Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

czwartek, 31 sierpnia 2023

Powrot szkolnej rutyny

Bleee... Wole lato, wakacje i swobode, nawet jesli ta swoboda dotyczy tylko dzieciakow. Powrocilo wczesne wstawanie, jeszcze wczesniejsze w tym roku ze wzgledu na nieboska godzine rozpoczecia zajec w middle school! Znow plecaki beda sie walac w jadalni, a kawalek blatu w kuchni zajmowac sniadaniowki oraz bidony. Ponownie wieczorem trzeba bedzie sie spiac, przygotowac ubrania oraz przekaski na kolejny dzien. Nie mowiac juz o tym, ze wrzesien to zawsze mnostwo spraw organizacyjnych i za chwile bede wydzwaniac i wypelniac formularze pozwolen na to lub tamto, wycieczki, wypozyczenie instrumentow, itd. We wrzesniu uplynie rowniez rowniez rok od bilansu Bi, wiec zaraz pewnie odezwa sie od pediatry zeby umowic na kolejny. Ech... Dobrze, ze chociaz Polska Szkola w tym roku odpadnie... ;)

Sobota, 26 sierpnia rozpoczela wiec ostatni wakacyjny weekend. Malzonek pojechal do pracy, ale wrocil juz przed 12. Potworki i ja wyspalismy sie, zwleklismy z lozek i po sniadaniu dzieciarnia snula sie bez celu, zas ja wstawilam pranie, chwycilam za odkurzacz i zajelam sie ogolnym ogarnianiem rzeczywistosci. Przez wiekszosc weekendu Nik usilowal zabunkrowac sie w lozku (naprawde otoczyl sie swoimi najwiekszymi maskotkami i poduchami) i grac na konsoli ile sie da. Nadchodza bowiem czasy "posuchy", kiedy elektronike wolno bedzie dzieciakom wziac w lapki o godzinie 19. :D Od czasu do czasu jednak, czy to ja, czy M. robilismy mu przymusowe przerwy. ;) Wyczyscilam basen, wiec dzieciaki ochoczo ruszyly do wody. Po czym... Nik chyba 10 minut siedzial na drabince krzywiac sie za kazdym razem kiedy Bi rozchlapywala wode. Juz bylam pewna, ze sie nie zamoczy... ale jakos w koncu wlazl i zaczal sie bawic z siostra.

Jak zgodnie, kto by pomyslal ;)
 

Posiedzieli nawet dosc dlugo, ale w koncu oczywiscie wylezli. Poniewaz M. w niedziele mial znow pracowac, wiec pojechalismy do kosciola w sobote. Wybralismy ten w sasiedniej miejscowosci, ktory ma sobotnie msze najwczesniej, zeby jeszcze cos zostalo z wieczora. I mielismy nosa, choc o tym nie wiedzielismy. ;) W naszej miejscowosci odbywala sie wielka wystawa samochodow wyscigowych oraz motocykli, z ktorej dochody mialy byc przeznaczone na Olimpiade Specjalna. Wiedzielismy, ze w oba weekendowe dni mialy byc przejazdy owych pojazdow po kilku sasiednich miejscowosciach, ale trasy byly opisane tak ogolnikowo i niejasno, ze nie wiedzielismy ktoredy tak naprawde beda jechali. Kiedy wyszlismy z kosciola (ktory znajduje sie przy jednej z glownych arterii), okazalo sie jednak, ze wlasnie trwa przejazd! Nik malo ze skory nie wyskoczyl, bo oczywiscie auta to jego wielka milosc, a i Bi miala radoche bo najbardziej kocha Jeep'y, a w szeregu przejechalo ich chyba kilkanascie, jeden po drugim. Szkoda, ze telefon zostawilam w naszym samochodzie (a nie chcialo mi sie po niego specjalnie biec), wiec nie mam zdjec. Problem zaczal sie, kiedy stwierdzilismy, ze przejazd chyba dobiega juz konca i moze trzeba ruszyc do domu. Jeden wyjazd z parkingu zablokowany przez auta ustawione do wyjazdu i czekajace az "parada" sie skonczy. Z drugiego wyjazdu mozna pojechac tylko w prawo, bo lewa strona rowniez byla zblokowana czekajacymi autami. No to jedziemy tam, gdzie sie da. ;) Niestety, jak pisalam, nie znalismy trasy przejazdu, wiec oczywiscie wpakowalismy sie w sam jego srodek, kiedy probowalismy zrobic koleczko w strone domu. Spory kawal jechalismy lesnymi serpentynami za sznurkiem wyscigowek oraz patrolujacych wszystko aut policyjnych.

Niby mieszkam na zwyklych przedmiesciach, a nie totalnym zadupiu, ale widzac takie drogi, mozna miec watpliwosci ;)
 

Z lekkim opoznieniem wiec, ale w koncu dojechalismy do chalupy. ;) Reszta wieczora to juz takie tam zwyczajne sprawy jak skladanie zrobionego wczesniej prania, pieczenie ciasta, pryskanie (po raz fafnasty) ogorkow oblaznietych przez robale i takie tam. Wieczorem oczywiscie probowalam zagonic Nika wczesniej do lozka. Wlasciwie probowalam odkad wrocilismy z kempingu, ale w weekend robilam to juz bardziej stanowczo, bo w koncu w poniedzialek czekala nas ranna pobudka. Mlodszy oczywiscie ostro sie opieral, bo przez wakacje przyzwyczail sie do przesiadywania do 23. ;) W koncu machnelam reka, bo stwierdzilam, ze jest na tyle duzy, ze moze sie przekonac na wlasnej skorze jak to jest podpierac sie rano rzesami. ;)

W niedziele znow M. rano pracowal, a ja i Potworki moglismy pospac troche dluzej. Jeszcze lezalam w lozku i probowalam sie dobrze dobudzic, kiedy do mojej sypialni wparowala Bi, oznajmiajac, ze idzie sie wykapac. Ostatnio nabrala zwyczaju brania prysznica w mojej lazience i nie moge jej tego wyperswadowac. Zmuszona bylam wiec wstac i ogarnac sie zanim corka zajmie mi moj przybytek na pol godziny. ;) Kiedy jednak pannica w koncu zeszla na dol, jedno pociagniecie nosem wystarczylo zeby zauwazyc, ze nie tylko umyla sie pod moim prysznicem, ale jeszcze osmielila psiknac moimi perfumami! Bezczelnosc! :D Wkrotce potem przyjechal w odwiedziny dziadek. Byla fajna pogoda; cieplo, ale nie upalnie, wiec dla odmiany posiedzielismy na tarasie. Trzeba bylo tylko uwazac na osy, bo przylatywaly do (juz nieobecnego) karmnika dla kolibrow, ktory w jednym miejscu przeciekl i kilka dni wabil owady lepka ciecza. Co prawda, widzac co sie swieci, zdjelam go juz w sobote wieczorem do umycia, ale skubane osy pamietaly, ze tam byl i nadal raz za razem jakas podlatywala do slupka, po czym okrazala taras szukajac czegos innego. Moj tata jak zwykle posiedzial pare godzin, a Bi co chwila dopytywala kiedy bedzie mogla pojsc do basenu. Kiedy powiedzialam, ze po odjezdzie dziadka bede musiala jeszcze powybierac z niego wszystkie smieci, sama poszla to zrobic. ;) Poniewaz kolejnego dnia oficjalnie zaczynal sie rok szkolny, trzeba bylo urzadzic synowi postrzyzyny. Od kilku tygodni zastanawialismy sie co zrobic z kudelkami Nika, a najgorzej, ze on sam nie wiedzial, poza tym, ze nie chce scinac wlosow na krotko. Od jakiegos czasu nie chcial jednak golic bokow i choc te dluzsza gore mu regularnie podcinalam, to jednak ta fryzura zaczela wygladac tak ni w gruche, ni w pietruche. Stwierdzilismy wiec, ze trzeba te dluzsze wlosy przyciac tak solidnie, zeby sie dopasowaly do tych pod spodem. Malzonek chwycil za maszynke i jednym ciachnieciem bylo po sprawie. ;) Obojgu nam sie bardzo podoba, bo fryzura zrobila sie nieco schludniejsza, ale nadal dosc dluga, a Kokusiowi jest jednak ladniej w troche dluzszych wlosach, a nie takich bardzo krotkich czy wrecz ogolonych. Mlodszy sie jednak... poplakal, ze za krotko. Nie wiem czego sie spodziewal, bo razem ustalalismy, ze trzeba je przyciac tak zeby pasowalo do tych krotszych... Kiedy moj tata pojechal, poprawilam jeszcze sprzatanie basenu, bo dziecko nie mialo cierpliwosci zeby pol godziny chodzic w kolko i wybierac zoledzie oraz utopione owady. ;) Oczywiscie caly ranek byla piekna pogoda, a jak tylko dzieciaki wlazly do basenu, naciagnely chmury, zas telefon straszyl nawet jakims deszczem. :/ Potworki daly jednak rade, choc zamoczenie znow zajelo Kokusiowi wieki.

To juz ostatnie dni takich szalenstw; za chwile basen trzeba bedzie sprzatnac
 

A kiedy wyszli z wody, po chwili - nie uwierzycie! Znow wyszlo slonce i zrobilo sie pieknie! :D Zmienilam dzieciakom posciel, zabralam panicza do kapieli, po czym siadlam sobie na mojej werandzie dla relaksu, iiiii... przypomnialam sobie, ze laba sie skonczyla! Trzeba bylo szykowac sniadaniowki, ciuchy, zagonic Nika zeby spakowal przybory do szkoly, nastawic budzik na nieboska godzine, itd. ;) Nie ma ze czlowiek wieczorem klapnie na dupke. ;)

Poniewaz byl to taki spokojny weekend bez ruszania sie z domu, wiec i zwierzyniec mial swobode. Maya wylegiwala sie na tarasie, dopraszajac o rzucanie pileczka jak tylko ktos pojawil sie na zewnatrz. Oreo zas spedzila niemal cale dwa dni w ogrodzie. Na szczescie trzyma sie raczej domu, choc lubi "polowac" na kawalku terenu, ktory teoretycznie nalezy juz do sasiada, a ktory porosniety jest takim niskim, ale gestym "czyms". Zaloze sie, ze jest tam w cholere myszek, wiewiorek ziemnych, nie mowiac juz o niezliczonej ilosci owadow. Kot ryje w tym nosem, od czasu do czasu sie otrzasa i kica niczym zajac przez gestwine. ;) Od czasu do czasu wdrapuje sie na taras i rozklada na stole lub balustradzie, albo drze pod drzwiami zeby ja wpuscic. W sobote, za ktoryms razem wpadla jak burza i poleciala prosto do kuwety. ;) Ale w niedziele spedzila poza domem praktycznie caly dzien i kuweta stala nieruszona. Gdzie sie zalatwiala? Nie wiem, ale ciesze sie, ze nie w domu. ;) Za to upodobala sobie jedna z moich wiszacych doniczek i spedzila w niej spora czesc wieczora, drzemiac i tylko czasem wystawiajac ktoras lape. :D

Spiacy kiciul
 

Nadszedl wiec wazny dzien, czyli poniedzialek i pierwszy dzien szkoly.

