Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 31 maja 2024

Po majowce i po maju!

Tak jak napisalam ostatnio, w piatek 24 maja zaczelismy nasza "majowke". Malzonek pojechal do pracy, ale juz o 9 wrocil. Ja i Potworki wstalismy troche pozniej, choc nastawilam sobie budzik na 7 rano, zeby jak najszybciej zaczac pakowac ostatnie rzeczy. Dzien zaczelam od telefonow do obu szkol, zeby zawiadomic ze Potworkow nie bedzie. Inaczej za kilka godzin mialabym i telefony z wiadomosciami i maile, ze ich nie ma, a tak to tylko nagrac sie na specjalna linie i mam spokoj. ;) Bi niestety opuscila test z matematyki, wiec bedzie musiala go nadrobic, ale Nik mial miec dzien z grami oraz zajeciami sportowymi, dla relaksu po tygodniu testow stanowych. Z grubsza mialam wszystko popakowane i zostaly tylko kosmetyki ktore potrzebowalismy jeszcze rano oraz jedzenie. Dzien wczesniej spakowalam to, czego nie trzeba bylo trzymac w lodowce i co bylo zamkniete fabrycznie. Niestety, mielismy juz przygody i z myszami i z mrowkami w przyczepie, wiec wolalam nie ryzykowac. ;) Pakowanie poszlo calkiem sprawnie, potem sprawdzic wszystko pierdylion razy i moglismy jechac. Malzonek optymistycznie celowal w godzine 11, ale wyjechalismy blizej 13. Jak na nas to i tak niezle. ;) Na ten kemping jedzie sie tylko 1.5 godziny, wiec o 15 bylismy na miejscu, zaparkowani i rozpakowani. Piatek byl najgoretszym dniem z calego weekendu i niezle sie upocilismy rozpakowujac caly majdan. A i tak, mimo ze kemping nie znajduje sie nad samym oceanem, jest do niego raptem 2 km, wiec bylo sporo chlodniej niz u nas. Reszta dnia minela na relaksie, jezdzie na rowerach i graniu w przerozne gry. Tym razem mielismy miejscowke przy ogromnej, pustej lace, co mialo swoje wady (ale o tym za chwile), ale zaleta bylo, ze mielismy mnostwo miejsca zeby grac w badmintona, siatkowke, rzucac latajacym talerzem, itd. I cala czworka mniej lub bardziej chetnie z tego korzystalismy. Niestety, dzieciaki nie daly starym odsapnac i choc graly razem, to nieczesto; zdecydowanie woleli zaciagnac do zabawy mame lub tate. ;) Zaraz obok tej laki byly dwa boiska do siatkowki plazowej, ale juz po jednym razie Potworki mialy stopy tak brudne, ze ledwie je domyli.

Pierwszy i ostatni raz ;)
 

Na tym kempingu nie ma bezposrednich podlaczen do wody. To co w zbiorniku jest cenne i na wieksze mycie trzeba maszerowac do lazienek publicznych, wiec potem woleli grac na trawie.

Taaaka przestrzen do gry...
 

Bylo tam tez boisko do kosza, ale niestety, ku rozczarowaniu Kokusia, przez caly weekend graly tam zgraje nastolatkow. Normalnie okupowali boisko od rana do nocy. Widac bylo, ze to ta sama grupa i tylko co jakis czas jedni schodzili, drudzy wchodzili, inni lub rodzice siadywali w cieniu pod drzewami... Normalnie nie wiem co to za obsesja, ale co komus udalo sie dorwac kosz po jednej stronie, to tamci grali na polowie boiska, ale jak tylko inni schodzili, zaraz zajmowali cale. Bylo to oczywiscie mocno niesprawiedliwe w stosunku do reszty kempingowiczow, ale nawet gdyby ktos poskarzyl, podejrzewam ze gromada powiedzialaby ze dopiero przyszli, a straznicy nie maja czasu zeby stac tam pol dnia i patrzec kto gra... :/ Wieczorem jak zwykle zasiedlismy przed ogniskiem, upieklismy s'mores'y i siedzielismy do pozna.

Kempingowe wieczory
 

I wtedy niestety ukazala sie najwieksza wada tej miejscowki. Otoz na tej otwartej przestrzeni mlodziez urzadzala sobie co noc gre w podchody po ciemku. Liczyli do ilus tam, czesc sie chowala, a reszta szukala ich potem z latarkami. Ogolnie zabawa byla ciekawa i Potworki wyraznie im zazdroscily (ale nie mieli odwagi spytac czy moga dolaczyc), ale caly przebieg to istne wariactwo. Wrzaski, piski, przebieganie centralnie przez nasza miejscowke, itd. Jedna grupke musialam opierniczyc, bo przebiegli doslownie o metr od nas; szkoda ze jeszcze przez ognisko nie przeskoczyli! :/ No nie byl to spokojny relaks przy ognisku... I tak trzy wieczory pod rzad! :O Pierwszej nocy, obok do pozna szedl generator, a kawalek dalej, za krzakami, napierdzielala chyba do polnocy latynoska muzyka. Straznicy przejechali raz i najwyrazniej mieli w doopie. Tu juz sie wkurzylismy, bo generatory moga chodzic do 20, a ogolna cisza zaczyna sie o 22. Kilka lat temu bylismy w niemal tym samym miejscu, straznicy przejezdzali co i rusz i zaraz po 20 dostalismy pisemne ostrzezenie, ze mamy wylaczyc generator. A teraz inni halasowali i najwyrazniej wszystko bylo ok. Nastepnego dnia M. zaczepil auto straznikow, powiedzial im o halasach w sasiedztwie i cud! W kolejny wieczor byl juz spokoj. ;) No, poza hordami smarkaczy biegajacymi po nocy, ale na nich nawet ciezko bylo naskarzyc, bo widzac nadjezdzajacych woz ochrony, rozbiegali sie w ciemnosc (a tam, poza swiatelkami przy przyczepach, nie ma zadnych lamp :O) i tyle ich widzieli. ;)

Byly tez wieczorne przejazdzki rowerowe. Kupilam Potworkom takie swiatelka na kola, ktore maja czujnik ruchu i wlaczaja sie kiedy rower jedzie. Bi swojego nawet nie przypiela (ale odmowila oddania bratu), a Nik swoje odpinal i przepinal, az drugiego dnia... zgubil :O

Sobota zaczela sie pozno, bo wszyscy odsypialismy. O ile reszta wstala, zjadla sniadanie i byla z grubsza gotowa, ja nawet na kempingu probuje odhaczyc poranna toalete zblizona do domowej, wiec schodzi mi najdluzej. Tym razem jechalam na dodatek z okresem, wiec mialam dodatkowy poziom ogarniania. ;) Reszta zdazyla wiec zaliczyc spacer z psem i jazde na rowerach, zanim wylonilam sie z przyczepy.

A po spacerze... kwintesencja kempingu, czyli leniuchowanie na calego
 

Pogoda byla bardzo zdradliwa, bo jak wspomnialam wczesniej, bylo tam sporo chlodniej niz w domu. Na sloncu przyjemnie, ale w cieniu jak zawial wiatr, to czlowiek szybciutko zakladal bluze. Co wiec robila Agata? Siedziala w sloncu zeby sie zagrzac, nie pomyslala jednak (stara, a glupia) ze przeciez to koniec maja, wiec mozna sie spiec. Wrocilam do domu z prawym ramieniem oraz udem i czolem w kolorze raczka. Co ciekawe, wyszlo to dopiero w poniedzialek. W sobote niespodziewanie Kokusiowi trafila sie gratka. Na lace obok naszej miejscowki jakis starszy facet puszczal latawce. Akurat zaczelismy z Kokusiem gre w siatke, kiedy do pierwszego latawca gosciu probowal dodac kolejnego, ale trzymajac tamten, nie mogl wystarczajaco podrzucic drugiego, zeby zlapac wiatr. Latawce takie "konkretne", szerokie i dlugie na grubo ponad metr. Zaproponowalam Nikowi zeby podbiegl i spytal czy pomoc w potrzymaniu pierwszego latawca, kiedy facet mocuje sie z drugim. Ku mojemu zaskoczeniu syn sie zgodzil i w nagrode mial okazje puscic latawca z prawdziwego zdarzenia.

Na dole po lewej Nik, na gorze roze po prawej latawiec
 

Trzymal go dosyc dlugo, ale w koncu wiatr ucichl na dluzsza chwile i ten spadl. ;) A facetowi i tak nie udalo sie puscic drugiego. Za ciezki byl. My kontynuowalismy relaks, ktory jednak troche popsuly nam dwie awarie. Po pierwsze, zepsula sie blokada od drzwi. Powinna ona utrzymywac je otwarte, a tymczasem lataly luzno i co chwila sie zamykaly. Po drugie, jeszcze zima M. zamowil nowego grilla, takiego fajnego, ktorego mozna podwiesic przy przyczepie (jest tam zamontowane specjalne trzymadlo). Wyprobowalismy go wczesniej w domu i dzialal bez zarzutu. A na kempingu, juz za pierwszym razem M. wkrecal taka mala buteleczke od gazu i zrobil to krzywo. Wkretlo od grilla okazalo sie tak delikatne, ze wypaczyl te rowki i w rezultacie juz zadna butla nie chciala sie wkrecic. Wszystkie puszczaly gaz, a ze grill mial koncowke wyrownujaca cisnienie, wiec swiszczalo i buchalo para jakby butla miala zaraz wybuchnac. W ten sposob, zamiast grillowac jak przystalo na kempingu, musielismy smazyc wszystko na patelni. ;) Moglismy oczywiscie pojechac do jakiegos sklepu i sprawdzic czy maja potrzebna czesc, ale mielismy tam byc tylko od piatku do poniedzialku i nie bardzo mielismy ochote psuc sobie wyjazdu szukajac podlaczen do grilla. :/ Nad ocean tez nie chcialo nam sie jechac, ale przy kempingu jest malutka plaza przy jeziorze. Potworki oczywiscie nalegaly zeby tam podjechac (rowerami), mimo ze zapewnialam iz nie mielismy narazie zbyt wielu upalnych dni, wiec woda nie miala kiedy sie zagrzac. W koncu jednak uleglam i zabralam towarzystwo. Okazalo sie, ze woda (jak dla nich) byla znosna, ale tylko Bi miala stroj, a za to odstraszaly ja tlumy ludzi. Nik pochodzil po wodzie, Starsza doslownie chwile poplywala i wrocilismy.

