Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 28 lutego 2014

Post na weekend :)

Nie po drodze mi bylo w tym tygodniu z blogiem. U Was staralam sie czytac i komentowac w miare na biezaco, ale u siebie juz nie dalam rady nic kliknac od poniedzialku... W pracy mam nadal kociol. To juz 2 miesiace ciaglego zapieprzu. Kiedy to sie skonczy?!

Pisalam ostatnio, ze poklocilam sie z M. o cos waznego, pamietacie? Nadal gryze sie z myslami co robic, ale poki co chcialam zasiac ziarenko i puscic w swiat. ;)

Zainspirowal mnie post Mamy malego Toto, o ten:

http://keepmymoments.blogspot.com/2014/02/woz-patyki-do-geby-i-zmien-swiat.html

Juz od dawna chcialam zrobic cos takiego. Tylko, jak to ze mna bywa, brakowalo mi czasu i motywacji, zeby poszukac, dowiedziec sie, itd. Gdybym wiedziala, ze zostanie dawca szpiku kostnego, bo o tym mowa (dla tych, ktorym nie chce sie otwierac linku ;)), jest tak proste, pewnie zrobilabym to juz lata temu... Jako matke, najbardziej porusza mnie oczywiscie fakt, ze bialaczka tak czesto atakuje dzieci. Gdybym mogla kiedys podarowac zdrowie jakiemus mlodziakowi, bylaby to chyba najlepsza rzecz jakiej dokonalabym w moim zyciu.

Zainteresowanych odsylam do posta Keep The Moments, tam sa wszystkie szczegoly. Cala procedura jest bajecznie prosta, nie trzeba nawet wychodzic z domu. Ja sama, po przeczytaniu, weszlam szybko na stronke i bylam gotowa zamowic patyczki, ale przyszlo mi do glowy, ze z racji posiadania meza, powinnam to chyba skonsultowac z M. Gdyby sie okazalo, ze jestem dla kogos potencjalnym dawca, mialo by to wplyw na cala nasza rodzinke. Stany to duzy kraj, nie wiadomo czy nie musialabym leciec na jego drugi koniec. A co z dziecmi, z poukladanym schematem dni, tygodni? M. musialby to wszystko sam ogarnac... Dlatego postanowilam najpierw pogadac z M. Nie spodziewalam sie oporu, a po cichu mialam nadzieje, ze przekonam do zostania dawca i jego. No coz, tu sie bardzo pomylilam. Chyba jednak nie znam wlasnego meza tak dobrze jak mi sie wydawalo. :(

W skrocie, M. stwierdzil, ze chyba zwariowalam. Ze mamy male dzieci i powinnismy sie skupic na ich wychowaniu, a nie narazac wlasne zdrowie. Na moje argumenty, ze w 75% proces zostania dawca jest praktycznie nieinwazyjny pozostal gluchy. Nadal jak mantre powtarzal, zebym sie lepiej skupila na wlasnej rodzinie, na Bi i Niku. Nie przekonalo go nawet to, ze ja przeciez mysle wlasnie o nich. Gdyby ktores z nich (tfu tfu) zachorowalo, oboje bez wahania oddalibysmy dla nich kazdy organ. Ale co gdyby nikt z rodziny nie byl odpowiednim kandydatem na dawce? Czy nie chcialby, zeby znalazl sie ktos inny, obcy, ktory podarowalby naszemu dziecku zycie? W tym momencie M. w ogole porzucil temat. Wiem, ze on nie dopuszcza do siebie mysli, ze ktores z naszych dzieci mogloby zachorowac. Ja tez staram sie wyrzucac takie mysli natychmiast z glowy. Ale po przeczytaniu posta Keep the Moments, pierwsze co mi przyszlo do glowy bylo "co bym zrobila gdyby chodzilo o MOJE dziecko?". Mysle, ze nikomu nie musze odpowiadac...

W kazdym razie M. burknal w koncu, zebym robila co chce i przestal sie odzywac... :/ Narazie na tym stanelo. Nie poddaje sie jednak. Musze dac mu troche czasu i mysle, ze w koncu go przekonam... A Was odsylam do "podlinkowanego" posta.

To na tyle na ten temat (narazie).