Pamiatkowe zdjecie "oszukane", bo zrobione poprzedniego dnia. W koncu teraz, kiedy Bi odjezdza juz do szkoly, Nik jeszcze spi ;)
 

Pobudka o 6:20 byla mocno brutalna. ;) Bi to z natury ranny ptaszek, wiec okazalo sie, ze nastawila sobie budzik na rowno 6 i kiedy ja sie obudzilam, panna byla juz umyta i ubrana. Zeszlysmy na dol, gdzie przyszykowala sobie sniadanie, a ja zjadlam swoje i polecialam na gore zeby sie umyc. Tradycyjnie, w pierwszy dzien szkoly wiozlam Potworki, wiec nie musialysmy pedzic na autobus, choc wychodzilysmy raptem 5 minut pozniej. O 7:15 pod nasz dom podjechala psiapsiolka Bi, bo zaproponowalam, ze ja rowniez zawioze. Troche z sympatii, a troche z cwaniactwa, wiedzialam bowiem ze jesli mialaby sama wejsc do nowej szkoly, Starsza pewnie by sie kompletnie rozkleila. Przy kolezance zas zmuszona byla trzymac fason. :D Krzyknelam wiec tylko do Kokusia, zeby wstawal i ze na dole ma juz nalane mleko i przygotowane platki, po czym we trzy wskoczylysmy do auta i popedzilysmy do "gimbazy". ;) A na skrzyzowaniu na naszym osiedlu natknelysmy sie na autobus dziewczyn, ktory akurat podjechal. ;) Przyjechalysmy do szkoly i pytam panny, czy mam je wyrzucic ze sznureczka aut, czy zaparkowac i podejsc do wejscia z nimi. Kolezanka wzrusza ramionami, ze pojda same, ale Bi mine ma nietega... :D Zaparkowalam wiec, ale tylko przeszlam przez parking, po czym okazalo sie, ze przed chodnikiem prowadzacym do wejscia stoja nauczyciele kierujacy dzieciaki w poprawnym kierunku oraz kilku policjantow machajacych do wszystkich, jeden z psiakiem ktorego widzielismy w bibliotece, a ktory ma za zadanie bycie taka maskotka - uspokajaczem. Widzac, ze zaden rodzic nie idzie do drzwi, Bi tez szybko tylko sie przytulila i poszla. Choc raz dzielna, mimo ze to wybitnie zasluga obecnosci przyjaciolki u boku. :D Ja zas wskoczylam spowrotem w auto i popedzilam do domu. Na szczescie Nik juz jadl na dole sniadanie, balam sie bowiem, ze jak odjade, to zasnie spowrotem i bedzie lekki problemik. ;) A tak to wyszykowalismy sie na spokojnie i pojechalismy. Mlodszy bez stresu bo znana szkola, wiec mimo ze nowa nauczycielka i nowe dzieciaki, stwierdzil, ze spyta sie gdzie ma isc i sobie poradzi. Tak trzymac. :)

Moje wyluzowane dziecko wysiada pod szkola ;)
 

Potem i na mnie przyszedl czas zeby jechac do pracy, w ktorej nie bylo mnie 1.5 tygodnia. ;) Na szczescie duzo sie nie zmienilo, wiec moglam na spokojnie przypomniec sobie co powinnam ogarnac jako pierwsze. Za to w srodku dnia otrzymalam irytujace wiadomosci. Jeszcze w poprzednim poscie pisalam, ze wygralam loterie jesli chodzi o treningi Potworkow, pamietacie? Znow potwierdza sie, zeby na blogu niczym sie nie chwalic. :D W tym tygodniu oboje mieli ponownie miec treningi we wtorek i czwartek, o 18, w tym samym miejscu. No coz... Nika pozostaly w te same dni i miejscu, ale przesuneli je na... 17. :/ Za to u Bi zostawili ten sam czas, ale wtorkowy przeniesli na srode, a czwartkowy do kompleksu sportowego! Czyli nie dosc, ze trzy dni pod rzad na boiska, to jeszcze w czwartek bedziemy musieli sie rozjechac w dwoch kierunkach... A mialo byc tak pieknie! :( Po wyjsciu z pracy zajechalam do biblioteki po zapas ksiazek, na basen zawiesic druzyne Kokusia skoro pilka zaczyna sie na dobre, i wrocilam w koncu do domu. A tam... zastalam corke we lzach! Pytam co sie dzieje, bo pisalam do niej wczesniej jak bylo i odpisala ze dobrze. Co sie wiec stalo?! Otoz matematyczka juz w pierwszy dzien zadala im prace domowa! A ona nic nie pamieta i nie umie i nawet z pomoca YouTuba sobie nie radzi! Lo matko... Jak wiadomo, w zeszlym roku pare razy miala takie dziwne zadania, ze i ja nie wiedzialam jak je rozwiazac, a ona nie miala zadnych notatek ze szkoly, zebym mogla sobie zerknac o co biega. Tym razem wiec, z lekkim strachem biore kartke, a tam... ulamki. Ufff... Dobra, przynajmniej cos, co rozpoznaje! :D Mowie wiec do panny zeby sie uspokoila, bo to, to akurat znam i moge jej bez problemu przypomniec. Zanim sie jednak ogarnelam po pracy, a jeszcze zadzwonila do mnie kolezanka, ktora jak sie juz rozgada, to konca nie widac i trudno jej przerwac... i zrobila sie 18:30. Siadlysmy, ale oczywiscie bylo pozno, a panna okazuje sie faktycznie sporo zapomniala. Szlo nam wiec jak po grudzie, ale przynajmniej choc troche popchnelysmy zadania do przodu. Na szczescie mialysmy jeszcze dwa dni. ;) Zrobilo sie po 19, wiec trzeba bylo brac sie za przygotowania do kolejnego dnia. W miedzyczasie Oreo, ktora nadal sporo czasu spedzala w doniczce, odkryla... kolibry! Kiedy bowiem wyczyscilam karmnik i nalalam swiezej wody z cukrem, osy szybko daly sobie spokoj, za to ptaszki zaczely przylatywac raz za razem. A kot malo ze skory nie wyskoczy! :D Kolibry sa male, ale nieglupie, wiec jak kot jest od nich metr albo dalej, podlatuja, popijaja nektaru, odlatuja i spogladaja czy kot sie nie ruszyl, po czym wracaja do karmnika. A jak kociak nie wytrzymuje i siedzi zaraz przy nim, kraza wokol, ale nie podlatuja blizej. ;) Musze to nagrac, bo mamy komedie na wlasnym tarasie! Choc oczywiscie mam nadzieje, ze Oreo zadnego nie zlapie... 

Wtorek zaczal sie juz normalnie, czyli Potworki jechaly do szkoly autobusami. Poniewaz ze mnie spioch, nastawilam sobie budzik na najpozniej jak sie da, bo stwierdzilam, ze wole pospac 15 minut dluzej, wstac, dac Bi sniadanie, samej w tym czasie pojsc sie umyc i ubrac, a swoje zjesc jak odjedzie. Moje plany pokrzyzowal pies sasiadow, ktorego opiekunka wypuscila na dwor, po czym odjechala (wlasciciele sa na wakacjach), a psisko ujadalo z krotkimi przerwami przez godzine. Godzine! Od 6:05 rano!!! Az mnie korci zeby nasmarowac karteczke i przykleic ja do drzwi, zeby sie osoba opiekujaca zwierzakami ogarnela. Przyjezdza przed 6 rano, otwiera tarasowe drzwi i w doopie ma co sie potem dzieje, a psiur stawia na nogi cale sasiedztwo. A zwlaszcza mnie, bo mieszkam w domu obok i spie przy otwartym oknie. :( Poza tym, w ktoryms momencie spogladam za okno, a tam... niedzwiedz maszeruje sobie naszym podjazdem! :O

Tu juz zszedl z podjazdu i kieruje sie za dom sasiadow
 

A w niedziele z moim tata gadalam, ze w tym roku mamy z nimi wzgledny spokoj, bo ani ich nie widujemy, ani cale lato nie wywalily smietnika. No to prosze... Co prawda przeszedl sobie statecznie, poszedl za dom sasiadow, a potem miedzy drzewa i zadnych szkod nie narobil, ale wolalabym sie na niego nie natknac na zewnatrz. A przelazl doslownie kilkanascie minut przed wyjsciem z domu moim oraz Bi! Tak czy owak, zebralysmy sie z panna, wyszlysmy przed dom i na chodniku przystanelysmy na chwilke, zastanawiajac sie, co dalej. Do Starszej miala bowiem dolaczyc kolezanka, ale nie bylo jej nigdzie widac. W koncu ruszylysmy w strone przystanku, gdzie po drugiej stronie ulicy, stala juz jakas pannica. I w tym momencie od drugiej strony osiedla podjechal autobus, Bi zas pyta sie mnie:  to moj? Kurcze, bo ja wrozka jestem! :D Pytam sie z kolei ja, czy tamta dziewczynka chodzi do jej szkoly? No tak. No to, kurcze, biegnij dziecko, bo to twoj!!! :D W tym samym momencie podjechal autem sasiad z kolezanka Bi, wiec razem popedzily i na szczescie kierowca je zauwazyl i poczekal... Wrocilam na podworko, rzucilam Mayi pare razy pileczke, po czym przyszlam do domu, bo czas bylo budzic Kokusia. Wypuszczona wczesniej Oreo, popedzila za mna. Najwyrazniej poranny chlod i rosa to nie to, co kociaki lubia najbardziej. :D Mlodszy oczywiscie zszedl na dol w wisielczym humorze i z mina jak sroda na piatek. Dopiero kiedy zjadl i troche sie dobudzil, wrocil moj pogodny Nik, ktory przytulil sie powiedzial "dzien dobry". ;) Wyszlismy w koncu na autobus, a z nami oczywiscie pies i kot, ktory stal chwile w progu zastanawiajac sie czy mu sie chce, ale w koncu wyszedl. ;) Tymczasem na naszym przystanku, na ktorym rok temu mielismy tylko Potworki oraz corke sasiadow, tlumy! Doszla kolejna trojka dzieci, ktore w tym roku poszly do szkoly Kokusia, a dodatkowo sasiedzi mieli ze soba dwojke siostrzencow. Wszystkie dzieciaki oczywiscie z rodzicami. Takiego zatrzesienia ludziskow nigdy tam nie bylo! ;) Cala gromada w koncu odjechala, a ja pogadalam z sasiadami, zas ich siostrzency porzucali pileczke zachwyconemu siersciuchowi. Dzieciaki probowaly tez poglaskac kota, ktory jednak okazal sie malo towarzyski, napuszyl sie i zasyczal. ;) W koncu pozegnalam sasiadow i poszlam wyszykowac sie do pracy, a za mna podazyl zwierzyniec. Dalam Oreo sniadanie, a ona po chwili oczywiscie stanela pod drzwiami na taras, drac sie wnieboglosy. Mialam jeszcze chwilke, wiec wypuscilam kiciula. Na szczescie, poki co, dalej wysiaduje przy karmniku, wiec pozniej bez problemu zgarnelam ja do domu. ;) W pracy jak zwykle, poza przykra wiadomoscia. Nooo, moze przykra to za mocne slowo, ale irytujaca. Otoz, budynek w ktorym pracuje jest przeznaczony dla takich wlasnie malych firm, ktore stawiaja pierwsze kroki na rynku. Wynajem jest tylko na okreslony czas, a potem trzeba zrobic miejsce innym. Z tego co wiem, akurat ta firma juz raz wynegocjowala przedluzenie wynajmu, ale znow uplynal jakis czas i podobno tym razem zarzadcy sa nieugieci. Mamy sie wyprowadzic i koniec. :/ Dostalismy czas do czerwca przyszlego roku. Szef twierdzi, ze szukaja czegos w okregu 30 minut drogi, ale czy znajda? Poza tym, nawet pol godziny, to juz kawal jazdy, a teraz (bez korkow) jade sobie 10 minut! Konczy sie wiec wygodny czas, kiedy w razie czego w kilkanascie minut moge byc w domu, czy szkole Potworkow. Ech... :( Z pracy wyszlam troche wczesniej, bo jak napisalam wyzej, trening Kokusia przeniesli na 17, chcialam wiec zjesc spokojnie obiad zanim bedziemy musieli jechac. Tradycyjnie juz bowiem pojechalismy wszyscy i kiedy Mlodszy trenowal, my z Bi robilismy koleczka wokol boiska.

Fota z bardzo daleka, dlatego jakosc taka, a nie inna
 

Po treningu do domu, gdzie trzeba bylo popchnac do przodu matematyke z Bi, bo termin oddania zadan zbliza sie z kazdym dniem. ;) Niestety, poranne wstawanie i w sumie poznawa pora, zrobily swoje i panna nie byla juz w stanie myslec. Kiedy 12-latka (majaca podstawy matematyczne w malym paluszku) pisze ze 5x5=15 i patrzy na mnie pustym wzrokiem kiedy mowie, ze zle, to znaczy, ze lepiej zakonczyc te torture i isc spac. :D I kolejny dzien wlasciwie dobiegl konca...

