Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 26 kwietnia 2019

A te Swieta to w ogole byly? ;)

Zaczynam pisac w poniedzialek. Tutaj to juz dzien jak codzien, dzieci sa wiec w szkole, a ja w pracy, bleee... I strasznie zazdroszcze Wam w Polsce kolejnego dnia wolnego! ;)

W miare jak lata plyna, coraz mniej mi sie chce szykowac czegokolwiek na Wielkanoc. Moze i jest ona najwazniejszym Swietem chrzescijanskim, ale przez to, ze tutaj to tylko jeden dzien, przygotowania zajmuja wiecej czasu niz samo swietowanie. Dobra, w sumie to zawsze tak jest, ale w tym wypadku te proporcje sa naprawde kompletnie zachwiane. ;) Bez sensu. Mysle, ze dopoki Potworki sa male, a moj tata w Stanach, bede sie jeszcze wysilac na choc namiastke tradycji. Kiedy jednak tata, tak jak planuje, wroci na stale do Polski, a Potworki beda za duze, zeby wierzyc nadal w Zajaczka Wielkanocnego, mysle, ze sobie odpuszcze i te niedziele spedzimy jak kazda inna. Ewentualnie polaczymy ja z jakims wyjazdem. ;)
Tym razem i tak bylam chyba najbardziej nie-przygotowana od lat. Ostatnio w pracy mamy zapieprz i zamiast wychodzic normalnie o 16 - 16:15, od dwoch tygodni wychodze dzien w dzien przed 17. Oczywiscie w domu wtedy nie wiadomo w co rece wlozyc, wiec ogarnia sie tylko biezace sprawy. Treningi Bi dwa razy w tygodniu dodatkowo wszystko komplikuja. W zeszly piatek planowalam wiec wziac pol dnia wolnego (niestety w pracy musialam sie pojawic), zeby choc troche nadgonic wielkanocne przygotowania. Mialam wyjsc o 12, wyszlam prawie o 13. :/ W domu ledwie zdazylam przebrac sie w dresy i wstawic jajka do ugotowania na pisanki, a zadzwonil telefon, ze papiery, ktore mielismy podpisac w poniedzialek, trzeba podpisac juz "dzis". Co bylo robic, musialam szybko naciagnac na siebie cos porzadniejszego i wrocic do pracy. Cale szczescie, ze prace mam 10 minut od domu i ze M. mial tego dnia wolne, wiec nie musialam martwic sie o Potworki, ktore nie mialy lekcji. No, ale bylam zla, nie ukrywam... W dodatku, kiedy dojechalam do pracy, podpisalam i zeskanowalam co trzeba, szef mial akurat telekonferencje. Mialam wracac do domu i wielkanocnych przygotowan, ale stwierdzilam, ze co, jesli z owej telekonferencji wyniknie, ze bede musiala jeszcze cos pilnie podpisac? Postanowilam poczekac az szef skonczy. Jak na zlosc gadal niemal godzine, a ja siedzialam jak na szpilkach. :/ W koncu jednak skonczyl i oswiadczyl, ze nie, nic juz ode mnie tego dnia nie potrzebuje. Eeeeech...

W rezultacie, wszystkie moje ambitne plany sie jeb ryply. ;) A konkretnie to musialam je mocno zweryfikowac.
Po pierwsze - goscie spedzaja czas na dole, wiec tam odkurzylam i umylam podlogi oraz wyszorowalam zlew w lazience oraz kibel. U gory odkurzylam i stwierdzilam, ze podloge oraz lazienki umyje jak zdaze. Nie zdazylam. :D
Po drugie - plany piekarniczo - kuchenne ograniczylam do niezbednego minimum. Odpuscilam sobie dodatkowa salatke, zapiekane ziemniaczki oraz trzecie ciasto. ;)

W piatek udalo mi sie upiec marmurowa babke oraz zapeklowac mieso i pozniej rowniez wstawic je do piekarnika. No i Potworki pomalowaly jajca. ;)

Podekscytowanie jest! :D

Kokus cieszy sie nieco spokojniej...

I gotowe! Tak, w Wielki Piatek bylo TAK cieplo, ale niestety to byl ostatni taki dzien... :(

W sobote rano Bi miala normalnie trening, a ze kiedy nie ma Polskiej Szkoly staram sie ja zabierac na dodatkowe plywanie, wiec pojechalysmy. Pozniej trzeba bylo przygotowac koszyczki (bo przeciez Potworki musza miec kazde swoj!) i jechac na swiecenie. Dodatkowo akurat tego dnia mijal termin oddania kilku ksiazek w bibliotece. Mielismy tam zajechac prosto z kosciola, ale oczywiscie ja kiedys zapomne wlasnej glowy, wiec ksiazek nie wzielam. Musialam wrocic do domu i jechac jeszcze raz. Niezawodne Potworki oczywiscie koniecznie musialy zabrac sie ze mna. Zwykle nie mam nic przeciwko, tym razem jednak stalam nad nimi i poganialam, bo zrobilo sie popoludnie, a ja z dalszymi przygotowaniami bylam daleko w lesie. Na szczescie wbrew zapowiadanym prognozom, Wielka Sobota byla dosc ciepla choc pochmurna i deszczowa. W przerwie miedzy mzawka a ulewa, M. udalo sie zabrac Potworki na krotki spacer, a ja moglam w spokoju ogarnac podlogi.

Sasiedzkie widoki

Poza tym pieklam kolejna babke, zapiekalam biala kielbase, kroilam salatke, a w przerwach dla rozrywki wstawilam, wrzucilam do suszarki oraz poskladalam i pochowalam trzy prania. ;)
Od kilku dni mowa byla, ze zurek gotuje M., a potem kolega bardzo byl zdziwiony kiedy okolo 18 zapytalam czy w ogole zamierza sie za niego zabrac czy mam go dolozyc do mojej listy? ;)

W koncu nadszedl wieczor i Potworki podniecone poszly dosc wczesnie, jak na nich, spac. Zmeczona bowiem ciaglym sluchaniem, ze tak straaasznie nie moga sie doczekac, powiedzialam im, ze im szybciej sie poloza, tym szybciej przyjdzie niedziela. :D Choc raz mnie w czyms posluchali...
Kiedy upewnilam sie, ze zasneli, wyszlam do ogrodu pochowac nieszczesne jajka. Naprawde pluje sobie w brode, ze w ogole zaczelam te tradycje. Teraz juz bede musiala ja kultywowac az Potwory przestana wierzyc w Zajaca, Mikolaja i reszte magicznej ferajny. ;) Nie dosc, ze zawsze nakombinuje sie co w te jaja wlozyc bo nie chce zapychac ich samymi slodyczami, to jeszcze przeraza mnie samo chowanie. Lazac z latarka po ogrodzie caly czas mam ciarki, rozgladam sie nerwowo i nasluchuje szelestu w krzakach. To nie na moje nerwy, serio! Pocieszam sie, ze jeszcze moze ze dwa lata i chociaz to mi odpadnie. Owszem, zniknie jakas czastka magii, ale za to ja przestane przezywac coroczna traume. Pies, ktorego zabieram dla podniesienia morale, oczywiscie zamiast trzymac sie mnie, stoi na tarasie z mina "a lez se w te krzaki, ja wole sie trzymac z daleka". W sumie nieglupie stworzenie. :D

Nastepnego ranka Bi obudzila mnie o... 5:30 rano! Myslalam, ze ja udusze! Przylazla do sypialni, zeby oznajmic mi, ze chyba widzi przy drzwiach jakies prezenty. Zdziwiona panujaca ciemnoscia spojrzalam na zegarek i gdybym nie lezala w lozku, niechybnie padlabym z szoku! Dodajmy do tego, ze polozylam sie po polnocy i mozecie sobie wyobrazic jaki mialam humorek. ;) Pogonilam panne z powrotem do lozka, ale nie na dlugo. Zaraz po 6 wstali juz oboje z Nikiem (nie wiem na pewno, ale nie zdziwilabym sie gdyby Bi go obudzila), ale zamiast isc otwierac prezenty, znow przylezli do naszej sypialni, zeby zwierzyc sie, ze widza upominki w swoich "gniazdkach" (u mnie w domu i kontynuuje te tradycje u siebie, Zajaczek zostawial upominki w gniazdach ulozonych z zawinietych w kolko szalikow lub apaszek). Dopiero kiedy oboje z M. wymruczelismy ze my spimy i zeby sobie robili co chca, poszli na dol. Potem juz dochodzily mnie tylko strzepki rozmow oraz klotni, a kiedy zeszlam na dol godzine pozniej, znalazlam istna rozpierduche:

Od razu widac, ze poranek Potwory mialy udany ;)

