ponizej), ale tez w zadnym nie zostal oceniony na E (od exceed = powyzej). Wszystkie pozostale wyniki ma na M (meet), czyli zna material na poziomie wymaganym dla pierwszego semestru IV klasy. :)

Nie wiem czy to bedzie dobrze widac, ale w komentarzach od nauczycieli, same pochwaly oczywiscie :)
 

Jego nauczycielka wyslala maila w zeszlym tygodniu, w ktorym wyjasniala zasady oceniania oraz uprzedzala, ze miedzy III a IV klasa jest spora przepasc. Pewnie sie obawiala, ze czesc rodzicow widzac wyniki, bedzie do niej wydzwaniac z pytaniami i pretensjami. :D Ja do takich nadgorliwych mamusiek nie naleze, choc rzeczywiscie zdziwiona jestem troche wynikami Mlodszego, ktory zazwyczaj mial 2-3 N-ki, jesli w ogole. Siedem wydaje mi sie spora liczba, ale Nik ma jeszcze dwa semestry zeby sie poprawic. ;) Na dzien dzisiejszy (pisze w poniedzialek, 6 grudnia), nie otrzymalam raportu Bi, mimo ze zwykle dostawalam je jednoczesnie. Starsza jest teraz jednak w nowej szkole i moze u niej wysylaja je pozniej? Planuje odczekac pare dni i jak nic nie dostane, napisac do nauczycielki. 

Sobota zaczela sie znow od Polskiej Szkoly. Potworki jak zwykle niezadowolone, ale poki co maja niewiele do powiedzenia. ;) Kiedy oni sie edukowali, ja pojechalam na szybka kawke z kolezanka, a potem zrobic zakupy w polskim sklepie. Wrocilam do chalupy, rozpakowalam torby, zamienilam z mezem pare slow i musialam pedzic z powrotem po dzieciarnie. Nie znosze takiego pedu w te i nazad, ale co robic. Pocieszalam sie, ze jeszcze dwie soboty polskiej szkoly (albo i jedna, jesli Nik jednak zdecyduje sie wziac udzial w zawodach plywackich), a potem beda dwa tygodnie przerwy. :) Mojego malzonka porzadnie w ten weekend rozlozylo. Juz w piatek dzwonil z pracy, ze boli go gardlo i cieknie mu z nosa, ale zbylam to jako zwykle przeziebienie. W sobote rano dalej smarczal i plukal gardlo woda z sola, byl jednak "na chodzie". Po poludniu jednak nagle zaczal sie ubierac. Mamy w domu okolo 18-20 stopni i ja chodze w dlugich spodniach, bluzce i na to jeszcze zakladam bluze, bo mi zimno. A M. w tym czasie lazi w t-shircie i bokserkach. Kiedy wiec zaczal szukac spodni i bluzy dresowej, wiedzialam, ze cos jest na rzeczy. Wiekszosc popoludnia przelezal na kanapie, a kiedy w koncu zmierzyl temperature, mial 38.2. Oho! Zaczelam juz podejrzewac grype czy inna korone, ale poki co (odpukac!), wyglada to albo na zatoki, albo wyjatkowo mocne przeziebienie. No ale przez to znow nie powiesil lampek swiatecznych na domu...

Tego dnia w centrum naszego miasteczka, obok szkoly Nika mialo byc spotkanie swiateczne. Planowali swiatelka, ozdoby, przekaski do kupna, mialy byc koledy spiewane przez chorek ze szkoly Mlodszego, mieli sie pojawic Mikolaj i Pani Mikolajowa... Bylo jednak zimno, powietrze przesiakniete taka jakas nieprzyjemna wilgocia, ze po przyjezdzie z Polskiej Szkoly z Potworkami (gdzie chwile musialam na nich poczekac na dworze) bylam tak skostniala, ze kompletnie nie moglam sie rozgrzac. Rozpalilismy w kominku i jak siedzialam zaraz przed nim, bylo ok, ale jak tylko przechodzilam do dalszej czesci domu, znow mnie telepalo. Az balam sie, ze mnie tez cos lapie, tak jak M. W kazdym razie, przyszla godzina 17, kiedy wszystko sie zaczynalo i stwierdzilam, ze pierdziele, nigdzie nie jade. ;)

W niedziele M. czul sie ok, choc glos mial nadal mocno zmieniony, ale oznajmil, ze nie ma nawet mowy zeby ominal msze. Mysle, ze wystarczajaco juz napisalam na temat tego mojego "kosciolkowego" malzonka, ze nikt nie jest zdziwiony? ;) I ja i nawet tescie mowili mu, ze ma zostac w domu, ale gdzie tam. Musialby miec chyba 40 stopni goraczki i nie byc w stanie podniesc sie z lozka... :/ Pozostawie to bez dalszego komentarza, bo cisna mi sie na usta same epitety... :( W kazdym razie, tego dnia juz duzo wczesniej postanowilam, ze pojedziemy do jednego z polskich kosciolow w pobliskim miescie. Tam bowiem staraja sie utrzymac polska tradycje Mikolajek i po mszach Mikolaj mial rozdawac dzieciom paczki.