Srodowy poranek odbyl sie podobnym schematem, czyli obudzic sie, zejsc na dol zeby zrobic Bi sniadanie i spakowac lunch, umyc sie i wybiegamy w domu. Autobus bije wszelkie rekordy, bo mial przyjezdzac o 7:22, a tego dnia podjechal o... 7:13! Akurat podeszlysmy. "My", bo choc Bi miala isc na przystanek z przyjaciolka, a ja tylko obserwowac z konca wlasnego podjazdu, to panna, nie widzac kumpeli, poprosila zebym poszla z nia, mimo ze stala tam juz dwojka dzieci. Kolezanka podjechala z mama autem akurat kiedy autobus juz odjezdzal. Mialy farta. ;) Wrocilam do domu i tym razem moje okrzyki z dolu zeby Nik wstawal, nic nie daly i musialam wdrapac sie po schodach i zajrzec do pokoju. ;) Humorek panicz mial identyczny jak dnia poprzedniego, wiec widze ze nasze samotne ranki moga byc nerwowe. ;) Z nim rowniez udalo nam sie podejsc w momencie kiedy autobus podjechal na przystanek. Potem porzucalam pilke psiurowi i zgarnelam do domu Oreo, zeby dac jej sniadanie. Oczywiscie zamiast je spokojnie skonczyc, dziubnela moze polowe i zaczela wrzaski pod drzwiami. Wypuscilam ja na taras, liczac ze bedzie znow "polowac" na kolibry. Tym razem niestety sie przeliczylam, bo w ktoryms momencie zagladam z jednej strony, drugiej, a kiciul wyparowal. ;) Cale szczescie kilkanascie minut przed moim wyjsciem dojrzalam ja z przodu, wiec zlapalam i przynioslam do domu. Kociak najpierw zadowolony dokonczyl sniadanie, ale po chwili juz wrzeszczal wnieboglosy i wyraznie biegl do drzwi, domagajac sie wypuszczenia. Tym razem jednak ja zignorowalam. Poki co nie czuje sie na tyle pewnie zeby zostawic ja na podworku na 6 godzin kiedy nikogo nie ma w domu, choc ten czas na pewno w koncu nadejdzie. Pozniej do pracy, a po powrocie na szczescie troche dluzsza chwila oddechu, bo Bi miala co prawda trening, ale o 18. Niestety, zeby nam za fajnie nie bylo, po pospiesznym zjedzeniu obiadu, trzeba sie bylo zabrac za matematyke. ;) Cale szczescie nie zajelo to az tak dlugiego czasu... Na trening pojechalismy wszyscy, choc Nik wielkiego entuzjazmu do chodzenia nie mial i bardziej smecil czy moze gdzies usiasc i pograc na Nintendo. ;)

Po drugiej stronie ulicy znajduje sie podstawowka z placem zabaw, wiec zabralismy kawalera zeby nie marudzil ;)
 

Niestety treningi Bi strasznie sie przedluzaja...  Powinny sie konczyc o 19:30, co juz jest dosc pozno, ale poki co zaden nie skonczyl sie wczesniej niz o 19:40. A przeciez juz wedlug planu powinien trwac 1.5 godziny. Najwyrazniej trenerom to za malo... :/ Wrocilismy wiec dopiero o 20 i pedem szykowalismy sie na kolejny dzien.

Kolejne zdjecie z bardzo daleka...
 

Dzis rano odstawilam Potworki na autobusy, gdzie Bi przyjechal jeszcze wczesniej i panna musiala biec, zeby zdazyc. Nika dla odmiany sie spoznil, bo czemu nie, wiec stalismy tam przestepujac z nogi na noge. Tego dnia zamiast do roboty, pojechalam na zakupy, bo minely dwa tygodnie, czyli znow wyjezdzamy. :D Mamy dlugi weekend i wolny poniedzialek, wiec korzystamy. Po zakupach wrocilam do chalupy i jeszcze nie zdazylam dobrze rozpakowac toreb, kiedy zjawil sie M., ktory rowniez sie urwal zeby zaczac kempingowe przygotowania. Zaraz po nim zreszta, zjawila sie Bi, bo dzieciaki mialy tego dnia skrocone lekcje, a ze jej szkola ogolnie konczy wczesnie, wiec juz o 13 byla w domu. Na Nika musielismy niestety dlugo poczekac, bo znowu maja autobusowe zawirowania i choc skonczyl lekcje o 13:15, do chalupy dojechal o... 14:40! :O Na szczescie, dzieki skroconym lekcjom Potworki mialy pare godzin na odetchniecie przed treningami. Tego dnia mieli je oboje, ale choc Bi przeniesli spowrotem na to samo boisko co Kokusia, to i tak rozmijali sie czasowo. Malzonek zabral wiec Nika na 17, a ja Bi i jej kolezanke zawiozlam na 18. Chlopaki siedzieli juz sobie potem spokojnie w chalupie, a ja kiblowalam na boisku.

Cwiczenie celnosci
 

Na szczescie wpadlam na sasiadke, wiec przez wiekszosc czasu mialam mile towarzystwo do pogaduszek. ;) Potem juz tylko odwiezc psiapsiolke Bi (zapomnialam i juz zaczynalam skrecac w nasz podjazd :D), wrocic do domu i zaraz nadeszla pora spania. ;)

Poniewaz w Polsce rok szkolny zaczyna sie w poniedzialek, zycze wszystkim szkolniakom pomyslnego wejscia w edukacyjna rutyne! :)

sobota, 26 sierpnia 2023

Drugi sierpniowy wyjazd i ostatni (chlip!) tydzien wakacji

Podobnie jak ledwie dwa tygodnie wczesniej, piatek 18 sierpnia rozpoczelam od ganiania w te i spowrotem do przyczepy. Zawsze zastanawia mnie ilosc zarcia oraz pierdol do zapakowania, bo jak zaczyna sie wyliczac, wydaje sie, ze tylko pare rzeczy i juz. A potem biega czlowiek kilkanascie razy i co sie rozejrzy, to cos kolejnego wyskakuje z polki... ;) W miedzyczasie dojechal z pracy M., ktory pojechal do niej na kilka godzin oczywiscie. Nie bardzo mogl mi jednak pomoc, bo dzien wczesniej mial "lenia" i nie przygotowal wszystkiego, co powinien. Teraz miotal sie wiec z wlasnymi szpargalami. Wreszcie, tuz przed 13, wyjechalismy. Niestety, piatkowe popoludnie zrobilo swoje i choc wczesniej pokazalo mi, ze powinnismy jechac jakies 2.5 godziny, teraz nawigacja pokazala juz 3, a ostatecznie jechalismy 3.5, bo pakowalismy sie po prostu z jednego korka w drugi. :/ To byla mordega, a nie jazda, a na dodatek co chwila przelotnie kropilo. Na szczescie okazalo sie, ze choc na miejscu przeszla wczesniej ulewa, to kiedy dojechalismy bylo juz tylko pochmurno. Tym razem wybralismy sie w inne popularne turystycznie okolice i w niemal przeciwnym kierunku niz ostatnio. Wtedy jechalismy na polnocny zachod, teraz z grubsza na wschod. ;) Naszym celem byl polwysep, czy raczej przyladek - Cape Cod. Miejsce znane z plaz i bardzo popularne latem, chociaz nazwa przetlumaczona na polski nie zacheca - "Przyladek Dorsza". :D No coz, jak zwal tak zwal, w kazdym razie durna nazwa nie umniejsza jego popularnosci. ;)

Tablica przy autostradzie
 

Nasz kemping pechowo znajdowal sie na poczatku polwyspu, a ze przejazd przez caly zajmuje jakies 1.5 godziny, wiec trzymalismy sie glownie najblizszej okolicy. A szkoda.

W kazdym razie, w piatek wiadomo, dojechalismy, rozlozylismy klamoty i wlasciwie zrobil sie wieczor. Mimo, ze zaraz przy kempingu znajdowal sie spory staw, a na jego terenie mokradla, bylo tam zaskakujaco niewiele komarow. A moze przeszkadzal im porywisty wiatr, bo (zapewne przez bliskosc oceanu) przez wiekszosc pobytu potwornie wialo. Nasza miejscowka znajdowala sie nieco na uboczu, co bylo zbawienne, bo mielismy odrobine prywatnosci. Tym razem trafilismy na kemping prywatny, w typie osrodka wypoczynkowego, ktory kasowal niczym za pobyt w hotelu. I bylismy mocno zdegustowani, ze takie, jak na kemping, nietanie miejsce, upycha przyczepy jedna kolo drugiej, zeby wcisnac jak najwiecej. Wiadomo - kasa plynie, ale co z komfortem kempingowiczow? Szczegolnie, ze pole kempingowe dawalo mozliwosc zaparkowania przyczepy na caly sezon, z czego (wnioskujac po dekoracjach, meblach, plotkach, mini - ogrodkach, itd.) sporo ludzi korzystalo. Osobiscie uwazam, ze na 4 dni bylo ok, ale na dluzej poszukalabym czegos mniej klaustrofobicznego, bo uliczki byly waskie i panowal tam ruch jednostronny, bowiem dwa pojazdy za nic by sie nie wyminely. Nie mniej byl to ponownie kemping "bezstresowy", bo mielismy podlaczenia i do pradu i do wody i do sciekow, wiec mozna bylo sie myc do woli, spuszczac kibelek do oporu i nie trzeba bylo co chwila sprawdzac poziomu zbiornikow. ;) Polozenie nieco w bok od glownej drozki kempingu dawalo prywatnosc, ale sprawilo, ze bylismy kompletnie pod drzewami i prawie nie dochodzilo tam slonce. Przez caly pobyt nawet nie rozlozylismy zadaszenia przyczepy, bo cienia mielismy az za duzo i niczym jaszczurki rozkladalismy sie na lezakach przy samym wiezdzie na nasza miejscowke, gdzie znajdowal sie wiekszy przeswit. :) W piatek juz oczywiscie duzo nie zdzialalismy, ale Potworki koniecznie chcialy isc na basen. Kemping mial bowiem i staw/jeziorko i basen (a raczej dwa, jeden tylko dla doroslych, z jacuzzi) i swietlice z zajeciami w weekendy, boiska sportowe, spory plac zabaw, mini golfa, nie mowiac juz o sobotnich koncertach przy wspolnym ognisku, sklepiku i kilku innych atrakcjach. Trzeba przyznac, ze bylo co robic nawet nie ruszajac sie z pola kempingowego.

O rany! Woda!
 

Pomaszerowalam wiec z dzieciakami na basen, ktory okazalo sie wode mial... srednia (jesli chodzi o temperature), a dodatkowo wialo i robilo sie juz chlodno na noc, wiec dosc szybko ich zgarnelam i wrocilismy na nasza miejscowke. Wieczor spedzilismy jak zwykle grzejac dupki przy ognisku. :)

Jak napisalam wyzej, nasza przyczepa stala w dosc glebokim cieniu, a ze ma przyciemniane okna, wiec niestety panuje w niej mrok. To zaawocowalo tym, ze w sobote z lozek zwleklismy sie dopiero przed 10 rano. :O Na dzien dobry okazalo sie, ze niestety jest chlodniej niz zapowiadaly prognozy. Caly weekend mielismy miec temperatury okolo 26-27 stopni, tymczasem w sobote nie przekroczyla ona 23. :/ Do tego mocny wiatr i w cieniu az prosilo sie o bluze. Na szczescie w sloncu bylo calkiem przyjemnie. Wstalismy pozno, wiec zanim zjedlismy sniadanie i sie wyszykowalismy, bylo prawie poludnie i Nik chcial isc na farbowanie koszulek, zorganizowane przez panie z kempingowego klubu. Bi niby twierdzila ze chce tylko popatrzec, ale ostatecznie tez wziela udzial. ;)

Nik przeglada mozliwe wzory (uzyskiwane przez rozne sposoby skladania i zawijania koszulki), a Bi juz swoja zwija
 

W klubie kupowalo sie koszulki (na szczescie tylko $6), potem dzieciaki wedlug wzorow je zawijaly i zabezpieczaly gumkami, wychodzilo sie na dwor, gdzie pani koszulki namaczala, dawala dzieciakom rekawiczki, a one juz lapaly za farby i obficie t-shirty nimi polewaly.