Niestety, jeden prezent kompletnie sie nie udal. Nikowi zamarzyl sie robocik z serii Hexbug i zamowilam mu pajaka. Niestety, kiedy Mlodszy zachwycony go rozpakowal, okazalo sie, ze... nie dziala. :( Nie wiadomo czy pajak czy pilot nie laczy, ale srednio raz na godzine urzadzenie przekrecalo glowe i probowalo zrobic krok. Poza tym mozna bylo dusic guziczki do rozpeku a pajak ani drgnal. :(
Strasznie zal mi bylo Kokusia, bo chlopak naprawde ma pecha. Samochod, ktory dostal na urodziny, po 3 dniach sie zepsul. Dron zawisl na drzewie (na szczescie udalo sie go odzyskac i poki co, tfu tfu, dziala). Ostatnio kupilam Potworkom nowe adidasy i oboje zazyczyli sobie takie swiecace kiedy sie tupnie. Bi przyszly, przymierzyla, wszystko super. Nik swoje przymierzyl, nie pasuja. Niby o numer wieksze, a cisna go gdzies w palce i co zrobisz... W dodatku czubki mialy zrobione z czegos tak twardego (moze to wlasnie bylo problemem), ze nijak nie moglam sprawdzic gdzie Nik ma paluszki. Coz, oddalam, zamowilam inna pare. Przyszly, Mlodszy przymierza, pasuja, wszyscy sie ciesza, az przyjrzalam sie jak Nik maszeruje po domu. Jeden adidas swieci, drugi nie! No szlag by to trafil! :/
A teraz na dokladke ten pajak... Jakos wszystko dla Bi dziala bez zarzutu, chociaz tu chyba klania sie to, ze Starsza lubuje sie w zupelnie innego typu zabawkach. Na Wielkanoc zazyczyla sobie np. Scruff a Luv (nie wiem nawet czy dobrze napisalam) czyli maskotke, ktora przychodzi w formie kulki i dopiero po zamoczeniu rozwija sie w zwierzatko. Takie cos, podobnie jak uwielbiane Barbie i laleczki L.O.L po prostu nie maja jak sie popsuc! :D

W kazdym razie mlodszy byl niepocieszony, ale na cale szczescie do jajek wlozylam im jeszcze kilka malutkich robocikow z tej serii. Te dzialaja bez awarii, ale za to kiedy jezdza wygladaja niczym karaluchy i jakos tak odruchowo sie wzdryguje. :D Niestety skubance sa tez szybkie i juz kilka razy trzeba bylo odsuwac meble, bo ktorys utknal w jakims zakamarku a jeden czy drugi Potwor ryczy. ;)

Sniadanie wielkanocne uplynelo w calkiem przyjemnej atmosferze, chociaz chrzestny dzieciakow nadal nie moze sie otrzasnac po wyjezdzie ciotki M.

Poczatkowo wszystkim udzielil sie nastroj A. i poza pajacowaniem Bi, atmosfera byla dosc... grobowa. A moze po prostu byli glodni? ;)

W szoku jestem i zastanawiam sie jakich czarow uzyla stara w koncu baba (ona jest juz po 60-tce!) zeby tak omotac o 12 lat mlodszego faceta?! Wyjechala prawie 8 miesiecy temu, a on nadal wyraznie nie jest soba, chodzi przybity, a rozmawiaja na skypie codziennie. W niedziele pokazal nam zdjecie stolu, na ktorym postawil dwa nakrycia i zegnajac sie powiedzial, ze jedzie do domu i symbolicznie, przez skypa podziela sie z J. jajkiem. :O Byloby to nawet dosc wzruszajace, gdyby nie bylo tragiczne w tym samym czasie... A ta stara jedza (no nie lubie jej, nic nie poradze :D) w dodatku na sile narzuca sie temu biednemu chlopu zamiast dac mu spokoj i pozwolic rozpoczac nowe zycie. Teraz kreci, ze chce na wakacje przyleciec do Stanow. Jak, pytam sie?! Przypominam, ze ona byla tu nielegalnie, przesiedziala wize i jesli jest gdzies w systemie, to w zyciu nie dostanie kolejnej! Ale najlepsze, ze oczywistym jest pytanie "Jak to chce przyleciec? A zlozyla juz podanie o wize?". W koncu mamy prawie maj i wakacje za pasem... Z tego co A. wie, nie zlozyla. Moi tesciowie, ktorzy z ta kobieta regularnie rozmawiaja nic w ogole nie wiedza o jej planach przylotu... Wniosek? Kreci tego chlopa rowno, najwyrazniej zeby za wszelka cene utrzymac z nim kontakt. Po co? Nikt nie wie...
Normalnie tragikomedia w trzech aktach... ;)

Ale wracajac do swietowania. Calkiem bylo milo, chociaz Potworki dawaly do wiwatu i chociaz chcialam utrzymac swiateczna atmosfere, to zmuszona bylam porzadnie huknac na jedno i drugie. Dzieciaki wyrosly w koncu na tyle, ze przynajmniej zjedza cos ze sniadania. Co prawda tylko jajko oraz chlebek z maselkiem, ewentualnie szyneczka, ale nie badzmy  drobiazgowi. ;) Za to usilnie probuja zwrocic na siebie uwage, a robia to w cholernie irytujacy sposob. Nie jestem wielka zwolenniczka powiedzenia, ze dzieci i ryby glosu nie maja, ani ze kiedy dorosli mowia, dzieciarnia ma byc cicho. Za to wyznaje zasade wzajemnego szacunku oraz nie przerywania sobie nawzajem. Walczymy o to na codzien, bowiem Potworki rutynowo, podczas naszych rozmow, staja przede mna i potrzasajac za ramie dopytuja gdzie jest jakas zabawka lub wyglaszaja niesmiertelne: "Mamomamomamomamomamomamo!!!!!". NIGDY nie staja grzecznie obok i nie czekaja zeby cos wtracic. Podczas sniadania jednak przeszli samych siebie. Kiedy my z M. probowalismy podjac rozmowe z A., ktorego nie widzielismy kilka miesiecy oraz z moim tata, Potworki znudzone przezuwaniem i dorosla konwersacja, zaczely... spiewac! Nie bardzo glosno, ale wystarczajaco, zeby denerwowac. Oczywiscie kazde wlasna melodie, zeby jeszcze bardziej dopiec. Kiedy probowalismy ich zignorowac i rozmawiac troche glosniej, oni rowniez podnosili glosy. I zeby to raz! Po upomnieniu milkli na kilka sekund, po czym znow zaczynali duet. I tak w kolko, az w koncu zebrali solidny opierdziel i przestali, ale atmosfera juz sie skwasila. :/
I rozumiem, ze to dzieciaki, ze sie nudzili, ze nie mogli sie juz doczekac szukania jajek w ogrodzie, ale to bylo tylko pol godzinki sniadania i oczekuje juz troche lepszego zachowania od prawie 8-latki (bo na Kokusia moge jeszcze przymknac oko).

W ogole od jakiegos czasu toczymy walke o dobre maniery. Fakt, ze sami tu zawinilismy, szczegolnie ja, przyznaje sie bez bicia, jako ta bardziej poblazliwa. Potworki maja temperament, rozpiera ich energia i w rezultacie czesto zachowuja sie niewlasciwie. I to co wypada jeszcze od biedy 6-letniemu Nikowi, juz 8-letniej Bi zwyczajnie nie przystoi. Na to, ze w chwilach zlosci klapie tylkiem na ziemie i kopie w nia nogami, raczej dlugo nic nie poradze. Moge najwyzej wysmiac, ze zachowuje sie jak 3-letnia coreczka kolezanki (i tak nie pomaga). Podobnie, nie zmienie, ze kiedy Bi jest zla, ryczy ile sil w plucach. Nie dla niej cichutkie szlochanie, o nie! Cala ulica musi slyszec, ze Starsza zostala (w jej mniemaniu) niesprawiedliwie potraktowana. Tu w gre wchodzi charakter i dopoki Bi sama nie stwierdzi, ze jej wstyd rzucac sie na ziemie i drzec, nic nie zdzialam. Sa jednak miejsca i czas, gdzie chcialabym, zeby nabrala troche oglady. Przyklad? Moja niemal 8-letnia corka, nadal podczas posilkow wstaje od stolu, wedruje po domu, bawi sie z psem, nagle akurat musi siusiu, kupe czy cos tam jeszcze (zdarza sie, wiem, ale przy kazdym posilku to juz za wiele). Poki jest glodna, je. Ale kiedy po doslownie kilku kesach zaspokoi pierwszy glod, zaczyna wedrowki ludow. Nik tez, ale tak jak pisalam, na niego jeszcze mozna przymknac oko, choc tez dostaje bure. Jak nas to wkurza! Wstaja, bawia sie, caly czas trzeba ich upominac, przypominac, wolac z powrotem do stolu, karcic, a posilek trwa godzine albo i dluzej!
Albo kosciol. Tutaj to ksiazke mozna napisac. Wierca sie, gadaja, podpowiadaja sobie rozwiazania z parafialnych gazetek dla dzieci, zamiast na siedzeniu siedza na klecznikach... I rozumiem, ze np. podczas mszy na niedziele palmowa mieli dosc. Jakby nie patrzec msza byla duzo dluzsza niz zwykle i nawet ja ukradkiem ziewalam. Ale w sobote bylismy na swieceniu jajek. Tu duzo zalezy od parafii, ale u nas to jest doslownie 10 minut. Stawia sie koszyki na oltarzu, ksiadz szybko przypomina tradycje oraz symbole pokarmow, kropi je woda swiecona i czesc. Mozna isc do domu. Przyjechalismy wiec jak zwykle na swiecenie. Ksiadz wszedl, zaczal ceremonie, a Bi juz szepcze oburzona: "Mamo, ale mowilas, ze tylko sie przezegnamy i jedziemy do domu!" Odpowiadam szeptem, ze nic takiego nie mowilam, tylko, ze tego dnia bedzie krociutko i zeby byla cicho, bo przeszkadza. Oczywiscie Bi nie da sobie nic wytlumaczyc, wiec juz prawie na caly glos sie kloci: "Ale nie, ale mama! Mama! Przeciez mowilas...!" Tu wtracil sie M. i ostrzej skarcil corke, ktora reszte swiecenia (moze 2 minutki) przesiedziala czerwona i ze lzami zlosci w oczach. A ja z przerazeniem stwierdzam, ze to dziecko za rok ma isc do Komunii! Z taka dojrzaloscia to nie wiem czy nie warto by jej przetrzymac... :/

No, ale mialo byc o Swietach a nie problemach wychowawczych. :D

Kiedy w koncu wszyscy (dorosli) sie najedli, podalam desery oraz kawe i na szybko ogarnelam stos naczyn w zlewie. Wtedy wreszcie zabralam Potworki, ku ich nieopisanej radosci, pozbierac jajka w ogrodzie.