Nasz weekend zaczyna sie wirusowo. Bi podlapala jakies paskudztwo. Smarcze, kaszle i na dodatek ma goraczke, na szczescie niewysoka, bo okolo 38.3. Ale poprzednia noc mielismy nie za ciekawa. Przyszla do naszego lozka okolo polnocy i co chwila przebudzala sie ze szlochem, ze ja boli. Ale nie potrafila za bardzo powiedziec CO boli. Raz pokazywala na brzuch (tu wywolala u mnie lekki atak paniki, bo przemknelo mi przez glowe, ze znow zarzyga nam lozko), innym razem na oko. Potem pokazala na ucho (kolejny atak paniki, wiem jak dokuczliwe jest zapalenie ucha), az w koncu za ktoryms razem pokazala reke i oznajmila, ze boli ja "palusiek". ;) Wydaje mi sie wiec, ze byl to jej sposob na okreslenie, ze zle sie czuje, a tak naprawde nic konkretnie jej nie bolalo. Weekend zaczynamy od wizyty u lekarza i bacznej obserwacji, bo teraz i Nik zaczyna pokaslywac. Ech...

A zeby nie zakonczyc az tak pesymistycznie, opowiem Wam scenke z poprzedniego weekendu, tym razem nie-rodzinna.

Otoz, M. sprzedaje stary samochod. Przyjechal wiec jakis mlody gosciu obejrzec auto i chcial sie oczywiscie nim przejechac. Tu nalezy dodac, ze mlodzian kupuje samochod, zeby za kilka tygodni jechac nim do szkoly w Idaho. Dla niezaznajomionych z mapa USA, Idaho to taki prawdziwy dziki zachod, lezy prawie na zachodnim wybrzezu. A my mieszkamy na wschodnim. Chlopak musialby wiec jechac autem okolo 2 dni. Pojechal wiec z M. na "jazde probna", wyjechali na autostrade i moj malzonek mowi mu, ze musi wziac pierwszy zjazd po lewej stronie, zeby wrocic do naszego domu. Na to chlopak mowi, ze lewe zjazdy zawsze go myla. Dlaczego? A bo trzeba zmienic wszystkie linie na autostardzie! Kuzwa, pomyslalam sobie, ze jak on sie boi zmieniac linie na drodze, to powodzenia w dojezdzie na drugi koniec Kraju... Krzyzyk mu, kurcze, na droge...

:)

poniedziałek, 24 lutego 2014

Jak dobrze, ze to juz koniec weekendu...

Taaak, taki wlasnie mialam weekend...

Nie wiem co wstapilo w mojego syna, ale nie bylo to nic dobrego... Takiej serii wycia, ryku i zanoszenia sie juz dawno nie mielismy. I to na dwa fronty, bo Bi tez dala popalic. Placz o wszystko! O jedzenie, zabawki, ksiazki, kluczyki, piloty, pudeleczka, kubki, lyzeczki, miseczki, sloiczki, buteleczki, dupeczki, sreczki... O cokolwiek! Kuzwa, tego sie nie da zniesc! Jak na zlosc ja oczywiscie przed okresem, wiec nerwy mi juz zaczely puszczac...

Bi jest po prostu stra-szna!!! Bunt dwulatka? Teraz to juz raczej trzylatka, chociaz ja mam wrazenie, ze te bunty zaczynaja sie okolo roku i juz sie nie koncza. Mloda jest otwarcie nieposluszna. Prosisz zeby czegos nie robila, to bedzie patrzec ci prosto w oczy i nadal to robic. Prosisz  raz, drugi, trzeci. No ogluchlo dziecko! Albo rozedrze sie "NIEEEE MAMAAAA!!!!". Kiedy zlapie sie ja za reke i zwyczajnie odciagnie z miejsca "przestepstwa", wrzasnie ci czlowieku w uszy takim swidrujacym piskiem, ze bebenki pekaja, a mozg doslownie sie obkurcza. Dla odmiany, poproszona aby zrobila cos na co nie ma ochoty (a zazwyczaj nie ma ochoty), albo idzie pomalu, olewacko kolyszac sie na boki ze zlosliwym usmieszkiem (bo dobrze wie, ze robi na przekor), albo ryknie "NIEEEEE" i zwieje do drugiego pokoju... Dla objasnienia, rzeczy na ktore Bi nie ma ochoty to nie nasze kosmiczne wymysly, tylko np. koniecznosc ubrania butow przed wyjsciem, zjedzenia obiadu lub umycia rak...