Mikolaj kroczy nawa :)
 

Poniewaz Potworki nadal dopytuja o Christmas Party, ktore zawsze bylo organizowane przez nasz dawny kosciol (ktory swoja droga polaczyl sie z inna parafia i poza jedna niedzielna msza, wlasciwie przestal istniec), pomyslalam, ze to moze byc chociaz namiastka.

Potworkom jednak paczki wreczyl zwykly ksiadz, choc najsympatyczniejszy z mi znanych :)
 

Spodziewalam sie paczuszek pelnych slodyczy i z gory uprzedzalam dzieciaki, zeby nie marudzily, ze nie dostaly zabawek. Paczki jednak okazaly sie byc "na bogato". Slodycze byly (polskie! :D), ale oprocz tego znalazly sie tam breloczki na klucze, kubeczki, silikonowe bransoletki, balwanki - maskotki i jakies inne duperelki, a wszystko z napisami w stylu "Jesus loves you SNOW much". No kicz, ale Potworki zachwycone, bo w koncu prezent to prezent. :D W dodatku w kosciele mieli tych paczek tyyyle, ze nie do uwierzenia... Zachecali do brania i dzieci i mlodziez i zeby wziac nawet dla nieobecnego dziecka czy rodzenstwa. Malzonek zartowal, ze podejdzie i powie, ze w domu zostawil szescioro dzieci. :D Mnie zas zastanawia tylko, ze w tych polskich kosciolach na prawie kazdej mszy placza, ze kasy brakuje na to czy tamto, zeby zwiekszyc datki, itd. A potem wydaja forse na tego typu bzdury...

Po poludniu, troche zeby uciec przed fruwajacymi w chalupie wirusami, a troche zeby odetchnac swiezym powietrzem i sie poruszac, zabralam Potworki na lodowisko. Tym bardziej, ze w kolejny weekend chcialam urzadzic Kokusiowi mini urodziny z dziadkiem i chrzestnym, a ze w sobote Polska Szkola i caly dzien w biegu, wolalam zaprosic ich na niedziele. A w tym roku jazda dla wszystkich jest otwarta tylko w ten wlasnie dzien. :/ Zostawilismy wiec ojca wygrzewajacego znow dupke przy kominku, a my ruszylismy. Dzieciaki pojechaly z entuzjazmem i z rowna energia smigaly po lodzie, choc Bi znow obcieral but. Te wynajmowane lyzwy jednak nigdy nie beda dobrze pasowac. Nika za to spotkala wyjatkowo mila niespodzianka, bowiem na lodowisku wpadl na najlepszego kumpla. Co prawda jego mama i rodzenstwo przyjechali na pierwsza godzine otwartej jazdy, wiec byli juz zmeczeni i pomalu konczyli, my zas dojechalismy na druga godzine, ale chwile chlopcy razem poszaleli. :)

Pajacowanie :D
 

Potem zostalam juz z Potworkami sama, ale bylo bardzo przyjemnie. Kiedy dojechalismy, na lodowisku byly doslownie tlumy, ale widocznie sporo osob przyjechalo na te pierwsza godzine, wiec zaraz zaczeli sie zbierac. Ostatnie pol godziny to juz byl luz i swobodna jazda, bez ciaglego omijania innych ludzi. :) A po powrocie zaraz kapiel dzieciakow oraz szykowanie na kolejny tydzien kieratu: wyciaganie ze schowka plecakow i sniadaniowek, pakowanie przekasek, przygotowywanie ubran... I po weekendzie. A ja ciagle w myslach przypominalam sobie, zeby nie zapomniec przed spaniem wyciagnac upominkow od Mikolaja i polozyc przy lozkach Potworkow. Caly dzien bowiem co chwila wylatywalo mi z glowy, ze nastepnego dnia mialy byc Mikolajki i tylko Potworkowa paplanina o tym, ze ciekawi sa, co dostana, przypominala mi o tym. :D

Na szczescie udalo mi sie nie zapomniec, wiec dzieciaki obudzily sie nad ranem z upominkami przy lozkach. Bi dostala obraz tygrysa do malowania po numerkach, zas Nik robocika do zbudowania, ktory ma sie ruszac na energie sloneczna. Zobaczymy, czy nie okaze sie to tylko chwytem reklamowym. :D Oprocz tego oboje dostali po dlugopisie do tworzenia trojwymiarowych kreacji. Nik na liscie do Mikolaja lub urodzinowej (juz nie pamietam) wpisal drukarke 3D. No coz, taka drukarka nie jest nam do niczego potrzebna, ale pomyslalam, ze dlugopis moze byc fajna namiastka. Rano niestety Potworki zdazyly tylko prezenty obejrzec, a potem musieli jechac do szkoly. Po lekcjach Nik zostawal w swoim "klubie gier", a Bi na siatkowce, wiec wrocili do domu dopiero przed 17. Na szczescie nie mieli tego dnia dodatkowych sportow, wiec byla chwilka na zorientowanie sie w nowych zabawkach. Niestety, tym razem "Mikolaj" trafil srednio. Skladanie robota okazalo sie dosc skomplikowane, mimo, ze teoretycznie jest oznaczony jako +8, a Nik konczy juz lat 9. Mlodszy jednak spojrzal na wszystkie czesci, wymiekl i poprosil o pomoc ojca, ktory stwierdzil, ze moze w weekend. :/ Dlugopisy spodobaly sie obojgu, ale nie pomyslalam, ze one nie beda dzialac na kazdej powierzchni. To znaczy, teoretycznie dzialaja, ale poniewaz ten plastikowy filament jest goracy, wiec przywieraja i nie da sie ich oderwac. Potrzebne sa specjalne, silkonowe maty, co nie przyszlo mi nawet do glowy.