Po deszczu dnia poprzedniego oraz wielkanocnego poranka, zmuszona bylam "popsuc" eleganckie stroje Potworkow... kaloszami :D

Radosc szybko zmienila sie w foch ze strony Kokusia. Niestety, Bi jest znacznie szybsza i chyba bardziej spostrzegawcza. 

Bi biegala, a Nik chodzil spacerkiem z nosem na kwinte ;)

Zeby cos znalezc, musial na jajo prawie nadepnac :D

Gdzie ona nazbierala pelniusienki koszyk, tam Nik zapelnil go ledwie do polowy. A ja mu jeszcze pomagalam! Kiedy Bi byla odwrocona tylem, pokazywalam Nikowi gdzie leza jajka. Beze mnie mialby 3 na krzyz! :D

Do zdjecia Nik wykrzesal z siebie cien usmiechu :D

Nie pomoglo tez, ze szukanie to tylko zabawa, a potem i tak sie po rowno wszystkim podziela. I tak skonczylo sie fochem. Kolejny nastapil przy dzieleniu sie lupami. Gdzie Bi uczciwie wszystko dzielila na pol, tam Nik sie zbiesil. Akurat pechowo jemu trafily sie oba jajka z malutkimi zestawami Lego. Oczywiste bylo, ze seria City jest dla niego, a Friends dla Bi. Podobnie, jemu trafilo sie malutkie Poly Pocket, przeznaczone dla Starszej. I co? Nie odda i juz! Bo to ON znalazl te jajka! Nie pomagaja tlumaczenia, ze dzielimy sie po rowno, ze inne drobiazgi Bi juz sprawiedliwie rozdzielila... Nie i juz. W koncu musialam interweniowac. Skonczylo sie rykiem i tekstem, ze nie jestem dobra mama... Coz, przezyje. ;) A za rok rozwaze zainwestowanie w dwa zestawy jajek - jeden niebieski, drugi rozowy, zeby kazdy wiedzial ktore sa dla kogo. ;)

To byl dopiero poczatek otwierania zdobyczy...

Poniewaz natura kocha rownowage, przy obiedzie padlo na Bi, zeby urzadzic scene. Zaden z naszych gosci na nim nie zostal i troche bylo mi przykro, bo specjalnie zrobilam pieczen, a M. zurek. Myslelismy, ze panowie przyjada na pozne sniadanie, potem posiedzimy, pogadamy i w koncu podamy obiad. Niestety, zostalismy sami, ale moze to lepiej, bo takiej awantury przy jedzeniu dawno nie mielismy. Potwory to wybredniaki, ale zurek jedli juz wczesniej i nie pamietam, zeby ktoremus az tak wybitnie nie smakowal. Bi spojrzala tylko do talerza, zobaczyla w zupie jajko (ktore normalnie bardzo lubi!) i momentalnie wybuchla placzem, ze dlaczego jajko w zupie, ze ona nie chciala, itd. Probowalam mitygowac, przypomnialam jej, ze wczesniej jadla juz zurek i jej smakowal, ze jajka przeciez tez lubi... Taaa... Ty se mow, a ja zdrow. Bi wpadla w taka histerie, ze przestala w ogole reagowac na to, co do niej mowimy. W kolko powtarzala, ze to ble, gross, disgusting oraz ze to jest jej "worst day EVER!". Na poczatku sie smialismy, ale kiedy minelo pol godziny, godzina, a panna nadal wrzeszczy (na caly glos, a jakze, dziwne, ze nie zachrypla) w koncu wysyczalam zla, ze jesli to taki okropny dzien, to zeby oddala w tej chwili prezenty od Zajaczka oraz te z jajek. Skoro nie docenia tego, co ma, to widocznie upominki nie sa jej potrzebne. To dalo jej troche do myslenia i odpuscila nieco dramatyzowanie, choc nie do konca. Zupy jednak nie zjadla. Nie pomogl "ban" na tableta oraz slodycze. Nic innego tego dnia juz do jedzenia nie dostala, ale i tak zurkiem wzgardzila. Kolejnego dnia przeszla jednak sama siebie. Zeby odzyskac pozwolenie na wieczorna sesje z tabletem powiedziala M., ze jednak zupe zje, po czym...cichcem wylala ja do zlewu. Na jej nieszczescie M. domyslil sie, co zrobila, ale ona bezczelnie zaprzeczala idac w zaparte. No i tym razem doigrala sie porzadnie bo dostala kare na tableta oraz slodycze do konca tygodnia. Bez odwolania, chociaz nie wiem, czy tata w koncu nie zmieknie. ;) Czego bowiem M. nie lubi najbardziej, to klamstwa.

Takie to byly Swieta. Pelne dramatow mniejszych lub wiekszych. ;)

Skoro juz pisze, to przy okazji dodam, ze mamy zmartwienie z Maya. :(
Zaczelo sie jeszcze przed Swietami, ale ostatnio nie chcialam jeszcze tego dodawac do tasiemca. Z niewiadomych powodow Maya zaczela sie posikiwac. Nie to, ze nie daje rady trzymac. Ona robi to mimowolnie. Pierwszy raz zauwazylismy, kiedy spala rozwalona na podlodze w kuchni, a przy ogonie wyrosla spora kaluza moczu. Kiedy M. zaskoczony zawolal jej imie i sie zerwala, wystrzelila kolejna struzka! Tego dnia pies latal jak szalony po podworku i cos sobie zrobil w lape, co zreszta spotyka Maje dosc czesto. Kuleje dzien, dwa, po czym jej przechodzi. Tym razem jednak wrecz ciagnela lape za soba, co w polaczeniu z mimowolnym popuszczaniem, przerazilo mnie, ze cos sobie powaznie uszkodzila. :O Pozniej musielismy wyjsc z domu, a ze bylo cieplo, zostawilismy psa na tarasie. Po powrocie znalezlismy kolejna mala "kaluze".
Po tych dwoch razach wszysto jakos sie jednak ustabilizowalo. Wiekszych kaluz moczu nie zauwazylismy, chociaz kiedy Maya wstaje z poslania dosc czesto widze na nim mokre plamki, jednak duzo mniejsze niz te pierwsze dwa razy. Po kilku dniach przestala kulec, je, pije i zalatwia sie normalnie i wlasciwie wydaje sie zupelnie zdrowa. Poczytalam troche o tym, co to moze byc i prognozy nie sa zbyt optymistyczne. Moze to byc uszkodzenie nerwu odpowiedzialnego za zamykanie ujscia pecherza. W takim przypadku niestety nic juz nie mozna zrobic, ewentualnie zakladac psu pieluche. :/ Druga mozliwoscia sa zmiany hormonalne, podobno czeste u wysterylizowanych suk. Tylko, ze Maya miala zabieg 4 lata temu! Czy to mozliwe, ze taki skutek uboczny pojawilby sie dopiero teraz? W takim wypadku mozliwe jest podawanie hormonow. Podaje sie je jednak juz do konca zycia psa i trzeba sie liczyc z ich efektami ubocznymi. :(
U weta jeszcze nie bylam. Poki co, doraznie wyciagnelismy niemowlece bramki i kiedy wychodzimy z domu blokujemy Mai wyjscie z kuchni i korytarza, ktore wylozone sa kafelkami, wiec latwe do zmycia. Siersciuch bowiem zawsze podczas naszej nieobecnosci spi na dywanie w salonie. Dywan zas jest... bialy. Zniose kudly, zniose brud, ale plam oraz smrodku moczu juz nie wytrzymam. Niestety pies zostal skazany na banicje, ale tylko kiedy nas nie ma. :)

A na koniec dodam, ze we wtorek zrobilam, zgodnie z wytycznymi, ciazowy test, zeby potwierdzic, ze poziom hormonow spadl jak trzeba. I chyba po raz pierwszy w zyciu ucieszylam sie, widzac negatywny wynik. To znaczy, "ucieszylam sie" to zle wyrazenie. Odczulam ulge, ze zamknelam temat. Przynajmniej ten etap zostal zakonczony, nawet jesli nie o takim zakonczeniu marzylam.

