Tak jak napisalam ostatnio, w piatek 24 maja zaczelismy nasza "majowke". Malzonek pojechal do pracy, ale juz o 9 wrocil. Ja i Potworki wstalismy troche pozniej, choc nastawilam sobie budzik na 7 rano, zeby jak najszybciej zaczac pakowac ostatnie rzeczy. Dzien zaczelam od telefonow do obu szkol, zeby zawiadomic ze Potworkow nie bedzie. Inaczej za kilka godzin mialabym i telefony z wiadomosciami i maile, ze ich nie ma, a tak to tylko nagrac sie na specjalna linie i mam spokoj. ;) Bi niestety opuscila test z matematyki, wiec bedzie musiala go nadrobic, ale Nik mial miec dzien z grami oraz zajeciami sportowymi, dla relaksu po tygodniu testow stanowych. Z grubsza mialam wszystko popakowane i zostaly tylko kosmetyki ktore potrzebowalismy jeszcze rano oraz jedzenie. Dzien wczesniej spakowalam to, czego nie trzeba bylo trzymac w lodowce i co bylo zamkniete fabrycznie. Niestety, mielismy juz przygody i z myszami i z mrowkami w przyczepie, wiec wolalam nie ryzykowac. ;) Pakowanie poszlo calkiem sprawnie, potem sprawdzic wszystko pierdylion razy i moglismy jechac. Malzonek optymistycznie celowal w godzine 11, ale wyjechalismy blizej 13. Jak na nas to i tak niezle. ;) Na ten kemping jedzie sie tylko 1.5 godziny, wiec o 15 bylismy na miejscu, zaparkowani i rozpakowani. Piatek byl najgoretszym dniem z calego weekendu i niezle sie upocilismy rozpakowujac caly majdan. A i tak, mimo ze kemping nie znajduje sie nad samym oceanem, jest do niego raptem 2 km, wiec bylo sporo chlodniej niz u nas. Reszta dnia minela na relaksie, jezdzie na rowerach i graniu w przerozne gry. Tym razem mielismy miejscowke przy ogromnej, pustej lace, co mialo swoje wady (ale o tym za chwile), ale zaleta bylo, ze mielismy mnostwo miejsca zeby grac w badmintona, siatkowke, rzucac latajacym talerzem, itd. I cala czworka mniej lub bardziej chetnie z tego korzystalismy. Niestety, dzieciaki nie daly starym odsapnac i choc graly razem, to nieczesto; zdecydowanie woleli zaciagnac do zabawy mame lub tate. ;) Zaraz obok tej laki byly dwa boiska do siatkowki plazowej, ale juz po jednym razie Potworki mialy stopy tak brudne, ze ledwie je domyli.
Na tym kempingu nie ma bezposrednich podlaczen do wody. To co w zbiorniku jest cenne i na wieksze mycie trzeba maszerowac do lazienek publicznych, wiec potem woleli grac na trawie.
Bylo tam tez boisko do kosza, ale niestety, ku rozczarowaniu Kokusia, przez caly weekend graly tam zgraje nastolatkow. Normalnie okupowali boisko od rana do nocy. Widac bylo, ze to ta sama grupa i tylko co jakis czas jedni schodzili, drudzy wchodzili, inni lub rodzice siadywali w cieniu pod drzewami... Normalnie nie wiem co to za obsesja, ale co komus udalo sie dorwac kosz po jednej stronie, to tamci grali na polowie boiska, ale jak tylko inni schodzili, zaraz zajmowali cale. Bylo to oczywiscie mocno niesprawiedliwe w stosunku do reszty kempingowiczow, ale nawet gdyby ktos poskarzyl, podejrzewam ze gromada powiedzialaby ze dopiero przyszli, a straznicy nie maja czasu zeby stac tam pol dnia i patrzec kto gra... :/ Wieczorem jak zwykle zasiedlismy przed ogniskiem, upieklismy s'mores'y i siedzielismy do pozna.