Mlodszy wyprobowuje nowy nabytek
 

Bi sie bardzo nie przejela. Porzucila dlugopis, zachwycila sie obrazem ale tez nie zabrala sie za malowanie i tyle z prezentow. Nik za to byl niepocieszony i caly wieczor zalil sie, ze co mu z takich upominkow, ktorymi nie moze sie bawic... Nie pocieszalo go ani to, ze maty do dlugopisu natychmiast zamowilam i mialy przyjsc w srode, ani to, ze w piatek jego urodziny, wiec wiadomo, ze otrzyma wiecej prezentow...

Wtorek rozpoczal sie niespodzianka, choc okazala sie ona srednio mila... :D Otoz, jemy rano sniadanie, szykujemy sie na rozpoczecie dnia, wygladam leniwie przez okno i... slysze otwierajacy sie garaz! Sekunde pozniej na ulicy dostrzegam auto M. Najpierw pomyslalam, ze czegos zapomnial. Tylko dlaczego wraca po to tak pozno? Okazalo sie jednak, ze malzonek w rozmowie z szefem "pochwalil" sie, ze cos mu dolega i ze w sobote mial goraczke. Wiadomo jaka mamy obecnie sytuacje, wiec szef ponoc ostroznie spytal czy komus w pracy o tym mowil, na co M. radosnie odparl, ze wszystkim kolegom naokolo, bo zauwazyli ze glos ma wyraznie "nosowy". No i niestety, szef musial sie zastosowac do zasad i powiedzial, ze ma wybor: albo zrobic test i za 48 godzin kolejny i jak oba wyjda negatywne moze wrocic do pracy, albo musi siedziec 10 dni na kwarantannie. Co wybral M.?! Kwarantanne!!! W zasadzie to go rozumiem, fajnie jak mozna posiedziec w domu i jeszcze ci za to placa, ale nie wiem jak wytrzymam 10 dni z chlopem w domu! :/ M. bowiem to nie jest ktos, kto zajmie sie spokojnie swoimi sprawami, bedzie wypoczywal i cieszyl sie spokojem. Nie! To jest czlowiek, ktory bedzie na sile wymyslal sobie projekty, oczywiscie nie takie, ktore powinien (jak wykonczenie w koncu lazienki dzieci), przy ktorych chodzi nabuzowany, we wszystko usiluje angazowac mnie, ciagle czegos chce, o cos pyta, no jest po prostu irytujacy na maksa! Juz rano sie prawie poprztykalismy, bo zadowolony oswiadczyl, ze posiedzi na kwarantannie (platnej, ale bez nadgodzin) do nastepnego czwartku czy piatku, a potem odbije sobie godziny w sobote. Odpowiedzialam, ze niekoniecznie, bo Nik moze bedzie mial zawody, a wtedy malzonek musi zostac w domu z Bi. Na to M. oburzony, ze co wazniejsze: zawody Nika, czy jego praca i zarobki?! Ku*wa!!! Jakos jak teraz radosnie poszedl sobie na kwarantanne (a mogl nic szefowi nie mowic, bo on zagadal tak sobie, towarzysko) to sie zarobkami nie przejmowal (a odpadly mu wszystkie nadgodziny), ale kiedy umyslil sobie juz isc do pracy, to nagle one najwazniejsze! :/

Wtorkowe popoludnie to oczywiscie gimnastyka Bi. Choc tym razem o maly wlos a panna by sie doigrala i nie pojechala. ;) Starsza od jakiegos czasu twierdzi, ze jak dorosnie przejdzie na wegetarianizm. Nigdy nie byla specjalnie miesozerna, ale ostatnio dochodzi do tego marudzenie, ze ona nie chce jesc zwierzat. Malzonek, jako typowy miesozerca, nie moze tego pojac, a poza tym nie znosi grymaszenia przy jedzeniu. Tego dnia dal dzieciakom rosol (ktory jest nota bene ulubiona zupa Bi), ale pechowo nadrobil do niego troche kurczaka. No i Bi siedziala nad talerzem obrazona, ze ona tego jesc nie bedzie, ze po co ten kurczak, ze teraz jest fuj i ohydne i w ogole. Z M. jest jednak krotka pilka i oznajmil, ze albo zupa zacznie znikac, albo panna moze pomachac gimnastyce z daleka. Podzialalo i jakims cudem w ciagu kilku minut talerz byl pusty. :D Na gimnastyce jak zwykle siedzialam sobie z kolezanka w aucie i przynajmniej moglysmy sie nagadac do woli. A ze wracamy po 19, to dzien sobie zlecial. :) A wieczorem Nik zaczal kichac, momentalnie dostal zalzawionych oczu i cieknacego nosa... Opcje sa dwie. Albo zarazil sie od M., albo jest na cos uczulony. Mlodszy dosc czesto kicha i kicha i  nic z tego nie wynika, albo trze oczy narzekajac, ze go swedza... Wyglada to na alergie, ale robi to w przypadkowych miejscach i czasie i naprawde ciezko domyslic sie na co ona moze byc... Coz, nastepne dni pokaza czy tym razem to uczulenie, czy katar...