Tak goraco, a tu zagonili dzieciaki do roboty! ;)
 

Potworki przynosza takie koszulki z niemal wszystkich polkoloni, czasem ze szkoly oraz kiedys z przedszkola, ale po raz pierwszy robili je wlasciwie sami. Okazalo sie jednak, ze Bi ma do tego wrodzony talent, bo efekt koncowy wygladal bardzo profesjonalnie. ;)

Oczywiscie po wypraniu kolory nieco zbladly, ale i tak niesamowite, ze wlasnorecznie stworzyli taki wzor
 

Kiedy wrocilismy do przyczepy, trzeba bylo zjesc jakis lunch, wypic kawke na lepsze trawienie, po czym Potworki musialy koniecznie pojsc na basen. Tam wariacji oraz skokow na gleboka wode nie bylo oczywiscie konca. :) Nawet niezbyt ciepla woda nie przeszkadzala.

Zaleta tego, ze i na kempingu i w okolicy bylo co robic, na basenie praktycznie nigdy nie bylo tlumow
 

Pozniej wysuszyc sie, znow troche odetchnac i stwierdzilismy, ze trzeba poszukac jakiejs plazy. W koncu glownym celem przyjazdu na Cape Cod jest plazowanie nad oceanem, a nie siedzenie na kempingu. Na szczescie na najblizsza plaze mielismy tylko kilkanascie minut, wiec daleko jechac nie musielismy. Tego dnia jednak, jak juz pisalam, potwornie wialo, a ze byl tez wieczor, wiec i chlodnawo.

Nawet matka zalapala sie na fote, choc wiatr plus moja grzywa, nie bardzo ida w parze ;)
 

Pospacerowalismy wiec chwile po plazy, sprawdzilismy temperature wody (ktora byla calkiem znosna) i wrocilismy na kemping, na kolacje i kolejna posiadowke przy ognisku.

W niedziele nastawilam budzik zeby miec pewnosc, ze wstaniemy choc troche wczesniej. Nie chcialam zmarnowac praktycznie polowy dnia jak w sobote. No coz... Duzo lepiej nam nie poszlo, ale czas mielismy lepszy chociaz minimalnie. ;) Przy kempingowym jeziorku mieli wypozyczalnie i planowalismy z M. wypozyczyc rowerek wodny. Ja na czyms takim plynelam dawno temu, jako dziecko, na Mazurach, a malzonek nigdy. Potworki oczywiscie tez nie, wiec stwierdzilismy ze to naprawde nie lada okazja zeby mogli sprobowac. Kiedy jednak powiedzielismy dzieciakom o planie, okazalo sie, ze choc sie ucieszyli, to bardziej wpadly im w oko... SUP'y. Musze przyznac, ze i mnie od jakiegos czasu fascynuja i mialam ochote sprobowac. Nastapila wiec zmiana planow i pomaszerowalam z dzieciakami zeby mogli sprobowac swoich sil na deskach. Myslelismy, ze panowie tam pracujacy dadza nam jakies wskazowki, instrukcje, czy cus. Tymczasem musialam podpisac papierek, Potworki dostaly kapoki oraz wiosla, chlopak wyciagnal im deski ze stojakow, zyczyl milej zabawy i to wszystko. :O Zostalam sama z dzieciakami oraz deskami, ktore okazaly sie dosc ciezkie. Zataszczylismy je jakos do wody, to znaczy Bi sama, Kokusiowi musialam pomoc. Na szczescie jak tylko dechy zostaly zwodowane, Potworki ruszyly na podboj jeziora jakby sie na nich urodzily! Szczegolnie dla mniejszego Nika, na desce bylo na tyle miejsca, ze sobie po niej chodzil, siadal, kucal, a nawet sie kladl. Starsza musiala byc jednak nieco ostrozniejsza.

Wiem, ze oboje swietnie plywaja, a do tego mieli kapoki, ale i tak ciarki mnie przechodzily kiedy odplywali tak daleko
 

Deski, rowerki wodne albo lodzie wypozyczalo sie na godzine i okazalo sie, ze to w zupelnosci wystarczylo. Tamtejszy zbiornik wody jak na staw byl calkiem spory, ale na jezioro niewielki, wiec ostatecznie dzieciaki przemierzyly go w te i we wte, Bi oplynela wzdluz brzegu naokolo, a na koniec jeszcze kilkakrotnie przybili do pomostu i skoczyli do wody dla ochlody. Mimo bowiem, ze dzien nie byl specjalnie upalny, to w sloncu i w kapokach, zrobilo im sie goraco. Kiedy minela godzina, zataszczylismy deski ponownie na stojaki, oddalismy wiosla oraz kamizelki ratunkowe i wrocilismy na nasza miejscowke. Trzeba bylo cos zjesc, po czym stwierdzilismy, ze pojedziemy jeszcze raz na te plaze co dzien wczesniej. Tym razem bylismy tam w srodku dnia, wiec w budce byl mlodociany straznik, mimo ze parking byl za darmo. Ostrzegl nas za to, zeby uwazac na meduzy. Super... Ostrzezenie zaowocowalo tym, ze Nik stanowczo odmowil wejscia do wody. Ta zas byla mocno wzburzona, z falami, co utrudnialo dojrzenie ewentualnych "zyjatek". 

Ale pamiatkowe zdjecie musialo byc ;)
 

Pare osob jednak sie kapalo, co zachecilo Bi, ktora jak wiadomo bez wody zyc nie moze. Za Starsza podazylam ja, bo woda naprawde byla calkiem przyjemna (jak na ocean), ale nie zdazylam sie nawet dobrze zamoczyc kiedy panna wypadla z oceanu ze lzami w oczach, stekajac ze chyba meduza ja poparzyla! :O Czy naprawde byla to meduza, ciezko stwierdzic. Woda lekko metna i wzburzona, wiec Bi nic nie widziala, poczula tylko cos na nodze. Z tego co kojarze, poparzenia meduz wygladaja jak wysypka, bable lub czesto pregi od parzydelek. U Starszej po kilku minutach pojawilo sie lekkie zaczerwienienie na prawie calej lydce oraz na palcach u drugiej nogi. Dziwnie jakos. Panna mowila, ze ja piecze i kluje. Pozniej, po powrocie na kemping, posmarowalam jej to mascia z hydrokortyzonem i dalam tabletke przeciwbolowa zeby zniwelowac uczucie pieczenia. Nastepnego dnia nie bylo juz sladu. Nie wygladalo to jak typowe poparzenie przez meduze, ale tez nie mam pojecia co to moglo byc innego... W kazdym razie, po tym juz ani Bi ani ja do wody nie weszlysmy. ;) Reszte czasu Potworki spedzily zasypujac sie nawzajem piaskiem, a Starsza wyczyniajac akrobacje.

Na zdjeciu nie widac nawet tego czerwonego placka na nodze...
 

Najwyrazniej poparzone miejsca nie dokuczaly jej az tak bardzo... Nik za to znalazl fajnie zachowany szkielet skrzyplocza.

Wierzch - okaz mlody i delikatny, wiec troche sie ulamal


 

Spod

Poniewaz Potworki nigdy nie maja dosc wody, wiec po powrocie na kemping uprosily zeby jeszcze pojsc na basen. Bi wzdychala, ze chlodna woda dobrze jej robila na te zaczerwieniona noge. ;)

Tutaj leciutko widac zaczerwienienie na wewnetrznej stronie lydki
 

Wieczorem przypomnieli sobie, ze w kempingowym sklepiku (do ktorego oczywiscie musieli pojechac rowerami na rekonesans) maja taki proszek do zabarwienia ognia, jaki kupilismy na poprzednim kempingu. Tak dlugo wiercili mi dziure w brzuchu, ze w koncu pojechalam z nimi zeby go kupic. Mieli jednak pecha, bo sklepik czynny byl tylko do 17. ;)

W poniedzialek w koncu mielismy fajniejsza pogode na zabawy w wodzie. Co prawda bylo raczej pochmurno i slonce przebijalo sie tylko od czasu do czasu, ale za to termometr doszedl do 28 stopni, a przy tym bylo parno i duszno, bo w koncu przestalo az tak wiac. Zwykle narzekam na taka pogode, ale tym razem troche ciepelka bylo mi na reke. Rano wreszcie wybralismy sie na rowerki wodne. Najwieksza sensacja bylo, ze tata wybral sie nami. :)

Matka z najglupsza mina, bo marszczy sie i skupia zeby wszystkich zmiescic w kadrze, zamiast sie usmiechnac ;)
 

Je rowniez wypozyczalo sie na godzine i szczerze, to akurat na to, ta godzina to bylo az za duzo. Jeziorko niewielkie, wiec przeplyniecie go naokolo zajelo nam jakies pol godziny. Potem jeszcze poplywalismy podziwiajac lilie wodne oraz kaczuchy wygrzewajace sie na czyims pomoscie (bo naokolo byly prywatne domy, ktore tez mialy zejscia do wody), a potem zaczelismy sie zastanawiac co dalej. 

Flora...

...i fauna

Zamienilismy sie kilka razy z Potworkami, ktore tez chcialy oczywiscie sprobowac pedalowania, a Bi jako ta odwazniejsza, wskoczyla do wody na srodku jeziora.

W kapoku wystarczy sie zrelaksowac i unosic
 

Nik spojrzal na ciemna ton i stwierdzil, ze nie ma mowy. Ba! Nie wyskoczyl nawet kiedy bylismy na wysokosci pomostu, z ktorego skakal dzien wczesniej! :D Dopiero przy samej plazy sie odwazl. Nie wiem co to za blokada i roznica... W koncu zacumowalismy rowerek, oddalismy kapoki i wrocilismy do przyczepy. Juz godzine pozniej jednak, gdzie wyladowalismy?! Nad jeziorem! :D Tym razem Potworki koniecznie chcialy znow poplywac na SUP'ach, a ze niewiadomo kiedy i gdzie znow beda mieli okazje, wiec stwierdzilismy, ze niech korzystaja. Wypozyczylismy znow dwie deski, ale tym razem swoich sil sprobowalam tez ja. ;) Zawsze mnie korcilo, a okazji brak. No coz... Zostawie jednak ten sport dla moich dzieci, ktore maja srodek ciezkosci znacznie nizej, a w ogole utrzymanie rownowagi jakos tak naturalnie im przychodzi. Mnie chybotalo na wszystkie strony i czulam sie bardzo niestabilnie.

Na kolanach czulam sie pewniej
 

 Na samym poczatku deske mialam lekko w piasku przy brzegu zeby nie odplynela mi jak bede na nia wchodzic i utknelam. Poprosilam Bi zeby ja lekko odepchnela, a kiedy to zrobila, oczywiscie mnie zachwialo i... chlupnelam w wode! Ktorej bylo raptem po kolana, wiec skonczylam z gaciami pelnymi piachu. :D Po tym jeszcze pare razy sprobowalam, odkrylam, ze dam rade, ale czuje sie mocno chybotliwie i nie sprawia mi to jakiejs wiekszej frajdy. Lepiej zostawic zabawe dzieciakom.