I wtedy niestety ukazala sie najwieksza wada tej miejscowki. Otoz na tej otwartej przestrzeni mlodziez urzadzala sobie co noc gre w podchody po ciemku. Liczyli do ilus tam, czesc sie chowala, a reszta szukala ich potem z latarkami. Ogolnie zabawa byla ciekawa i Potworki wyraznie im zazdroscily (ale nie mieli odwagi spytac czy moga dolaczyc), ale caly przebieg to istne wariactwo. Wrzaski, piski, przebieganie centralnie przez nasza miejscowke, itd. Jedna grupke musialam opierniczyc, bo przebiegli doslownie o metr od nas; szkoda ze jeszcze przez ognisko nie przeskoczyli! :/ No nie byl to spokojny relaks przy ognisku... I tak trzy wieczory pod rzad! :O Pierwszej nocy, obok do pozna szedl generator, a kawalek dalej, za krzakami, napierdzielala chyba do polnocy latynoska muzyka. Straznicy przejechali raz i najwyrazniej mieli w doopie. Tu juz sie wkurzylismy, bo generatory moga chodzic do 20, a ogolna cisza zaczyna sie o 22. Kilka lat temu bylismy w niemal tym samym miejscu, straznicy przejezdzali co i rusz i zaraz po 20 dostalismy pisemne ostrzezenie, ze mamy wylaczyc generator. A teraz inni halasowali i najwyrazniej wszystko bylo ok. Nastepnego dnia M. zaczepil auto straznikow, powiedzial im o halasach w sasiedztwie i cud! W kolejny wieczor byl juz spokoj. ;) No, poza hordami smarkaczy biegajacymi po nocy, ale na nich nawet ciezko bylo naskarzyc, bo widzac nadjezdzajacych woz ochrony, rozbiegali sie w ciemnosc (a tam, poza swiatelkami przy przyczepach, nie ma zadnych lamp :O) i tyle ich widzieli. ;)
Sobota zaczela sie pozno, bo wszyscy odsypialismy. O ile reszta wstala, zjadla sniadanie i byla z grubsza gotowa, ja nawet na kempingu probuje odhaczyc poranna toalete zblizona do domowej, wiec schodzi mi najdluzej. Tym razem jechalam na dodatek z okresem, wiec mialam dodatkowy poziom ogarniania. ;) Reszta zdazyla wiec zaliczyc spacer z psem i jazde na rowerach, zanim wylonilam sie z przyczepy.
Pogoda byla bardzo zdradliwa, bo jak wspomnialam wczesniej, bylo tam sporo chlodniej niz w domu. Na sloncu przyjemnie, ale w cieniu jak zawial wiatr, to czlowiek szybciutko zakladal bluze. Co wiec robila Agata? Siedziala w sloncu zeby sie zagrzac, nie pomyslala jednak (stara, a glupia) ze przeciez to koniec maja, wiec mozna sie spiec. Wrocilam do domu z prawym ramieniem oraz udem i czolem w kolorze raczka. Co ciekawe, wyszlo to dopiero w poniedzialek. W sobote niespodziewanie Kokusiowi trafila sie gratka. Na lace obok naszej miejscowki jakis starszy facet puszczal latawce. Akurat zaczelismy z Kokusiem gre w siatke, kiedy do pierwszego latawca gosciu probowal dodac kolejnego, ale trzymajac tamten, nie mogl wystarczajaco podrzucic drugiego, zeby zlapac wiatr. Latawce takie "konkretne", szerokie i dlugie na grubo ponad metr. Zaproponowalam Nikowi zeby podbiegl i spytal czy pomoc w potrzymaniu pierwszego latawca, kiedy facet mocuje sie z drugim. Ku mojemu zaskoczeniu syn sie zgodzil i w nagrode mial okazje puscic latawca z prawdziwego zdarzenia.
Trzymal go dosyc dlugo, ale w koncu wiatr ucichl na dluzsza chwile i ten spadl. ;) A facetowi i tak nie udalo sie puscic drugiego. Za ciezki byl. My kontynuowalismy relaks, ktory jednak troche popsuly nam dwie awarie. Po pierwsze, zepsula sie blokada od drzwi. Powinna ona utrzymywac je otwarte, a tymczasem lataly luzno i co chwila sie zamykaly. Po drugie, jeszcze zima M. zamowil nowego grilla, takiego fajnego, ktorego mozna podwiesic przy przyczepie (jest tam zamontowane specjalne trzymadlo). Wyprobowalismy go wczesniej w domu i dzialal bez zarzutu. A na kempingu, juz za pierwszym razem M. wkrecal taka mala buteleczke od gazu i zrobil to krzywo. Wkretlo od grilla okazalo sie tak delikatne, ze wypaczyl te rowki i w rezultacie juz zadna butla nie chciala sie wkrecic. Wszystkie puszczaly gaz, a ze grill mial koncowke wyrownujaca cisnienie, wiec swiszczalo i buchalo para jakby butla miala zaraz wybuchnac. W ten sposob, zamiast grillowac jak przystalo na kempingu, musielismy smazyc wszystko na patelni. ;) Moglismy oczywiscie pojechac do jakiegos sklepu i sprawdzic czy maja potrzebna czesc, ale mielismy tam byc tylko od piatku do poniedzialku i nie bardzo mielismy ochote psuc sobie wyjazdu szukajac podlaczen do grilla. :/ Nad ocean tez nie chcialo nam sie jechac, ale przy kempingu jest malutka plaza przy jeziorze. Potworki oczywiscie nalegaly zeby tam podjechac (rowerami), mimo ze zapewnialam iz nie mielismy narazie zbyt wielu upalnych dni, wiec woda nie miala kiedy sie zagrzac. W koncu jednak uleglam i zabralam towarzystwo. Okazalo sie, ze woda (jak dla nich) byla znosna, ale tylko Bi miala stroj, a za to odstraszaly ja tlumy ludzi. Nik pochodzil po wodzie, Starsza doslownie chwile poplywala i wrocilismy.