Sroda zaczela sie od irytacji. Wiedzialam, ze chlop w domu bedzie mnie ciagle denerwowal. ;) Jestem zwykle z Potworkami sama, wiec mamy swoje przyzwyczajenia i rytualy. Szczegolnie ja, bo jestem spiochem, ciezko mi sie dobudzic i wstaje zla jak osa. ;) Rano musze chwile oprzec sie o zaglowek i w takiej pollezacej pozycji przegladam maile, blogi i sie kilka minut dobudzam. A tu malzonek specjalnie mnie szturcha i zaglada, na co ja tam patrze. Zwykle wstaje w koncu, schodze do kuchni, wlaczam tylko mala lampke nad zlewem i pomalu i w ciszy szykuje sniadanie. Tego dnia M. zszedl pierwszy, bo skoro zwykle budzi sie o 3:30, to o 7 jest wyspany i zrywa sie niczym skurwonek. Zeszlam na dol, a tam swiatlo daje po oczach, muzyka z radia ryczy, a mi sie momentalnie podnioslo cisnienie... :D Tego dnia Potworki mialy skrocone lekcje z "okazji" szkolen nauczycieli. Juz w zeszlym tygodniu wyslalam maila, ze z tego powodu bede pracowala po poludniu z domu. I planow zmieniac nie zamierzalam, mimo, iz malzonek przekonywal mnie, ze przeciez nie musze wychodzic wczesniej skoro on jest w domu. Niedoczekanie! Mialabym zrezygnowac z wyjscia z biura wczesniej, kiedy mam pretekst?! :D Tak jak planowalam, o 13 wybieglam z roboty jak na skrzydlach. Popoludnie minelo spokojnie i zaskakujaco szybko. Jak to jest, ze w pracy minuta wlecze sie za minuta, a w domu godzina potrafi przeleciec w piec sekund? ;) W kazdym razie niby nic nie robilismy, ot, obiad, jakies szybkie ogarniecie tego czy owego, pomoc Potworkom w odrobieniu lekcji i nagle czas byl ruszyc na plywanie z Nikiem. Mlodszy, jak zwykle w skrocone dni, zaczal wymyslac, ze taki dzien to prawie jak weekend i on nie chce isc, ale przypomnialam mu, ze zdecydowal sie wziac udzial w zawodach, wiec lepiej zeby solidnie trenowal. No to pojechal. :)

Wszyscy mlodzi plywacy jacys rozproszeni :)
 

W srode mial spasc pierwszy tego roku snieg. Jeszcze tydzien wczesniej prognozy zapowiadaly kilkanascie cm puchu i liczylam cichutko na dzien wolny od szkoly, ale niestety tak to wszystko sie poprzesuwalo, ze w koncu zapowiadano tylko przelotne opady mokrego sniegu i jego raptem warstewke. Jakie bylo wiec nasze zdumienie przy wyjezdzie z garazu, kiedy zauwazylam, ze faktycznie pada! Gesty, choc bardzo drobniutki. Kiedy po godzinie wyszlismy z silowni, lezal juz cienka warstwa na zaparkowanych autach. Potem z kazda chwila robilo sie bielej, choc faktycznie nie napadalo wiecej niz ze 2 cm. Ale i tak, choc na momencik zrobilo sie pieknie. Szkoda, ze w tym tygodniu mamy temperatury raczej wiosenne i na wiekszy opad (sniegu oczywiscie) nie ma szans. :/

Narnia powraca na jeden wieczor :D

W czwartek rano liczylam na jakies opoznienie szkoly, ale sie przeliczylam. ;) Ulice naszego osiedla byly kompletnie biale i nawet bardziej ruchliwa droga poza nim byla po prostu rozjezdzona, a nie odsniezona, wiec warunki srednie, szczegolnie, ze to pierwszy snieg, wiec kierowcy w lekkim szoku. Dzieciaki jednak znow konczyly wczesniej, wiec pewnie wydzial edukacji stwierdzil, ze jesli mieliby opoznic lekcje, to rownie dobrze mogliby po prostu je zupelnie odwolac. :D O dziwo autobusy przyjechaly normalnie, Potworki ruszyly do szkoly, ja do pracy, a M. na zakupy. ;) Krotkie dni maja jednak te zalete, ze juz o 14 wszyscy bylismy z powrotem w domu. Bi nie miala pracy domowej, za to z Kokusiem musialam odrobic i ze szkoly codziennej i polskiej (tu Bi miala ostatnio zastepstwo i tez nie miala nic zadane; szczesciara). Potem juz troche relaksu i wygrzewania dupki przy kominku i trzeba bylo jechac z Mlodszym na karate. Tym razem nawet nie protestowal. :)