O tej porze niestety plaza znajdowala sie juz w cieniu, wiec swiatlo do zdjec bylo slabe
 

Obiecalam, ze zabiore ich nastepnego dnia, bo o dziwo Nik stwierdzil, ze tez chce sie wykapac. Potem to juz jak co wieczor, jakies gry i ognisko. Probowalismy tez z Kokusiem zagrac w podswietlony latajacy talerz, ale zabralismy sie za to za pozno. Talerz, owszem, widzielismy, ale siebie juz nie, wiec ciezko bylo celowac. :D

Kolorowy zamaz to oczywiscie talerz, a w tle Nik, ktory na zywo (uwierzcie mi na slowo) byl praktycznie niewidoczny
 

Niedziela zaczela sie niespodzianka, czyli pustym boiskiem do koszykowki. Szybko popedzilam tam z Potworkami, ale okazalo sie, ze bylo puste nie bez powodu. Podloze zrobione bylo z jasnego betonu, a kosze byly biale. Przy porannym sloncu swiatlo tak sie od tego odbijalo, ze nie dalo sie patrzec, a oczy lzawily. Na sile pogralismy kilkanascie minut, po czym wrocilismy pod przyczepe. ;)

Tu chyba najlepiej widac "warunki", choc na zdjeciu i tak nie wyszlo to az tak oslepiajaco
 

Bi konczyla dziergac kolejna bluzeczke, bo oczywiscie na kemping wziela pol plecaka wloczek. :D Top sliczny, tylko zaproponowalam pannie zeby moze zrobila cos mniej kusego, zeby mozna to bylo ubrac tez w chlodniejszy dzien...

Bluzeczka ze specjalnej, roznokolorowej wloczki, a plecy ma zupelnie odkryte, poza wiazaniami
 

Nik wyciagnal drona, ktory po przygodach z zasiegiem w domu, lezal porzucony w kacie. Okazalo sie jednak, ze na takiej otwartej przestrzeni, zadzialal od razu bez zarzutu i tylko raz wymknal sie spod kontroli (na szczescie po chwili sam wyladowal), ale to dlatego, ze wyczerpala mu sie bateria. Mlodszy byl oczywiscie zachwycony, latal w kolko i pstrykal zdjecia. ;)

Nasze obozowisko "okiem" drona. Tu chyba najlepiej widac ile mielismy obok otwartej przestrzeni
 

Niedzielna pogoda robila nam psikusy. Ranek byl piekny, z czystym niebem i sloncem. Okolo poludnia zerwal sie lodowaty wiatr, nadciagnely chmury i szybko sie cieplej ubieralismy, bo nie dalo sie wysiedziec na zewnatrz. A wczesnym popoludniem znow zaczelo sie przebijac slonce i powietrze zrobilo sie ciezkie i duszne. Po obiedzie szybko zabralam Potworki nad jezioro, poki jeszcze bylo jako tako. Mialam nosa, bo juz bedac tam, nad kemping zaczela nadciagac gesta mgla, ktora wisiala nad nami do konca dnia i w poniedzialek.

Ta glowa na lewo od Kokusia to Bi, a za nimi widac ta nadplywajaca nad kemping mgle
 

Bi sie oczywiscie zaparla i zanurkowala, ale Nik, mimo ze tym razem zalozyl kapielowki, oznajmil ze im glebiej tym woda chlodniejsza (Ameryke odkryl! :D) i w koncu pochodzil tylko po wodzie oraz namietnie wdrapywal sie na wielka skale lezaca przy brzegu.

Podobnie jak glazy w naszym ogrodzie, ta skala to taki naturalny plac zabaw
 

Po powrocie znow pogralismy w to czy owo, az pod wieczor Kokusiowi przypomnialo sie, ze wzielismy tez rolki, a ze wiekszosc uliczek na kempingu jest rowno wyasfaltowana, wiec podloze bylo idealne na jazde. Mlodszy radzil sobie swietnie, bo przeciez na lyzwach jezdzi niczym zawodowiec, wiec technike ma opanowana. Jedyne co sprawialo mu problem, to hamowanie. W koncu uznal, ze najlepszym na to sposobem bedzie... zjezdzanie na trawe. :O Nie przewiduje tym rolkom dlugiego zycia.

Pelna profeska ;)
 

Wieczor to oczywiscie ognisko, tym razem wrecz niezbedne, bo przez wiszaca nad nami mgle bylo okropnie wilgotno, a przez to oczywiscie wydawalo sie duzo chlodniej niz bylo w rzeczywistosci. Ja zas przypomnialam sobie, ze wzielam paczuszke tego proszku kolorujacego ogien. Tym razem udalo nam sie uzyskac calkiem fajny efekt.

Te kolory caly czas sie zmieniaja i ciezko je uchwycic na zdjeciu
 

Kolo nas oczywiscie co i rusz przebiegaly grupki dzieciakow, dla ktorych mgla stworzyla jeszcze lepsza zabawe, ale coz... Mielismy dwie noce zeby przywyknac. ;)

Nadszedl poniedzialek, czyli Memorial Day, a dla nas dzien powrotu do domu. Ranek zaczal sie srednio przyjemnie, bo kiedy wygramolilam sie ze spiwora, odkrylam na stopie... kleszcza. :O Takiego malutenkiego, mniejszego niz glowka od szpilki. Normalnie nawet bym na niego nie zwrocila uwagi, tylko ze na tej samej stopie, na palcu mam malutki strupek od obtarcia. Spojrzalam wiec zdziwiona, ze "znow gdzies sobie obtarlam stope?". Kiedy jednak pomacalam nowy "strupek" poczulam, ze jest ruchomy i wtedy juz podejrzewalam, ze to kleszcz. Poniewaz sama jestem slepawa, zawolalam reszte rodziny zeby spojrzala i Bi od razu oznajmila, ze to cholerny pajeczak. Mimo ze byl wbity, na szczescie tylko lekko, bo bez trudu wyciagnelam go po prostu paznokciami. No nic, obserwuje to miejsce, ale mysle ze byl jeszcze za plytko zeby przeniesc jakakolwiek chorobe. Za to az ciarki mnie przechodza na mysl ile takich malenkich kleszczykow mozna przeoczyc na sobie? Tego dnia mielismy wracac, ale doswiadczenie mowilo nam, ze nie ma co sie spieszyc. Nadal trwa rok szkolny, wiec kemping pustoszal w oczach, a sprzed roku i dwoch wiedzielismy, ze do stacji oddania sciekow tworzy sie kolejka na godzine stania. Spokojnie wiec zjedlismy sniadanie, a potem pakowalismy sie bez pospiechu. Nik wyciagnal ponownie drona, zagralismy jeszcze raz w w jakies gry...

Pusto i mglisto, a to machajace z daleka, to ja :)
 

Pogoda byla niestety identyczna jak popoludniu poprzedniego dnia - mgla i ledwie 18 stopni. Szkoda, bo inaczej czlowiek moze by jeszcze skorzystal z tych ostatnich godzin. Wreszcie bylismy jednak na tyle spakowani, ze pozostalo jechac, albo siedziec bez celu, popijajac ostatnia kawe. Postanowilam wiec podjechac z dzieciakami na rowerach glowna droga przez kemping, zeby sprawdzic jak daleko ciagnie sie kolejka. Przyznaje, ze mialam chwile zwatpienia, bo wydawalo mi sie, ze stacja oddania sciekow jest duzo blizej, tymczasem jechalismy i jechalismy i ciagle nie bylo jej widac. Ani kolejki kemperow. W koncu stwierdzilam, ze jak za nastepnym wzgorzem jej nie bedzie, to zawracam, bo bylam juz solidnie zziajana. Niespodziewanie jednak, za tym pagorkiem byla wlasnie ta stacja, a na niej pusciutko. ;) Czym predzej wrocilismy na kemping (tym razem jadac z gorki, juhuuu!) zareportowac M., ze mozemy sie zbierac. Oczywiscie zanim schowalismy ostatnie rzeczy, zrobilam sobie kawy na droge, wszyscy zrobili siusiu, malzonek wpakowal do przyczepy rowery, a na koniec zatrzymalismy sie przy kontenerze zeby wyrzucic smieci, to kiedy dojechalismy do stacji oddania sciekow, byly tam juz dwa kampery. Na widok jednego M. az zazgrzytal zebami, bo facet wyciagal sobie rurki, rureczki oraz wezyki i najwyrazniej szykowal sie do dlugiego i pedantycznego plukania wszystkiego. Na szczescie ten drugi po chwili skonczyl, wiec moglismy zajac jego miejsce. Ten pierwszy stal tam nadal kiedy odjezdzalismy i nie zapowiadalo sie zeby mial szybko skonczyc. :O Droga powrotna niestety zajela nam duzo wiecej czasu niz powinna, bo na autostradzie byl potworny korek. Bylibysmy w chalupie pewnie z godzine wczesniej, a tak dojechalismy o 15. To i tak nie tragicznie, a przynajmniej wstrzelilismy sie w okienko pogodowe. Moj tata dzwonil wczesniej i mowil, ze u nas od rana padalo. Kiedy dojechalismy bylo mokro, ale bez deszczu. Niebo jednak bylo zaniesione i panowala niemozliwa duchota, wiec nie marnowalismy czasu i zaczelismy rozpakowywanie. Najpierw przytaszczylam jedzenie, a potem kosmetyki, stwierdzajac, ze ciuchy moga w razie czego polezec do nastepnego dnia. Poniewaz jednak nadal nie padalo, nosilam dalej. Akurat bralam przedostatnia kupke, kiedy zaczelo kropic. W ten sposob, calkowitym fartem, rozpakowalam wszystko akurat przed burzami, ktore potem krazyly nad nami do konca dnia. Pozniej juz trzeba bylo zjesc jakas obiadokolacje, wszyscy po kolei bralismy prysznice i czas byl szykowac sie do spania przed normalna juz reszta tygodnia.