Obiecalam, ze zabiore ich nastepnego dnia, bo o dziwo Nik stwierdzil, ze tez chce sie wykapac. Potem to juz jak co wieczor, jakies gry i ognisko. Probowalismy tez z Kokusiem zagrac w podswietlony latajacy talerz, ale zabralismy sie za to za pozno. Talerz, owszem, widzielismy, ale siebie juz nie, wiec ciezko bylo celowac. :D
Niedziela zaczela sie niespodzianka, czyli pustym boiskiem do koszykowki. Szybko popedzilam tam z Potworkami, ale okazalo sie, ze bylo puste nie bez powodu. Podloze zrobione bylo z jasnego betonu, a kosze byly biale. Przy porannym sloncu swiatlo tak sie od tego odbijalo, ze nie dalo sie patrzec, a oczy lzawily. Na sile pogralismy kilkanascie minut, po czym wrocilismy pod przyczepe. ;)
Bi konczyla dziergac kolejna bluzeczke, bo oczywiscie na kemping wziela pol plecaka wloczek. :D Top sliczny, tylko zaproponowalam pannie zeby moze zrobila cos mniej kusego, zeby mozna to bylo ubrac tez w chlodniejszy dzien...
Nik wyciagnal drona, ktory po przygodach z zasiegiem w domu, lezal porzucony w kacie. Okazalo sie jednak, ze na takiej otwartej przestrzeni, zadzialal od razu bez zarzutu i tylko raz wymknal sie spod kontroli (na szczescie po chwili sam wyladowal), ale to dlatego, ze wyczerpala mu sie bateria. Mlodszy byl oczywiscie zachwycony, latal w kolko i pstrykal zdjecia. ;)
Niedzielna pogoda robila nam psikusy. Ranek byl piekny, z czystym niebem i sloncem. Okolo poludnia zerwal sie lodowaty wiatr, nadciagnely chmury i szybko sie cieplej ubieralismy, bo nie dalo sie wysiedziec na zewnatrz. A wczesnym popoludniem znow zaczelo sie przebijac slonce i powietrze zrobilo sie ciezkie i duszne. Po obiedzie szybko zabralam Potworki nad jezioro, poki jeszcze bylo jako tako. Mialam nosa, bo juz bedac tam, nad kemping zaczela nadciagac gesta mgla, ktora wisiala nad nami do konca dnia i w poniedzialek.
Bi sie oczywiscie zaparla i zanurkowala, ale Nik, mimo ze tym razem zalozyl kapielowki, oznajmil ze im glebiej tym woda chlodniejsza (Ameryke odkryl! :D) i w koncu pochodzil tylko po wodzie oraz namietnie wdrapywal sie na wielka skale lezaca przy brzegu.
Po powrocie znow pogralismy w to czy owo, az pod wieczor Kokusiowi przypomnialo sie, ze wzielismy tez rolki, a ze wiekszosc uliczek na kempingu jest rowno wyasfaltowana, wiec podloze bylo idealne na jazde. Mlodszy radzil sobie swietnie, bo przeciez na lyzwach jezdzi niczym zawodowiec, wiec technike ma opanowana. Jedyne co sprawialo mu problem, to hamowanie. W koncu uznal, ze najlepszym na to sposobem bedzie... zjezdzanie na trawe. :O Nie przewiduje tym rolkom dlugiego zycia.
Wieczor to oczywiscie ognisko, tym razem wrecz niezbedne, bo przez wiszaca nad nami mgle bylo okropnie wilgotno, a przez to oczywiscie wydawalo sie duzo chlodniej niz bylo w rzeczywistosci. Ja zas przypomnialam sobie, ze wzielam paczuszke tego proszku kolorujacego ogien. Tym razem udalo nam sie uzyskac calkiem fajny efekt.