No i nadszedl jeden z dwoch najwazniejszych dni w roku. :) Piatek, 10 grudnia. Urodziny Kokusia. Dziewiec lat. Od nastepnego roku, urodziny juz beda dwucyfrowe... Rosnie te moje "malenstwo" i az zal matczyne serce sciska, ze za chwile przytulic sie czy dac buziaka rodzicielce, to bedzie obciach... ;) Szkoda, ze dzien urodzin wypadl w piatek, wiec Mlodszy musial isc do szkoly, ale za to (podobno) obudzil sie juz o 5:45, zapalil sobie swiatlo i bawil sie nowymi rzeczami. Dostal, zgodnie ze swoimi zyczeniami gre Snowrunner na Nintendo, maskotke - koze z Minecraft'a oraz taka jakby zabawke sensoryczna, ktora wyglada jak mala maskotka, ale kiedy sie ja nacisnie, wyplywa z niej balonik z zelowymi kuleczkami. ;) Od siebie dorzucilam tez cos praktycznego - specjalny plecak na buty narciarskie i kask, skoro mlodszy ma byc od stycznia w klubie. :) W pracy mielismy wizyte jednego z szefow, ktory na codzien mieszka w Kaliforni i pracuje zdalnie. Poniewaz badania kliniczne ida w miare sprawnie, a przy okazji zblizaja sie Swieta oraz Nowy Rok, mielismy wyjscie do restauracji na lunch. Matko i corko, dawno sie tak nie opchalam! Zarelko bylo jednak pyszne, no i byla to doslownie uczta, zreszta same popatrzcie!

Siedzielismy przy bardzo sprytnym stole z obracanym srodkiem (ta szklana czesc), gdzie kazdy mogl dowolnie go przekrecic w swoja strone i nabrac wybrana potrawe
 

To wszystko na 8 osob! :O Po pracy zas, malutka, rodzinna celebracja urodzin Kokusia, bo wiadomo, w dzien urodzin musi zostac zdmuchnieta swieczka, musi i koniec! :D Co prawda zostala ona wetknieta w kawalek kupnego ciasta, bo na tort tego dnia upieklam dopiero biszkopt, ale zawsze. ;)

I dziewiec lat przelecialo...

W piatek przyszedl tez raport semestralny Bi. Tu w zasadzie zaskoczen nie ma. Wszystko na M, czyli "meet", oprocz plastyki, gdzie otrzymala dwa E, czyli "exceed". Bi zawsze byla dobra w takich manualnych sprawach, zreszta miala to po kim odziedziczyc, bo i ja i moja siostra niezle rysujemy. :)

"Swiadectwo" semestralne ;)
 

Nowoscia w raporcie ze szkoly Bi jest kategoria "effort", ktora oznacza czy dziecko konsekwentnie pracuje na lekcji i angazuje sie w nauke. Przy kazdym przedmiocie zaznaczone bylo w skali 1-3. Bi z kazdego przedmiotu otrzymala "1", oznaczajace, ze zawsze sie stara. Wiadomo nie od dzis, ze owa panna w szkole to aniolek, tylko w domu daje popalic. :D

Raport ze szkoly Bi ma troche inny format, wiec drugie zdjecie to w wiekszosci powtorzenie poprzedniej strony. Dopiero na dole sa komentarze nauczycieli. Wszystkie pozytywne, rzecz jasna ;)
 

Sobota byla deszczowa, mglista, ponura i paskudna. Zapowiadane bylo gwaltowne ocieplenie, ktore przyszlo jednak o... 17 wieczorem. :/ A caly dzionek mielismy 5-6 stopni, co przy wilgoci w powietrzu odczuwalne bylo jako duzo mniej. Potworki mialy Polska Szkole, do ktorej zreszta jechali choc raz z checia i entuzjazmem. Tego dnia klasy bowiem odwiedzal Mikolaj! :)

Trzy klasy III polaczono w tym roku w dwie, ale za to baaardzo liczne...
 

W paczkach bylo glownie duuuuzo slodyczy, ale kazdy dzieciak dostal tez po koszulce z logo szkoly. Szkoda tylko, ze koszulki sa w rozmiarze S, ale doroslym. Spokojnie mieszcze sie wen ja, ale Potworki nie chca mi ich oddac. :D

Klasa Bi znacznie mniejsza liczebnie, ale za to praktycznie wszyscy zdjeli do zdjecia maseczki :)
 

Podczas kiedy mlodziez uczyla sie jezyka ojcow, matka wrocila i spedzila "blogie" 3 godziny sprzatajac chalupe, skoro nastepnego dnia mielismy miec gosci. :) Po poludniu zas niekonczaca sie opowiesc zwana praniem, a potem trzeba bylo konczyc tort. Nie wiem jak tego dokonalam, ale pierwszy raz nie dekorowalam go po nocy! Co za mila odmiana. Niestety, laczylo sie to z tym, ze Bi koniecznie chciala mi pomagac. Pomoc w jej wykonaniu niestety okazala sie byc zadawaniem miliona pytan, czesto majacych niewiele lub zero wspolnego z tortem. Po chwili bylam juz tak poirytowana, ze pogonilam obrazona panne z kuchni. ;) Wrocila niestety na koniec zwabiona wizerunkiem bitej smietany i probowala mi podkrasc polewe. Na szczescie zostalo jej na tyle duzo, ze starczylo i na tort i zeby kompletnie zamulic i mnie i Starsza. Co sobie pojadlysmy, to nasze. ;) W kazdym razie, na koniec tort prezentowal sie tak:

Torcik dla zapalonego gracza :D
 

Poczatkowo szukalam oplatka z wizerunkiem postaci z Minecraft i... nie znalazlam! :O Wizja dekoracyjna tez nie wyszla mi tak, jak bym chciala. Myslac nadal o w/w grze, chcialam uzyskac kolor soczyscie zielony, ale niestety moje barwniki, ile bym ich nie lala, produkuja pastele... :/ Te zielone ksztalty zas, to mialy byc kwadraciki, ale oczywiscie polewe trudno jest uformowac; to nie masa cukrowa. Zalamaly mnie te "kwiatki", M. machnal reka, ze "przeciez tort ma smakowac, a nie wygladac", ale moj honor uratowal Kokusio, ktory wszedl do kuchni i spytal dlaczego na torcie sa prostokaty. Moj kochany! Rozpoznal wizje, ktora matka nieudolnie probowala przeniesc z wyobrazni na tort! :D

W niedziele rano Nik mial trening skokow do wody. Jego trener obudzil sie na ostatnia chwile, skoro w kolejny weekend maja byc pierwsze zawody. :/ Nie bardzo mi pasowal ten trening, bo chcialam na spokojnie przygotowac wszystko przed przyjsciem gosci, poskladac ostatnie pranie, itd. Mlodszy jednak chcial jechac, bo nie pamietal jak sie skacze. No fakt, skoro ostatni raz cwiczyl skoki dwa lata temu... Trening mial trwac dwie godziny (:O), ale postanowilam zabrac Nika po troche ponad godzinie.

 

Na zdjeciu wyglada jakby Mlodszy wpadal do wody, wiec musicie uwierzyc mi na slowo, ze na zywo szlo mu calkiem niezle :D

Lekkim zgrzytem bylo to, ze po treningu nie bylo sie gdzie przebrac. Odbywal sie on w prywatnej szkole, byly tam oczywiscie przebieralnie, ale... nieczynne. To znaczy z wielka wywieszka, ze mozna tylko korzystac z toalety, ale przebieranie sie jest zabronione. Serio?! Chcialam Nika owinac recznikiem i przebrac przy basenie, ale Mlodszy podniosl protest. Podejrzal, ze kilku kolegow nalozylo po prostu spodnie na kapielowki i uparl sie, ze chce tak samo. Mnie to malo przekonuje, choc widzialam juz dzieciaki tak wlasnie sie "przebierajace" po zwyklych treningach. Nie bylo tego dnia mrozu, do auta dwa kroki, wiec machnelam reka. Niech sobie Nik robi, co chce. ;)  Przyjechalismy do domu, ogarnelismy to i owo i ani sie obejrzelismy, a przyszla godzina 15. Przyjechali dziadek i wujek, zjedlismy, popchnelismy tortem, posiedzielismy chwile, pogadalismy i wlasciwie bylo po imprezie.

Solenizant juz wyrwal z torta swieczke :)
 

Liczylam, ze troche wiecej tortu zostanie i wezme kawalek do pracy, ale i moj tata i A. zjedli po dwa spore kawalki. Cholera. :D To znaczy to dobrze, bo oznacza, ze smakowal, no ale... ;) Tym razem i Bi zjadla kawalek i nawet solenizant, ktory zwykle torem gardzi i ma ogolnie dlugie zeby na wiekszosc ciast. Musialam mu tylko pieczolowicie zeskrobac polewe, a on wyjadl sam srodek z kremem. :D

Od dziadka Nik otrzymal dwa zestawy Lego (jeden wydawal sie nawet dosc skomplikowany), ktore ulozyl w... pol godziny

Wujek podarowal malego drona, ktorym mozna robic w powietrzu jakies sztuczki. Wszystkiego Mlodszy jeszcze nie rozpracowal :)

W poniedzialek nagle mnie olsnilo, ze do Swiat zostaly niecale dwa tygodnie, a ja nawet nie zamowilam prezentow. :O Tak juz mam, ze poczatek grudnia to dla mnie urodziny Kokusia i nie moge skupic sie na Bozym Narodzeniu, dopoki one nie przemina. Kartki swiateczne oraz kalendarze wybieralam, tworzylam (musialam powybierac zdjecia dzieciakow) i zamawialam wieczorami w weekend i choc dojda przed Swietami, to musialam dodatkowo doplacic za przyspieszona przesylke, inaczej by nie doszly. Niestety, kartki maja przyjsc w czwartek, ale potem musze je rozeslac dalej, czyli do Polski znow dotra po Swietach albo i Nowym Roku. ;) Przestalam sie tym zreszta az tak przejmowac, bo ja wysylam dwadziescia kilka kartek, a z powrotem dostaje w porywach... 6. :/ W tym roku, jak narazie przyszly 3. Po pracy musialam odebrac syna z jego "klubu gier", ktory konczyl o 16:15, a na te tez godzine M. mial dentyste. Powstal dylemacik co z Bi, ktora okolo tej pory (czasem troche wczesniej, innym razem troche pozniej) przyjezdza ze szkoly. Stwierdzilam jednak, ze panna jest spokojnie na tyle duza zeby wejsc garazem i poczekac, nawet jakby mialo to byc 20-30 minut. Rano uprzedzilam ja, ze jak wroci nikogo raczej nie bedzie, wiec ma otworzyc garaz, po czym go za soba zamknac i wejsc do domu posiedziec z psem. Nik juz kilka razy tak czekal, tylko ze u niego to bylo doslownie kilka minut. Zawsze zamykal drzwi garazowe i jezdzil sobie po nim hulajnoga, z jakiegos powodu nie chcac wchodzic na gore. ;) W poniedzialek podjezdzamy z Kokusiem do domu, a tam drzwi garazowe otwarte na osciez! Oczywiscie te prowadzace z garazu do domu, rowniez nie zamkniete na zamek. A mowilam pannie wyraznie, zeby garaz zamknela, to nie, po co, niech ktokolwiek sobie swobodnie wlezie! :/

