Kiedys to bylo prosto... Poniewaz Indyk wypada zawsze w ostatni czwartek listopada i w wiekszosci firm jest dniem wolnym od pracy, zapraszalismy mojego tate (ciotka M. dolaczyla do tych obchodow dopiero kilka lat temu; wczesniej wolala umawiac sie ze znajomymi) i "swietowalismy", czyli siedzielismy, jedlismy oraz popijalismy winko. ;) Po pierwszym wspolnym Dniu Dziekczynienia, zgodnie stwierdzilismy, ze zadne z nas za indykiem nie przepada, serwowalismy wiec to, na co akurat naszla nas chetka. Czasem pieklismy kurczaki. Czasem robilam salatke, a drob olewalam. Czasem naszlo mnie na bigos. Zawsze jednak machnelam jakies ciasto, bo slodkosciami nikt przeciez nie pogardzi. No, ja w kazdym badz razie nie pogardze. ;)
Od kiedy jednak przyszly na swiat Potworki, a wlasciwie odkad troche podrosli, zaczynam czuc presje, zeby obchodzic Thanksgiving bardziej uroczyscie... W koncu to moi mali Amerykanie! ;) Malzonek moj moze sobie przewracac oczami i twierdzic, ze to zadne swieto, ciotka M. moze marudzic pod nosem, ze to nie jej swieto (w tym roku sobie odpuscila i cale szczescie, bo bylam w dosc wojowniczym nastroju i jeszcze bym ja wyprosila za drzwi...), ale dla Potworkow, tak jak dla wiekszosci Hamerykanow, bedzie to rownie wazne swieto, co Boze Narodzenie oraz Wielkanoc.
Dla dzieci wychowanych tutaj, obchody Thanksgiving beda zreszta najnaturalniejsze na swiecie... Poprawnosc polityczna sprawia, ze w placowkach edukacyjnych o zabawach wielkanocnych (np. poszukiwaniu jajek zorganizowanym rok temu przez przedszkole) mowi sie "Spring Games", a okres bozonarodzeniowy okresla jako "Winter Holidays". Malo kiedy paniom wymsknie sie normalnie "Easter" czy "Christmas"... Natomiast Thanksgiving obchodza wszyscy, bez wzgledu na wyznanie. Nie jest polaczone z zadna religia, nikogo wiec nie razi i szkoly oraz przedszkola z entuzjazmem z tego korzystaja. Przez cale trzy szkolne dni w zeszlym tygodniu, dzieciaki wycinaly, rysowaly, wyklejaly i sklejaly niezliczona ilosc indykow. :) I nie tylko. Uczyly sie rowniez, ze maja za co byc wdzieczne:
Oficjalne obchody "naszego" Thanksgiving, rozpoczelo spotkanie artystyczno - plastyczne w klasie Bi. Pisalam juz wczesniej, ze w zasadzie wybralam sie tam tylko dlatego, ze nie bylo mnie na paradzie przebierancow z okazji Halloween. Potem, na zdjeciach przeslanych przez nauczycielke, okazalo sie, ze bylam jednym z nielicznych rodzicow, ktorzy sie nie pojawili... Glupio mi sie zrobilo i chociaz w poniedzialek akurat przeziebienie rozkrecilo mi sie na dobre i marzylam zeby po prostu pojechac do pracy i klapnac za biurkiem, zacisnelam zeby i poczlapalam do szkoly. I cale szczescie, bo frekwencja znow dopisala. Wczesniej, wiele osob (lacznie ze mna) przewidywalo, ze jak tym razem sie wybiore, to nikogo nie bedzie. Nic z tych rzeczy! Z calej klasy, tylko jeden chlopczyk byl bez rodzica! :O A mina Bi na moj widok, wynagrodzila mi calkowicie to "poswiecenie". :)
Pomoglam wiec wykleic Bi opaske na glowe udajaca indyka.
A potem jeszcze statuetke indora z przyspiewka. ;)
Nastepnie, kazdy z rodzicow mial poczytac swojemu dziecku ksiazeczke. To ostatnie bylo dosc dziwne, bo klasa nie jest ani zbyt duza, ani szczegolnie przytulna. Kazdy probowal znalezc nieco odosobniony kacik, czesc rodzicow przycupnela po turecku na dywanie, ale ogolnie przy takiej ilosci osob, w klasie panowal ciagly halas, szum i nastroju do czytania w ogole nie bylo... Nie mowiac juz, ze zadna z ksiazeczek nie miala tematyki Thanksgiving. ;) Mysle, ze to cale "zamieszanie" ma na celu promocje czytania dzieciom na glos. Mocno naciagane, wedlug mnie. Albo sie dzieciom czyta ksiazki, albo nie, a jesli rodzic tego nie lubi (jak moj M.) to takie przymuszanie w szkole napewno go do tego nie przekona. :)
Calosc trwala okolo godzinki, a potem zwyczajnie popedzilam do pracy, postraszyc kolegow glosem, ktory ledwie moglam z siebie wydobyc. ;)
Wtorek to byl dzien na pochrzakanie i posmarkanie "na spokojnie" w pracy. I nadgonienie zaleglosci, bo w srode bralam dzien wolny. Dobrze, ze pomimo zawalonych zatok i koszmarnej chrypy, wlasciwie czulam sie zaskakujaco dobrze. ;)
W srode, jak juz pisalam ostatnio, przeziebienie jakby zaczelo popuszczac, za to nawiedzily mnie "te" dni. ;) Poniewaz jednak juz wczesniej zadeklarowalam sie, ze przyjde na Harvest Feast w przedszkolu Kokusia oraz ze upieke na ta okazje dyniowe ciasteczka, a takze wzielam specjalnie dzien wolny, nie bylo mowy o leniuchowaniu.