Kolo nas oczywiscie co i rusz przebiegaly grupki dzieciakow, dla ktorych mgla stworzyla jeszcze lepsza zabawe, ale coz... Mielismy dwie noce zeby przywyknac. ;)
Nadszedl poniedzialek, czyli Memorial Day, a dla nas dzien powrotu do domu. Ranek zaczal sie srednio przyjemnie, bo kiedy wygramolilam sie ze spiwora, odkrylam na stopie... kleszcza. :O Takiego malutenkiego, mniejszego niz glowka od szpilki. Normalnie nawet bym na niego nie zwrocila uwagi, tylko ze na tej samej stopie, na palcu mam malutki strupek od obtarcia. Spojrzalam wiec zdziwiona, ze "znow gdzies sobie obtarlam stope?". Kiedy jednak pomacalam nowy "strupek" poczulam, ze jest ruchomy i wtedy juz podejrzewalam, ze to kleszcz. Poniewaz sama jestem slepawa, zawolalam reszte rodziny zeby spojrzala i Bi od razu oznajmila, ze to cholerny pajeczak. Mimo ze byl wbity, na szczescie tylko lekko, bo bez trudu wyciagnelam go po prostu paznokciami. No nic, obserwuje to miejsce, ale mysle ze byl jeszcze za plytko zeby przeniesc jakakolwiek chorobe. Za to az ciarki mnie przechodza na mysl ile takich malenkich kleszczykow mozna przeoczyc na sobie? Tego dnia mielismy wracac, ale doswiadczenie mowilo nam, ze nie ma co sie spieszyc. Nadal trwa rok szkolny, wiec kemping pustoszal w oczach, a sprzed roku i dwoch wiedzielismy, ze do stacji oddania sciekow tworzy sie kolejka na godzine stania. Spokojnie wiec zjedlismy sniadanie, a potem pakowalismy sie bez pospiechu. Nik wyciagnal ponownie drona, zagralismy jeszcze raz w w jakies gry...
Pogoda byla niestety identyczna jak popoludniu poprzedniego dnia - mgla i ledwie 18 stopni. Szkoda, bo inaczej czlowiek moze by jeszcze skorzystal z tych ostatnich godzin. Wreszcie bylismy jednak na tyle spakowani, ze pozostalo jechac, albo siedziec bez celu, popijajac ostatnia kawe. Postanowilam wiec podjechac z dzieciakami na rowerach glowna droga przez kemping, zeby sprawdzic jak daleko ciagnie sie kolejka. Przyznaje, ze mialam chwile zwatpienia, bo wydawalo mi sie, ze stacja oddania sciekow jest duzo blizej, tymczasem jechalismy i jechalismy i ciagle nie bylo jej widac. Ani kolejki kemperow. W koncu stwierdzilam, ze jak za nastepnym wzgorzem jej nie bedzie, to zawracam, bo bylam juz solidnie zziajana. Niespodziewanie jednak, za tym pagorkiem byla wlasnie ta stacja, a na niej pusciutko. ;) Czym predzej wrocilismy na kemping (tym razem jadac z gorki, juhuuu!) zareportowac M., ze mozemy sie zbierac. Oczywiscie zanim schowalismy ostatnie rzeczy, zrobilam sobie kawy na droge, wszyscy zrobili siusiu, malzonek wpakowal do przyczepy rowery, a na koniec zatrzymalismy sie przy kontenerze zeby wyrzucic smieci, to kiedy dojechalismy do stacji oddania sciekow, byly tam juz dwa kampery. Na widok jednego M. az zazgrzytal zebami, bo facet wyciagal sobie rurki, rureczki oraz wezyki i najwyrazniej szykowal sie do dlugiego i pedantycznego plukania wszystkiego. Na szczescie ten drugi po chwili skonczyl, wiec moglismy zajac jego miejsce. Ten pierwszy stal tam nadal kiedy odjezdzalismy i nie zapowiadalo sie zeby mial szybko skonczyc. :O Droga powrotna niestety zajela nam duzo wiecej czasu niz powinna, bo na autostradzie byl potworny korek. Bylibysmy w chalupie pewnie z godzine wczesniej, a tak dojechalismy o 15. To i tak nie tragicznie, a przynajmniej wstrzelilismy sie w okienko pogodowe. Moj tata dzwonil wczesniej i mowil, ze u nas od rana padalo. Kiedy dojechalismy bylo mokro, ale bez deszczu. Niebo jednak bylo zaniesione i panowala niemozliwa duchota, wiec nie marnowalismy czasu i zaczelismy rozpakowywanie. Najpierw przytaszczylam jedzenie, a potem kosmetyki, stwierdzajac, ze ciuchy moga w razie czego polezec do nastepnego dnia. Poniewaz jednak nadal nie padalo, nosilam dalej. Akurat bralam przedostatnia kupke, kiedy zaczelo kropic. W ten sposob, calkowitym fartem, rozpakowalam wszystko akurat przed burzami, ktore potem krazyly nad nami do konca dnia. Pozniej juz trzeba bylo zjesc jakas obiadokolacje, wszyscy po kolei bralismy prysznice i czas byl szykowac sie do spania przed normalna juz reszta tygodnia.