Reszta popoludnia to juz na szczescie relaks i zabawa (dla dzieciakow), z racji, ze zadne nie mialo nic zadane. :) Podziwialismy tez swiatelka, ktore malzonek w koooncu zawiesil na domu.

Tak wyglada teraz chalupa wieczorami. Przez okno, przy otwartych zaluzjach, widac nasza choinke
 

W tym roku troche skromniej i jednokolorowo, bo niebiesko - biala siatka, ktora zarzucalismy na tuje obok frontowego wejscia, przestala swiecic. Trudno. :) Wieczorem, kiedy juz wszyscy spali, mialam zas mala, prywatna sensacje. Za oknem jak walnelo, to az podskoczylam! Przeszlo mi przez mysl, ze to jakis halasliwy pojazd, ale cos mnie tknelo, wygrzebalam z szuflady latarke i wyjrzalam ostroznie przez tarasowe drzwi. Patrze, a tam kubel na smieci przewrocony i cos czarnego spierdziela przez ogrod z plastikowym workiem w zebach! :O Cholerne niedzwiedzie, no! Powinny juz spac! Niestety, w naszym klimacie misiaki nie hibernuja tak naprawde. Spia, ale budza sie przy cieplejszych temperaturach i wyruszaja na zer. A ze przez ostatnie kilka dni mamy temperatury wiosenne, to prosze. Laza dalej skubance. :/ W kazdym razie poswiecilam latarka w krzaki, gdzie "lobuz" sie schowal, a tam w swietle odbijaja sie dwie pary oczu! Matka z mlodym! "Super" po prostu, bo o ile niedzwiedzie brunatne raczej ludzi unikaja i rzadko kiedy atakuja, tak samice z maluchami sa agresywne.

Jedna reka przyswiecalam sobie latarka, druga probowalam pstryknac zdjecie, stad jego jakosc jest jaka jest. W kazdym razie, misiek podnosi tam akurat leb :)
 

Nasz czujny - inaczej pies oczywiscie przespal cale zamieszanie i dopiero kiedy wlazlam z powrotem do domu, wstal i zaczal krazyc zeby go wypuscic. A chwile temu mial otwarte na osciez drzwi tarasowe, to zupelnie je zignorowal. :/ Poniewaz teraz, zima, Maya zwykle wychodzi tylko przed dom, zalatwia co trzeba i wraca pod drzwi, wiec niewiele myslac wypuscilam ja frontem. Niestety, tym razem musiala pojsc po zapachu i doslownie za minute uslyszalam zza domu szczekanie (a Maya przeciez praktycznie nigdy nie szczeka!) i ryk. Chwycilam latarke, wybieglam na taras, a tam niedzwiedzica juz na srodku trawnika, a Maya kawalek od niej. Zawolalam psa i na szczescie przybiegla cala i zdrowa, choc zjezona na grzbiecie. :) Niedzwiedzia matka wrocila w krzaki, mlode widzialam jak zlazlo z drzewa i w koncu pomaszerowaly w lasek. Ja jednak dlugo nie wyjde po ciemku przed dom. ;)

We wtorek w pracy trzeba bylo przetrwac meeting, ale na szczescie najblizsze dwa najprawdopodobniej zostana odwolane, wiec nie ma co narzekac. :) Po pracy cos zjesc, zagonic Potworki do odrabiania lekcji, a potem musialam sie rozdwoic. Jakos tak wyszlo. ;) We wtorki Bi ma gimnastyke, a ze to byl ostatni dzien zajec z karate, wiec uznalam, ze Nik powinien na nie pojechac, choc w tej sesji wozilam go tylko w czwartki. Zreszta, juz kupilam bon podrunkowy dla sensei'a. ;) Mlodszy uparl sie, ze chce jechac z mamusia, wiec M. musialby zabrac Bi. Zaczal jednak krecic nosem, kiedy wytlumaczylam mu, gdzie to jest i dowiedzial sie, ze to sasiednia miejscowosc. I niewazne, ze sala gimnastyczna miesci sie doslownie 200m od granicy naszego miasteczka. :D Poniewaz tego dnia nie mialo byc mojej kolezanki, bo jej corka byla chora, postanowilam zabrac oboje Potworkow i pokrazyc w kolko miedzy zajeciami. Przynajmniej popatrzylam po trochu na kazde i nie siedzialam godziny bezczynnie w aucie. :) Na 18 popedzilismy wiec na gimnastyke. Odstwilismy Bi, popatrzylismy chwilke przez szyby, po czym podwiozlam Nika na karate.