W przedszkolu za to rozczarowanie. Mimo, ze panie zebraly obie grupy razem, rodzicow bylo moze 4-5. Jakos Bi ma szczescie trafiac do klas z bardziej zaangazowanymi mamusiami, bo pamietam, ze rok temu bylo sporo osob... Moglam wobec tego srode sobie darowac, ale ciesze sie, ze poszlam. Nik z duma oprowadzil mnie po salce, pokazywal wszystkie swoje "dziela", domagal sie, zebym usiadla obok niego przy stoliku, po prostu cieszyl sie, ze jestem. Po zjedzeniu, ruszylismy do poszczegolnych "stacji" z zabawami. Panie stanely na wysokosci zadania i wszystko bylo z indykiem lub pielgrzymami w tle. :)
(Maly pielgrzym :D)
Nik przyniosl do domu nawet zalaminowana tacke z indykiem stworzonym za pomoca odciskow wlasnych raczek! Sliczna jest, wiec zatrzymalam ja na pamiatke. :)
Potem na chwilke do domu i zaraz musielismy pedzic po Bi, ktora w srode konczyla lekcje juz o 1:15. Tym razem nie posiala karteczki (pisalam w ogole, ze kiedys dala ja nie tej pani co trzeba i M. czekal pod szkola, tymczasem nauczycielka wyslala ja na swietlice? :D), wiec zostala odstawiona do wyjscia. Bi zawsze prosi czy moze isc na "parent pick-up", ale z racji naszej pracy, zwykle nie ma takiej mozliwosci. Musi isc na chwile na swietlice. Kiedy sie wiec przydarzy, Starsza jest wniebowzieta! Taka mala rzecz, a ile radosci! ;)
A pozniej, w koncu, moglam sie zabrac za pichcenie! ;) W sumie to nie nagotowalam sie jakos strasznie i rozlozylam to sobie na dwa dni, wiec tragedii nie bylo. Mielismy nawet indyka, chociaz tu akurat wyszla nasza gapowatowosc. To znaczy, ze ja jestem gapa, to wiedzialam od zawsze. Wiecznie czegos nie zauwaze, nie doczytam i potem wychodza cuda. Ale ze moj maz... :D W kazdym razie, na 5 doroslych i dwoje dzieci - niejadkow, nie potrzebowalismy niewiadomo jakiego indora. W sklepie znalezlismy wiec zamrozony pakunek, ksztaltem z grubsza przypominajacy indyczka, na ktorym napisane bylo "young turkey". Mlody, maly indyk, o to nam chodzilo, tak? Dopiero w domu, kiedy pakunek odtajal, doczytalismy calosc: "young turkey breast"! Okazalo sie, ze byly to nie tyle piersi indycze, ale caly kadlub, tylko bez nozek i skrzydelek. ;) Coz, upieklismy co mielismy, a M. stwierdzil, ze przynajmniej nie bedzie wyscigu o to, kto pierwszy zlapie udka (dla malzona najlepsza czesc ptaszyska). No i nie bylo. ;)
Oprocz indora zrobilam salatke oraz obowiazkowo upieklam slodkie ziemniaki. Za to z reszta mialam zagroske. Chcialabym na Thanksgiving gotowac cos bardziej "amerykanskiego" i tradycyjnego, a nie bigos z kielbasa i salatke warzywna... Kiedy pytalam znajomych Amerykanow, o ich ulubione danie na Thanksgiving, wiekszosc wspomniala o "green bean casserole". I chodzi mi ta zapiekanka po glowie juz od paru lat, ale... No wlasnie, ale... Po pierwsze, M. nie znosi ani fasoli, ani grochu. Nie ruszylby wiec tego dania. O Potworkach nie mowiac... Poza tym, spojrzalam na przepis na ta slynna zapiekanke i mina mi zrzedla. Wbrew "zdrowej" nazwie, tam nie ma nic swiezego! Fasolka z puszki, zupa - krem z pieczarek z puszki... Masakra! :D Znalazlam za to przepis na kabaczki (chyba "kabaczki"; nie mam pojecia jak po polsku nazywaja sie butternut squash oraz acorn squash...) zapiekane w parmezanie z czosnkiem. Wyszly przepyszne, polecam! ;)
Z ciastem sie nie wysililam, bo mialam kilka przejrzalych bananow, wrecz blagajacych, zeby cos z nich zrobic. Upieklam wiec chlebek bananowy w wersji dla "doroslych", czyli z orzechami oraz rodzynkami (Potworki jedza wylacznie "czysty", bez dodatkow :D). Upieklam tez dyniowe muffinki, ale dopiero w piatek, wiec w sumie sie nie liczy. ;) A ciotka M. doniosla dwie salatki i koniec koncow, wyzerke mielismy calkiem niezla.
A co zjadly Potworki? Bi skubnela kilka plasterkow slodkich ziemniakow, a Nik odrobine indyka. Bez komentarza... ;)
Poza tym, w samo Thanksgiving, Nika dopadla kompletna glupawka i faza na glupie miny. Probowalam Potworkom zrobic jakies ladne zdjecie na pamiatke. A gdzie tam. Wszystkie powychodzily tak:
I na tym chyba skoncze. Mam do opisania jeszcze kilka watkow, a jak, ale znow zblizam sie niebezpiecznie do "tasiemcowatej" dlugosci posta. Lepiej zostawie reszta na pozniej. :)