Aha. Moze zastanawiacie sie, co z Oreo? ;) Tym razem spytalam sasiadow czy jedna z ich corek nie zajelaby sie kiciulem. Na szczescie nie wyjezdzali, a ich starsza corka chetnie sie zgodzila. Wypuszczala kota rano, a wieczorem karmila i zamykala na noc. Zostawilismy jej uchylony garaz zeby mogla sie wslizgnac w razie czego, a na ganku miala miske z woda gdyby w dzien chcialo jej sie pic. Kiedy wrocilismy Oreo ganiala po podworku. Na nasz widok przyszla, mruczala, ale juz po chwili wyrwala sie i pobiegla w krzaki. Chwile pozniej zeszlam do szopki schowac rowery, a kot krecil sie obok. Zaczelam ja glaskac i niby nadstawiala grzbiet, ale jednoczesnie zaczela... warczec. Chyba jednak byla troche obrazona za to "porzucenie". :D
Wtorek zaczal sie brutalna pobudka o nieboskiej godzinie. ;) Jak zwykle, najpierw wyjsc z Bi, ktorej autobus przyjechal juz o 7:17, kiedy akurat szla chodnikiem. Zamiast podbiec, panna zwolnila, poczekala az przejedzie, po czym przeszla przez ulice zeby poczekac na niego przy wyjezdzie. ;) Zreszta nie ona jedna, bo chlopiec z drugiej strony osiedla akurat tez dobiegl, a kolezanka dojechala autem. Gimnazjalisci odjechali, a ja wrocilam do Kokusia, ktory akurat jadl sniadanie i po chwili wychodzilam razem z synem. Na przystanku byla sasiadka, wiec sie wymienilysmy - ona oddala mi klucz do domu, a ja wreczylam jej koperte z kasa dla corki. Mam nadzieje, ze kiedy przyjdzie pora na nastepny kemping, tez beda w domu i podobnie ktoras z ich dziewczyn zaopiekuje sie kociakiem. ;) Pozniej wrocilam do chalupy i zaczelam ogarniac pokempingowy chaos. Glownie wstawialam pralke, ale musialam tez wyplukac plastikowy dywan, ktory zawsze rozkladamy przed przyczepa. Niby na wyjezdzie nie padalo, ale przez ta mgle w ostatnie dwa dni, bylo wilgotno, a laka na ktorej stalismy usiana byla mrowiskami, takimi malymi kopczykami. Dywan trzymal wilgoc, wiec kopczyki zmienily sie w placki blota, ktore ubrudzily go od spodu, ale byly zbyt mokre zeby je zamiesc. Malzonek zwinal go wiec i wrzucil na pake i dopiero we wtorek wyplukalam go wezem ogrodowym. Na szczescie bylo tak goraco, ze wysechl w pol godziny; potem musialam go tylko poprzewracac na jedna i druga strone, zeby wysuszyc od spodu. Dzien zlecial na takim spokojnym ogarnianiu i szybko przyszla godzina 15, a z nia wrocila Bi. Na chlopakow musialysmy troche poczekac, bo pojechali jeszcze po chinszczyzne na obiad. Bylo bardzo cieplo, ale w powietrzu az zolto od pylkow. Normalnie nie mam alergii, lecz kiedy jest tego az tyle, szczypaly mnie oczy i krecilo w nosie. Poniewaz byl to pierwszy dzien po powrocie, wiec nie bardzo chcialo sie nigdzie ruszac, ale niestety kalendarz bezlitosnie wskazywal, ze byl to dzien, kiedy szkola Kokusia urzadzila piknik rodzinny. Nie wiem co im przyszlo do glowy, zeby zorganizowac go akurat dzien po dlugim weekendzie... Wiem, ze nie wszyscy wyjezdzali, ale nawet bez wyjazdu, po dluzszej przerwie czlowiek jest troche zrezorientowany i zdezorganizowany. Przeszlo mi przez mysl zeby nic Nikowi nie mowic, ale wiedzialam ze jak sobie potem przypomni, to bedzie placz. Lojalnie wiec wspomnialam, a syn oczywiscie wykrzyknal, ze chce jechac, bo wszyscy jego koledzy tam beda. Ups... Bi wahala sie czy jechac, wiec powiedzialam zeby sprawdzila czy bedzie tam ktoras z jej kolezanek, ktore maja rodzenstwo w tej samej szkole co Nik. Okazalo sie, ze jedna miala trening, wiec jej nie bylo, ale druga jechala. Panna zabrala sie wiec z nami. Piknik wygladal dokladnie jak rok temu, czyli byla glosna muzyka oraz biegajace wszedzie, wrzeszczace dzieciaki. ;) Znalezienie miejsca parkingowego to byl niezly wyczyn, ale w koncu sie znalazlo, choc trzeba bylo kawalek przejsc. Nik juz z daleka wypatrzyl kumpli, wiec go wysadzilam, a sama krazylam autem.
Po zaparkowaniu, poszlysmy z Bi powoli, rozgladajac sie i za Kokusiem i za jej kolezanka. Okazalo sie, ze ta dojechala dopiero 20 minut pozniej, wiec posiedzialysmy na laweczce, a panna dziergala na szydelku dla zabicia czasu.
Ja z daleka podpatrywalam Nika grajacego akurat w siatkowke. :) Co chwila wpadalo sie na kogos znajomego - a to sasiedzi, a to ktos z pilki, basenu, rodzice blizszych kolegow Potworkow, itd. Kiedy dotarla kolezanka Starszej, dziewczyny ruszyly na przechadzke, a ja utknelam z rodzicami jej kumpelki.
