Niemal zapomnialam, ze na poczatku roku odbywaly sie jakiekolwiek ryki i dobrze mi z tym. :D
A co sie dzialo ostatnio?
Druga polowa ostatniego tygodnia, byla dosc intensywna... W czwartek "kopnal" mnie zaszczyt, na ktory wcale nie mialam ochoty. ;) Mianowicie koledze z pracy wypadlo 3-dniowe szkolenie w Bostonie i akurat w jeden dzien, nie mial kto odebrac jego syna z przedszkola. Poniewaz biedacy zyja tak jak my, z rodzina daleko i brakiem zaufanych przyjaciol, poprosil mnie o odebranie malego. Zdziwilam sie troche, bo oprocz tego, ze pracujemy w jednym biurze i zapraszamy sie nawzajem na urodziny dzieciakow, to nie utrzymujemy blizszych kontaktow poza praca. Wredna jestem, ale powiem Wam, ze kompletnie nie mialam ochoty jechac po malego, tyle ze nie udalo mi sie znalezc zadnej wiarygodnej wymowki. ;) Ich miasteczko jest mi zupelnie nie po drodze i co gorsza, znajduje sie na uboczu i wioda do niego tylko male, drugorzedne drogi, w godzinach szczytu zapchane na maksa. Poza tym od dawna nie mialam pod opieka obcego dzieciaka, a od tamtego czasu przybylo mi odpowiedzialnosci oraz wyobrazni. ;) Mialam straszne filmy o tym, co moze sie temu malemu stac pod moja opieka! A najbardziej balam sie, ze ktos wjedzie w moje auto, podczas kiedy ja bede go przewozic! Wjedzie, to wjedzie, ale jakby tfu tfu cos sie chlopakowi stalo, to ja ponosze za niego odpowiedzialnosc!
Koniec koncow, jak zwykle panikowalam niepotrzebnie i na zapas. Przewiozlam malego bez szwanku z przedszkola do naszego domu, gdzie zarowno on, jak i Potworki, byli zachwyceni towarzystwem i cale popoludnie ganiali oraz wrzeszczeli niczym banda dzikusow po ogrodzie. A pies z nimi. Znaczy ganial, nie wrzeszczal. ;)
W piatek, Bi miala po lekcjach Back to school picnic. Na to wydarzenie tez zupelnie nie mialam ochoty. Po poludniu, szczegolnie w piatek, mam juz tylko ochote zrzucic biurowe ciuchy i klapnac na krzeslo. Nie bylo jednak takiej opcji. Po pierwsze, Bi ciagnela na piknik zaraz po odebraniu i odmowa skonczylby sie rykiem na cala szkole, a po drugie kupilam te nieszczesne chryzantemy, ktore do odebrania byly wlasnie na pikniku. No to poszlam. I wytrzymalam raptem pol godziny. ;) Nie znam nadal wiekszosci rodzicow z klasy Bi, a tych kilkoro, ktorych rozpoznaje, akurat nigdzie nie dojrzalam. Snulam sie wiec za Potworkami, ktore ruszyly szturmem na plac zabaw, a nastepnie na stoiska ze slodkosciami, ktore sprzedawaly przedsiebiorcze panie z Komitetu Rodzicielskiego. Po tym, jak moje dzieci pochlonely po dwie muffinki oraz czekoladowe ciastko na glowe, czym predzej zgarnelam ich do domu. A i tak cala droge sluchalam marudzenia, bo przeciez oni chcieli jeszcze sprobowac tych babeczek z kolorowa posypka! ;)
W sobote rano czekalismy na mechanika od lodowki, czego rezultat opisalam juz w poprzednim poscie. ;) W poludnie natomiast, jechalam z Bi na impreze urodzinowa kolezanki z klasy. Przyjecie w miejscu innym niz dotychczasowe sale zabaw, bowiem na farmie! Ktora zreszta dobrze znamy, bo jezdzimy na nia regularnie. ;)
Imprezka wyszla bardzo fajnie. Dzieciaki obeszly z pania prowadzaca cala farme, karmiac zwierzaki.