Koncze pisac w piatek. Takie mam tempo! :D Przez ten czas Swieta odeszly w niepamiec rowniez w Polsce i zdazyl dojsc nowy pajak Kokusia, ktory na szczescie dziala. Placze nam sie wiec teraz pod nogami pomaranczowa "tarantula", ktora jest jakims wybrykiem natury bowiem posiada tylko 6 nog. ;) A rzezucha, ktora wlasnie ladnie wyrosla i wybujala... padla. Wrocilam wczoraj z pracy i cala tacka ususzona. Kie licho?! Jedyne co przychodzi mi do glowy, ze uprazylo ja przez szybe slonce. Druga tacka ma sie jednak dobrze, hmmm...

No. To teraz juz naprawde koniec. Mialo byc o Wielkanocy a wyszly, jak zwykle, zale i jakies przypadkowe smety. Jak to u mnie... Mam nadzieje, ze nie zanudzilam Was na smierc...

sobota, 20 kwietnia 2019

Dwa weekendy pelne wrazen, a pomiedzy nimi malo pozytywny tydzien

Cos mi ostatnio nie po drodze z blogiem. Napisalabym, ze nie mam czasu, ze w pracy zapieprz, ze w domu kociol i niby to wszystko prawda... ale po namysle stwierdzilam, ze przeciez w zeszlym tygodniu Potwory mialy ferie wiosenne i trzy dni spedzilam z nimi w domu. Czyli jednak az tak zalatana to nie bylam, a jednak czas kompletnie przelecial mi przez palce... Nie mam wiec zadnego usprawiedliwienia dla ciszy na blogu, poza pospolitym niechciejem. ;)

A co dzialo sie od ostatniego posta? W weekendy dzialo sie sporo, a w tygodniu niby napiecie bylo, ale to bardziej nerwowka niz faktyczne aktywnosci...

Po pierwsze, z boku domu scielismy caly zagajnik drzew. Lubie drzewa wokol domu i bronie sie przed ich scinaniem, ale tym razem jest to faktycznie zmiana na lepsze. Dzieki temu bedzie duzo wiecej swiatla z tylu ogrodu, co bardzo mnie cieszy. Obserwujac w zeszlym roku pozycje slonca wzgledem mojego planowanego warzywnika stwierdzilam, ze istnieje ryzyko iz plony beda zadne, bowiem slonce dochodzilo w te czesc tylko na jakies 3 godziny dziennie. Teraz powinno swiecic od dosc wczesnego ranka, az po pozne popoludnie, kiedy niestety nieuchronnie przesuwa sie za dom.
Po scieciu zostala straszna pustka obok szopki oraz caly stos belek, konarow i ogolnie wielkich kawalow drewna, ktore ktos (czyt. M.) musi porabac na mniejsze kawalki i poukladac (tu moze zlituje sie i mu pomoge :P) do suszenia. Beda jak znalazl na kempingi i letnie ogniska przy domu.

Taki tam stosik ;)

Na ostatnie przed wiosenna przerwa zajecia w Polskiej Szkole, Potworki popedzily jak na skrzydlach. Dlaczego? Dlatego, ze dla klas 0 - III, szkola organizowala tego dnia egg hunt. To tutejsza tradycja, ze wszedzie naokolo organizowane jest dla dzieciakow takie "polowanie na jajka" na mniejsza lub wieksza skale. Ja sama, jesli pamietacie, chowam dla Potworkow jajka w ogrodzie na wielkanocne poszukiwania. ;) W Polskiej Szkole pomysl troche slabo wypalil bowiem podobno zazwyczaj takie jajeczne polowanie odbywa sie na boisku do pilki noznej, naprzeciwko szkoly. Tym razem jednak pogoda pokrzyzowala plany. Dzien wczesniej spadl ulewny deszcz i boisko bylo grzaskie i blotniste. "Polowanie" odbylo sie zatem na sali gimnastycznej, ale sadze ze dzieciakom bylo wsio ryba. Byle nazbierac jak najwiecej wypelnionych slodyczami jajek. Potworki zebraly prawie pelne koszyki i byly wniebowziete. :)

Poza tym, Potworniccy zostali zapisani na polkolonie w pobliskim klubie, tam gdzie Bi trenuje z duzyna plywacka. Co prawda nie wiadomo jeszcze co z moja praca (jak pisalam kiedys, teraz zaczynaja sie "wazyc" losy firmy, a maj - czerwiec beda decydujace i moze sie nagle okazac, ze w wakacje bede bezrobotna), ale bojac sie, ze zabraknie miejsc, wolelismy zaklepac je Potworkom wczesniej. Nie trzeba bylo wplacac zadnego zadatku, wiec tym bardziej nic nie stalo na przeszkodzie. Polkolonie mozna z czystym sumieniem nazwac "sportowymi", bowiem oprocz normalnych zajec plastycznych, gotowania, placu zabaw, itp., miejsce to ma sale gimnastyczna przeznaczona dla dzieciakow, a ze miesci sie przy popularnej sieci silowni (a dawnego fitness klubu), dodatkowo (pol)kolonisci beda mieli codzinnie trening tenisa, lekcje plywania oraz czas na "wolne" zabawy w wodzie. Maja zarowno korty jak i basen kryte oraz na swiezym powietrzu, wiec zajecia odbeda sie bez wzgledu na pogode. Jak dla mnie, rewelacja. :) I mam nadzieje, ze Potwory beda wracac codziennie do domu niezle wymordowane. ;)

Na te same polkolonie zapisana jest najlepsza kolezanka Bi, wiec Starsza jest przeszczesliwa i juz nie moze sie doczekac. Nik natomiast, jak to Nik. Placze, ze nie chce, bo nie bedzie tam mial kolegow. Zupelnie nie pociesza go fakt, ze jest spora szansa, ze zapisani zostana jacys jego koledzy, jesli nie z klasy, to chociaz ze szkoly, a poza tym, jako przyjacielskie stworzenie, raz dwa znajdzie kumpla...

Zeby zapoznac choc troche dzieciaki z miejscem gdzie spedza prawdopodobnie wiekszosc wakacji, w poprzednia niedziele zabralismy je na zorganizowany przez klub dzien otwarty. Korzystajac ze zblizajacych sie Swiat, zorganizowane zostalo tam "polowanie na jajka" (dzien po "polowaniu" w Polskiej Szkole"; toniemy teraz w plastikowych jajeczkach! :O), a dodatkowo "moonlight tennis" ("tenis w swietle ksiezyca", nazwa tyle ciekawa co nie do konca adekwatna, ale o tym pozniej) oraz czas wolny na basenie.
Przyznaje, ze sama pojechalam z ciekawoscia. Chodze tam z Potworkami na lekcje plywania od ponad 2 lat, a nie wiedzialam, ze maja cala dziecieca sekcje! To znaczy, wiedzialam niby, ze klub ma swoje przedszkole, a takze ze zapewnia opieke nad dziecmi dla rodzicow korzystajacych z silowni, ale nie mialam pojecia, w ktorej czesci budynku sie to wszystko sie znajduje.

Pojechalam wiec na "zwiady'. ;) Ogolnie, dla nas, miejsce jest wprost wymarzone. Nie dosc, ze beda to polkolonie sportowe, to jeszcze klub znajduje sie po drodze do pracy zarowno dla mnie jak i M. oraz jest doslownie 2 minuty autem od naszego domu! Gdyby nie to, ze przy drodze nie ma chodnikow, moznaby smialo chodzic piechota albo jezdzic rowerem. :)
Najpierw odbylo sie szukanie jajek. Dzieciaki byly podzielone na grupy wiekowe, ale i tak Potworki okazaly sie byc najstarszymi w swojej grupie. Troche zalowalam, ze nie ma wiecej dzieci w wieku zblizonym do ich, bo liczylam, ze moze poznaja jakichs innych przyszlych kolonistow. No coz, nie udalo sie, ale bycie najstarszym ma tez swoje zalety. Mimo ze tutaj jajka byly naprawde pochowane, a nie po prostu rozsypane na podlodze, Potwory zdecydowanie sie oblowily.

Pedzi Nik...

Widzialam inne dzieci (te bedace na tyle duze zeby rozumiec ducha rywalizacji) zagladajace z zazdroscia do ich koszykow. ;)

Pedzi i przejeta rusalka z rozwianym wlosem. ;)

Poza tym dzieciaki mogly sie pobawic na sali gimnastycznej, ktora najwyrazniej sluzy tez jako sala zabaw oraz serwowano do oporu przekaski, popcorn i wode. Zyc nie umierac jesli ma sie mniej niz 10 lat. ;)

Nik dorwal rowerek, co prawda trzykolowy, ale za to ogromny :)

Nastepnie mielismy isc na basen, ale pomyslalam, ze jesli wpuszcze Potworki do wody to moge miec spory problem zeby ich potem z niej wyciagnac. Do tego doliczyc czas wycierania oraz suszenia wlosow Bi i balam sie, ze nie zdazymy na sesje tenisa. Zdecydowalam wiec, ze najpierw zaliczymy "moonlight tennis". ;) Potworki kochajace wode cos tam burczaly pod nosem, ale poszly i... okazalo sie, ze to rewelacja! Swiatlo "ksiezyca" stanowily niebieskie lampy jakie czasem maja na dyskotekach, powodujace, ze wszystkie jasne kolory zdaja sie swiecic. :) W rezultacie biala bluzeczka Kokusia i moje skarpetki swiecily niczym odblaski, pileczki tenisowe zdawaly sie swiecic w ciemnosci i pacholki ustawione dla porzadku rowniez dawaly lekkie swiatlo. Potwory bawily sie swietnie mimo, ze bylo to ich pierwsze zetkniecie z tenisem.