To sympatyczni ludzie, ale tata to straszna gadula, trzeba bylo przekrzykiwac muzyke, pylki atakowaly na calego i po chwili gardlo mialam zdarte i niemozliwie drapiace. Dojechalismy tam o 17:30, ale powiedzialam Potworkom, ze o 19 sie zbieramy. Pechowo, tuz przed ta godzina Bi poprosila o loda (jej kolezanka pojechala chwile wczesniej), a kolejka byla niemozliwa. Ale coz, odstalysmy swoje, panna dostala zimny przysmak (Nik ponoc kupil sobie wczesniej), zgarnelysmy po drodze do auta Kokusia i o 19:30 bylismy w domu. Potem to juz szykowac sie na kolejny dzien i do spania.
Sroda to ponownie normalna pobudka. Autobus Bi pobil swoj ostatni rekord i przyjechal o 7:15. Akurat wylonilysmy sie ze Starsza zza domu. Panna podeszla szybkim krokiem na druga strone osiedla, a ja napisalam do taty jej kolezanki. Odpisal pozniej, ze bylo juz za pozno i musial zawiezc corke do szkoly. ;) Po odjezdzie Starszej wrocilam jak zwykle do Nika i po sniadaniu ruszylismy na przystanek z nim. On odjechal, a ja zabralam sie za zwyczajowe ogarnianie. Przetarlam wszystkie powierzchnie w kuchni, bo przerazila mnie ilosc pylkow. Kuchenke mam normalnie czarna, ale teraz byla praktycznie zolta. Kontynuowalam tez pokempingowe prania. Czwarty ladunek i w koncu wszystkie ciuchy wyprane, choc oczywiscie caly czas zbieraja sie na biezaco. :D Postanowilam tez w koncu zabrac sie za tarasowe poduchy. Niby pilnujemy zeby chowac je na noc i przed deszczem, na zime trzymamy w piwnicy (a ta mamy ogrzewana), a i tak pokryly sie jakimis zaciekami i plamami przypominajacymi plesn. Przeczytalam ze najlepiej odprac to roztworem plynu do naczyn oraz octu, przygotowalam wiec odpowiednia mieszanke, wzielam szczotke i przystapilam do dziela. Taaa... Uszorowalam sie, a plamy moooze delikatnie zbladly, ale na pewno nie znikly. Dwie poduchy wyszorowalam i splukalam, jedna poszorowalam, zostawilam na pol godziny i dopiero splukalam. Nie jestem pewna czy ta poducha byla najczystsza jeszcze przed szorowaniem, ale wydawala sie wygladac najlepiej. Nastepnym razem zrobie fote "przed" i "po", bo sama nie wiem czy sa jakies efekty. ;) No i przy kolejnych musze wyprobowac jeszcze jeden sposob, mianowicie najpierw spsikac plamy samym octem i zostawic do odmoknienia, a dopiero potem wyszorowac. Wyciagnelam na spacer Maye i jak zwykle psiur stawal i zapieral sie, ze nie idzie. :D
Na obiad zaplanowalam proste leniwe pierogi i cale szczescie, bo niestety czulam, ze cos mnie rozklada... Poprzedniego wieczora drapalo mnie w gardle, ale myslalam ze to przez te pylki i nadmierne gadanie. W srode jednak od rana nie tylko gardlo mialam wyschniete i drapiace, ale po poludniu puscilo mi sie z nosa i doszlo takie ogolnie gorsze samopoczucie. Dobrze, ze to byl zwyczajny dzien i nie mialam zadnych nadprogramowych wyjsc. Bi wrocila ze szkoly, a potem M. dojechal z Kokusiem. Dzieciaki krecily sie, Bi odrabiala lekcje, zas malzonek zabral sie za kolejne naprawy w przyczepie. Ma ona niby dopiero 8 lat, ale juz zaczyna sie "sypac". Najpierw ten przeciek, ktory wydaje sie, ze zostal naprawiony. Teraz drzwi oraz grill. Drzwi malzonek naprawil zaraz po powrocie, ale w srode wyprobowal czy nowe podlaczenie grilla dziala. Wydaje sie, ze tak, a co wazniejsze, jest ono na zacisk, wiec nic nie trzeba wkrecac. ;) Jak juz to mial odhaczone, M. zabral sie za cos, co (wstyd sie przyznac) bylo popsute jeszcze przez poprzednich wlascicieli. Cztery lata zajelo, zeby nabralo mocy urzedowej. :D Mianowicie w przyczepie jest "jadalnia" ze stolem, ktory trzeba skladac na podroz. Zlozenie niby prosta sprawa, bo nogi wyginaja sie pod odpowiednim katem, a sa (a raczej byly) przyspawane do poziomych rurek, na ktorych cala konstrukcja stoi. Jeden spaw niestety puscil i przy skladaniu oraz rozkladaniu, noga sie rozjezdzala w przeciwna strone. Przez te lata M. po prostu wciskal ja spowrotem, przeklinajac pod nosem. Teraz, w koncu, nadeszla wielkopomna chwila, kiedy przykrecil ruchoma czesc sruba i trzyma sie jak zloto. ;) Po naprawie malzonek mial chwile na drzemke, po czym zabieral Potworki na trening, a ja zostalam ze zwierzyncem.