Im tez nie chcialo sie stac
 

Ktore zreszta, drugiego dnia pod rzad tez pod koniec wyznaczonej godziny juz sie troche zaczely nudzic. Czyli zabawa fajna, ale jak sie ma do dyspozycji wiekszy teren lub nowe miejsca do odkrywania. ;)

Mozna np. unosic sie w kapoku na wodzie, jednoczesnie opierajac nogi na SUP'ie ;)
 

Po powrocie na nasza miejscowke, ponownie trzeba bylo uzupelnic baterie, po czym mielismy dylemat co robic. Caly wyjazd przelecial nam przez palce i tak naprawde, poza dwukrotnym wypadem na ta sama plaze, nie ruszalismy sie z kempingu. Bylo co na nim robic, to fakt, ale jednak Cape Cod ma mnostwo do zaoferowania, a my kompletnie z tego nie skorzystalismy. Na to ostatnie popoludnie uparlam sie zeby chociaz pojechac zobaczyc najblizsza latarnie morska, zreszta zabytkowa, dwusetletnia. Potworki wykazywaly bardzo umiarkowany entuzjazm, bo co tam w koncu jakis stary budynek, ale pojechalismy, zahaczajac najpierw o sklepik zeby kupic ten proszek do zabarwiania ognia oraz magnes na pamiatke. :) Latarnia niestety otwarta jest tylko dwa razy w tygodniu, wiec sie nie zalapalismy, okazala sie poza tym malutka. Bez porownania z ta z Polski, w Stilo.

Mini latarenka (ale normalnie dzialajaca!)
 

Rozciagal sie z niej za to piekny widok na zatoczke i przeplywajace zaglowki oraz motorowki. A za rogiem odkrylismy plaze. Piekna, piaszczysta (ta poprzednia miala przy brzegu same kamienie), z cieplutka woda i niemal bez fal - idealnie zeby poplywac. Niestety, nie jechalismy z mysla o kapieli, wiec nie mielismy strojow, ku wielkiej rozpaczy Bi.

Tym razem ojciec zalapal sie na fote ;)
 

Zblizal sie juz wieczor, wiec wrocilismy na kemping, a tam dzieciaki uparly sie oczywiscie zeby pojsc na basen. Bylo cieplo, wiec w zasadzie dlaczego nie. W koncu mogl to byc juz ostatni raz. 

Zadowolony jak prosie w deszcz ;)
 

Poszaleli, poskakali i wrocilismy do przyczepy, przed ktora M. zdazyl juz rozpalic ognisko.

Po drodze zahaczylismy o gre polegajaca na przebiciu pilki tak, zeby linka owinela sie wokol slupka
 

Niestety, pewnie przez ta duchote, komary nie dawaly zyc i mimo psikania srodkiem na odstraszenie, do domu wrocilam z calymi pokasanymi nogami i z jednym, ale chyba najbardziej upierdliwym, ugryzieniem na... brzuchu. Jak tam mnie ktorys dopadl, nie mam pojecia. :/ Malzonek dosc szybko uciekl, stwierdzajac ze pierdzieli takie siedzenie z ciaglym bzyczeniem przy uchu, ale ja i Potworki zawzielismy sie, ze nie spedzimy ostatniego wieczora w przyczepie. Wrzucilismy proszek do ognia i tym razem efekt byl duzo lepszy niz ostatnio.

Zdjecie bardzo slabo oddaje kolorki
 

W koncu jednak i my uznalismy, ze po pierwsze, wystarczy juz odganiania komarow, a po drugie, kolejnego dnia trzeba bylo wstac o rozsadnej porze, bo o 11 mielismy opuscic kemping. Czasem sie ociagamy i wyjezdzamy pozniej niz powinnismy, ale na tym kempingu zaobserwowalismy jednak ciagla rotacje. Malo kiedy jakies miejsce zostawalo puste do poznego popoludnia. Wolelismy wiec nie ryzykowac, ze ktos bedzie nam stal nad glowa i czekal az odjedziemy...

W nocy przeszla straszliwa ulewa, najwyrazniej niesiona frontem, bo wtorek przywital nas wiatrem i solidnym ochlodzeniem. Rano zalozylam dlugie spodnie oraz bluze, ale jak mozecie sie domyslic, panna Bi zapragnela jeszcze ostatni raz zamoczyc sie w basenie. Przynajmniej Nik wykazal odrobine zdrowego rozsadku i oznajmil, ze za zimno. Zostawilysmy wiec chlopakow z pakowaniem i popedzilysmy na basen. Na szczescie Bi rowniez zdawala sobie sprawe, ze mamy napiety grafik, wiec wskoczyla do wody kilka razy, przeplynela dlugosc basenu kolejne kilka i tyle.

Ostatnia wodna frajda
 

Na szczesie basen byl skapany w sloncu i osloniety od wiatru przez gorke, wiec okazalo sie, ze bylo tam calkiem cieplo. A przy nizszych temperaturach, woda tez wydawala sie calkiem przyjemna. Po 10 minutach wsiadlysmy na rowery i wrocilysmy na nasze miejsce. I okazalo sie, ze z pakowaniem wyrobilismy sie idealnie i wyjechalismy o 10:58. :) Dzieki temu, ze bylo wczesnie i srodek tygodnia, wiec udalo nam sie przejechac bez korkow w 2.5 godziny. Moglismy wiec bez stresu i pedu rozpakowac przyczepe, wykapac sie, a na koniec wstawilam nawet pierwsze po-kempingowe pranie. :)

Poniewaz to byl juz ostatni tydzien wakacji (ale zlecialo te 9 tygodni!!!), stwierdzilam ze popracuje z domu pozostale trzy dni. W ten sposob Potworki mialy wiecej swobody, mogli wychodzic na spacer, do ogrodu, itd., zamiast siedziec w chalupie do powrotu z pracy M. Zreszta, mielismy do odhaczenia wyprawke, bo szkola Bi wyslala liste przyborow dopiero w poprzednim tygodniu, wiec nawet nie zdazylam pojechac na zakupy. Szkola Kokusia zreszta nie byla lepsza. Z duma oglosili juz w czerwcu, ze na stronie zamiescili liste. Po czym... kiedy sie na nia weszlo, okazywalo sie, ze lista uzalezniona byla od nauczyciela, zas wiadomosc do ktorego sie trafilo, przysylaja... w sierpniu. Brawa. :D Tak czy owak wiec, dopiero w minionym tygodniu wiedzialam ktora lista przypada Nikowi... Teraz, w srode rano, pierwsze co, to zaczelam przeszukiwac polki dzieciakow, zeby zobaczyc ile zostalo z zeszlego roku. No i coz, u Nika poszlo naprawde swietnie, bo mielismy foldery we wszystkich kolorach poza czerwonym, uzbieralam wymagane 24 olowki (nowiutkie, nawet nie ruszone!), zestaw markerow do tablicy suchosciernej, itd. A u Bi... okazalo sie, ze panna przez wakacje zrobila u siebie czystki i jedyne co jej zostalo, to klej oraz kilka plikow post-its! :O A wiem, ze rok wczesniej tez musialam kupic jej foldery w roznych kolorach, zakreslacze, segregatory, itd. I wszystko sobie... wsiaklo. :/ Uzbrojeni wiec w listy, pojechalismy uzupelnic przybory. Poza wymaganymi pierdolami, oboje naciagneli mnie jeszcze na sluchawki bezprzewodowe (szkola wymaga po prostu sluchawek, a takie z kabelkami sa oczywiscie duzo tansze) oraz myszki do szkolnych Chrome book'ow. Tych ostatnich placowki nie wymagaja, ale dzieciaki wiadomo, maja swoje upodobania... Po powrocie wyczyscilam basen i, poniewaz bylo cieplo i slonecznie, Potworki ruszyly do wody. Szybko okazalo sie jednak, ze o tej porze roku ciezko juz ja zagrzac, wiec pochlapali sie jakies 15 minut i wyszli, Nik klekoczac zebami. ;)

Nasz wlasny kawalek wody :D
 

Mlodszy mial zreszta pozniej trening na basenie i o dziwo pojechal calkiem chetnie, chyba dlatego, ze to byl prawdopodobnie ostatni raz. ;)

Czwartek mial byc bardziej relaksacyjny, przynajmniej do wieczora, a wyszlo jak zawsze. :D Niestety, temperatura spadla do 18 stopni, a dodatkowo padala nieprzyjemna, zimna mzawka, wiec bylo paskudnie i nie dalo sie wyjsc do ogrodu, a tym bardziej wskoczyc do basenu... Jak na zlosc mialam natlok maili oraz pytan z pracy, ale w miedzyczasie przypomnialam Potworkom zeby sprawdzili nowe sluchawki oraz myszki i upewnili sie, ze dzialaja jak trzeba. Okazalo sie, ze mialam nosa, bo choc Nika dzialaly bez zarzutu, to u Bi jedna sluchawka uparcie sie rozlaczala. Pierwszy dzien szkoly za cztery dni, wiec co? Jazda do sklepu zeby je wymienic. :/ A przy okazji jeszcze koleczko po supermarkecie, bo przeciez zawsze mozna wypatrzec cos ciekawego i matke naciagnac... Po powrocie do domu ja kontynuowalam walke z praca (zartuje; lepiej tak niz siedziec w biurze :D), a dzieciaki korzystaly z ostatnich wolnych chwil. Nie za dlugo jednak, bo na 18 mieli treningi. Grafiki zmienia sie po oficjalnym rozpoczeciu sezonu, kiedy otworza kompleks sportowy, ale poki co, wygralam w Totka, bo Potworki maja treningi o tej samej porze i w tym samym miejscu, czyli przy szkole Bi. Tyle, ze Starszej trwa o pol godziny dluzej. Jesli o Bi mowa, to oczywiscie przezywala jak mrowka okres, ze ona sie boi, denerwuje, ze zaluje ze zapisala sie na pilke, ze nie chce jechac, itd. Ale ze przez zawirowania z komunikacja, a potem jeszcze jej wlasne nerwy, mial to byc pierwszy trening w ktorym uczestniczy, powiedzialam, ze ma nie wymyslac. Pojechalismy i dzieciaki trenowaly, a my chodzilismy w kolko wokol boisk. Nie wiem ile rundek zrobilismy, ale pod koniec juz solidnie czulam zakwasy w nogach.

Nik ostatni od prawej, przymierza sie do odkopniecia pilki
 

Nik po swoim treningu strzelal jeszcze przez chwile do bramki z kolega, M. wrocil do auta, a ja czekalam cierpliwie na Starsza.

U dziewczyn niestety przypomnialam sobie o fotce dopiero kiedy oficjalna czesc treningu sie skonczyla
 

Chlodno, mzawka, a trener nie tylko przedluzyl o dobre 10 minut, ale jeszcze Bi go poprosila zeby pokazal jej kilka sprytnych ruchow, ktore moze wykorzystac w grze. W ogole Starsza wyszla z treningu zadowolona i podekscytowana. Czyli jak zwykle, strach ma wielkie oczy, a panne zjadaja emocje...

Piatek rozpoczal sie kolejnym stresem dla Starszej, bo miala spotkanie zapoznawcze ze swoja klasa oraz nauczycielka w nowej szkole.

Dumna uczennica "gimnazjum"
 

Z niewiadomych powodow urzadzono je juz o 8 rano, wiec musialysmy wstac o nieboskiej 6:30. W sumie moze to dobre przygotowanie na rok szkolny, bo w naszym middle school lekcje zaczynaja sie juz o 7:40, a autobus bedzie po Bi przyjezdzal o 7:22. :O Cala droge Starsza przezywala, ze o matko, spoznimy sie, nie zdazymy, itd., i nie dala sobie przetlumaczyc, ze to taki "dzien otwarty" (a raczej godzina), gdzie mozna dojechac obojetnie o ktorej i obejsc szkole.