Nastepnie wszyscy (rodzice tez) wdrapali sie na woz z sianem ciagniety przez traktor i ruszyli na objazd po polach i lesie! Nie powiem, fajnie bylo, chociaz mialam ubrane legginsy, wiec siano powbijalo mi sie i poklulo w cztery litery. Przez reszte dnia co chwila drapalam sie po wiadomej czesci ciala. :)
(Pierwsza do wozu wladowala sie dzieciarnia)
Poza tym, cala przejazdzka strasznie mnie zmulila. Traktor wlokl sie w slimaczym tempie, a woz kolysal na boki, wiec kiedy wrocilismy na glowna czesc farmy, wcale nie mialam ochoty wysiadac. Chetnie zwinelabym sie w klebek na pachnacym sianku i uciela komara. :D
W sobotnie popoludnie zas, moj syn napedzil mi stracha jak jeszcze nigdy w zyciu! Naprawde, akcja z pogotowiem po poparzeniu czy rozcietej glowie, moze sie schowac!
Poszlam na przod domu, zeby podlac kwiatki, bo znow mielismy kilkanascie suchych dni. Nik pobiegl za mna. Ja podlewam, a on gada. A raczej pyta. A po co podlewam te kwiatki? A tamte po co? A te dalej tez bede podlewac? Zza domu przychodza M. oraz Bi. M. wzdycha "Ale tu chwastow..." i zabiera sie za wyrywanie. Koncze podlewac, po czym podnosze glowe i rozgladam sie. Gdzie Nik? - pytam. Nikt (znaczy M. ani Bi) nie wie. Ide za dom, sprawdzic, co gagatek porabia. Nie widze go. Wracam na przod, pytam juz troche nerwowo M., czy widzial, w ktora strone Mlodszy poszedl. Nie widzial, bo pochylony rwal chwasty. Wracam do tylu. Przeciez musi gdzies byc. Moze schowal sie za tujami? Moze pod wiata lub w szopce i jaja sobie robi? Nie ma go, nigdzie go nie ma! Biegiem wracam na przod, zeby sprawdzic w kacie miedzy domem a plotem, gdzie dzieciaki czesto szukaja zoledzi, w pedzie wykrzykuje do mijanego M., ze nie moge znalezc Kokusia. Tam tez go nie ma! Jestem juz bliska placzu. W glowie mam tysiace scenariuszy. Moze poszedl za szopke i w nasz lasek?! Moze przeszedl przez krzaki do sasiadow?! Moze (najgorsze) podszedl do drogi i ktos wciagnal go do samochodu?! Teraz juz oboje z M. oraz Bi, chodzimy po ogrodzie glosno go nawolujac. Mlody nie odpowiada, ani nie wybiega z kryjowki! Rzucamy sobie przerazone spojrzenia.
W koncu M. ma przeblysk rozsadku i zaglada do domu...
Jest! Siedzi na kibelku i robi kupe! :D
Boszzzzz... Jak wpadlam do domu, to myslalam, ze go zacaluje i nie wypuszcze z rak caly wieczor! :) Dawno sie tak nie przerazilam!
Kuzwa, nie do wiary jak szybko moze zniknac z oczu male dziecko! Od momentu, kiedy Nik zadawal mi pytania o podlewanie, do chwili kiedy sie za nim rozejrzalam, minelo moze kilkadziesiat sekund!
Po takich stresach, zrelaksowalismy sie przy ognisku, ha!
Wlasciwie wyszlo to zupelnie spontanicznie. Jeszcze latem, M. ulozyl sobie schludny stosik drewna, oraz drugi - chrustu obok ogniska. Lato jednak przelecialo, a my jakos tego ogniska nie urzadzilismy. Do drewna za to dobraly sie w koncu Potworki na spolke z Maya i zgodnie rozwlekli patyki oraz wieksze szczapki po calym ogrodzie, po czym pies pogryzl niektore w drzazgi. :) W niedziele M. w koncu spojrzal na ogrod widzacymi oczyma i zaczal sie zzymac, ze wszystko rozpierniczone po trawniku. No coz, ten burdel nie zrobil sie w jeden dzien, a wczesniej jakos go nie zauwazal. ;) W kazdym razie rzucilam mu oczywista oczywistosc, zeby to w takim razie w koncu spalil. Popoludnie bezwietrzne, idealne na ognisko, czemu nie? M. przeszedl do czynu i tak, nie tylko posprzatalismy tyl ogrodu z niepotrzebnych patykow, ale i wygrzalismy tylki przy ogniu, upieklismy kielbaski, a wieczorem wrzucilismy w zar ziemniaki, ktore rodzice spalaszowali z wyrazami blogosci na twarzach, juz po polozeniu dzieci spac.
(Potworki za cholere nie chcialy ustawic sie do wspolnego zdjecia...)