Aha. Moze zastanawiacie sie, co z Oreo? ;) Tym razem spytalam sasiadow czy jedna z ich corek nie zajelaby sie kiciulem. Na szczescie nie wyjezdzali, a ich starsza corka chetnie sie zgodzila. Wypuszczala kota rano, a wieczorem karmila i zamykala na noc. Zostawilismy jej uchylony garaz zeby mogla sie wslizgnac w razie czego, a na ganku miala miske z woda gdyby w dzien chcialo jej sie pic. Kiedy wrocilismy Oreo ganiala po podworku. Na nasz widok przyszla, mruczala, ale juz po chwili wyrwala sie i pobiegla w krzaki. Chwile pozniej zeszlam do szopki schowac rowery, a kot krecil sie obok. Zaczelam ja glaskac i niby nadstawiala grzbiet, ale jednoczesnie zaczela... warczec. Chyba jednak byla troche obrazona za to "porzucenie". :D

Wtorek zaczal sie brutalna pobudka o nieboskiej godzinie. ;) Jak zwykle, najpierw wyjsc z Bi, ktorej autobus przyjechal juz o 7:17, kiedy akurat szla chodnikiem. Zamiast podbiec, panna zwolnila, poczekala az przejedzie, po czym przeszla przez ulice zeby poczekac na niego przy wyjezdzie. ;) Zreszta nie ona jedna, bo chlopiec z drugiej strony osiedla akurat tez dobiegl, a kolezanka dojechala autem. Gimnazjalisci odjechali, a ja wrocilam do Kokusia, ktory akurat jadl sniadanie i po chwili wychodzilam razem z synem. Na przystanku byla sasiadka, wiec sie wymienilysmy - ona oddala mi klucz do domu, a ja wreczylam jej koperte z kasa dla corki. Mam nadzieje, ze kiedy przyjdzie pora na nastepny kemping, tez beda w domu i podobnie ktoras z ich dziewczyn zaopiekuje sie kociakiem. ;) Pozniej wrocilam do chalupy i zaczelam ogarniac pokempingowy chaos. Glownie wstawialam pralke, ale musialam tez wyplukac plastikowy dywan, ktory zawsze rozkladamy przed przyczepa. Niby na wyjezdzie nie padalo, ale przez ta mgle w ostatnie dwa dni, bylo wilgotno, a laka na ktorej stalismy usiana byla mrowiskami, takimi malymi kopczykami. Dywan trzymal wilgoc, wiec kopczyki zmienily sie w placki blota, ktore ubrudzily go od spodu, ale byly zbyt mokre zeby je zamiesc. Malzonek zwinal go wiec i wrzucil na pake i dopiero we wtorek wyplukalam go wezem ogrodowym. Na szczescie bylo tak goraco, ze wysechl w pol godziny; potem musialam go tylko poprzewracac na jedna i druga strone, zeby wysuszyc od spodu. Dzien zlecial na takim spokojnym ogarnianiu i szybko przyszla godzina 15, a z nia wrocila Bi. Na chlopakow musialysmy troche poczekac, bo pojechali jeszcze po chinszczyzne na obiad. Bylo bardzo cieplo, ale w powietrzu az zolto od pylkow. Normalnie nie mam alergii, lecz kiedy jest tego az tyle, szczypaly mnie oczy i krecilo w nosie. Poniewaz byl to pierwszy dzien po powrocie, wiec nie bardzo chcialo sie nigdzie ruszac, ale niestety kalendarz bezlitosnie wskazywal, ze byl to dzien, kiedy szkola Kokusia urzadzila piknik rodzinny. Nie wiem co im przyszlo do glowy, zeby zorganizowac go akurat dzien po dlugim weekendzie... Wiem, ze nie wszyscy wyjezdzali, ale nawet bez wyjazdu, po dluzszej przerwie czlowiek jest troche zrezorientowany i zdezorganizowany. Przeszlo mi przez mysl zeby nic Nikowi nie mowic, ale wiedzialam ze jak sobie potem przypomni, to bedzie placz. Lojalnie wiec wspomnialam, a syn oczywiscie wykrzyknal, ze chce jechac, bo wszyscy jego koledzy tam beda. Ups... Bi wahala sie czy jechac, wiec powiedzialam zeby sprawdzila czy bedzie tam ktoras z jej kolezanek, ktore maja rodzenstwo w tej samej szkole co Nik. Okazalo sie, ze jedna miala trening, wiec jej nie bylo, ale druga jechala. Panna zabrala sie wiec z nami. Piknik wygladal dokladnie jak rok temu, czyli byla glosna muzyka oraz biegajace wszedzie, wrzeszczace dzieciaki. ;) Znalezienie miejsca parkingowego to byl niezly wyczyn, ale w koncu sie znalazlo, choc trzeba bylo kawalek przejsc. Nik juz z daleka wypatrzyl kumpli, wiec go wysadzilam, a sama krazylam autem.

Nik (po lewej, kremowe spodenki i granatowo - czerwona koszulka) w gronie kumpli gra w gre, ktorej tajnikow nie moge zglebic ;)
 

Po zaparkowaniu, poszlysmy z Bi powoli, rozgladajac sie i za Kokusiem i za jej kolezanka. Okazalo sie, ze ta dojechala dopiero 20 minut pozniej, wiec posiedzialysmy na laweczce, a panna dziergala na szydelku dla zabicia czasu.

Ustronne miejsce, szydelko i wloczka - czego mozna chciec wiecej? ;)
 

Ja z daleka podpatrywalam Nika grajacego akurat w siatkowke. :) Co chwila wpadalo sie na kogos znajomego - a to sasiedzi, a to ktos z pilki, basenu, rodzice blizszych kolegow Potworkow, itd. Kiedy dotarla kolezanka Starszej, dziewczyny ruszyly na przechadzke, a ja utknelam z rodzicami jej kumpelki.

Podejrzane z daleka
 

To sympatyczni ludzie, ale tata to straszna gadula, trzeba bylo przekrzykiwac muzyke, pylki atakowaly na calego i po chwili gardlo mialam zdarte i niemozliwie drapiace. Dojechalismy tam o 17:30, ale powiedzialam Potworkom, ze o 19 sie zbieramy. Pechowo, tuz przed ta godzina Bi poprosila o loda (jej kolezanka pojechala chwile wczesniej), a kolejka byla niemozliwa. Ale coz, odstalysmy swoje, panna dostala zimny przysmak (Nik ponoc kupil sobie wczesniej), zgarnelysmy po drodze do auta Kokusia i o 19:30 bylismy w domu. Potem to juz szykowac sie na kolejny dzien i do spania.

Kawalera sciagnelam prosto z gry w siatke
 

Sroda to ponownie normalna pobudka. Autobus Bi pobil swoj ostatni rekord i przyjechal o 7:15. Akurat wylonilysmy sie ze Starsza zza domu. Panna podeszla szybkim krokiem na druga strone osiedla, a ja napisalam do taty jej kolezanki. Odpisal pozniej, ze bylo juz za pozno i musial zawiezc corke do szkoly. ;) Po odjezdzie Starszej wrocilam jak zwykle do Nika i po sniadaniu ruszylismy na przystanek z nim. On odjechal, a ja zabralam sie za zwyczajowe ogarnianie. Przetarlam wszystkie powierzchnie w kuchni, bo przerazila mnie ilosc pylkow. Kuchenke mam normalnie czarna, ale teraz byla praktycznie zolta. Kontynuowalam tez pokempingowe prania. Czwarty ladunek i w koncu wszystkie ciuchy wyprane, choc oczywiscie caly czas zbieraja sie na biezaco. :D Postanowilam tez w koncu zabrac sie za tarasowe poduchy. Niby pilnujemy zeby chowac je na noc i przed deszczem, na zime trzymamy w piwnicy (a ta mamy ogrzewana), a i tak pokryly sie jakimis zaciekami i plamami przypominajacymi plesn. Przeczytalam ze najlepiej odprac to roztworem plynu do naczyn oraz octu, przygotowalam wiec odpowiednia mieszanke, wzielam szczotke i przystapilam do dziela. Taaa... Uszorowalam sie, a plamy moooze delikatnie zbladly, ale na pewno nie znikly. Dwie poduchy wyszorowalam i splukalam, jedna poszorowalam, zostawilam na pol godziny i dopiero splukalam. Nie jestem pewna czy ta poducha byla najczystsza jeszcze przed szorowaniem, ale wydawala sie wygladac najlepiej. Nastepnym razem zrobie fote "przed" i "po", bo sama nie wiem czy sa jakies efekty. ;) No i przy kolejnych musze wyprobowac jeszcze jeden sposob, mianowicie najpierw spsikac plamy samym octem i zostawic do odmoknienia, a dopiero potem wyszorowac. Wyciagnelam na spacer Maye i jak zwykle psiur stawal i zapieral sie, ze nie idzie. :D

Nie wiem co ten psiur ma ostatnio ze spacerami, bo przeciez energii jej nie brakuje...
 

Na obiad zaplanowalam proste leniwe pierogi i cale szczescie, bo niestety czulam, ze cos mnie rozklada... Poprzedniego wieczora drapalo mnie w gardle, ale myslalam ze to przez te pylki i nadmierne gadanie. W srode jednak od rana nie tylko gardlo mialam wyschniete i drapiace, ale po poludniu puscilo mi sie z nosa i doszlo takie ogolnie gorsze samopoczucie. Dobrze, ze to byl zwyczajny dzien i nie mialam zadnych nadprogramowych wyjsc. Bi wrocila ze szkoly, a potem M. dojechal z Kokusiem. Dzieciaki krecily sie, Bi odrabiala lekcje, zas malzonek zabral sie za kolejne naprawy w przyczepie. Ma ona niby dopiero 8 lat, ale juz zaczyna sie "sypac". Najpierw ten przeciek, ktory wydaje sie, ze zostal naprawiony. Teraz drzwi oraz grill. Drzwi malzonek naprawil zaraz po powrocie, ale w srode wyprobowal czy nowe podlaczenie grilla dziala. Wydaje sie, ze tak, a co wazniejsze, jest ono na zacisk, wiec nic nie trzeba wkrecac. ;) Jak juz to mial odhaczone, M. zabral sie za cos, co (wstyd sie przyznac) bylo popsute jeszcze przez poprzednich wlascicieli. Cztery lata zajelo, zeby nabralo mocy urzedowej. :D Mianowicie w przyczepie jest "jadalnia" ze stolem, ktory trzeba skladac na podroz. Zlozenie niby prosta sprawa, bo nogi wyginaja sie pod odpowiednim katem, a sa (a raczej byly) przyspawane do poziomych rurek, na ktorych cala konstrukcja stoi. Jeden spaw niestety puscil i przy skladaniu oraz rozkladaniu, noga sie rozjezdzala w przeciwna strone. Przez te lata M. po prostu wciskal ja spowrotem, przeklinajac pod nosem. Teraz, w koncu, nadeszla wielkopomna chwila, kiedy przykrecil ruchoma czesc sruba i trzyma sie jak zloto. ;) Po naprawie malzonek mial chwile na drzemke, po czym zabieral Potworki na trening, a ja zostalam ze zwierzyncem.