Zdjecie korytarza przed klasa Bi przyslane przez jej nauczycielke
 

I to wlasnie zrobilysmy, czyli poznalysmy nauczycielke, zobaczylysmy klase, a potem pokrazylysmy po szkole. Dla mnie to nadal labirynt, ale Bi zdawala sie calkiem niezle orientowac w przestrzeni. Zreszta, kilka pierwszych dni beda sie uczyc jak sprawdzac grafik (plan lekcji podzielony jest na 3 dni, zmieniajace sie rotacyjnie), przechodzic z klasy do klasy, dostana przydzial szafki oraz zamka, itd. Niestety, Bi nie ma w klasie ani jednej blizszej kolezanki. Okazuje sie jednak, ze w ramach powolnego przygotowania do high school, dzieciaki z calego zespolu (na ktory sklada sie 4 lub 5 klas) sa na poszczegolne lekcje rozdzielane (nie wiem wedlug jakich kategorii). Moze sie wiec okazac ze przynajmniej niektore zajecia Starsza bedzie miala z kims znajomym. Z jedna dziewczynka juz zgadaly sie, ze beda mialy lunch o tej samej porze, wiec przynajmniej na stolowce spedza czas razem. 

Po powrocie do domu tylko szybko skorzystac z toalety i jechalam na zakupy spozywcze. Wrocilam i za pare minut wpadala do Bi kolezanka. Wakacje minely, a Nik nie widzial sie z ulubionym kolega. Kilka razy jego mama wysylala mi wiadomosc z zaproszeniem i za kazdym bylismy na wyjezdzie; no co za pech! Mimo wiec, ze caly dzien mialo padac, zaprosilam kolege do nas, zeby chlopaki spedzili pare godzin razem, zanim zacznie sie szkola i obowiazki. A jak Nik mial miec kolege, to wiadomo, ze Bi zrobila oczy kota ze Shrek'a, zeby zaprosic i jej kolezanke. Co prawda ta byla u nas raz czy dwa, a Starsza kilkukrotnie u niej, ale stwierdzilam, ze dobra, niech przyjdzie. Tym bardziej, ze dziewczyny beda razem graly w pilke, ale w szkole trafily nie tylko do roznych klas, ale i zespolow. Nie wiadomo wiec czy w ogole beda sie widywaly w czasie lekcji. Tyle, ze ja napisalam ze moze przyjsc o 11:30 i zostac do 16, a tymczasem mama panny napisala o 9:20 (kiedy bylam z Bi w sklepie), ze moze przyjsc teraz i ma czas do 12. :O Ostatecznie panna przyszla o 10:30, wyszla o 12:30 (bo koniecznie chciala pojechac na spotkanie zapoznawcze mlodszej siostry, ktora idzie do tej szkoly, z ktorej ona oraz Bi akurat odchodza), po czym o 14:30 wrocila! :D Kolega Nika mial rowniez przyjechac (na rowerze) o 11:30, a zjawil sie niespodziewanie o... 10:50. Zwariowac mozna! Jeszcze zakupow nie rozpakowalam, a juz platala mi sie po domu gromada dzieciakow. Dziewczyny byly w sumie grzeczne, gadaly i graly w planszowki, choc nie rozumiem ich zamilowania do przesiadywania w salonie oraz jadalni, zamiast isc do pokoju Bi. Chlopaki przez wiekszosc czasu napierdzielali w gry komputerowe. Niestety, mimo ze bylo cieplo i duszno, caly dzien padala mzawka, wiec nawet gdyby chcieli, nie bardzo mieli jak wyjsc. Na lunch cala trojka (akurat kolezanki Bi nie bylo) przygotowala sobie wlasne pizze, wiec mieli radoche.

Nik schowany za kolega
 

O 17 kolezanka dostala sms'a od mamy, ze ma wracac, a chlopakow zaczela rozpierac energia. Grali w mini kosza w pokoju Kokusia, ale taki robili przy tym harmider, przepychanki i walenie drzwiami w sciane, ze kazalam im wyjsc i zagrac w prawdziwego kosza, deszcz nie deszcz. Cos tam probowali sie wyklocac, ze ten tez jest "prawdziwy", ale poszli. Pewnie sami widzieli, ze potrzebuja przestrzeni.

Przyszpiegowani przez okno ;)
 

Ja za to zaczelam zastanawiac sie jak mlodego pogonic do domu. Przyjechal w koncu do nas przed 11, a bylo po 17. To tak troche dlugo jak na moja cierpliwosc, nie mowiac juz o tym, ze o 16 do domu wrocil M. i tez zaczal podpytywac o ktorej kolega ma zamiar sie zmyc. W koncu sobie postanowilam, ze o 18 po prostu powiem chlopakowi prosto z mostu, ze czas na niego. Na szczescie wyreczyla mnie jego mama, piszac o 17:50 zeby go wyslac do domu. No w koncu!!! Ech... Te wizyty kolegow i kolezanek zrobily sie z jednej strony latwiejsze, bo ani nie trzeba ich zabawiac, ani az tak pilnowac, sa tez znacznie spokojniejsi. Z drugiej strony, kiedys rodzic dzieciaka odstawial i od razu pytal o ktorej go odebrac. Teraz dzieciarnia zjawia sie sama i trzeba liczyc, ze ustala wczesniej z rodzicem o ktorej maja wrocic, albo ten sie ogarnie i napisze do mnie. A czasem niestety ogarnia sie po 6 (!) godzinach...

No i przed nami ostatni weekend przed rozpoczeciem szkoly!!! :(

piątek, 18 sierpnia 2023

Tydzien "pomiedzy"

Pomiedzy kempingami! ;) I powiem Wam, ze wyjazdy co dwa tygodnie to jednak za czesto! Mam wrazenie, ze dopiero co wypakowalam przyczepe po jednym kempingu, a juz pakuje ja na kolejny! :D

Piatek 11 sierpnia, zakonczyl sie wskoczeniem do basenu przez Potworki. Dlugo w nim jednak nie zabawili, bo po ostatnich, mniej upalnych dniach oraz chlodniejszych nocach, woda zrobila sie duzo zimniejsza. Zauwazylam tez, ze dni sa wyraznie krotsze, a slonce juz znacznie nizej, a ze mamy sporo drzew wokol domu, to basen nie dostaje juz tylu godzin pelnego slonca. Woda pozostanie juz raczej zimna do konca sezonu...

Znow nie chcieli pozowac, wiec fota z zaskoczenia i z daleka i dopiero pozniej zauwazylam, ze Bi calkowiecie zaslonila brata!
 

Oczywiscie dla Bi to niewielka przeszkoda, ale Nik juz po kilku minutach ma dosc. W piatek nawet sie do konca nie zanurzyl. ;) Z wiekszych wydarzen, tego dnia po raz pierwszy wypuscilismy Oreo z domu bez smyczy. Od operacji minely niemal dwa tygodnie, a po kociaku wlasciwie nie widac, ze cos miala robione, oprocz tego, ze siersc na brzuchu jeszcze jej nie odrosla. Poniewaz lato sie konczy, stwierdzilismy, ze lepiej zaczac ja pomalu wypuszczac teraz, kiedy nadal jest cieplo. Poczatkowo wypuscilismy ja na taras, zeby mogla sie troche oswoic z tym, ze ma swobode. Oczywiscie poki co lazimy za nia, choc jesli zechce zwiac, zadne z nas jej nie zlapie. ;) Kot glupi nie jest, wiec obszedl taras naokolo, wszystko dokladnie obwachal, po czym postal kilka minut przed schodami. W koncu jednak odwazyla sie i zeszla na dol. Na pierwszy dzien pokrazyla pod tarasem, obeszla kilka razy wielka skrzynie z zewnetrzna czescia klimatyzacji, przeszla sie po patio, zeskoczyla na trawe tylko po to, zeby wskoczyc na kostke ponownie. Kiedy jednak uznalismy, ze na pierwszy raz moze wystarczy (chcielismy tez wrocic juz do domu, bo komary gryzly jak wsciekle) i probowalismy ja zlapac, najpierw zwiala za smietniki, a potem (na szczescie) wbiegla spowrotem schodami na taras. Tam udalo mi sie ja przydybac za grillem i kiciul wrocil do chalupy. Przez jakis czas potem siedziala przed siatka i pomrukiwala, proszac najwyrazniej zeby ja wypuscic. ;)

Sobota rozpoczela sie leniwie i spokojnie. Malzonek pracowal, wiec ja i dzieciaki wstalismy pozno i ogarnialismy leniwie rzeczywistosc. Potworki sniadanie zjadly prawie o 10! :O Bi uprosila zeby zrobic wlasne pizze, ale kiedy M. wrocil i zaproponowal sushi, dzieciaki ochoczo podchwycily pomysl. Ciasto na pizze schowalam wiec do lodowki, a ojciec zabral Potworki po lunch. Po powrocie zjedlismy i Bi spytala czy moze znow wypuscic Oreo. Tym razem poszla usiasc w moim hamakowatym krzesle z przodu i wziela ze soba kociaka. Tutaj niestety sa tylko 3 schodki, wiec kot szybko znalazl sie na dole i zaczal zagladac w rabatki. Tam bedzie miala niezle pole do popisu, bo w tym roku zarosly one niczym dzungla, wiec nie dosc, ze latwo moze sie tam schowac, to sa pewnie kryjowka dla niezliczonych stworzonek, idealnych na polowanie. ;) Przy okazji miala dobra lekcje, a my okazje zeby zaobserwowac jak sie zachowa w razie niebezpieczenstwa. Z naprzeciwka przylecial bowiem pies sasiadkow. Luna to takie kochane, ale wielkie bydle, zupelnie niegrozne i w dodatku ma w domu kota, wiec na nie nie reaguje. No ale Oreo o tym nie wie, oczywiscie. Nigdy chyba nie widzialam, zeby az tak sie najezyla; ogon nastroszyla jak szczotke, a syczala jak waz! :D Biedny pies zaciekawiony probowal podejsc i powachac, a ta pazurami trzepnela, po czym... puscila sie biegiem do drzwi i zaczela do nich skakac, jakby proszac zeby ja wpuscic. Czyli instynkt ma dobry; zeby uciec do domu. Mimo ze znalazla sie bezpiecznie w chalupie, przed dobre kilkanascie minut stroszyla sie i syczala, jak tylko ktos wyszedl zza sciany. Niezle spanikowala. ;) Chwilke posiedzielismy, po czym trzeba sie bylo zbierac na... pilke. ;) Tym razem Nik mial pierwszy trening po wakacjach, choc taki niezobowiazujacy, na rozruch. Myslalam, ze pojawi sie nowy trener, ale okazalo sie, ze poprowadzil go asystent, czyli tata jednego z chlopcow. Trening odbyl sie nie w kompleksie boisk, tylko obok szkoly do ktorej idzie Bi, a ze nie ma tam takich terenow do lazenia, wiec planowalam jechac sama z Mlodszym. Bi oraz M. stwierdzili jednak, ze pojada, a ze wokol boiska biegnie zwirowa sciezka, wiec postanowilismy zrobic kilka koleczek. Jak postanowilismy, tak zrobilismy. Chlopaki biegaly za pilka (dojechalo w koncu i tak tylko szesciu), a ja, M. oraz Starsza, maszerowalismy.