Zdjecia niestety slabe bo, nie uwierzycie... ciemno bylo! :D

Dobra zabawa skonczyla sie jednak w momencie kiedy Bi potknela sie w ciemnosci i wywalila. Nic jej sie nie stalo, kolano miala tylko lekko zaczerwienione ale nawet skory nie zdarla. Jednak oswiadczyla, ze dosc ma zabawy i chce juz isc. ;)

Tutaj celuje Bi ;)

Zanieslismy wiec koszyki z uzbieranymi jajkami do auta, zgarnelismy stroje kapielowe i ruszylismy na basen. Potwory szalaly, po jakims czasie przyszedl M. (ktory niby z nami byl, a jednak nie byl, bo w czasie kiedy ja pilnowalam dzieci, on cwiczyl na silowni) i wszystko wydawalo sie w jak najlepszym porzadku. Do czasu. W jednej chwili Nik skakal do wody, plywal "pieskiem" i skarzyl sie, ze Bi machnela noga i go kopnela, a w kolejnej wyszedl z wody dzwoniac zebami i proszac zeby jechac do domu bo mu zimno.

Tu jeszcze radosne szalenstwa

Zaalarmowalo mnie to ale tylko lekko. Woda jest w tym basenie przystosowana do intensywnych cwiczen, czyli dla takiego zmarzlucha jak ja, zimna. Za zimna. Tyle, ze wczesniej jeszcze sie nie zdarzylo zeby Potworkom zrobilo sie w niej chlodno. Tym razem Nik mial jednak dluzsza przerwe w plywaniu, bo jak pamietacie, wypisalam go z lekcji ze wzgledu na nawracajace zapalenia ucha. Moja pierwsza mysla bylo wiec, ze odzwyczail sie od temperatury wody, ktora tam maja. Kiedy jednak Mlody nawet owiniety recznikiem nie przestawal sie trzasc, zarzadzilam odwrot. I tak szaleli tam dobre 40 minut.

W domu niestety, termometr pokazal u Kokusia 37.3. Bylo juz jednak kilka razy wczesniej, ze Bi i Nik mieli stany podgoraczkowe, ktore utrzymaly sie dzien, dwa, po czym same przechodzily. Ani ja, ani M. szczegolnie sie wiec nie przejelismy. Dopytywalam kilka razy czy na pewno nie boli Kokusia ucho (wiadomo :D), ale kiedy uparcie zaprzeczal, wzruszylam ramionami. Jakis wirus. Przejdzie.
Kolejnego dnia, w poniedzialek, zaczelam miec pierwsze watpliwosci. Nik nie mial wysokiej goraczki, oscylowala w okolicach 38.2 kresek, ale Mlodszy byl wyraznie nieswoj. Nie szalal jak zwykle, pokladal sie, a kiedy goraczka sie podnosila, caly sie trzasl od dreszczy. Mial przy tym podpuchniete oczy, a wieczorem wyrazne wypieki na buzi. Goraczka, choc niezbyt wysoka, tez byla dziwna. Nie dawala sie kompletnie zbic. Dopiero podane w tym samym czasie dwa rozne srodki przeciwgoraczkowe, zbijaly ja do konca. Pojedynczy srodek dawal tyle, ze spadala do stanu podgoraczkowego. Dopiero pozniej doczytalam, ze to dosc charakterystyczne. Kiedy goraczka nieco opadala, Nik lekko odzywal, probowal sie bawic, ale widac bylo, ze to nie jest to samo, pelne energii dziecko. Poza goraczka, skarzyl sie, ze gardlo boli go przy przelykaniu sliny. Zajrzalam - czerwone. Tyle, ze czerwone gardlo to jeszcze zadna wielka wskazowka... Mimo to, chcialam zabrac Nika do lekarza juz w poniedzialek. Powstrzymal mnie M. uparcie twierdzac, ze to jakis wirus i za 2-3 dni przejdzie. Ja mialam watpliwosci. Martwilo mnie, ze nawet kiedy zbijam Nikowi goraczke, ten wyraznie kiepsko sie czuje i najchetniej caly czas by polegiwal. No ale fakt, ze mnostwo razy pedzilam z Potworkami do lekarza zeby uslyszec: "Wirus. Czekac i wrocic jakby goraczka nie spadla za 3 dni lub pojawily sie dodatkowe objawy". Wbrew wlasnemu instynktowi wiec, cala spieta czekalam.
We wtorek rano Nik przyszedl nad ranem do mojego lozka skarzac sie, ze tak strasznie chce mu sie pic, a kubek na stoliku nocnym ma pusty. Przynioslam mu wiecej wody, po czym pomacalam glowe (przez 3 dni robilam to wrecz obsesyjnie, az Nik zaczal sie ode mnie odganiac :P). Rozpalony jak piec. Tym razem temperatura skoczyla az do 39.2. Reszte nocy spedzil ze mna w lozku. A rano... okazalo sie, ze caly pokryty jest drobniutka wysypka, zas policzki oraz uszy ma jednolicie zarozowione. Jedno spojrzenie i wiedzialam juz z czym mamy do czynienia. Widzialam juz taka wysypke, do tego bol gardla i nie potrzebowalam nawet lekarza. Umowilam sie jednak na wizyte bowiem potrzebowalam antybiotyku. ;)
Nik mial szkarlatyne.
Dla nieswiadomych, szkarlatyne wywoluja paciorkowce, pokrewne tych, ktore wywoluja angine. I angina jest czesto pierwsza diagnoza, zanim pojawi sie wysypka. Gdybym zabrala Nika do lekarza w poniedzialek, zapewne to bym wlasnie uslyszala. Jest to zreszta niewazne bo i jedno i drugie leczy sie antybiotykiem. :)
To jest niesamowite - 3 dawki i Nik wyraznie odzyl. Zeszla mu tez opuchlizna z oczu oraz zaczerwienienie buzi. Kolejne dwie dawki i wysypka praktycznie zniknela, a dziecko zaczelo szalec jakby nigdy nic mu nie dolegalo. ;) Szkoda, ze to juz bodajze trzeci antybiotyk Nika od wczesnej zimy, ale jak mus to mus. :/

Niestety, choroba Nika pokrzyzowala mi zupelnie plany. Jak gdzies wyzej wspomnialam, Potworki mialy w zeszlym tygodniu tygodniowe ferie wiosenne. Ja wzielam wolne w pon., wt. i sr., a M. w czw. i pt. Na "moje" dni porobilam (mentalnie) mnostwo planow. Wyszukalam dwa muzea do odwiedzenia, chcialam zabrac dzieciaki do kina, umowilam sie z kolezanka... i na planach sie skonczylo. W poniedzialek i wtorek Nik naprawde zle sie czul i jego aktywnosc ograniczala sie do godziny, po ktorej musial sie polozyc. W srode bylo mu juz wyraznie lepiej, ale nadal nie odzyskal do konca sil. Tak naprawde dopiero w czwartek byl w pelni soba, ale wtedy ja musialam wrocic do pracy. Potworki zostaly z M., ktory zabral ich... do warsztatu, przyciemnic okna w aucie. Nie ma jak ferie z tatusiem... ;)
Nik jak Nik. On akurat faktycznie potrzebowal tego czasu zeby wyzdrowiec i dobrze sie zlozylo, ze akurat mieli wolne w szkole. Strasznie mi jednak zal Bi, ktora byla zdrowa i mogla fajnie z tego czasu skorzystac a utknela w domu z chorym bratem...

Zamiast jezdzic na wycieczki, wyciagnelam wiec zachomikowane przybory do zabaw techniczno - plastycznych. Potworki uwielbiaja tego typu zajecia. Na pierwszy rzut poszly witraze na okna do samodzielnego wykonania. Nika byly nieco prostsze i zrobil je wszystkie w jeden dzien.

Kiedy goraczka spadala Nik nawet sie bawil...

Bi swoj nadal konczy. ;)

W syrence brakuje juz tylko pojedynczych elementow, ale Bi stracila zainteresowanie... :/

Nastepnego dnia, kiedy czekalismy w aptece na wymieszanie antybiotyku, Nik wyczail takie dziwne cos. Ja pierwszy raz to widzialam, Nik oczywiscie ogladal wczesniej na niezawodnym YouTube. ;) Ogolnie zabawa polega na wylozeniu bryly w miske (lub na podworku, bo smieci to-to jak cholera) i za pomoca specjalnego narzedzia rozlupywaniu po trochu gliny, wylaniajac kolejne czesci figurki (pirat - kosciotrup, brrr...) oraz skrzynie ze "skarbem".