Udalo mi sie przysiasc na ganku, gdzie z dystansem, ale dolaczyla do mnie Oreo
 

Po powrocie kolacja i szykowanie sie do spania. Malzonek oczywiscie polozyl sie sam, bez namawiania. Potworki zas, tradycyjnie, pozasypialy przy zapalonym swietle. Kokusia udalo mi sie przydybac, Bi zbudzila sie kiedy zamykalam jej okno. ;)

Spi jak susel

Pobudka w czwartek byla niestety w bonusie z deszczem. W dodatku termometr pokazywal tylko 14 stopni. Najpierw wyjsc z Bi, ktora zalozyla spodenki oraz bluzke na ramiaczkach i zdziwila sie kiedy powiedzialam zeby lepiej dodala do tego zestawu bluze. ;) Autobus podjechal idealnie w momencie kiedy doszla na przystanek, wiec chociaz nie musiala tam sterczec i marznac. Potem wyszlam z Kokusiem, ktory juz musial troche postac i z ktorym "walczylam" zeby trzymal parasol nad glowa, zamiast wymachiwac nim na wszystkie strony. Oni odjechali, a ja wrocilam do domu, rozladowalam zmywarke, zaladowalam ja ponownie brudami ze zlewu, zamarynowalam mieso na obiad, po czym zaczelam snuc sie bez celu.

Oreo i kotka sasiadow zdecydowaly sie przysisc obok siebie. Az wstrzymalam oddech, ale rozeszly sie bez uzycia pazurow ;)
 

Jak to ze mna bywa, nie moglam sobie znalezc miejsca, bowiem mialam tego dnia rozmowe o prace. A nawet dwie, choc ta druga to bardziej komedia, ale o tym za moment. ;) W kazdym razie, ta pierwsza rozmowa byla bardziej tradycyjna. Robota w firmie konsultanckiej, czyli ciekawie, ale z gory zaznaczaja, ze 50% z tego to podroze. Normalnie jak przedstawiciel handlowy. :O W kazdym razie, rozmowa byla taka bardziej "przesiewowa", wiec pitu-pitu i bardzo ogolne pytania. Przeszlam ja bez problemu, bo trudno byloby nie przejsc. Niestety, bede musiala odbyc je jeszcze z trzema (!) osobami, ktore bylyby juz z mojego potencjalnego departamentu. Obawiam sie, ze skonczy sie jak przy tej rozmowie ze "Szwajcaria", gdzie szybko okazalo sie, ze to za wysokie progi na moje nogi, bo to rowniez ogromna, miedzynarodowa firma... Poza tym M. nie jest pewien (ja w sumie tez nie) czy ma ochote polowe czasu byc samotnym ojcem i slomianym wdowcem. Dzieciaki sa juz duze, ale takie ciagniecie wozka samopas jest bardzo obciazajace... No ale zobaczymy. Druga rozmowa... Dzien wczesniej trafilam na ogloszenie, ale praca miala byc hybrydowa, z biurem w Kaliforni. Od razu zaznaczone bylo, ze preferuja osoby z okolic San Francisco. Dla niewtajemniczonych, ja mieszkam po drugiej stronie kontynentu. ;) Zlozylam podanie, bo co mi szkodzi, szczegolnie ze zaznaczona placa byla bardzo szczodra. Ku mojemu zaskoczeniu, rano dostalam od nich maila, tyle ze byl on od "wirtualnego" rekrutera. :D Co to znaczy? To oznacza, ze zadzwonili do mnie, ale rozmawialam z automatyczna sekretarka. Ona zadawala pytania, a potem pewnie nagrywane byly moje odpowiedzi. W sumie chyba najbardziej bezstresowa rozmowa o prace, jaka zaliczylam. ;) Podejrzewam, ze juz sie nie odezwa, bo na pytanie, czy odpowiada mi model hybrydowy i moge przyjezdzac do biura, odpowiedzialam, ze to zalezy jak czesto, bo mieszkam na wschodnim wybrzezu. :D Niestety, moje przeziebienie sie rozkrecalo. Gardlo drapalo, z nosa lecialo, glowa bolala i ogolnie czulam sie przemielona i wypluta. I w takim stanie musialam odbyc rozmowe o prace... :O Zanim zaliczylam obie rozmowy, bylo juz popoludnie. Poskladalam pranie, na chwile usiadlam nad ogloszeniami o prace i za moment musialam brac sie za obiad, zeby byl gotowy na przyjazd Bi. Panna dojechala, zasiadla do obiadu, zdazyla zjesc i dojechaly chlopaki. Tym razem malzonek glownie drzemal na kanapie, a i ja nie czulam sie na silach zeby robic cokolwiek konstruktywnego. W koncu nadeszla pora zbierania sie na basen i oba Potworki zaprotestowaly. Tym razem jednak nie odpuscilam. Po pierwsze, nie byli na treningu w poniedzialek (byl odwolany z okazji swieta), po drugie zakladalam mozliwosc, ze ktores sie ode mnie zarazi i nie pojada w nastepny. Malzonek rowniez nie wygladal na zachwyconego, ale powiedzialam, ze chora - nie chora, ale jesli on nie chce, to sama ich zabiore. Na takie ultimatum, zebral sie i pojechal. ;) Ja w tym czasie wzielam prysznic zeby zwolnic kolejke reszcie, nakarmilam zwierzyniec, przygotowalam Kokusiowi sniadaniowke i udalo mi sie nawet usiasc z szybka kawa. Po ich powrocie nastapila pora na kolacje, kolejne prysznice i dzien dobiegl konca.

W piatek rano slupek rteci pokazal 8 stopni, a kiedy sie zbudzilam, uslyszalam pykanie kaloryferow, czyli wlaczyl sie piec. W ostatni dzien maja! :O Wstalam i dolaczylam na dole do corki, ktora jadla juz sniadanie. Wyszlysmy, z daleka patrzymy, a przystanek pusty. Hmmmm... Ciekawe czy nikt jeszcze nie dotarl, czy autobus juz pojechal? :D Na szczescie akurat doszlysmy do chodnika, kiedy przejechal. O 7:15, jak w srode. Im blizej konca roku szkolnego, tym przyjezdza wczesniej. :D Za moment na przystanek dotarla pozostala dwojka dzieciakow, autobus ich zgarnal wyjezdzajac z osiedla i pojechali. Ja wrocilam do Kokusia, zjadlam w koncu sniadanie i pyknelam tabletke na przeziebienie. Niestety, czulam sie jeszcze gorzej niz dnia poprzedniego. Glowa rypala i nic na nia nie pomagalo, oczy szczypaly, a z nosa cieklo jak z kranu. Dobrze, ze chociaz gardlo odpuscilo, ale za to doszedl mokry kaszel. :( Tabletki niestety srednio dzialaly i marzylam tylko zeby sie polozyc na kanapie i nic nie musiec. Niestety, nie mialam tak dobrze, bo byl piatek, wiec pora na cotygodniowe zakupy. Zmusilam sie zeby pojechac, jakos to ogarnelam, rozpakowalam torby, po czym klaplam na kanape. Dobrze, ze tradycyjnie w piatek chlopaki jechali po pizze, wiec chociaz o obiad nie musialam sie martwic. Troche pozniej zmusilam sie zeby wyczyscic pozostale poduszki z tarasu, bo choc efekty ledwie dostrzegalne, to jednak poczucie obowiazku kaze mi skonczyc co zaczelam. Pierwsza poduszke postanowilam (za rada jakiegos madrali z internetu), najpierw spryskac czystym octem i wysuszyc. Ponoc mial to byc niezawodny sposob na plamy z wilgoci. Taaa... Oczywiscie roznica byla zerowa. Wszystkie trzy wyszorowalam wiec sposobem sprzed dwoch dni, bo tam chociaz mozna dostrzec poprawe. Do domu wrocila Bi i czekalysmy na chlopakow. I pizze, choc moj apetyt byl mocno stlumiony. Dojechali, zjedlismy i Starsza chciala jechac do biblioteki. Zapisala sie na taki program, gdzie raz w miesiacu bibliotekarki wybieraja dla niej ksiazke (zgodnie z zaznaczonymi preferencjami) oraz jakies upominki. Ksiazke musi oddac po przeczytaniu, ale upominki zostaja. Wlasnie tego dnia byla do odebrania majowa paczuszka. Czulam sie fatalnie, ale stwierdzilam, ze na te 5 minut autem dam rade. Pojechalysmy i... spoznilysmy sie 4 (!) minuty, bo nie pamietalam, ze w piatki zamykaja biblioteke o 17! No trudno, wrocilysmy do domu i reszte wieczoru juz wszyscy przesnulismy sie nieco bez celu. Poza M., ktory (tam ta ram tam) skosil trawe! ;) Osobiscie, poza podlaniem warzywnika nie zrobilam nic konstruktywnego, ale serio fatalnie sie czulam. Nie wiem gdzie moglam sie tak zalatwic. :/

I tak minal sobie kolejny tydzien i skonczyl sie maj. Mam wrazenie, ze ten miesiac ledwie sie zaczal, a juz przelecial. Pewnie dlatego, ze uplynal pod znakiem odliczania do wyjazdu...