Nik za to wkroczyl juz jakis czas temu dziarsko w etap wymuszania i... wymusza! Wrzaskiem! Wszystko!!! Najbardziej jednak wszelkie srodki czystosci. Drze sie o moje  kosmetyki, szampony, zele pod prysznic. Szarpie szafki w lazience i kuchni bo wie, ze tam sa schowane spraye do zlewow, szyb, itd. Nie dostanie? Ryczy coraz glosniej z coraz dluzszymi przerwami miedzy wydechami, a nam serce staje, zeby znow nie zemdlal! Wiec dostaje co chce, albo znajdujemy cos rownie atrakcyjnego. Zaczyna nam juz jednak brakowac fajnych (znaczy nie-opatrzonych) przedmiotow w domu! Nie moge nawet spokojnie posprzatac, bo natychmiast mam uwieszonego u nogi wyjca! Robie ile sie da w czasie jego drzemki, ale nie na wszystko starcza czasu. Wczoraj wieczorem, kiedy zaniosl sie o otwarcie zmywarki, chwile pozniej o srodek do mycia zlewu, a jeszcze minute pozniej zaczal sie zanosic kiedy nie dalam mu wystarczajaco szybko sprayu do luster, zlapalam go za ramiona i wysyczalam mu: "mam cie serdecznie dosc ty cholerny gowniarzu!". Oczywiscie mlody rozplakal sie tym razem zalosnie i wyciagnal do mnie raczki jakby chcial powiedziec "ale kochasz mnie jeszcze???", ja go przytulilam i cala zlosc czesciowo ze mnie zeszla... No i poczulam sie jak wyrodna matka... Ile razy jeszcze ogarnie mnie to parszywe uczucie nim moje dzieci wyfruna z domu???

 Cale dwa dni ciaglych rykow to nie na moje nerwy... Zaczne chyba rzeczywiscie nosic zatyczki do uszu... Albo pic krople walerianowe, bo melisa to pic na wode fotomontaz...

Chwila spokoju byla kiedy wychodzilismy na dwor, bo pogoda byla iscie wiosenna. Oprocz tego, ze po ostatnich opadach mamy kopy sniegu, ktore nie stopnieja chyba do maja. Snieg pomalu zamienia sie w wode, ktora ciurkiem splywa w nierownosci terenu za domem. A, ze tyl domu wychodzi na polnoc i nie dochodzi tam slonce, wiec powstale kaluze pokryte sa cienka warstwa lodu. Zgadnijcie wiec gdzie moje dzieci najbardziej chca lazic? Nie, nie na slonku. Nie, nie na trawniku gdzie w niektorych miejscach zaczyna wygladac juz (pozolkla i zmeczona) trawka. Nie, one beda chodzic po nierownym, rozjechanym przez auta zmarznietym sniegu i na wpol zamarznietych kaluzach. Na efekty nie trzeba bylo dlugo czekac. Nik wyglebal sie sie idealnie w takim miejscu, lod pekl i mlody skapal cale kolana w wodzie. Biegiem zabralam go (wrzeszczacego jak potepieniec, zanoszacego sie i wierzgajacego) do domu. Tylko, zeby zmienic mu spodnie, ale zdazyl mi sie dwa razy zaniesc i tylko kluczyki od samochodu a potem styropianowy kubek po kawie odwrocily mu uwage na tyle skutecznie, ze nie zemdlal... :(

M. wkurzony skul lod w tamtym miejscu w nadziei, ze w wode dzieciaki nie wleza. Taaa... Chwile pozniej Bi poslizgnela sie na resztce lodu i klapla tylkiem centralnie w kaluze... A powtarzalismy do znudzenia: uwazaj, nie chodz tam, poslizgniesz sie... Oczywiscie, kiedy matka i ojciec mowia, ze gdzies isc nie wolno, Bi pojdzie dokladnie w to miejsce... I prosze! Rozdarla sie jakby ja zarzynali i nie przestala, mimo, ze natychmiast zabralam ja do domu przebrac. Darla sie kiedy sciagalam jej buty, wyla kiedy zdejmowalam mokre spodnie i ryczala kiedy sciagalam bielizne. Upokoila sie dopiero kiedy miala na tylku suche majty i spodnie... Bo zimna woda, kurna, parzy...

Ja pitole... Powinnam odglosy z naszego domu nagrac na plyte i sprzedawac w ramach antykoncepcji nastolatkom ktorym sie wydaje, ze co to takiego wychowac dziecko... Albo, jeszcze lepiej powinni je puszczac calymi dniami w w zakladach karnych. Czasem mam bowiem wrazenie, ze drobni przestepcy traktuja pobyt w wiezieniu jako kilkumiesieczne wczasy na koszt podatkow porzadnych obywateli. Telewizja, internet, biblioteka, opieka lekarska... Niech tak jeden z drugim posluchaja zamiast muzyki przymusowo tego co rodzice (niektorych) malych dzieci maja calymi dniami, to moze sie bardziej postaraja, zeby juz do wiezienia nie trafic. Albo rzuci im sie na mozg, tak jak mi sie chyba niedlugo rzuci... :/