Bi "biegnie" odbijajac sie od trampoliny, ale wyglada jakby uprawiala podniebny balet :)
 

Wrocilam na sale gimnastyczna, popatrzylam jeszcze moment na Starsza, po czym, kiedy skonczyla, pojechlysmy po Kokusia. Tam Bi siedziala na korytarzu grajac na Nintendo, a ja podgladalam przez otwarte drzwi, co tam porabia Mlodszy. Sensei wprowadzil elementy walk, wiec kazde dziecko po kolei moglo sobie wybrac partnera do zapasow.

Koledzy cwicza pod okiem instruktora, a Nik (siedzacy pod sciana) woli jednak pozostac w roli obserwatora :)
 

Nik niestety sie wycofal i nie chcial nawet sprobowac. ;) Dostali tez nowe pasy. Nie maja jeszcze na tyle doswiadczenia i wiedzy zeby zasluzyc na cale zolte, otrzymali wiec zolto - biale. :D

Obecny pas Kokusia :)
 

A po karate w domu bylismy dopiero przed 20, wiec czasu starczylo tylko na kolacje i do spania. ;)

Dzien wczesniej przyszly zamowione kartki swiateczne, w srode trzeba bylo sie wiec zabrac za wypisywanie. Na szczescie przy gotowych kartkach, ogranicza sie ono do wypisania adresu na kopercie. ;) Przy okazji wyszlo na jaw, ze nie mam ani jednego znaczka do Polski, a wlasciwie to na "zagranice", bo niektore kartki leca tez do Niemiec i Anglii... Na szczescie chlop jeszcze w domu, wiec radosnie wyslalam go na poczte. :) W pracy jak w pracy; przetrwal czlowiek te pare godzin. :D Po robocie odbieralam Bi i jej przyjaciolke z siatkowki, a ze korki w miasteczku nieziemskie, to do domu zajechalam dopiero o 16:50. Na 17:30 Nik mial trening druzyny plywackiej, ale M. oznajmil, ze z nim pojedzie. Nie z dobrego serca rzecz jasna, tylko chcial pocwiczyc na silowni. Chlopaki pojechaly wiec, a ja przymusilam Bi do kapieli, sama wskoczylam pod prysznic, a potem kontynuowalam wypisywanie kartek. Przy co chwilowej przerwie na zajecia okolodomowe, troche mi zejdzie. ;) Za to M. wrocil z silowni zly jak osa (szerszen? :D), ale zwyczajowo nie powie o co mu tak naprawde chodzi, tylko warczy na dzieciaki, burczy na mnie... Nie moge sie doczekac az wroci do pracy. Zreszta, moze to wlasnie o to biega, ze zbliza sie nieuchronny koniec gnicia w domu. ;) W kazdym razie akurat probowalam ulozyc menu na Swieta i nieopatrznie zapytalam sie jasnie pana o zdanie. I mialam za swoje! On tego nie lubi, tamtego nie chce, to niepotrzebne, mam pamietac, ze to co robie mam robic tylko po troszku bo potem bede sama to dojadac, bo on tych swiatecznych potraw nie znosi... Salatke chce tylko najzwyklejsza jarzynowa, ale bez groszku (ktory ja uwielbiam)... Ciasta to najlepiej kupic, po co piec... W ogole mam wyluzowac z przygotowaniami i gotowaniem, bo potem siedze dwa dni w kuchni, a on musi pilnowac dzieciakow. No strasznie ciezko mu, ku*wa mac! Pomijam fakt, ze na kazde swieta wykreca mi taki numer, ze idzie grzebac przy aucie czy w piwnicy i dzieciaki i tak mi zawracaja doope, ale serio, to nie sa maluszki, ktore trzeba zabawiac! Wystarczy dac im wolna reke co do elektroniki, a dzieci nie ma! Przysmaki sami biora z szafek, a w razie czego zrobia sobie platki z mlekiem. Naprawde nie ma juz przy nich praktycznie roboty, ale nawet pomijajac to wszystko, naprawde tak ciezko jest spedzic czas z wlasnymi dziecmi?! Jak widac, Swieta zapowiadaja nam sie w takiej atmosferze, co zwykle, czyli ch*jowej. :/

A dzis urwalam sie z pracy wczesniej, zeby zrobic sie znow na blondyne! ;) No i skrocic te moja grzywe, ktora urosla niemozliwie. Ostatni raz bylam u fryzjera przed Komunia Potworkow, wiec nie dziwota, ze kudly wymagaly juz porzadnego odswiezenia... Z drugiej strony, wlosy Bi rosna dziwnie pomalu, bo od czasu pokomunijnego ciecia, niemal nie urosly...

Tutaj czas chyba zakonczyc tego tasiemca. Do przeczytania! :)