Dla Potworkow zostal juz tylko tydzien szkoly, uwierzycie?! A konkretnie to 5 i pol dnia, bo ostatni dzien to poniedzialek, 10-ego i maja wtedy skrocone lekcje.

czwartek, 23 maja 2024

Odliczanie do majowki

W koncu i my bedziemy mogli pocieszyc sie dlugim, majowym weekendem. Chociaz w Polsce nie macie nam co zazdroscic, bo za tydzien u Was znow swieto. ;)

W piatek wieczorem jak zwykle znajome widoki, tym razem za sprawa obydwojga dzieciakow. :D

Spiaca krolewna
 
Nie dosc, ze zapalone swiatlo w pokoju oraz tablet, nie dosc ze sluchawki w uszach, to jeszcze negliz :D

Sobota, 18 maja, oznaczala, juz tradycyjnie M. w pracy, a Potworkow i mnie spiacych do oporu. ;) Nastawilam sobie budzik na 9, ale jakims cudem obudzilam sie przed nim. "Zaleta" poszukiwania pracy i stresu jest to, ze jak juz sie przebudzilam, to za moment mialam milion mysli na minute i chocbym chciala, nie dalabym rady juz zasnac... Polezalam chwile w lozku, a kiedy wstalam, okazalo sie ze dzieciaki juz nie spia. Bi zjadla sniadanie, ale Kokusia nie moglam namowic. W koncu zjadl o... 10:30. :O

Kot przyniosl kolejna zdobycz i tej akurat strasznie mi szkoda. Mam nadzieje, ze to nieopierzone jeszcze piskle (rudzika), wypadlo z gniazda i bylo juz ledwie zywe zanim dorwala je Oreo... :(
 

Malzonek po pracy pojechal do takiego miejsca w naszej miejscowosci, gdzie mieszkancy moga sobie za darmo wziac kompost, ktory robia tam z lisci. Nie wiem ile takie cos moze miec skladnikow odzywczych, ale stwierdzilam, ze przyda sie chociaz do spulchnienia naszej warzywnikowej gleby. Niestety, widzialam wczesniej na Fejsie, ze ludzie skarza sie, ze ciagle go brakuje. I faktycznie, M. przyjechal, a tam pusto. Pojechal tez do ogrodniczego, gdzie bylam dzien wczesniej (mimo ze mowilam mu, ze kompostu nie widzialam), bo "moze zle popatrzylam". Serio, czasem zastanawiam sie czy bycie ciagle traktowana jak totalna blondynka, jest podstawa do rozwodu... ;) Oczywiscie kompostu nie dostal (a nie mowilam?!), wiec wrocil wkurzony, zajezdzajac jeszcze tylko po drodze po sushi. Zasiedlismy do lunchu, to znaczy M., ja oraz Bi, bo przeciez Nik dopiero co skonczyl sniadanie i nie byl glodny.

Mojemu kochanemu dziecku nadal nie znudzila sie zabawa w ogrodniczke i po pokrzepieniu sie sushi, ruszyla pielic warzywnik. Szkoda, ze robi to tak pomalu i metodycznie, ze nie skonczyla ;)
 

Po zjedzeniu malzonek polozyl sie na drzemke, a ja uprzatnelam kuchnie, zmienilam nasza posciel, po czym stwierdzilam, ze mam sporo czasu. Postanowilam zabrac sie wiec za to, co odkladalam juz jakis czas, bo po prostu straszliwie mi sie nie chcialo, mianowicie sprzatanie frontowego ganka. Jesli chodzi o pajeczyny i zdechle zuczki, to i tak narazie nie wygladal zle, bo to poczatek sezonu, ale balustrada od zeszlego roku pokryla sie warstwa glonow i nie wiem czego jeszcze. Najchetniej wzielabym maszynke do czyszczenia pod cisnieniem, ale nie bylam pewna gdzie M. ja trzyma, ani jak jej uzywac, a nie chcialam budzic spiacego krolewicza. Nalalam wiec wody w wiaderko, chlapnelam plynu do czyszczenia i zabralam sie za to metoda kamienia lupanego. :D Wyszorowalam balustrade, po czym stwierdzilam, ze dobrze by bylo ja wyplukac, bo balam sie, ze od plynu moze byc mniej sliska i latwiej bedzie sie do niej przyklejal syf. Nie mialam ochoty znow robic tego szmatka, wiec Bi przyciagnela mi weza ogrodowego i splukalam ja bez problemu.

Przed

Po - zdjecie nie oddaje dobrze roznicy, wiec musicie uwierzyc mi na slowo, ze wyglada to teraz o niebo lepiej

Jak juz mialam tam zrodlo wody, to znioslam na kostke wycieraczke oraz stolik i pod najmocniejszym cisnieniem wody spryskalam te pare pajeczyn oraz zdechlych robaczkow. Z tymi pierwszymi nie do konca wyszlo, bo okazuje sie, ze pajeczyny tylko zawisly ociekajac woda i jednak najlepiej zebrac je miotla. ;) Splukalam tez stolik, otrzepalam wycieraczke i przeplukalam tez czesciowo chodnik. Przed samymi schodkami jest lekkie zaglebienie, ale kiedy M. rok temu to czyscil i potem zasypywal specjalnym piaskiem, nie chcialo mu sie wyciagac kostek i podsypywac zeby siedzialy wyzej. Teraz za to placimy, bo przy kazdym deszczu robi sie tam kaluza, a przez to ze szpary zasypane sa tym piaskiem, woda stoi tam duzo dluzej niz normalnie, bo wolniej wsiaka. Oznacza to, ze w tym miejscu, po roku, kostka pokryla sie warstewka zaschnietego szlamu. Mniej wiecej udalo mi sie go splukac, ale nadal nie wyglada to idealnie. :/ Skonczylam i pozostalo troche odsapnac zanim trzeba bylo jechac do kosciola. Po mszy podjechalismy ponownie do ogrodniczego, niestety filii tego samego sklepu co poprzednio i tu rowniez kompostu niet. Malzonek stwierdzil, ze kolejnego dnia pojedzie do innego i miejmy nadzieje, ze dostanie co trzeba. Po powrocie do domu, Nik oczywiscie chcial zagrac w kosza, ale mialam buty na obcasie, co prawda takie bardziej koturny niz szpilki, nie mniej nie chcialam ryzykowac zwichniecia kostki. Dopiero co przestal mnie bolec stluczony palec, nie potrzeba mi kolejnej kontuzji. :D

Idac sprawdzic poczte, zaczelam sie rozgladac ze zrodlem ladnego zapachu i przypomnialam sobie, ze przeciez my mamy caly kobierzec konwalii w przodu! Jak one cudownie pachna!!! <3
 

W czasie kiedy nas nie bylo, ganek przesechl do konca, wiec przynioslysmy z Bi wycieraczke, stolik oraz nasze hamako - krzeselko, ktore przezimowalo w piwnicy. 

I gotowe!
 

Oczywiscie kto pierwszy tam zasiadl? Bi rzecz jasna! Normalnie pewnie bym sie wyklocala o ulubiona miejscowke, ale tego dnia i tak chcialam upiec ciasto na przyjazd taty. Szybko machnelam placek z jablkami bo kilka bylo lekko pomarszczonych, wzielam prysznic i reszte wieczoru spedzilam juz na relaksie. ;)

W niedziele dluzsze spanie mi nie do konca wyszlo, bo najpierw o swicie darly sie ptaszydla (a spalam przy uchylonym oknie) i rabal w cos dzieciol. Mam nadzieje, ze nie w chalupe. :/ Udalo mi sie ponownie przysnac, ale krotko po 7 Oreo zaczela lazenie od pokoju do pokoju i swoje wrzaski. Zwloklam sie wiec i wypuscilam upierdliwego kotka.

Juz pozniej, Oreo wcisnela sie pod lezak oparty o balustrade i chcialam jej pstryknac zdjecie, ale byla wcisnieta w kat, wiec moglam tylko wyciagnac reke z telefonem i strzelac na slepo. Proba #1. :D

Proba #2 - byloby ladnie, gdybym nie uciela 1/3 pyszczka :D

Zastanawialam sie czy jest jeszcze sens sie klasc, ale postanowilam sprobowac zasnac. Udalo sie, co z jednej strony bylo dobre, ale z drugiej, kiedy o 8:45 zadzwonil budzik, nie wiedzialam jak sie nazywam. Zanim sie dobudzilam i odlezalam swoje gapiac sie w telefon, zrobila sie prawie 10. Kiedy jednak wstalam, okazalo sie, ze Nik dopiero sie przebudzal. :O Niestety, gdy zszedl na sniadanie, oznajmil, ze... boli go gardlo. Suuuper... Pogoda w miare ladna, w zeszlym tygodniu poza poniedzialkiem nie byl nawet na basenie, wiec nie mial gdzie zmarznac, a tu prosze. I to piec dni przed planowanym kempingiem! Na poczatku mialam nadzieje, ze przez noc po prostu mu zaschlo, ale niestety. Ani picie, ani nawet cukierki na gardlo, nie pomagaly. :( Kiedy juz zjadlam sniadanie, umylam sie i wypilam obowiazkowa kawe, poszlysmy z Bi do jej pokoju zeby zaczac oklejac tasma to, co trzeba ochronic przed przypadkowym popackaniem farba. Niestety, u niej oznacza to framuge drzwi, framuge szafy, ramy obu okien, kaloryfer oraz listwy przypodlogowe. :O Wiedzialam, ze tego dnia nie bedziemy malowac, ale ze samo oklejanie zajmie nam wieki, stwierdzilam, ze trzeba choc ruszyc z tym obiecanym remontem. Od urodzin panny minely prawie 3 tygodnie, a my nawet nie zaczelismy. Jak to bywa, oklejanie dosc szybko porzucilysmy na rzecz przemeblowania, bo Bi chciala tez zmienic ustawienie mebli. Szczerze, to nie wiem co to za frajda. Nasza sypialnia oraz pokoj Nika maja nadal ustawienie z poczatkowego urzadzania pokoi. A Bi u siebie meble przestawiala juz dobrych kilka razy, bo nowy uklad nudzi jej sie po kilku miesiacach. W kazdym razie, pomoglam jej poprzesuwac je wedlug nowego pomyslu i zobaczymy jak dlugo przy nim wytrwa. ;)