Nik kopie pilke
 

I jedyne, co popsulo nam szyki, to... deszcz. Ktorego w ogole nie bylo w prognozach, a raczej byl, ale dopiero na wieczor! :O W srodku treningu, nagle ze slonecznego dnia zrobilo sie pochmurno i z mzawka. Bi z ojcem dalej niezrazeni chodzili, ale ja nie chcialam zeby zachlapalo mi okulary, wiec schowalam sie pod drzewem. Na szczescie nie padalo mocno, wiec choc troche zawiewalo, to patrzalki pozostaly suche. ;) Trening sie lekko przedluzyl, wiec wrocilismy do domu i zostalo nam raptem 40 minut zeby odsapnac i sie przebrac do kosciola. Mielismy dylemat ktorego dnia jechac, ale w koncu zdecydowalismy sie na sobote, bo po pierwsze, M. pracowal w oba dni wiec w niedziele musielibysmy sie rozdzielic, a po drugie wiedzialam, ze moj tata pewnie bedzie chcial wpasc, zas na 14 w niedziele Potworki byly zaproszone na urodziny do znajomego rodzenstwa. Pojechalismy wiec, wrocilismy, a reszte wieczora to byl juz czas na relaks. Wypuscilismy tez ponownie kota, tym razem za dom. Oreo wiedziala juz teraz co i jak, wiec nie tracac czasu zbiegla po schodach i zaczela buszowac pod tarasem. Pozniej jednak odwazniej ruszyla na podboj ogrodu. Zeszla do basenu, obwachala drabinke, przeleciala jak burza przez rabatke obok warzywnika, po czym wrocila jednak pod taras. Po jakims czasie zaczelismy jednak slyszec powtarzajace sie grzmoty, wiec stwierdzilismy, ze trzeba jednak kiciula zabrac do domu. Taaaa... Oreo zupelnie sie ten pomysl nie spodobal, zwinnie przeskakiwala nam przez wyciagniete rece i przelatywala miedzy nogami. W ktoryms momencie znow pobiegla na taras i odetchnelam, ze tam ja juz latwo zlapiemy. Okazalo sie jednak, ze kot mial nas w glebokim powazaniu, bo kiedy probowalam wyciagnac go spod stolu, pobiegl do schodow, a widzac tam Bi szykujaca sie do chwycenia nicponia, ten... przecisnal sie miedzy szczebelkami i zeskoczyl z tarasu! :O W dodatku, z dwoch stron mamy trawe, a tylko z jednej beton i gdzie skoczyla?! Na beton oczywiscie! Na szczescie to tylko jedno pietro i niezbyt wysokie, wiec nic jej sie nie stalo... Po chwili udalo nam sie ja chwycic kiedy probowala wcisnac sie za smietnik. ;)

Kiedy juz niesforny kiciul zostal uwieziony w chalupie, a burza nadal nie nadeszla, stwierdzilam, ze przytne astry z przodu. Zapomnialam je na wiosne przyciac i rozrosly sie w gigantyczna dzungle, tak gesta, ze ciezko jest rozdzielic pojedyncze rosliny.

Przed
 

Jak w poprzednich latach rosly takie pojedyncze badyle i nawet czytalam jak sprawic zeby zgestnialy, to mam... Same zgestnialy i to az za bardzo... Przy okazji zdusily mi tez wszystkie inne rosliny, ktore tam rosly. Poza chwastami oczywiscie, bo nie moze byc za dobrze. :D

Po - jeszcze trzeba tam oczywiscie troche uporzadkowac, poprzycinac i wypielic nagle odsloniete chwasty, ale juz wyglada to troche lepiej
 

Staralam sie przyciac je tak do polowy, zeby mialy szansy jeszcze moze w tym roku zakwitnac. Jesli nie zakwitna to tez przezyje, wazne, ze troche odslonilam te rabate, w tym pare biednych floksow. Szkoda, ze juz i tak przekwitly. Powinna tam tez rosnac kepa mniejszych floksow, ale astry zarosly je tak, ze zupelnie ich w tym roku nie odnotowalam i nie wiem czy przetrwaly te inwazje. ;) Mialam niebywale wyczucie czasu, bo ledwie udalo mi sie zaladowac na taczke wszystkie przyciete badyle oraz wywiezc je w lasek, zaczelo kropic. Na tym akcje ogrodowe musialam wiec zakonczyc. Za to upieklam jeszcze chlebek bananowy zeby miec czym poczestowac dziadka. ;)

Niedziela miala wygladac nieco inaczej, bo jak napisalam wyzej, Potworki mialy jechac na urodziny. Tymczasem z samego ranka dostalam sms'a od mamy solenizantow, ze odwoluje impreze. :O Miala ja urzadzic w ogrodzie i wyslac dzieciaki (pod opieka doroslych) do pobliskiego parku, ktory posiada splash pad (plac wodny). Napisala jednak, ze jest ryzyko deszczu, a ma za maly dom zeby zaprosic cala gromade do srodka, wiec musi odwolac. Zdziwilam sie, bo prognozy pisaly tylko o "niewielkim ryzyku przelotnego deszczu". Nie musze chyba dodawac, ze przez caly dzien nie spadla ani kropelka, a wrecz bylo czysciutkie niebo? ;) Malzonek smial sie pozniej, ze moze nie chodzilo o deszcz, tylko o nasze dzieci, choc watpie, bo oboje bardzo sie z tamtym rodzenstwem lubia. Mielismy wiec niespodziewanie spokojny dzien. Ojciec rano pracowal, ale Potworki oraz ja zaliczylismy dluzszy sen oraz pozne sniadanie.

Praktycznie co ranek budzi mnie taki widok ;)
 

Przyjechal dziadek, ale tym razem obiadu nie jadl bo mielismy pomidorowke, a ze na dworze bylo znow 30 stopni oraz wysoka wilgotnosc, wiec wolal ciasto, lody oraz zimne napoje. ;) Po odjezdzie mojego taty, pobieglam wyczyscic basen, zeby Potworki mogly do niego wskoczyc zanim slonce zajdzie za dom.

Nie musze chyba opisywac jak skonczylo sie takie odchylanie? :D
 

Przy okazji, poniewaz i tak musialam na nich zerkac, wzielam na dwor Oreo. Na szczescie, chyba z powodu upalu, krazyla prawie caly czas pod tarasem, wspinajac sie po wszystkim oraz zerkajac co wyczyniaja dzieciaki.

Koci patrol ;)
 

Dopiero kiedy probowalismy ja potem zlapac, uciekla za rog, do garazu i wlazla pod samochod! W koncu jakos dzieciakom udalo ja sie stamtad wykurzyc, a ja wzielam jej zabawke i zaczelam dzwonic dzwonkami na tarasie. Kiciul oczywiscie pobiegl za zabawka jak dziki i z rozpedu wpadl do domu. ;) Poszlam potem wlac do basenu srodek dezynfekujacy wode, a przy okazji przeprowadzilam kolejny oprysk w warzywniku. Cukini wlasciwie nie ma juz co ratowac, ale moze chociaz ogorki i reszta dadza rade. Poniewaz we wtorek ma padac, wiec chcialam zeby srodek mial szanse podzialac chociaz przez 24 godziny i wybic choc czesc robactwa. Zobaczymy. Potem, w srode, bede musiala powtorzyc oprysk, bo deszcz wszystko zmyje... To chyba moj najgorszy rok jesli chodzi o warzywnik. W zeszlym mialam kupe szkodnikow, ale jednoczesnie warzywa rosly swietnie. W tym roku niestety, moja praca i opieka pojda z grubsza na marne. :/

Nadszedl poniedzialek i czas bylo wyruszyc do roboty. Nie zebym sobie bardzo krzywdowala, bo tydzien mial byc i tak krotszy niz zwykle, a w poprzednim pracowalam tylko 3 dni. ;) Tego dnia przyszly w koncu zawiadomienia ze szkoly z nazwiskami nauczycieli. Bi wpadla w czarna rozpacz, bo zostala rozdzielona ponownie z najlepsza przyjaciolka. Nie beda ani w tej samej klasie, ani nawet zespole. Dobrze, ze chociaz sa w tej samej druzynie pilkarskiej, a dodatkowo obie sa zapisane na chor oraz orkiestre, wiec moze beda sie chociaz widywac na probach... Nik za to mial w nosie ktora bedzie mial nauczycielke i nawet nie zapytal czy ktorys z jego kolegow ma ta sama. Pewnie sie zainteresuje w przeddzien rozpoczecia roku szkolnego... :D Jednoczesnie dostalam w koncu liste przyborow szkolnych dla Bi, wiec mozemy ruszyc na zakupy. Szkoda, ze w tym tygodniu raczej nie damy rady, wiec jak zwykle bedziemy jezdzic na ostatnia chwile. ;) Po pracy wrocilam do chalupy i zostalam zaatakowana zeby wyczyscic basen, bo oba Potworki chcialy do niego wskoczyc. Przy okazji wzielam tez Oreo, ktora znow lazila glownie pod tarasem, ale pare razy zeszla tez az pod basen, a wystraszona (np. Maya, ktora przebiegala za pileczka niczym tabun koni), zwiala do garazu... Tuz przed pojsciem do wody, Potworki sie... pobily. Doslownie. Zaczelo sie od zartobliwego przepychania, az ktores nie wytrzymalo i przeszli do autentycznej szarpaniny. :O Oboje potem zarobili opierdziel, ale obrazeni na siebie stwierdzili, ze nie beda razem bawic sie w basenie. ;)

Pierwszy syn
 

Najpierw poszedl wiec Nik, bo musial wyjsc wczesniej ze wzgledu na trening, a pozniej Bi. 

Druga corka
 

O dziwo Mlodszy na trening pojechal bez marudzenia; moze dlatego, ze zostaly mu juz tylko 3 tygodnie druzyny plywackiej, bo zacznie sie pilka nozna. Po odjezdzie chlopakow i wyjsciu z wody Bi, udalo nam sie zlapac Oreo, po czym dosypalam chloru do grzybka, wlalam troche srodka oczyszczajacego wode i wlaczylam pompe zeby pochodzila do wieczora. Mam wrazenie, ze woda znow zrobila sie lekko metna, ale zmierzylam poziom chemii i wszystko wydaje sie byc w normie... Wykapalam sie, bo wiedzialam, ze jak chlopaki wroca to M. bedzie chcial wskoczyc pod prysznic, po czym przystapilam do zrobienia oszukanych malosolnych. ;) Dlaczego "oszukanych"? Ano dlatego, ze nie mialam korzenia chrzanu. Co lepsze, wiem ze wyjda. :D Skad wiem? Bo zrobilam juz jeszcze bardziej oszukana wersje.

Moze i zrobione lekko na skroty, ale powinny wyjsc smaczne. A w tle pare ogorkow z wlasnego ogrodu :)
 

Zapomnialam o tym napisac, ale przed ostatnim wyjazdem przypomnialam sobie, ze mam w lodowce pare zerwanych z ogrodka ogorkow, ktore zanim wrocimy na pewno zrobia sie juz kapciowate. Kilka gigantow wzielam na kemping zeby zjesc w ramach surowki, ale z maluchow postanowilam zrobic malosolne. Taaa... Poniewaz wczesniej tego nie planowalam, wiec nie zakupilam wczesniej chrzanu. Jest z nim tutaj lekki problem, bo nie we wszystkich sklepach mozna go dostac, a czesto go po prostu brakuje. Byl wieczor, ogolnie nie mialam ochoty jezdzic po sklepach, wiec polecialam tylko szybko do ogrodu po koper i zabralam za wyparzanie sloika. Stwierdzilam, ze zrobie bez chrzanu i jak nie wyjdzie, to trudno. Po chwili zaliczylam kolejna watpliwosc, bowiem przeszukalam lodowke i nie znalazlam... czosnku! :O A co jak co, ale czosnek to zawsze gdzies mi sie w niej paleta. No, nie tym razem... :/ Wlasciwie juz mialam zrezygnowac, bo bez chrzanu oraz czosnku zostal mi tylko koper i slona woda... :D Mialam jednak wyparzony sloj oraz oczyszczone ogorki, wiec poskrobalam sie po glowie i do gotujacej sie wody sypnelam troche... granulowanego czosnku. Stwierdzilam, ze zaryzykuje i najwyzej strace te pare ogorasow. Do sloika dalam wiec koper, upchnelam ogorki, zalalam woda z sola oraz czosnkiem i zostawilam sloik na blacie. Po przyjezdzie z kempingu sprawdzilam go troche podejrzliwie, ale ogorki lekko pozolkle, wygladaly jak autentyczne malosolne. Wyciagnelam jednego i... pycha! :D Naprawde, wiem ze chrzan dodaje ogorkom wiecej ostrosci, ale te smakowaly jak najprawdziwsze malosolne! Tym razem licze wiec na taki sam efekt, szczegolnie, ze kupilam prawdziwy czosnek. ;) Z chrzanu zrezygnowalam w pelni swiadomie, bo mozna go kupic tylko w formie ogromnego korzenia, ktorego wiem, ze nie zuzyje. Gdyby ogorki obrodzily mi jak rok temu, nie byloby sprawy, bo wiedzialabym ze caly chrzan pojdzie. Ale zrobilam tak naprawde dopiero drugi sloik malosolnych, na krzaczkach malo co rosnie kolejnego, a mamy juz polowe sierpnia. Mysle, ze moooze urosnie jeszcze ogorasow na jeden sloik i to bedzie prawdopodobnie wszystko na ten rok...