Tu widac jak zapuchnieta i czerwona byla buzia Kokusia

Po skonczeniu mozna poskladac figurke do kupy (swoja Nik predko wsadzil na dno skrzyni z zabawkami, twierdzac, ze sie jej... boi :D), a do skrzyni nalac wody w celu rozpuszczenia musujacego proszku zaslaniajacego "skarb". U Nika skarbem okazal sie srebrny sygnet, a Mlody rozczarwany byl, ze nie zloty. ;) Owy sygnet zgubil juz dzien pozniej. :D
W koncu wyciagnelam tez nieco bardziej "tematyczne" materialy i Potworki sklecily z pianki ramke do zdjec z zajaczkiem, wieszadelko w ksztalcie koszyczka oraz domek w ksztalcie jaja.

Nastepny dzien i po Kokusiu juz w ogole nie znac choroby ;)

Wszystko bylo super do czasu, kiedy zaczeli skladac do kupy domki. Okazalo sie, ze te ledwie sie trzymaja bowiem pianka jest elastyczna i wysuwa sie z otworkow. Zlosci bylo co nie miara, ale w koncu domki zostaly skonczone i baaardzo ostroznie zaniesione w docelowe miejsca. Kokusiowy dolaczyl do ozdob na kominku. ;)

Jesli juz mowa o ozdobach, to kupilam tez wiosenny wieniec na frontowe drzwi, a takze nie moglam oprzec sie bratkom w wiszacej donicy. ;)

Moje wience zawsze slabiutko widac przez te szybe :(

Kominek tez zyskal nowa, Wielkanocna odslone ;)


Pomalu zakwitaja nam tez w ogrodzie wiosenne kwiatki. Mam wrazenie, ze jakis strasznie pozno i nie wiem zupelnie dlaczego.

Pierwsze krokusy zawsze ciesza oko :)

Przejezdzalam kolo starego domu i widzialam, ze tam zasadzone przeze mnie hiacynty sa juz w pelnym rozkwicie. A u mnie? Paki maja nadal mocno scisniete przy lodydze. Minie jeszcze dobrych kilka dni zanim zakwitna. Zauwazylam tez z zaskoczeniem (bo nie pamietalam tego z zeszlego roku), ze tutaj nie mam zadnych zonkili! Sa krokusy, widze kielkujace tulipany, a zonkila ani jednego! Jesli znow nie umknie to mojej pamieci, na jesien bede musiala wkopac cebulki.

W sobote wrocil w koncu z Polski moj tata. Pisze "w koncu", ale tak naprawde to te 3 tygodnie smignely mi nie wiem kiedy i wlasciwie to zupelnie nie odczulam jego nieobecnosci. Powrot mial zas tata taki, ze stwierdzil, ze zaczyna wierzyc w pechowego 13-ego. ;)
Zaczelo sie od tego, ze w Gdansku byly przymrozki i samolot opoznili bowiem musial byc odmrozony. Tu jednak wielkiej szkody nie bylo, oprocz lekkiego zniecierpliwienia. Potem bylo jednak coraz gorzej. Samolot z Niemiec do Chicago musieli wymienic, bo pierwszy podstawiony mial jakas usterke. Mialo to zajac okolo godziny, zajelo ponad dwie. W rezultacie uciekl tacie samolot z Chicago do naszego Stanu (lecial jakims szalonym polaczeniem, z dwiema przesiadkami). Nastepnie kolejka do odprawy imigracyjnej byla tak dlugasna, ze uciekl mu kolejny samolot do domu! W koncu zalapal sie na trzeci, ten jednak byl 3 godziny pozniej. W rezultacie zamiast wyladowac o 17 z groszami, wyladowal... o 21:50.
Dla nas oznaczalo to siedzenie cale popoludnie jak na szpilkach, bowiem mielismy odebrac go z lotniska. Pogoda byla piekna, staralismy sie porobic troche porzadkow w ogrodzie, poza tym planowalismy isc do przedswiatecznej spowiedzi, tymczasem ciagle odbieralam coraz to nowe wiadomosci od taty.

Jakby malo bylo kredy do rysowania po asfalcie, kupilam Potworkom specjalne farby do tych samych celow, ktore okazaly sie wielkim hitem dla Bi

Nik okazal sie zas ogromnym pomocnikiem w pracach okolodomowych. To dziecko uwielbia wprost grabic i jezdzic taczka! :D

Najpierw, ze spoznil sie samolot. Nie wiadomo ktory, gdzie, czy przyleci dzis czy juz sie nie zalapie? ;) Na sms'y nie odpowiada, telefonu nie odbiera. I wez tu sie czegos dowiedz. W koncu telefon z wiescia, ze stoi w kolejce do odprawy w Chicago i nie wie, czy zdazy na nastepny samolot do naszego Stanu. Poltorej godziny pozniej znow polaczenie, ze nie, jednak nie zdazyl i czeka na kolejny. W koncu dotarl szczesliwie choc bez bagazu (ten dowiezli dopiero nastepnego wieczora) i tylko Potworki byly rozczarowane, bo nie pojechaly po dziadzia na lotnisko. Niestety, ale godzina prawie 22 to stanowczo dla nich za pozno, tym bardziej, ze czekal nas intensywny kolejny dzien.

Wlasnie. Ale za to niedziela... chcialoby sie zaspiewac. ;) Niedziela byla szalona.
Rano msza, jak zwykle. Nastepnie wpadlismy tylko do domu, Potworki migusiem sie przebraly i popedzilismy na urodziny naszego malego sasiada, a przy okazji kumpla Nika z autobusu. Urodziny odbyly sie w znanej tutaj sieci Chuck E. Cheese. Potwory wybawily sie przednio, bowiem cala sala zabaw to automaty, ktore po grze "wypluwaja" karneciki z punktami.

To byla bardzo fajna paralotnia, unoszaca sie w gore kiedy dzieciaki pedalowaly :)

Te karneciki zbiera sie i na koniec mozna za zebrane punkty wybrac sobie nagrode. Nie dosc wiec, ze dzieciaki napchaly sie pizzy oraz torta, nie dosc, ze dostaly goodie bags, to jeeeszcze polecialy podniecone po nagrode.

Pizza! :D

Tu, nie obylo sie oczywiscie bez Kokusiowego focha, choc sam jest sobie winien. Bi bowiem podeszla do gier ambitnie i skupila sie na zebraniu jak tajwiekszej ilosci karnetow. A Nik? On gral glownie w gry, ktore najbardziej mu sie podobaly, czyli wyscigi samochodow. Sek w tym, ze z jakiegos powodu, akurat te gry nie wydawaly karnetow. Raz za razem przypominalam mu, ze bedzie mial malo karnecikow, zeby sprobowal tez innych gier, ale bez rezultatu. Skonczylo sie tak, ze Bi miala karnetow blisko 200, a Nik... 43. :D I potem byla obraza majestatu, kiedy siostra wybrala sobie porzadna nagrode, a jemu starczylo raptem na zelka w ksztalcie pierscienia. ;)

Po imprezie wrocilismy do domu, ale tylko na 2 godziny. W czasie ktorych... przyjechal moj tata! Nie powiem, cieszylam sie, ze znow go widze, w koncu nie bylo go trzy tygodnie... Tego dnia jednak, jego wizyta zupelnie nie byla mi na reke. Usilowalam ugoscic go i pogadac, jednoczesnie wstawiajac pranie, rozladowujac zmywarke, itd.
Po dwoch godzinach zas... popedzilam na kolejna impreze, dla odmiany z samym Kokusiem! :O Normalnie w zyciu nie zgodzilabym sie na dwie imprezy jednego dnia. Tym razem jednak obaj chlopcy byli na urodzinach Kokusia, a do tego jeden jest naszym sasiadem, a drugi oprocz tego, ze chodzi z Kokusiem do klasy, to jest w druzynie plywackiej z Bi i znam jego rodzicow. Nie byli to wiec jacys przypadkowi koledzy z klasy, ktorych sie wczesniej na oczy nie widzialo. Po prostu wypadalo jechac.

Ulubione automaty Kokusia ;)

A zeby sobie jeszcze dolozyc, druga impreza skonczyla sie o 18, a po niej pojechalam jeszcze z Nikiem do spowiedzi, bo sala zabaw znajdowala sie 15 minut od naszego kosciola, w ktorym wlasnie o tej godzinie zaczynala sie przedswiateczna spowiedz.

Kiedy o 19 w koooncu wrocilam do domu, mialam ochote walnac sie prosto do lozka, a tu jeszcze trzeba bylo wykapac dzieciarnie, przygotowac ubrania i jedzenie na kolejny dzien, itd. ;) Ale czego sie nie robi dla potomstwa. Nik chyba z piecdziesiat razy dziekowal mi, ze pozwolilam mu jechac na obydwa przyjecia. ;) Na drugim byla wiekszosc chlopcow z jego klasy oraz kilku dodatkowych. Mozecie sobie wyobrazic bande chyba dziesieciu 6-7 latkow, latajacych jak wsciekli w te i we wte.