Po powrocie kolacja i szykowanie sie do spania. Malzonek oczywiscie polozyl sie sam, bez namawiania. Potworki zas, tradycyjnie, pozasypialy przy zapalonym swietle. Kokusia udalo mi sie przydybac, Bi zbudzila sie kiedy zamykalam jej okno. ;)
Pobudka w czwartek byla niestety w bonusie z deszczem. W dodatku termometr pokazywal tylko 14 stopni. Najpierw wyjsc z Bi, ktora zalozyla spodenki oraz bluzke na ramiaczkach i zdziwila sie kiedy powiedzialam zeby lepiej dodala do tego zestawu bluze. ;) Autobus podjechal idealnie w momencie kiedy doszla na przystanek, wiec chociaz nie musiala tam sterczec i marznac. Potem wyszlam z Kokusiem, ktory juz musial troche postac i z ktorym "walczylam" zeby trzymal parasol nad glowa, zamiast wymachiwac nim na wszystkie strony. Oni odjechali, a ja wrocilam do domu, rozladowalam zmywarke, zaladowalam ja ponownie brudami ze zlewu, zamarynowalam mieso na obiad, po czym zaczelam snuc sie bez celu.
Jak to ze mna bywa, nie moglam sobie znalezc miejsca, bowiem mialam tego dnia rozmowe o prace. A nawet dwie, choc ta druga to bardziej komedia, ale o tym za moment. ;) W kazdym razie, ta pierwsza rozmowa byla bardziej tradycyjna. Robota w firmie konsultanckiej, czyli ciekawie, ale z gory zaznaczaja, ze 50% z tego to podroze. Normalnie jak przedstawiciel handlowy. :O W kazdym razie, rozmowa byla taka bardziej "przesiewowa", wiec pitu-pitu i bardzo ogolne pytania. Przeszlam ja bez problemu, bo trudno byloby nie przejsc. Niestety, bede musiala odbyc je jeszcze z trzema (!) osobami, ktore bylyby juz z mojego potencjalnego departamentu. Obawiam sie, ze skonczy sie jak przy tej rozmowie ze "Szwajcaria", gdzie szybko okazalo sie, ze to za wysokie progi na moje nogi, bo to rowniez ogromna, miedzynarodowa firma... Poza tym M. nie jest pewien (ja w sumie tez nie) czy ma ochote polowe czasu byc samotnym ojcem i slomianym wdowcem. Dzieciaki sa juz duze, ale takie ciagniecie wozka samopas jest bardzo obciazajace... No ale zobaczymy. Druga rozmowa... Dzien wczesniej trafilam na ogloszenie, ale praca miala byc hybrydowa, z biurem w Kaliforni. Od razu zaznaczone bylo, ze preferuja osoby z okolic San Francisco. Dla niewtajemniczonych, ja mieszkam po drugiej stronie kontynentu. ;) Zlozylam podanie, bo co mi szkodzi, szczegolnie ze zaznaczona placa byla bardzo szczodra. Ku mojemu zaskoczeniu, rano dostalam od nich maila, tyle ze byl on od "wirtualnego" rekrutera. :D Co to znaczy? To oznacza, ze zadzwonili do mnie, ale rozmawialam z automatyczna sekretarka. Ona zadawala pytania, a potem pewnie nagrywane byly moje odpowiedzi. W sumie chyba najbardziej bezstresowa rozmowa o prace, jaka zaliczylam. ;) Podejrzewam, ze juz sie nie odezwa, bo na pytanie, czy odpowiada mi model hybrydowy i moge przyjezdzac do biura, odpowiedzialam, ze to zalezy jak czesto, bo mieszkam na wschodnim wybrzezu. :D Niestety, moje przeziebienie sie rozkrecalo. Gardlo drapalo, z nosa lecialo, glowa bolala i ogolnie czulam sie przemielona i wypluta. I w takim stanie musialam odbyc rozmowe o prace... :O Zanim zaliczylam obie rozmowy, bylo juz popoludnie. Poskladalam pranie, na chwile usiadlam nad ogloszeniami o prace i za moment musialam brac sie za obiad, zeby byl gotowy na przyjazd Bi. Panna dojechala, zasiadla do obiadu, zdazyla zjesc i dojechaly chlopaki. Tym razem malzonek glownie drzemal na kanapie, a i ja nie czulam sie na silach zeby robic cokolwiek konstruktywnego. W koncu nadeszla pora zbierania sie na basen i oba Potworki zaprotestowaly. Tym razem jednak nie odpuscilam. Po pierwsze, nie byli na treningu w poniedzialek (byl odwolany z okazji swieta), po drugie zakladalam mozliwosc, ze ktores sie ode mnie zarazi i nie pojada w nastepny. Malzonek rowniez nie wygladal na zachwyconego, ale powiedzialam, ze chora - nie chora, ale jesli on nie chce, to sama ich zabiore. Na takie ultimatum, zebral sie i pojechal. ;) Ja w tym czasie wzielam prysznic zeby zwolnic kolejke reszcie, nakarmilam zwierzyniec, przygotowalam Kokusiowi sniadaniowke i udalo mi sie nawet usiasc z szybka kawa. Po ich powrocie nastapila pora na kolacje, kolejne prysznice i dzien dobiegl konca.