Jakby bylo malo ryczacych dzieci, M. zatrzasnal wczoraj rano kluczyki od domu i samochodu, przez co bylismy uziemnieni na wlasnym podworku przez pol godziny zanim moj tata przyjechal i nas wyratowal. Rozjechal nam sie przez to kompletnie plan dnia bo nie zdazylismy juz na poranna msze, ale i tak mielismy wiecej szczescia niz rozumu. Po pierwsze tata MA klucze do naszego domu, po drugie nie bylo mrozu, a po trzecie tato normalnie powinien byl byc w Nowym Jorku, ale akurat nie pojechal.
Oczywiscie zapakowanie dzieciarni do auta po polgodzinnej swobodzie do biegania po ogrodzie, laczylo sie z kolejna fala protestow, wrzaskow, kopania i zanoszenia...

Uklelam sie te dwa dni za wszystkie czasy... Jestem jednak z siebie poniekad dumna, bo udalo mi sie przeklinac glownie polglosem. Od niedawna walcze z brzydka przywara jaka jest dosc czeste rzucanie miesem, bo nie pisalam tu jeszcze chyba, ze od kilku dni Bi chodzi po domu spiewajac uroczo: "Ku-ka mac, ku-ka mac!". Gdzie uslyszala to piekne wyrazenie? Od swojej matki oczywiscie, ktora w pore nie ugryzla sie w jezyk. Nie kumam, slowo daje. Bezskutecznie probuje nauczyc ja slowa "przepraszam". "Dziekuje" pamieta jak ma ochote. Ale przeklenstwo uslyszala raz i od razu zalapala...

A wisienka na torcie byla klotnia z M. o cos dla mnie waznego. Malzonek moj na koniec oczywiscie skwitowal "rob co chcesz". Tyle, ze ja nie chce robic "co chce", tylko szukam jego wsparcia, bo moze to wywrzec wplyw na cala nasza rodzine. Ale o szczegolach innym razem, bo sprawa jest wazna i zasluguje na osobny wpis, a nie zeby ja wciskac na koniec moich gorzkich zali...

Mam nadzieje, ze Wasz weekend byl spokojniejszy...

środa, 19 lutego 2014

Kokusiowe pierwsze razy oraz po-weekendowe migawki

Rosnie mi syn. Nie mowi co prawda i nie potrafi tyle co Bi w jego wieku (to akurat nasza wina, przy dwojce dzieci mamy malo czasu zeby wspomagac jego rozwoj i w nieskonczonosc wypytywac: "a gdzie mama ma oko/ucho/nos", "a jak robi piesek/kotek, krowa", itd.), ale uczy sie coraz to nowych rzeczy.

Ku mojej rozpaczy (i wysypie siwych wlosow) wspina sie doslownie wszedzie! Poza jego zasiegiem sa wylacznie kanapy w salonie i krzesla w jadalni. A to tylko dlatego, ze sa naprawde baaardzo wysokie. Na krzesla nawet Bi dopiero co zaczela samodzielnie wchodzic...

Przegapilam gdzies moment kiedy zaczal wstawac sam, bez podparcia. W poniedzialek zauwazylam po prostu jak moje mlodsze dziecko gramoli sie bez przytrzymywania czegokolwiek z podlogi i szczeka mi opadla. Bo jak to, kiedy, skad? ;)

Z wlasnej inicjatywy uczy sie samodzielnego jedzenia. W przeciwienstwie do siostry, ktora byla calkowicie zadowolona z tytulu domowej Krolewny i zaczela nauke samodzielnego jedzenia jak ktoregos razu oznajmilam: "sprobuj sama!". Natomiast z Nikiem od kilku dni szarpalam sie przy kazdym karmieniu o lyzeczke. Kiedy jej nie dostawal, wkurzony zaczynal sie drzec, zaslaniac buzie rekoma i tyle bylo z jedzenia. Zirytowana dalam mu w koncu druga lyzeczke, glownie, zeby zajal czyms lapki wymachujace jak u wiatraka. A tu niespodzianka. Moj syn zaczal lyzeczke maczac w miseczce, a potem wkladac sobie do buzi. Z koordynacja jeszcze rzecz jasna kiepsko, na lyzeczke prawie nic sie nie nabiera, a to co sie przypadkiem nabierze spada, zanim dotrze do buzi, ale pierwsze proby (i co wazniejsze checi) sa. :)

A od wczoraj Niko robi "indianina". Tyle, ze nie chce uzywac do tego wlasnej raczki. On robi "Aaaaaaa", a ja przykladam rytmicznie wlasna dlon. I oboje mamy frajde. ;)