Nad ranem we wtorek, zgodnie z prognozami, przeszla taka ulewa, ze musialam przymknac okno zeby nie zawiewalo do srodka. Przez wiekszosc dnia potem padalo, nie mocno, ale taka upierdliwa, rowna mzawka. A kiedy przeszla, poniewaz bylo calkiem cieplo i bardzo wilgotno, w powietrzu utrzymywala sie paskudna wilgoc. Zazdroscilam Potworkom ze moga siedziec w chalupie i nie wychodzic. ;) Ale w sumie juz niedlugo... :D W pracy mielismy meeting, dlugi i nudny, z racji, ze nadal niewiele sie dzieje. Pacjentow planuja zaczac werbowac dopiero we wrzesniu, wiec moze byc, ze dopiero w pazdzierniku cos sie naprawde ruszy... Po robocie wrocilam do chalupy, gdzie z miejsca Potworki zaczely mnie meczyc zebym wyczyscila basen, bo oni chca sie kapac! :O Hola, hola! Mamy raptem 21 stopni i pada mzawka! Stwierdzilam, ze nie ma mowy i zeby nie wymyslali. Jak jeden dzien sie nie pochlapia, to korony im z glow nie pospadaja. Szczegolnie, ze bywaly dni z lepsza pogoda kiedy o basenie nawet sie nie zajakneli. A skoro zyskalam troche czasu, to usmazylam placuszki z cukini.

Tak naprawde to cukinia z odrobina czosnku oraz szczypiorku, a smak nieziemski!
 

Mialam bowiem jeszcze dwie cukinie zerwane przed wyjazdem. Cale szczescie, ze przetrwaly w lodowce. Dowiedzialam sie tez, ze choc Bi nie miala w tym roku szczescia jesli chodzi o przyjaciolke z klasy, za to Nik bedzie w klasie z najlepszym kumplem. ;) Mlodszy sie oczywiscie cieszy i fajnie, bo Starsza ze swoja psiapsiolka byly w tej samej klasie praktycznie co rok w podstawowce, a takze w zeszlym roku i tylko w V klasie je rozdzielono. Nik zas ze swoim kolega jest tak srednio co drugi rok. Niech wiec ma. ;)

W srode mialo juz byc ladnie, wiec rano... padalo. No przeciez. :D Dlatego wlasnie M. sie cieszy, ze na nadchodzacy kemping zapowiada sie w miare ladna pogoda, a ja go ponuro przestrzegam, zeby sie za wczesnie nie robil zbytniej nadziei... ;) Kiedy wychodzilam do pracy juz deszcz ustal, ale bylo mgliscie i wilgotno. Po drodzie zajechalam jeszcze do UPS'u odeslac kilka rzeczy. Troche sie tego uzbieralo, bo i spodenki, ktorych kolor nie spodobal sie Bi (ech...) i kombinezony dla kota sztuk dwie (bo nie wiedzialam ktory rozmiar bedzie dobry), ktorych w koncu nie uzylismy, bo po trzech dniach Oreo magicznie przestala probowac wylizywac naciecie. A na koniec jeszcze plastikowy kontenerek dla kota, bo klinika zaznaczyla na stronie i w kilku mailach, ze miekkich kontenerkow nie przyjmuja i roszcza sobie prawo do nieprzyjecia kota w miekkiej klatce, wiec zamowilam go specjalnie na sterylizacje. Oczywiscie (o czym chyba nie pisalam), kiedy odwozilam kiciula, bylam swiadkiem jak jakas para przywiozla dwa koty, oba w miekkich kontenerkach! Owszem, pracownica cos na nie pokazywala, oni costam tlumaczyli, ale ostatecznie koty... przyjeli! :/ A ja jak glupia specjalnie kupowalam kontenerek! No ale, znajac moje szczescie, mojego kota by nie przyjeli, a na sterylizacje czekalam miesiac! Co lepsze, kolega M., ktory ma kotka z tego samego miotu co Oreo, tez chce zarezerwowac sterylizacje w tym samym miejscu. Probuje zlapac miejsce od prawie dwoch miesiecy i ciagle nie maja miejsc! W kazdym razie, oddalam caly ten stosik, po czym zadowolona pojechalam juz spokojnie do roboty. Tam jak to ostatnio - w miare spokojnie, choc wiedzac, ze pare dni mnie nie bedzie, staralam sie popchnac do przodu jak najwiecej. W koncu tez udalo mi sie zamowic tabletki dla Mayi. Okazalo sie, ze lekarstwo, ktore pani doktor chciala jej podac, ma dwie odmiany i zapisala mi... zla. :O To znaczy nie do konca zla, bo roznica jest niewielka, ale maja zupelnie inne dawkowanie. A weterynarz napisala mi jedna odmiane, ale dawke zaznaczyla dla drugiej. Brawo. Po niezliczonych telefonach oraz kilku wiadomosciach, w koncu jednak sie wyjasnilo i moglam zamowic dla psiura lekarstwo.  Zeby nie bylo za szybko i latwo, trzeba je zamowic z apteki internetowej, ale owa apteka musi jeszcze potwierdzic recepte u kliniki. Ciekawe ile im to zajmie... :/ Po pracy zajelam sie pierwszymi przygotowaniami do wyjazdu. Wstawilam, wysuszylam i poskladalam jedno pranie, po czym wstawilam kolejne. Zalozylam wyprane poszwy na kempingowa posciel. Poza tym byly zwykle codzienne sprawy, jak wstawienie zmywarki, wyczyszczenie basenu, itd.

Do ktorego z entuzjazmem wskoczyla Bi, bo Nik pojechal juz na trening
 

Po ulewie dnia poprzedniego powtorzylam oprysk na warzywach, choc na ogorkach widze coraz wiecej szkodnikow, zamiast mniej. Jak sie wkurze, to w przyszlym roku nie bede sie bawic w zadne organiczne srodki, tylko kupie najmocniejsze swinstwo jakie znajde. Wtedy moze wystarczy, ze popryskam warzywa raz na miesiac, a nie co dwa dni i bez rezultatu... :/ To znaczy, przyznaje, ze ten organiczny srodek zdaje sie dzialac na te maluskie zuczki dziurawiace mi baklazany, natomiast kompletnie nie przynosi rezultatu jesli chodzi o mszyce i te robale, ktore niszcza mi ogorki... O cukiniach juz nie wspomne, ale tu to byl zupelnie inny rodzaj szkodnika, bo oprysk z zewnatrz nic nie da jak roslina zjadana jest od srodka...

Kiedy ja dzialalam w ogrodzie, Oreo relaksowala sie to na tarasie, to gdzies pod krzakami ;)
 

Tak czy owak, popoludnie minelo mi ekspresowo, a na wieczor zuzylam moja ostatnia ocalala cukinie (chlip) zeby usmazyc kolejna partie placuszkow. Poczatkowo mialam pokroic ja w plastry i usmazyc jak kotlety w panierce, ale stwierdzilam, ze nie bede kombinowac, skoro nie wiem czy rodzinie podejdzie. Placki przynajmniej wiem, ze wszyscy zjedza, wiekszosc nawet ze smakiem. Tylko Nik marudzi, ze sa takie sobie, ale jednak zjada. :D

W czwartek nastapil pierwszy dzien pakowania na kolejny wyjazd. Poniewaz musialam jeszcze zrobic zakupy, wiec pracowalam z domu. Rano zebralam sie dosc wczesnie, choc poczekac musialam na Bi, ktora chciala ze mna jechac. Nik jak zwykle zostal w domu. ;) Zrobilysmy zakupy, wrocilysmy, rozpakowalam wszystkie torby, po czym zaserwowalam dzieciakom nalesniki (ktore mialam juz gotowe) i popedzilam czyscic basen. Poniewaz wiedzialam, ze bede w domu, zaprosilam to rodzenstwo, do ktorego dzieciaki mialy isc ostatnio na urodziny. Cale wakacje widzieli sie tylko na pilce noznej i jakos nie udalo im sie spotkac tak do zabawy, bo kiedy my w lipcu siedzielismy na tylkach, oni wyjechali na prawie 3 tygodnie. Jak teraz oni sa w domu, my co chwila jezdzimy. Poniewaz jednak w przyszlym tygodniu beda juz tak naprawde tylko 2 w pelni wolne dni kiedy bedziemy w domu, stwierdzilam, ze zaprosze ich w tym tygodniu, bo w przyszlym niewiadomo jaka bedzie pogoda i tak naprawde moze cokolwiek wyskoczyc. Dzieciaki przyjechaly i zgodnie z moimi przewidywaniami, wiekszosc czasu spedzili w basenie, mimo ze bylo pochmurno i choc parno i duszno, to wcale nie tak cieplo, bo jakies 23 stopnie. Na poczatku sie rozdzielili, bo chlopaki wsiakli w Nintendo. Dziewczyny polecialy do wody, a po polgodzinie, kiedy kazalam chlopcom wylaczyc gry i isc sie pobawic, one juz wyszly.

Dziewczyny glownie staly w wodzie i gadaly ;)
 

Poczatkowo wiec "panowie" plywali sami, ale potem dziewczyny stwierdzily ze do nich dolacza.

Potem "samotne" chlopaki, ktore przynajmniej aktywnie z basenu korzystaly :D
 

Dosc szybko jednak wyszli, bo dzien nie za cieply, woda lodowata, wiec nasi goscie, nie oswojeni z takimi temperaturami, zaczeli szczekac zebami. :D Chlopaki, skoro byli juz w strojach, porzucali sie balonami.

A miedzy nimi, nieodlaczny pies, liczacy, ze moze ktos rzuci jednak pileczka, a nie balonem :D
 

Bi tez miala ochote, ale ze jej kolezanka stanowczo odmowila, wiec panny poszly do domu. Kawalerowie tez poprzestali na jednej rundzie, po czym wrocili do domu i nawet sie przebrali. Niestety wsiedli znow na gry, wiec ponownie, po pol godzinie, kazalam je wylaczyc. Cala czworka popedzila ponownie do basenu i wtedy... po rodzenstwo przyjechala ich babcia. :D

A szkoda, bo naprawde fajnie sie razem bawili...
 

Oczywiscie biedna kobieta uczekala sie dobre 20 minut, zanim mlodziez laskawie wylazla z wody i sie przebrala. Pozegnaniom nie bylo konca, a najsmieszniejsze, ze rozstali sie "az" na 1.5 godziny, bo pozniej wszyscy znow spotykali sie na pilce noznej! :D W czasie kiedy dzieciarnia ganiala od basenu do domu i spowrotem, ja tez chodzilam w te i nazad, ale do przyczepy. Spakowalam ciuchy, reczniki, jakies zabawki, to z jedzenia co bylo w oryginalnym opakowaniu i nie odpieczetowane oraz nie musialo byc w lodowce... Slowem, to, co moglam zaniesc do przyczepy i wiedzialam, ze ani sie nie zepsuje, ani zadne myszy czy mrowki sie do tego nie dobiora. I nawet udalo mi sie przeniesc wszystko co zaplanowalam. Pomagalo to, ze Potworki mialy kolegow, a przez to byli zbyt zajeci zeby zawracac mi gitare i w dodatku nic nie chcieli jesc. Dopiero kiedy rodzenstwo pojechalo, w koncu siedli do normalnego obiadu. Zeby nie bylo - proponowalam zarelko calej czworce, ale poprzestali na lodach oraz malych przekaskach. Po pilce szybko tylko dolalam chloru do basenu, zerwalam ogorki oraz pomidory ktore nie dotrwalyby do naszego powrotu i trzeba bylo sie wykapac, ogolic i ogolnie oporzadzic przed wyjazdem. ;)

Do poczytania!