Zapomnialam zrobic zdjecia "przed". Regal na ksiazki (teraz widac tylko jego bok po lewej) stal wczesniej pod sciana w miejscu lozka, a ono na srodku, oparte zaglowkiem o lewa sciane
 

Ledwie skonczylysmy i zaczelysmy wnosic do pokoju wszystkie pierdolki, ktore nam przeszkadzaly w przemeblowaniu, a przyjechal moj tata. Na tym wiec moja rola sie skonczyla, ale Bi spedzila spora czesc popoludnia organizujac swoja przestrzen. Dziadek posiedzial jak zwykle przy obiedzie, deserze i kawie, a na koniec obejrzal nawet druga polowe meczu. W miedzyczasie przyjechal M., ktory tym razem dostal i ziemie i kompost. Jak to on jednak, nie slucha mnie, robi po swojemu, a potem zrzedzi. Tak jak nie chce mu sie kosic, wiec wscieka sie ze niepotrzebny mu dom z ogrodem, tak teraz pulta sie, ze nie ma sensu wydawac kasy na te ziemie i kompost, bo potem mamy garstke pomidorow i gdzie tu sens. I nie da sobie przetlumaczyc, ze tylko rok temu w warzywniku panowal jakis straszny pomor i praktycznie nic nie roslo, a we wczesniejszych latach przeciez nieraz nie wiedzialam jak to wszystko przerobic. Nie mowiac juz o tym, ze dla mnie to po prostu radosc i satysfakcja patrzec jak cos sadze, dbam, chodze przy tym i potem to rodzi dla mnie plony. A juz na narzekanie na zbyt mala ilosc pomidorow, rece mi opadly. Ani ja bowiem, ani Nik za nimi nie przepadamy. Bi lubi tylko ta malutka odmiane. To na prosbe M. sadze wiecej niz dwa krzaczki. Kiedy mielismy wiecej plonow, pomidory lezaly w lodowce i malzonek ich nie jadl, a potem wsciekal sie ze gnija i trzeba wyrzucic! Zamiast jednak sie cieszyc, ze rok temu slabo obrodzily, teraz miota sie, ze bez sensu! :/ W dodatku, narzeka ze tyle kasy wydal, a mnie nie slucha. Mowie kup 3 wory ziemi ogrodowej i trzy kompostu. Kupil po... piec. :O W kazdym razie, moj tata dosiedzial do konca meczu, a potem pojechal do siebie, a my zabralismy sie za warzywnik. Co prawda powiedzialam M., ze sama sobie poradze, ale oznajmil jak zwykle, ze "nie dam rady". :O Oczywiscie, co meska sila, to meska i kiedy przekopywalismy ziemie, ja zrobilam dwa rzadki, a on w tym samym czasie piec, ale powiedzialam, ze przeciez to nie wyscig i po prostu zamiast kopac 15 minut, zajeloby mi to godzine, bo pewnie musialabym tez odpoczac. Ale dalabym rade? Oczywiscie. Tutaj ponownie musialam wysluchac marudzenia, ze tyyyle roboty na te pare warzywek, a na koniec zirytowal mnie juz kompletnie, bo powtarza "madrosci" mojego tescia. Juz pare razy wspominalam, ze dla M. wszystko co mowia rodzice to jest swietosc i jak sie na czyms nie zna, to jak oni cos powiedza, to to musi byc prawda. Tymczasem moj tesc w zyciu nie zajmowal sie ogrodem tylko tesciowa (i jesli dobrze kojarze, to sadzila wylacznie kwiaty), poza tym niestety ma juz solidna skleroze (i 82 lata) i w dodatku jest typem, ktory na wszystkim sie zna i wszystko wie najlepiej, a tymczasem jest wrecz odwrotnie. Tym razem, jak zwykle, wiedzial ze gdzies dzwonia, ale nie wiedzial w ktorym kosciele i powiedzial malzonkowi, ze pomidory i ogorki nie moga rosnac obok siebie. Oczywiscie M. mi to powtorzyl tonem wyroczni, bo "jego tata gdzies to uslyszal i nas przestrzega i pewnie dlatego nam pomidory nie rosna". Z tymi pomidorami to juz w tym roku jakas obsesja. :O Kurde, nie jestem zadnym ekspertem, a warzywnik prowadze hobbistycznie, ale mam go tyle lat, ze troche doswiadczenia zdobylam, nie mowiac juz ze caly czas sprawdzam i doczytuje. Wiem wiec, ze pomidorow oraz ogorkow w hodowli komercyjnej nie trzyma sie razem, bo sa podatne na te same choroby. Natomiast w malych, przydomowych ogrodkach, jak najbardziej moga sobie rosnac obok siebie. No ale nie przetlumaczysz. Mam wrazenie, ze M. po prostu wszystko przeszkadza, a tu zapomnial juz jak bylo w poprzednich latach, gdzie warzywa rosly jak szalone i pamieta tylko zeszloroczny sezon, ktory byl tragiczny. Zeby jednak jasnie hrabia nie zrzedzil mi cale lato, dla swietego spokoju posadzilam ogorki oraz pomidory osobno, w czym z entuzjazmem pomogla mi Bi. Oba Potworki zawsze lubily pomagac przy sadzeniu, a tym razem, korzystajac z tego, ze brat z bolacym gardlem byl bez humoru, wykonala naprawde prawie polowe pracy. :)

Jestem sobie ogrodniczka...
 

Zla jestem tylko na siebie, bo jak zwykle zabralam sie za to za pozno. Nie dosc, ze mamy juz druga polowe maja, to jeszcze na wtorek, srode oraz czwartek zapowiadali solidne upaly. A te swiezo posadzone maluchy nie mialy jeszcze szansy sie porzadnie ukorzenic... No ale lepiej ze byly juz w ziemi, niz w doniczkach.

Wszystko obsadzone; koper z nasion, wiec go jeszcze nie widac
 

Jeszcze tylko musze posadzic groch w domu, bo w tym roku nie mam juz zamiaru nawet wysiewac go bezposrednio do gruntu, po ostatnich przygodach. Zrobilo sie pozne popoludnie, wiec reszte dnia spedzilismy juz na spokojnym relaksie. Ja z Bi scigalysmy sie kto pierwszy zajmie nasza ulubiona miejscowke na froncie. :D Wygralam, ale po pol godzinie zwolnilam miejsce zeby i corcia mogla tam posiedziec skoro tak lubi. ;)

I pomyslec, ze do zeszlego roku ganek stal pusty, bo na kazdy moj pomysl M. twierdzil, ze "kto tam bedzie siedzial"...
 

Wieczorem to juz szykowanie na kolejne kilka dni szkoly dla dzieciakow i pracy dla M. I tylko ten bol gardla Nika martwil, choc jak to Mlodszy, tabletki possie z wielka laska, ale juz sola poplukac to nie. Niewiadomo w sumie jak mu pomoc.

Pierwsza polowa nocy minela spokojnie, ale druga... dajcie spokoj. Najpierw Maya zaczela szczekac przez sen. Pies, ktory normalnie nie daje glosu, przez sen ujadal jak doberman. Dziwne, ze samej siebie nie obudzila. No ale poszczeka i przestanie, tak? No nie, szczekala i szczekala i zanim w koncu przestalo jej sie snic cokolwiek to bylo, kompletnie sie rozbudzilam. Pozniej to juz klasyka. Kot miauczacy o 5:47, ptaszydla drace sie za oknem i dzieciol napierniczajacy gdzies blisko. Tym razem bylam pewna, ze to gdzies w sciane domu od strony naszej sypialni. :/ No nie pospi czlowiek... Bi wstala o swojej normalnej porze, ja jeszcze dolezalam, ale o spaniu nie bylo juz mowy. W koncu trzeba bylo opuscic wyrko i zbierac sie z corka. Miala farta, bo choc autobus przyjechal juz o 7:18, to akurat w tym momencie doszla na przystanek.

Oreo na porannym patrolu
 

Wrocilam do domu, gdzie Nik juz wstal, niestety nadal z bolacym gardlem. Twierdzil, ze poza tym nic mu nie dolegalo, wiec puscilam go do szkoly, tym bardziej ze kontynuowali testy stanowe. Tym razem przyszla kolej na angielski. Zastanawialam sie tylko, czy przy bolacym gardle Mlodszy bedzie w stanie w ogole porzadnie sie skupic. :/ Tym razem to on mial pecha i autobus podjechal akurat jak doszlismy do ulicy, wiec musial wlaczyc bieg. Na szczescie dobiegl i nie musial czekac az pojazd zrobi koleczko. ;) Wrocilam do domu i zaczelam tradycyjne ogarnianie, pranie, po czym zabralam sie za obiad. W koncu teraz jestem kura domowa. ;) W przerwie wzielam Maye na spacer bo z ponurego ranka nagle zrobil sie piekny, sloneczny dzien.

Widzicie ten entuzjazm w pozie psiura? :D
 

Posiedzialam tez oczywiscie nad ofertami pracy, ale tym razem nic ciekawego nie znalazlam. Dzien zlecial szybko i ani sie obejrzalam, musialam jechac po Kokusia, bo M. wybral sie po pracy kupic pare rzeczy na kemping. Wrocilam z synem, nakarmilam towarzystwo i wrocil malzonek. Nik przyznal ze gardlo go boli troche mniej, ale za to puscilo mu sie z nosa. Na dodatek M. tez zaczal lekko chrypiec, wiec syn przywlokl jakies wirusisko. :/ Mimo, ze bylo 25 stopni, obawialam sie troche puszczac Kokusia na basen. Nie chcialam zeby go mocniej rozlozylo akurat na wyjazd. Oczywiscie kiedy wspomnialam o tym Bi, ta natychmiast oznajmila, ze sama nie jedzie. Poniewaz malzonek tez czul, ze go rozklada, wszyscy zostalismy w domu.

Plama na kamieniu, to Oreo. Uwielbiam kolor tej rozowej azalii - malo kiedy jakies kwiaty maja tak intensywny roz!
 