Wczesniej zas, wszyscy rzucilismy sie na pieczone kielbaski, nawet Potworki! :)
W niedziele zas wieczorem, odbyly sie, kolejne juz, postrzyzyny Kokusia! Niestety, jak lubie go w dluzszych wloskach, tak musialam przyznac, ze ostatnio urosly juz za dlugie i zaczely wygladac byle jak.
(Przed - "Mieszko I" :D)
Pozostalo albo zacisnac zeby i wytrzymac az urosna duuuzo dluzsze, albo przystrzyc. Poniewaz nigdy nie zamierzalam hodowac nikowej czuprynki az do lopatek, z bolem matczynego serducha, zdecydowalam sie na podciecie. Musze napisac, ze to juz trzecie postrzyzyny i pomalu sie uodparniam. Zanim M. przystapil do akcji, mialam lekka kluche w gardle, ale szybko ja przelknelam. ;) M. uzyl najdluzszego ustawienia maszynki, ale i tak fryzura wyszla niemal "na zolnierza". Trudno, wlosy na szczescie odrastaja... ;)
(Po - zolnierz i tyle...)
Co jeszcze... Kurcze, znow wychodzi mi tasiemiec... :)
Zgodnie z przewidywaniami, dostalam wreszcie powiadomienie o zdjeciach szkolnych u Bi oraz wycieczce przedszkolnej u Nika. Kolejne wydatki, jeeee... ;)
Z ta wycieczka, podobnie jak rok temu, dobili mnie prosba, zeby towarzyszyc dziecku. Oraz zawiezc je i odwiezc swoim samochodem, oczywiscie. Naprawde, czy ja nie mam ciekawszych powodow, zeby brac dni wolne z pracy?! Wycieczka jest od 10 do 12:30, wiec teoretycznie moglabym wziac pol dnia wolnego... Teoria to jednak jedno, a praktyke poznalam rok temu. Autobus szkolny, majacy powiezc panie oraz maluchy, ktorych rodzice absolutnie nie mogli pojechac, spoznil sie. W rezultacie wszystko sie przesunelo. Potem tenze autobus pobladzil po drodze na farme i dojechal dobre pol godziny po wszystkich. Kolejny poslizg. W drodze powrotnej, oczywiscie wlokl sie tak, jak tylko szkolne autobusy moga sie wlec i do przedszkola dojechal pol godziny po reszcie rodzicow... Kolejne opoznienie w dotarciu do pracy...
Podobny scenariusz przewiduje w tym roku, dlatego juz zawczasu planuje wziac caly dzien wolny, zamiast mowic szefowi, ze bede w pracy i potem nerwowo zerkac co chwila na zegarek...
Dostalam tez ze szkoly wiadomosc, lekko zaskakujaca, ale i napawajaca duma. Nie pamietam, czy pisalam, ale na spotkaniu 7 wrzesnia, spytalam wychowawczynie Bi, kiedy zostanie przeprowadzona ewaluacja znajomosci jez. angielskiego Starszej. Ku mojemu zdziwieniu, nauczycielka odpowiedziala, ze testy juz sie odbyly, ale nie ma jeszcze wynikow. Minely sobie prawie 3 tygodnie i stwierdzilam, ze spytam o rezultaty, bo mialy byc przeslane rowniez do mnie, jako rodzica, a nadal nic nie dostalam. Wychowawczyni nic nie wiedziala. Ale juz nastepnego dnia, czyli we wtorek dostalam maila od pani, ktora zajmuje sie pomoca jezykowa dla dzieci dwujezycznych w szkole Bi. Okazuje sie, ze Bi sie na takowa pomoc nie zalapuje, bowiem zdobyta w tescie ilosc punktow, kwalifikuje ja jako dziecko mowiace plynnie po angielsku! ;) A przypominam, ze poszla rok temu do przedszkola, ze znajomoscia angielskiego niemal zerowa! :D
Zeby dorosly mogl lapac obce jezyki jak dzieci, ech... ;)
Na koniec, historyjka dotyczaca dla odmiany wylacznie rodzicow. A wlasciwie ojca, chociaz ja tez jestem, chcac nie chcac, w to zamieszana... Wszystko rozbija sie zas o biurokracje. Strasznie dziwnie jest po 13 latach zagranica, stanac oko w oko z polskim absurdem. ;)
Zaczelo sie od tego, ze M., poraz juz ktorys (stracilam rachube) zmienia prace. Przechodzi do wielkiej, miedzynarodowej korporacji. Jest juz po rozmowie o prace, dostal oficjalny dzien rozpoczecia. I wszystko super, tyle ze firma do ktorej przechodzi, ma potwornie szczegolowy plan rekrutacji. Oprocz normalnego sprawdzania czy nie byl karany, czy jest obywatelem (taki wymog na jego pozycje), przejscia testu na uzywki, musi dostarczyc caly plik innych dokumentow oraz zaswiadczen. Codziennie jego skrzynka mailowa zapchana jest kolejnymi papierami do wypelnienia i odeslania. Wkurzajace jest to niezmiernie, bowiem firma zatrudnia osobne agencje do niemal kazdego papierka. W rezultacie, niektore podstawowe informacje, jak edukacje, historie zatrudnienia, itp. M. musial wypisywac od poczatku juz w trzech roznych miejscach! Jedyna pociecha jest to, ze niemal wszystko wypelnia sie na stronie internetowej i jednym kliknieciem posyla gdzie trzeba...