Banda. ;) To z tylu, w czerwonej masce, to Nik

Glowna atrakcja bylo laser tag, wiec w ogole byla to impreza - marzenie dla kazdego malego chlopca. Nik juz teraz, 8 miesiecy wczesniej, prosi mnie, zebym urzadzila mu urodziny w tym samym miejscu. :D

No. Zdazylam akurat skonczyc na czas, zeby zlozyc Wam zyczenia.

Wesolych Swiat!!! 
Smacznego Jajka, Mokrego Dyngusa oraz Pamietnych Chwil w Gronie Rodzinnym!!!

czwartek, 4 kwietnia 2019

Juz kwiecien, ale post w sumie marcowy

Wracam do Was pomalu.

Wlasciwie to sama nie wiem czy mam ochote czy jej nie mam. Czuje sie zrezygnowana i bez energii. Niespelnione marzenia hamuja dzialania i pozbawiaja checi na cokolwiek...
Dosc ciekawe jest, ze sama strate przetrawilam dosc szybko, zostala tylko ogolna niechec do wszystkiego. Niestety, jak to w zyciu czesto bywa, najtrudniejszy jest pierwszy raz. Tamta strata w 2016 przywalila mnie ciezkim glazem i dlugo nie moglam sie po niej podniesc. Teraz poplakalam, posmucilam sie, po czym zacisnelam zeby i skupilam sie (a raczej probuje) na tu i teraz. Podejrzewam, ze pomoglo to, ze przeczuwalam, jak wiecie, ze cos jest nie tak. Poprzednim razem to byl ciezki szok, cos, czego kompletnie sie nie spodziewalam. Tym razem wiedzialam juz, ze tak sie zdarza, a do tego czulam sie... za normalnie. Nie mozna byc w ciazy i czuc sie tak zwyczajnie jak zawsze. Musza byc jakies przeslanki, bo hormony robia swoje. Ja, poza delikatnym pobolewaniem piersi (ktore zreszta pobolewaja nadal!), nie czulam absolutnie nic. Nie dawalo mi to spokoju i jak sie okazuje - slusznie.

Psychicznie nie jest wiec najgorzej, za to fizycznie... tragedia. Ciaza obumarla bardzo wczesnie. Wiek zarodka liczy sie od pierwszego dnia ostatniej miesiaczki, czyli ten przestal sie rozwijac w okolicach daty kolejnego okresu i tak naprawde tylko jakis zlosliwy wybryk natury sprawil, ze nie byla to ciaza biochemiczna. Spodziewalam sie wiec, ze tym razem poronienie powinno przebiec jak moze troche gorszy okres. Niestety, podejrzewam, ze dlatego iz wszystko sie "kisilo" przez kolejne 4 tygodnie, a poziom hormonow jednak byl wysoki (przeciez pozytywny test wyszedl mi, kiedy wedlug wszystkich przeslanek maluch juz nie zyl!), teraz mecze sie juz ponad tydzien. Plamic zaczelam we wtorek, po wizycie u lekarza. Plamilam rowniez w srode. Natomiast w czwartek zaczal sie hardkor. Skurcze, podpaska za podpaska i inne "interesujace" doznania. To samoistne poronienie troche pokrzyzowalo mi plany, bo lekarz przepisal mi te same tabletki co ostatnio i planowalam wziac je w nastepnym tygodniu, kiedy bede w domu z Potworkami (ferie wiosenne). Niestety, moj maluch zdecydowal sie opuscic mnie wczesniej. Postanowilam poczekac wiec do weekendu i wtedy wziac tabletki, zeby przyspieszyc proces. I co? I g*wno, chcialoby sie rzec... W czwartek ledwie bylam w stanie funkcjonowac. W piatek rano wszystko sie troche wyciszylo, zeby po poludniu znow "zaatakowac". Na noc, zgodnie z planem wzielam tabletki. Z zalozenia maja one wywolac silne skurcze. I wywolaly, ale w ukladzie pokarmowym. :/ W duzym skrocie, dostalam bolesci zoladka oraz biegunke. Zamiast zauwazyc wzmozone krwawienie oraz skurcze, cala sobote (po wzieciu kolejnej dawki) przespalam na zmiane z biegiem do toalety. :( W niedziele cale cialo ucichlo i zastanawialam sie czy juz moze po wszystkim, tymczasem w poniedzialek (w pracy!) znow rozpoczela sie akcja! :/ Niestety, tutaj nie ma zwolnien lekarskich, a brania dni z urlopu wolalabym uniknac, bo nie wiem ile to wszystko potrwa... Poprzednio zajelo 5 tygodni, prawie jak polog. :( Tym razem ciaza byla duzo mlodsza, wiec mam cichutka nadzieje, ze pojdzie szybciej, ale kto wie... :/

Pogadalam sobie z moim doktorkiem i uzgodnilismy pare rzeczy na przyszlosc. Nie wiem co prawda czy ta "przyszlosc" w ogole nadejdzie, bo nie jestem pewna czy w ogole uda mi sie zajsc jeszcze w ciaze (tym razem zajelo nam to 3 lata, a ja przeciez caly czas posuwam sie w latach!), ale jesli, przypadkiem, by sie jeszcze udalo, to po pierwsze: mam zglosic sie wczesniej. Pisalam juz, ze tutaj zwyczajowo umawia sie na wizyte dopiero w 7-8 tygodniu. Dla mnie jednak jest to zabojcze, bowiem w miare czekania rosnie nadzieja. Tym razem przeczuwalam przeciez, ze cos jest nie tak. Jednak uplywaly tygodnie, a ja coraz czesciej myslalam, ze moze sobie cos wkrecam, ze moze sama juz nie pamietam jak to bylo w poprzednich ciazach, ze moze... moze zdarzy sie cud. Kolejnym razem wiec, jesli on nastapi, mam umawiajac sie na wizyte powolac sie na swoja historie oraz mojego lekarza i powiedziec, ze chce on zobaczyc mnie wczesniej, okolo 5-6 tygodnia. To da nam wglad na rozwoj zarodka i wczesniejsze wylapanie jesli cos wyda sie podejrzane. Nie bedzie czekania tygodniami, robienia sobie nadziei i potem spadniecia z hukiem na ziemie. :/
Po drugie zas, jesli na tych wczesniejszych kontrolach wszystko bedzie wygladalo przyzwoicie, wlaczymy progesteron. Tutaj moj lekarz nieco sie krzywil, ze przy naturalnych ciazach progesteron nie jest potrzebny, bla bla bla, ale jesli nalegam, to moze go przepisac. To cos, co nie zaszkodzi, a jesli ma przypadkiem pomoc (nawet jako placebo), to czemu nie? Ja za to zastanawiam sie co mozna jeszcze zrobic? Przeciez musi byc jakas przyczyna, ze moje ciaze obumieraja? Moze rzeczywiscie mam pecha i to wina wad chromosomalnych (w koncu mam juz swoje lata), a moze jest jakas inna przyczyna... W koncu to juz druga strata pod rzad, a trzecia, jesli liczymy ciaze biochemiczna z listopada 2015... No i brak ciazy przez dlugie 3 lata... Statystyka nie jest dla mnie pomyslna...

W kazdym razie taki jest plan i daje mi on nieco komfortu psychicznego. Czuje po prostu, ze mam choc odrobinke kontroli nad obecna sytuacja. Ze moge zrobic cos wiecej ponad ograniczeniem kofeiny, wlaczeniem kwasu foliowego oraz... czekaniem. Nienawidze czekania.


*

Wracamy do rzeczywistosci.

Tak jak pisalam, zycie plynie nieublaganie dalej, chociaz dla mnie chwilowo stracilo blask. Nie mam ochoty na wielkanocne przygotowania. Nie mam ochoty wozic Bi na basen (ostatnie kilka razy zawiozl ja M.). Nie mam ochoty na poranne czekanie na autobus i szczebiotanie z sasiadkami. W ogole nie mam ochoty widywac ludzi. Szkoda, ze nie moge zamknac sie w domu...
Tak sie jednak nie da... Trzeba nalozyc usmiechnieta (niezbyt szczerze) maske i brnac dalej.

Ponizej wrzucam Wam maly skrot tego, co dzialo sie w ciagu ostatnich dwoch tygodni. Bez chronologii, ladu i skladu.


Amerykanie to patrioci. Ten ich patriotyzm objawia sie czasem infantylnie oraz nieco... glupkowato. Ostatnio np., na parkingu pod supermarketem wyczailam takie auto:


Jakby malo bylo, to niedawno stojac na swiatlach, spojrzalam odruchowo na tablice rejestracyjna auta przede mna, a tam: IM FAT. To sie nazywa samoakceptacja. ;)

Wiosna u nas pojawia sie w tym roku bardzo opornie, pomimo, ze marzec mielismy praktycznie bezsniezny i z przyzwoitymi (jak na marzec) temperaturami. W moim ogrodzie trawa nadal nie ma zamiaru rosnac, a pierwsze, wiosenne kwiaty dopiero niesmialo kielkuja. Za to udalo nam sie zobaczyc dywan krokusow w dziadkowym ogrodzie. Prawie jak mini dolina Chocholowska. ;)

Niestety, moj tato ma jakas drobniutka odmiane krokusow i kwiatuszki sa slabo widoczne...