Do wyjazdu trzy dni, ale zaczelam pomalutku pierwsze przygotowania. Przetarlam wszystkie powierzchnie w przyczepie, bo pokryte byly kurzem po zimie i zoltym pylkiem, ktory obecnie pokrywa doslownie wszystko. Wyciagnelam ze schowka poduszki, nasze przescieradlo, itd. Pomalenku kazdego dnia i moze uda sie wszystko przygotowac na spokojnie, bez dzikiego biegu na ostatnia chwile. Tym bardziej, ze juz powiedzialam Bi, ze w tym roku pakuje sie sama (dam jej liste), bo tak wybrzydza z ciuchami, ze musi sobie wybrac co zalozy. Poniewaz kwiaty w doniczkach oraz warzywa zostaly posadzone, wiec teraz co wieczor czeka mnie tez bieganie w wezem ogrodowym. Narazie entuzjazm jeszcze jest; ciekawe na jak dlugo. ;) Poza tym znow scigalysmy sie ze Starsza kto pierwszy zajmie bujak na ganku (serio, chyba postawie tam drugie krzeslo), szczegolnie ze kupilam specjalna swiece, ktorej zapach mial odstraszac komary. W koncu rozsiadla sie tam Bi, ale twierdzila, ze nie jest pewna czy komarzydla atakowaly. Coz, trzeba bedzie ocenic ilosc ugryzien, choc latwo nie bedzie, bo po sadzeniu warzywnika w duszny, wilgotny dzien, obie jestesmy rowno pozarte. ;)

Zrobilo sie bardzo klimatycznie
 

A na wieczor, w sumie bez zaskoczenia, i mnie zaczelo cos drapac w gardle. Na dodatek w srode mialam dostac okres. Nie ma jak byc przeziebionym i z kobiecymi dniami idealnie na wyjazd. :/

Po pieknym, niemal goracym poniedzialku, wtorek zaczal sie pochmurnie i zaskakujaco chlodno - 13 stopniami. Dzien zaczal sie od drobnego spiecia z corka. Bi popsul sie zamek w plecaku i albo sie nie zapina, albo pomalu sie rozchodzi i klapa wisi sobie luzno. Normalnie kupilabym jej nowy, ale ze zostaly dwa tygodnie do konca roku szkolnego, nie widze sensu, zreszta ona tez nie. Prosze jednak zeby jak najmniej pakowala, bo kiedy plecak nie jest przeladowany, zamek jakos sie trzyma. Niestety, Bi upiera sie zeby przynosic codziennie kilka folderow (mimo ze z nich nie korzysta), bo twierdzi ze rano nie ma czasu przepakowywac plecaka i ma w nim wszystko, co potrzebuje na dany dzien. Oczywiscie mowa o przepakowaniu przy szkolnej szafce, co jak dla mnie jest bzdura, bo Bi i tak zostawia w niej co rano bluze oraz sniadaniowke, wiec co za problem szybko wsunac kilka przygotowanych dzien wczesniej folderow? Zreszta, z tym "potrzebowaniem" wszystkiego tez nie bardzo jej wierze, bo bedac w szkole, w ktorej obecnie jest Nik, codziennie nosila wielki segregator i planer, twierdzac ze musi i ze nauczyciele kaza im to zawsze miec w plecaku. Tymczasem Mlodszy w ogole tego nie nosi, a kiedy o to zapytalam, odpowiedzial ze jest mu do niczego niepotrzebne i nikt nie sprawdza czy to ma. Okazuje sie wiec, ze Bi sama zdecydowala, ze chce taszczyc segregatory i niewiadomo co jeszcze. W tym roku, nie dosc ze ma caly zestaw folderow, to jeszcze po dwie wielkie ksiazki. Tego ranka bylo to samo - plecak zaladowany, a ona wpycha do niego kolejna ksiazke. Mowie zeby jedna zostawila. Nie, bo musi ja oddac do biblioteki. Okey, no to niech zostawi ta druga. Nie, bo nie bedzie miala co czytac. Mowie, ze na pewno znajdzie cos innego do zrobienia (maja w szkole specjalnie wydzielony czas na dokonczenie zadan, czytanie lub douczenie sie, w zaleznosci od potrzeby). Corka upiera sie oczywiscie, ze nic nie bedzie miala do zrobienia w czasie flex time (tak to sie nazywa) i muuusi miec ksiazke. W miedzyczasie szarpie sie z zamkiem, ktory rzecz jasna sie rozszedl. W koncu zostawila go jak byl, wiec wszystko siedzialo w srodku tylko na slowo honoru. Poniewaz ostatnio jej autobus przyjezdza bardzo wczesniej, wiec teraz zaczynam ja poganiac. Zmarnowala bowiem czas wpychajac ksiazke i szamoczac sie z zamkiem, a teraz chodzi sobie noga za noga, pomalu zawiazujac buty, mozolnie wkladajac bluze, wracajac jeszcze do kuchni nalac sobie wody zeby sie napic... W koncu nie wytrzymalam i wykrzyknelam zeby troche przyspieszyla, bo rusza sie jak mucha w smole. Na to moja "nastolatka" odburknela, ze nie musze sie od razu wkurzac, bo jej wszystko jedno czy zlapie autobus od razu, czy przy wyjezdzie z osiedla. Musialam pannicy wyjasnic, ze mam gdzies kiedy zlapie transport; chodzi mi tylko o to, zeby go w ogole zlapala! A w tej chwili krzaki oraz drzewa tak zarosly, ze z okna nie widze juz przystanku, wiec nie wiem nawet czy autobus juz podjechal, czy nie. Oczywiscie slimaczenie Bi zaowocowalo tym, ze autobus podjechal kiedy szla na przystanek, wiec musiala podbiec. No nic, troche ruchu jej nie zaszkodzi. ;) W domu Nik juz jadl sniadanie, ale przed wyjsciem zdazyl zawrocic mi jeszcze glowe praca domowa z matematyki. :O Dzien wczesniej nie pojechali na trening, wiec mial caaaly wieczor, ale pyta mnie o to, kiedy mamy 5 minut do wyjscia! Oszalec mozna! Na dodatek to zaawansowana matematyka, wiec praktycznie caly ten czas zajelo mi zeby samej zorientowac sie o co w tym chodzi. Na koniec tylko szybko wytlumaczylam mu mniej wiecej jak rozwiazac zadanie, ale czy zapamietal? Watpie... Kawaler odjechal, a ja pogadalam z sasiadka, ktora znow zjawila sie na przystanku, po czym wrocilam do chalupy i zabralam sie za domowe pierdoly. Poskladalam jedno pranie, wstawilam kolejne, a pozniej zmywarke, umylam kuchenke, podlalam kwiatki i tak krzatalam sie, az w koncu zaparzylam kawy i zasiadlam przed ogloszeniami o pracy. Z ponurego ranka nagle zrobil sie piekny dzien i temperatura po poludniu doszla do 30 stopni. Kiedy rano sie rozpogodzilo i zaczelo robic cieplej, szybko zabralam Maye na spacer, zanim bedzie za goraco. Niestety psiur znow mi zapieral sie i nie chcial isc, chociaz nawet nie dyszal, wiec naprawde nie wiem czasem o co jej chodzi... Po powrocie postanowilam jeszcze chwile skorzystac z pogody, umylam stol na tarasie, rozlozylam parasol i posiedzialam pod nim, czujac sie jak na wakacjach. ;)

Po torturze zwanej spacerem, pies zalegl w cieniu na trawie
 

Dlugo to nie potrwalo, bo trzeba bylo dokonczyc obiad, no i ogloszenia o prace wolaly. Posiedzialam tak do przyjazdu Starszej, po czym podalam jej obiad i zaraz przyjechaly chlopaki. Wszyscy zjedlismy, chwile przysiedlismy zeby ulozyc zarelko w zoladkach, po czym M. zabral sie za czyszczenie przyczepy (niestety, zostaly na niej odbarwienia, ktorych raczej sie juz nie domyje), a ja skorzystalam z tego, ze nad tylem ogrodu zapadl w koncu cien i spadla temperatura i popsikalam chwasciory, pozbieralam psie miny i podwiazalam piwonie, bo co roku kwiaty przygina jej az do ziemi. Boje sie ze rozkwitnie akurat w czasie naszego wyjazdu bo paczki ma juz spore, wiec na wszelki wypadek juz teraz wbilam wokol niej tyczki i przewiazalam je sznurkiem. Mam nadzieje, ze choc troche podtrzyma ciezkie kwiaty. Zauwazylam tez przy okazji, ze doslownie krok od piwoni, kielkuja... mieczyki! Niby trzeba im co roku wykopywac cebulki i nie zostawiac ich w ziemi, a w tym jednym miejscu wracaja juz trzeci rok. Mozliwe ze podziekowac za to nalezy wyjatkowo ostatnio lagodnym zimom. ;)

Malzonek czyscil przyczepe, a Oreo kombinowala jak dostac sie do srodka
 

Akurat krazylam spocona i purpurowa na twarzy, kiedy Nik oznajmil ze chce jechac do biblioteki zeby wypozyczyc sobie upatrzona gre na dlugi weekend. Tylko prychnelam, ze jestem cala upocona i nie mam zamiaru pokazywac sie ludziom. ;) Na to syn stwierdzil, ze moze pojechac sam, na rowerze. Hmmm... trasa to w sumie doslownie kilka minut, glownie spokojnymi, osiedlowymi uliczkami, choc trzeba przeciac jedna bardziej ruchliwa, a potem chaotyczny parking pod high school. Osobiscie bym Mlodszego puscila, bo jezdzilismy juz tamtedy tyle razy, ze wie gdzie trzeba uwazac, ale znajac M., powiedzialam synowi zeby spytal tate. Ten jednak pozwolil tylko w towarzystwie siostry i troche Nikowi zajelo, zeby ja uprosic. Juz myslalam, ze skonczy sie przekupstwem. :D W koncu jednak pojechali i to byl kolejny krok ku niezaleznosci.

Czlowiek sie martwi, a oni obrocili w 20 minut ;)
 

Az mi sie troche smutno zrobilo, bo wiadomo, pierwsze koty za ploty i od teraz pewnie czesciej beda chcieli jechac sobie tak samym, bez rodzicow. :( Lato to oczywiscie czas rozdarcia miedzy robota w chalupie, a ta w ogrodzie. Przypomnialam sobie, ze mialam umyc zlewy w gornych lazienkach, wiec wyruszylam tam, ale kiedy slonce na dobre zniknelo znad warzywnika, musialam wyjsc ponownie, zeby go podlac. Malzonek dalej szorowal przyczepe, a Oreo nadal miauczala stojac na schodkach i wyraznie domagala sie zeby ja wpuscic. Obawiam sie, ze kiedys, w czasie pakowania, wslizgnie sie do srodka i niechcacy wezmiemy ja ze soba na kemping. :D Potem to juz pora na prysznice i szykowanie na kolejny dzien.