Jestem w glebokim szoku. Pierwszy raz widze takie sprawdzanie przyszlego pracownika! ;) A ze moja znajomosc angielskiego, jest znacznie lepsza od M., do tlumaczenia wiekszosci papierow maz zaciaga mnie... W ten sposob, biore czynny udzial w rekrutacji malzonka i po tym, co widze, nawet gdyby ta korporacja pasowala do mojego wyksztalcenia, za Chiny Ludowe nie zlozylabym tam podania! ;)
To byla jednak amerykanska czesc biurokracji. Teraz pora na polska strone. ;)
Jak w ogole Polska zostala w to zamieszana, skoro mieszkamy zagranica? Ano, prosto. M. ukonczyl studia w Krakowie i taka informacje zapisal w podaniu o prace. Wiekszosc amerykanskich pracodawcow albo wierzy na slowo, albo wystarczy im transkrypt, przygotowany przez oficjalne agencje, tlumaczace dyplomy oraz indeksy osob z calego swiata. Mnie na podstawie takiego transkryptu, przyjeto tutaj bez zadnego "ale" na studia magisterskie.
Ale nie korporacja zatrudniajaca M., o nie! Oni wynajeli agencje, znajdujaca sie, co ciekawe, w Niemczech, gdzie pracuje Polka, ktorej zadaniem jest sprawdzenie autentycznosci wyksztalcenia mojego meza. Wystarczajaco zagmatwane? ;)
Czekajcie, bo to nie koniec! ;)
Owa pani, majaca na imie Teresa, zadzwonila do dziekanatu i napotkala oczywiscie mur. Nie udziela jej zadnych informacji bez upowaznienia. Podejrzewam, ze agencja potrzebuje tylko potwierdzenia, ze taka a taka osoba, studiowala na tym wydziale w latach takich a takich i w roku takim a takim uzyskala tytul magistra inzyniera. Ale panie w dziekanacie nic nie powiedza i koniec. Do tego momentu w zasadzie wszystko rozumiem, ochrona danych osobowych, itd. Potem jednak zaczynaja sie schody. M. wstal o 3:30 nad ranem, zeby przy 6-godzinnej roznicy czasu, zlapac odpowiednia pania z dziekanatu wystarczajaco wczesnie. W swojej naiwnosci myslal, ze rozmowa telefoniczna zalatwi sprawe. ;) Pani zas poinformowala go uprzejmie, ze potrzebuje od niego odrecznie napisanego upowaznienia. Przyslanego poczta. Nie, nie moze byc wydrukowane na komputerze. I nie, absolutnie nie moze byc przeslane mailem ani faxem. Nie, nie, nie! Ma byc ODRECZNIE napisane i przyslane POCZTA!
Czy dziekanaty w Polsce zapomnialy, ze mamy XXI wiek?! :D
A najlepsze, ze owa pani Tereska, zadzwonila do M. dzis rano (kiedy szykowal sie juz do wyslania napredce skleconego upowaznienia), ze na uczelni M. pozmienialy sie wydzialy oraz ich adresy i ona podala mu zly adres dziekanatu oraz imie niewlasciwej pani odpowiedzialnej za udzielenie informacji! ;)
Kiedy M. przeszedl pomyslnie rozmowe o prace, date jej rozpoczecia podano mu z 5-tygodniowym wyprzedzeniem. Wtedy szczeki nam opadly, ze tak pozno, ale teraz zastanawiamy sie czy te piec tygodni wystarczy na zebranie wszystkich potrzebnych zaswiadczen! :)