Jak pisalam kilka postow wczesniej, moj tata polecial do polski. Pisalam tez wtedy o zachowaniach mojej mamuski. Coz, "kochana" malzonka nie tylko, ze nie przyleciala przywitac sie z rok niewidzianym mezem (z lotniska odbierala tate moja siorka z rodzina), ale tez oznajmila, ze nie widzi potrzeby zeby przyjezdzal do "niej", czyli do wlasnego mieszkania, wczesniej niz we wtorek (przylecial w poniedzialek) i najlepiej zeby przywiozl ze soba moje siostrzenice.
Taaa... Nie ma jak malzenska milosc po 40 latach...

Dostaje ostatnio szalu z kurierami, jesli mozna tak nazwac ludzi pracujacych w znanych na calym swiecie firmach - UPS i FedEx.
I pod poprzednim adresem i obecnie, zdarza sie, ze paczki nie sa dostarczane bo "Business closed" jak glosi wiadomosc pod linkiem do numeru za ktorego pomoca mozna "sledzic" zamowienie. Taaa... Bo moj dom to jest najwyrazniej budynek firmy... :/ Oznacza to, ze piep**ony kurier jest zwyczajnie leniwy i wbija pierwszy lepszy komunikat, zeby zawiadomic, ze paczka nie przyjdzie tego dnia. Ostatnio za to dostalam jeszcze "ciekawsza" wiadomosc! Brzmial on "Needs access code to the building". Taaa... Moze jeszcze klucze do domu mam im wreczyc?! Ciekawe, ze zazwyczaj nie ma problemu zeby podrzucic pakunek na frontowe schodki lub pod garaz...
Kiedys w koncu strace cierpliwosc i zadzwonie zeby spuscic solidna zjebke!
A! Jeszcze innym razem paczke dostarczono, a w komunikacie zaznaczone zostalo, ze zostawiona byla "in secure location". Paczke kurier polozyl na samym srodku chodniczka prowadzacego od garazu do frontowego wejscia. Bardzo bezpieczne miejsce, w rzeczy samej!!! :D

Pisalam ostatnio, ze nie nadazam z kupowaniem Kokusiowi nowych portek? No nie nadazam. Probuje zaszywac dziury na kolanach, ale zazwyczaj po jednym razie dziura jest od nowa rozerwana w tym samym miejscu. :/ Wpadlam ostatnio na pomysl, ze no kurde, majatek trace na ciagle zamowienia nowych spodni, sprobuje wiec moze naszywac laty? Zamowilam garsc takich ladnych, dzieciecych, po czym... musialy one nabrac mocy urzedowej, bowiem straaasznie nie chcialo mi sie szyc. ;) Chyba ze 3 tygodnie tak lezaly i patrzyly na mnie z wyrzutem, az w koncu stwierdzilam, ze dobra, poswiece jeden wieczor na jedna latke i moze jakos przezyje. Dopiero kiedy wyjelam latki z opakowania, wydaly mi sie jakies podejrzane. Jakas gume mialy od spodu... Przyjrzalam sie dokladniej napisowi na opakowaniu i... BINGO! Latki okazaly sie naprasowankami! :D Potem przezylam chwile niepewnosci, bowiem zelazka nie wlaczalam od kilku lat i nie bylam pewna czy zadziala... Wyciagnelam je z szafy pokryte gruba warstwa kurzu, ale przetarlam i dziala jak zloto. ;)


Niestety, piekne, kolorowe naprasowanki, Nik juz pierwszego dnia zdolal z kolan zedrzec, wydzierajac przy okazji dwa razy wieksza dziure. :/
Czyli czeka mnie jednak szycie...

Skoro juz o Kokusiu mowa, to dostal ostatnio w szkole "Rocky's Award". Rocky to maskotka szkoly - orzel, a dyplom jest przyznawany co miesiac 1-2 dzieci z kazdej klasy, ktore konsekwentnie zachowuja sie odpowiedzialnie, bezpiecznie i z szacunkiem dla innych.

Kokus jest namlodszy w klasie, ale jak widac, wcale nie najnizszy ;)

Jestem z Mlodszego baaardzo dumna, bo wiem, ze dyplom kosztowal go sporo pracy nad soba, a konkretnie nad ZAPRZESTANIEM - CIAGLEGO - GADANIA. :D

Czekamy z M. na rozpoczecie sie ostatniego sezonu "Gry o Tron". Z tej okazji, na Fejsie wyczailam taki trunek:


Aaaaa! Ja tez chce!!! Alkohol bym wylala (whisky, a fuj!), ale butle zachowala sobie na pamiatke! ;)

Az trudno uwierzyc, ale w nastepnym miesiacu mina 2 lata odkad jestem w nowej pracy. Tak, obecne miejsce pracy nadal jest dla mnie "nowe". Ciagle nie czuje sie tu 100% swobodnie (i ludzie w wiekszosci tego nie ulatwiaja, kazdy zajmuje sie wylacznie praca i nie ma prawie interakcji miedzy pracownikami) i mam wrazenie, ze gdybym miala odejsc, za nikim i niczym bym nie zatesknila.
Firma za to osiagnela juz niemal decydujacy etap. W kwietniu wysylamy dokumenty do rzadowej agencji (Food and Drug Administration), zeby dostac pozwolenie na rozpoczecie badan klinicznych (czyli juz nie na myszkach, a czlowiekach ;P). To przelomowy moment, a nas jest garsteczka. Szef chyba bardzo boi sie, ze ktos odejdzie (jedna dziewczyna, pechowo najfajniejsza i jedyna komunikatywna, odeszla na poczatku marca) i jak rok temu podwyzek nie bylo, tak w tym roku zalapalam sie na 10%, juhu! Nie tylko wiecej kasy mile widziane, ale jeszcze przyzwyczailam sie, ze w poprzedniej pracy podwyzka to bylo nedzne 2.5% lub 3%. Jak bylo 4% to wszyscy sie cieszyli, a 10% dostawalo sie tylko przy awansie. Ale za to podwyzki byly bankowo co roku, wiec sama nie wiem co lepsze. ;)
Podwyzka to jednak jedno. W poprzedni poniedzialek spotkala mnie jeszcze wieksza niespodzianka. Moj malzonek obsesyjnie sprawdza stan naszych kont. Wchodzi spojrzec czy nie ma podejrzanych transakcji, czy gdzies przez pomylke nie sciagnieto za duzo kasy i czy nasze pensje wplynely na czas. Czasem przewracam oczami na jego "hobby", ale prawda jest, ze sama nie wiedzialabym nawet ile mam kasy i zorientowalabym sie, ze konto jest puste dopiero, kiedy przy probie platnosci odrzuciloby mi karte. :D
Wracajac do poprzedniego poniedzialku. Rano otrzymalam od M. dosc nerwowego smsa, ze na konto zamiast mojej normalnej pensji, wplynelo ponad 3x tyle! :O Ja o niczym nie wiem, wiec natychmiast kolowrotek mysli, ze albo szef sie pomylil w przelewach, albo moze chce mnie tego dnia zwolnic i przelal wyprawke (tak, ja zawsze mam najczarniejsze mysli)? ;) Pytanie teraz co z tym fantem zrobic? Isc do szefa i spytac, czy udawac, ze nic sie nie wie, na wypadek gdyby to jednak byla pomylka? ;) Zartuje oczywiscie. Nawet jesli szkoda mi oddac taka soczysta kasiore, to uczciwosc jest zawsze na pierwszym miejscu. Poszlam wiec do szefa jak tylko pojawil sie w pracy powiedziec, ze chyba sie pomylil, a on na to, ze nie, ze to BONUS! Taki, kuzwa, na 300%!!! Myslalam, ze sie przewroce! Znowu, w poprzedniej pracy nauczylam sie, ze bonusiki roczne to takie ledwie ledwie, w dodatku odprowadzali od nich podatki i zostawalo moze wystarczajaco na skromne wakacje dla jednej osoby. :D

W poniedzialek atmosfera w domu byla wiec bardzo wesola. Ja, urodzona pesymistka, bojaca sie bycia zbyt szczesliwa, pomyslalam wieczorem, ze natura kocha rownowage i skoro tego dnia otrzymalam pomyslne wiesci, to kolejnego, u lekarza, beda one przykre. Jak wiecie mialam racje. I wcale mnie juz ten bonus nie cieszy... :(

Na szczescie Potworki to bardzo naturalni pocieszacze. Nie tylko sporo sie z nimi w domu dzieje, ale jeszcze potrafia autentycznie rozsmieszyc. Na przyklad, przedwczoraj, klikalam bezmyslnie w telefonie i w zdjeciach znalazlam takie niespodzianki:

Kokus pozowac nie umie za grosz ;)

Za to Bi jest urodzona modelka :)

Okazalo sie, ze dzieciaki rano podkradly moj telefon kiedy poszlam sie myc i popstrykaly sobie portrety. ;)

Trzymajcie sie, do przeczytania! :*