W piatek rano slupek rteci pokazal 8 stopni, a kiedy sie zbudzilam, uslyszalam pykanie kaloryferow, czyli wlaczyl sie piec. W ostatni dzien maja! :O Wstalam i dolaczylam na dole do corki, ktora jadla juz sniadanie. Wyszlysmy, z daleka patrzymy, a przystanek pusty. Hmmmm... Ciekawe czy nikt jeszcze nie dotarl, czy autobus juz pojechal? :D Na szczescie akurat doszlysmy do chodnika, kiedy przejechal. O 7:15, jak w srode. Im blizej konca roku szkolnego, tym przyjezdza wczesniej. :D Za moment na przystanek dotarla pozostala dwojka dzieciakow, autobus ich zgarnal wyjezdzajac z osiedla i pojechali. Ja wrocilam do Kokusia, zjadlam w koncu sniadanie i pyknelam tabletke na przeziebienie. Niestety, czulam sie jeszcze gorzej niz dnia poprzedniego. Glowa rypala i nic na nia nie pomagalo, oczy szczypaly, a z nosa cieklo jak z kranu. Dobrze, ze chociaz gardlo odpuscilo, ale za to doszedl mokry kaszel. :( Tabletki niestety srednio dzialaly i marzylam tylko zeby sie polozyc na kanapie i nic nie musiec. Niestety, nie mialam tak dobrze, bo byl piatek, wiec pora na cotygodniowe zakupy. Zmusilam sie zeby pojechac, jakos to ogarnelam, rozpakowalam torby, po czym klaplam na kanape. Dobrze, ze tradycyjnie w piatek chlopaki jechali po pizze, wiec chociaz o obiad nie musialam sie martwic. Troche pozniej zmusilam sie zeby wyczyscic pozostale poduszki z tarasu, bo choc efekty ledwie dostrzegalne, to jednak poczucie obowiazku kaze mi skonczyc co zaczelam. Pierwsza poduszke postanowilam (za rada jakiegos madrali z internetu), najpierw spryskac czystym octem i wysuszyc. Ponoc mial to byc niezawodny sposob na plamy z wilgoci. Taaa... Oczywiscie roznica byla zerowa. Wszystkie trzy wyszorowalam wiec sposobem sprzed dwoch dni, bo tam chociaz mozna dostrzec poprawe. Do domu wrocila Bi i czekalysmy na chlopakow. I pizze, choc moj apetyt byl mocno stlumiony. Dojechali, zjedlismy i Starsza chciala jechac do biblioteki. Zapisala sie na taki program, gdzie raz w miesiacu bibliotekarki wybieraja dla niej ksiazke (zgodnie z zaznaczonymi preferencjami) oraz jakies upominki. Ksiazke musi oddac po przeczytaniu, ale upominki zostaja. Wlasnie tego dnia byla do odebrania majowa paczuszka. Czulam sie fatalnie, ale stwierdzilam, ze na te 5 minut autem dam rade. Pojechalysmy i... spoznilysmy sie 4 (!) minuty, bo nie pamietalam, ze w piatki zamykaja biblioteke o 17! No trudno, wrocilysmy do domu i reszte wieczoru juz wszyscy przesnulismy sie nieco bez celu. Poza M., ktory (tam ta ram tam) skosil trawe! ;) Osobiscie, poza podlaniem warzywnika nie zrobilam nic konstruktywnego, ale serio fatalnie sie czulam. Nie wiem gdzie moglam sie tak zalatwic. :/
I tak minal sobie kolejny tydzien i skonczyl sie maj. Mam wrazenie, ze ten miesiac ledwie sie zaczal, a juz przelecial. Pewnie dlatego, ze uplynal pod znakiem odliczania do wyjazdu...
Dla Potworkow zostal juz tylko tydzien szkoly, uwierzycie?! A konkretnie to 5 i pol dnia, bo ostatni dzien to poniedzialek, 10-ego i maja wtedy skrocone lekcje.