Sroda zaczela sie znow wczesna pobudka. W nocy sie schlodzilo, choc 17 stopni o 6:30 rano, to tez nie zimnica. ;) Dzieciaki odpuscily sobie nawet bluzy. Autobus Bi, zgodnie z ostatnimi trendami, przyjechal juz o 7:17, kiedy panna dopiero doszla na chodnik. Oczywiscie musiala przejsc na przeciwna strone ulicy od przystanku i poczekac az ja zabierze wyjezdzajac z osiedla, ale przynajmniej miala towarzystwo bo jej kolezanka tez nie dojechala na czas. Wrocilam do Kokusia, ktory w koncu przyznal, ze troche mu lepiej. Mam podejrzenie, ze to jego "przeziebienie" to czesciowo alergia, bo dzien wczesniej zaczal narzekac tez na swedzace oczy, wiec wieczorem dalam mu tabletki na alergie. I prosze, rano lepiej, cos moze wiec byc na rzeczy. Panicz odjechal do szkoly na ostatni dzien testow stanowych, a ja wrocilam do domu. Szybka kawa i musialam lapac za odkurzacz i mopa. Tego dnia chcialam zrobic porzadek z podlogami na gorze, a ze znow mielismy miec 30 stopni, to wolalam zabrac sie za to jak najwczesniej, zanim chalupa sie nagrzeje. Pozniej tradycyjnie, jedno pranie poskladac, drugie wstawic i przerzucic pozniej do suszarki, uprzatnac naczynia, itd. Oczywiscie siadlam rowniez nad ofertami pracy, choc nic ciekawego nie znalazlam. Trzeba tez bylo zaczac pakowac pomalu przyczepe, bo skoro nie pracuje, chcialabym choc raz zrobic to na spokojnie, bez zadyszki. ;) Poniewaz jesienia mielismy przeciek, wiec materace z lozka pietrowego Potworkow byly w piwnicy. Na szczescie to taka lekka gabka, powleczona czyms przypominajacym aksamit, wiec niezbyt ciezkie, ale dlugie i nieporeczne. Wnioslam do przyczepy, nawloklam ochraniacze, ale wsadzenie ich na lozka to juz byla gimnastyka. Przyczepa zlozona, wiec malo miejsca i musialam sie przeciskac miedzy stolem, kuchenka, a lodowka. ;) Z rozpedu przynioslam tez spiwory dzieciakow, a nasze wywiesilam na tarasie, bo cala zime lezaly w piwnicy i chcialam je przewietrzyc. Nawloklam poszewki na poduszki i stwierdzilam, ze na dobra sprawe to moge zaczac przenosic ciuchy. Na 3 noce duzo tego nie trzeba, ale wiadomo ze zawsze musi byc cos na zapas oraz dlugie spodnie i bluza na wieczor. Bi miala mi przyszykowac to, co chce wziac, ale na szczescie Nik nadal nosi to, co mu przygotuje. ;) I tak wiekszosc dnia chodzilam do przyczepy i spowrotem, bo jak to przed pierwszym kempingiem, nie moglam sie zorganizowac i nosilam po 2-3 rzeczy. W 30-stopniowym upale, musze nadmienic, wiec pot ciekl ciurkiem po plecach. :D

Ja rozkladalam rzeczy po polkach, a to-to zerkalo ze schodow, choc wejsc sie nie odwazylo
 

Wrocila Bi, wrocily chlopaki, zjedlismy obiad i rodzice nadal szykowali przyczepe do wyjazdu, a dzieciaki leniuchowaly. Ogolnie lubie ta nasza przyczepke, ale ma jedna, zasadnicza wade - jest bardzo ciemna w srodku. Ma niewielkie, przyciemniane okna i w ogole ich malo, wiec wpada do niej niewiele swiatla. Teraz w dodatku jest zlozona i bez pradu, wiec jest ciasno, ciemno i nie ma nawet jak zapalic swiatla. Poprzecieralam przykurzone i pokryte pylkiem powierzchnie, ale ciezko jest mi dokladnie obejrzec wszystkie katy. W srode jednak cos mnie tknelo i poswiecilam sobie telefonem. Zalamka! Mimo, ze po skonczonym sezonie posprzatalismy, to lodowka wygladala strasznie! Cala pokryta czyms co przypominalo plesn, choc nie wiem skad sie pojawila na czystej powierzchni. Moze to tylko kurz tak dziwnie osiadl w wilgoci. W kazdym razie, musialam wyciagnac wszystkie szuflady oraz polki, przytaszczyc do domu i porzadnie wyszorowac. Ciesze sie przynajmniej, ze odkrylam to tego dnia, a nie w piatek rano kiedy M. w koncu podlaczy prad... Dzien uplywal wiec dosc pracowicie az nadeszla godzina 18 i dzieciaki musialy zaczac sie szykowac na trening. Malzonek stwierdzil, ze pojedzie na silownie, wiec przynajmiej ja nie musialam sie ogarniac, a po upalnym dniu marzylam tylko o prysznicu. Kiedy oni pojechali, podlalam warzywnik i doniczki z kwiatami, przygotowalam Kokusiowi sniadaniowke na kolejny dzien, wyszorowalam karmnik dla kolibrow zeby przed wyjazdem nalac do niego swiezego nektaru i moglam na moment usiasc z kawa.

Relaksik na ganku wzywa ;)
 

Tuz przed przyjazdem reszty przygotowalam dzieciakom kolacje, kiedy zjedli musialam zagonic Mlodszego pod prysznic i dzien wlasciwie sie skonczyl.

W czwartek rano bylo jeszcze cieplej - 19 stopni. Autobus Bi dojechal wczesnie, jak to ostatnio (jej kolezanka nie dotarla na czas i tata musial ja zawiezc do szkoly ;P), a Kokusia normalnie i Potworki pojechaly na ostatni dzien w szkole przed dlugim weekendem. Tak naprawde w piatek tez byly lekcje, ale stwierdzilismy, ze zrobimy dzieciakom wolne zeby wyjechac jak najwczesniej. :) Dzien zaczal sie pogodnie, ale dosc szybko nadplynely chmury i w oddali zaczelo grzmiec. Cudnie, zwlaszcza, ze musialam jechac na zakupy, a potem planowalam dalej pakowac przyczepe. Nie ma jak biegac w deszczu. ;) Co jednak bylo robic - pojechalam, wrocilam, rozpakowalam torby, ale ze za oknem lalo jak z cebra, to stwierdzilam najpierw siade z kawa nad ogloszeniami o prace. Coraz bardziej ogarnia mnie poczucie beznadziei, ale nie widze wyboru, tylko codziennie przegladac te cholerne ogloszenia... :/ Pogoda w koncu zdecydowala sie poprawic i wyszlo slonce, tyle ze po deszczu wszystko parowalo i przy 26 stopniach i zerowej bryzie, moglo sie wydawac, ze jest czlowiek w saunie. No ale coz... Przyczepa sama sie nie spakuje. Zaczelam marsze w te i nazad i tak chodzilam probujac sobie przypomniec co jeszcze potrzebuje. Akurat bylam w przyczepie, kiedy uslyszalam wsciekle szczekniecie Mayi. Juz nieraz pisalam, ze nasz psiur praktycznie nie szczeka, wiec wyszlam zdziwiona, sprawdzic co sie dzieje. Stala przy zaroslach z przodu, wiec myslalam, ze pogonila kocura sasiadow, ale nic w roslinach nie widzialam, wiec zaczelam isc w tym kierunku. Coz... dobrze, ze doszlam tylko do slupa od koszykowki, bo katem oka zlapalam ruch na drzewie, patrze, a tam... niedzwiedz!!! No, raczej niedzwiadek, pewnie jedno z tych mlodych, ktore wczesniej chodzily z matka.

Wystraszony biedak
 

Szybko zaczelam nawolywac psa, a sama stanelam pod garazem, zeby w razie czego do niego czmychnac. :D Dopiero po chwili przyszlo mi do glowy, zeby pstryknac jakies zdjecia i nagrac filmik. Na szczescie mlody misiek byl bardziej wystraszony ode mnie i na filmie widac jak zlazi z drzewa i zwiewa ile sil w lapkach przez ulice i w krzaki sasiadow. ;) Oczywiscie musialo sie to zdarzyc 10 minut przed powrotem Bi ze szkoly, wiec napisalam jej smsa zeby uwazala, a po namysle stanelam na chodniku przy naszym podjezdzie i na nia poczekalam. Caly czas sie nerwowo rozgladalam, bo mlodych niedzwiadkow byla trojka, wiec gdzies kraza pozostale dwa. ;) Bi doszla jednak z przystanku bez zadnych przygod, a niedlugo potem dojechaly chlopaki z pizza. To nasza piatkowa tradycja, ale choc byl czwartek, dla nas jednak jakby piatek, wiec pojechali tego dnia. Potem nadal skrobanie sie po glowie i proby przypomnienia co jeszcze trzeba zapakowac, az przyszla pora na trening. Bi mocno protestowala, ale przypomnielismy jej, ze w zeszlym tygodniu nie byli ani razu, teraz w poniedzialek Nik byl przeziebiony i rowniez zostali w chalupie, a na dodatek w nadchodzacy poniedzialek nie ma treningu, bo bedzie swieto. Ze sporym fochem, ale pojechala. ;) Tym razem zabralam ich ja, bo M. nadal mial sporo przygotowan przedkempingowych. Oni poplywali, a ja pochodzilam przy budynku oraz w srodku i troche popatrzylam jak trenuja (w ich grupie byly "az" trzy osoby :O).

To chyba byla zabka
 

W koncu moglismy wrocic, ale to byla juz taka pora, ze tylko szybkie prysznice i szykowac sie do lozek.

Tym razem bonusowo post dzien wczesniej, bo jutro wieczorem bedziemy (mam nadzieje) siedziec przy ognisku na kempingu. :D