A z tej przyjemniejszej czesci minionego weekendu:

Nadal cieszylismy sie zima. Bi naprawde lubi snieg, jak chyba zreszta kazde dziecko. Jesli oczywiscie nie jest za gleboki i nie utrudnia chodzenia. I jesli matka nie funduje wywrotek sankami. ;)



A Niko niezmordowanie okraza podworko. Mialam problem, zeby zrobic mu zdjecie! Postawiony na ziemi wpada w jakis trans i nie reaguje na wolanie, machanie, na nic! Idzie, idzie, idzie, az sie potknie i przewroci. Wtedy trzeba go podniesc, bo zapakowany w zimowe ciuchy sam nie daje rady, ale postawiony w pionie natychmiast znow rusza do przodu. :)



A po ruchu na swiezym powietrzu czlowiek glodnieje, upieklysmy wiec z Bi cos "na zab". Okazuje sie jednak, ze Bi, chociaz w wycinaniu i dekorowaniu ciasteczek z zapalem brala udzial, zjadla jedno i wiecej nie chciala. Kupne lepiej jej smakuja. :( Nasze, pomimo szklanki cukru pudru, wyszly malo slodkie.
Sweter utytlany maka, buzia brudna w posypce (wiem, ze bozonarodzeniowej, ale innej w domu nie bylo), ale ten usmiech - bezcenny! ;)



Wiecej takich niedziel prosze! :)

wtorek, 18 lutego 2014

Moje dzieci to dzikusy, a malzonek mnie wkurza

Takie tam po-weekendowe rozwazania... ;) Wiem, ze dzis jest juz wtorek, ale od jakichs 2 miesiecy nic nie robie na czas. Weekendowe opowiesci beda wiec we wtorek, trudno... ;) A weekend mialam calkiem sympatyczny, tylko zaczal sie od wkurwa.
Bo wiecie, jestem spiochem. Co prawda dawno juz zaakceptowalam, ze przy posiadaniu dzieci nie bedzie wylegiwania sie w sobote w lozku do 10. Ale kurcze, po przebudzeniu lubie te 15 minut polezec, zeby sie dobudzic. Dzieki Bogu, odkad M. nie odsypia nocek, w sobote zrywa sie pierwszy (wlasciwie to pierwsza jest Bi. Przylazi do naszej sypialni z niesmiertelnym jekiem "tata chooooc!!!") i zabiera potomstwo do salonu. A ja probuje otworzyc oko. ;) Tylko, ze w poprzednia sobote wychodzilo mi to wyjatkowo opornie. Powodem byl Mlody, ktory najpierw zbudzil sie na cyca o 4, a potem od 5 budzil sie co 10-15 minut ze strasznym, swidrujacym wrzaskiem, usilujac najwyrazniej wymusic od nas wstanie i uwolnienie go z lozeczka. Niedoczekanie... W kazdym razie od 4 nad ranem praktycznie nie spalam tylko przydrzemywalam sobie, wiec potem o 6:30 bylam nieprzytomna.
A smarkateria jak na zlosc zaczela dzien od wrzaskow i klotni. Znaczy sie darl sie Niko, a klocila Bi. Moje proby dobudzenia sie odbywaly sie wobec tego w akompaniamencie czegos takiego:

"AHHHHHHIIIIIIIGHHHHHHH!!!!! GHY HY HY..."
"TO MOJE! TO MOOOJEEEE!!! MOOOOOOJJJJEEEEEE!!! UEEEEEE!!!!"

I tak w kolko... :/

Wstalam wiec w humorze iscie wisielczym i wszyscy i wszystko mnie wkur... rzalo... Dzieci wpienialy, maz dobijal, sklepy mialam ochote zburzyc, a kawe mi przeslodzili... :( Gdyby nie to, ze do okresu troche mi jeszcze zostalo, pomyslalabym, ze to klasyczny PMS. Niestety, po prostu obudzila sie wewnetrzna jedza...

A po poludniu pojechalismy (w sniezyce, a co!) do sali zabaw na przyjecie urodzinowe. I tu okazuje sie, ze nasze dzieci sa zupelnie anty-towarzyskie... Z Nika jeszcze moze beda ludzie, w koncu maly jest, byl tam najmlodszym kurduplem. Ale Bi to mnie powaznie zmartwila. Wiekszosc dzieci byla mniej wiecej w jej wieku. Wiem, ze 2-3 latki nie bawia sie razem, tylko raczej obok siebie. Ale byla tam rowniez kobitka organizujaca dzieciom rozne gry i zabawy. Wszystko przystosowane do wieku i umiejetnosci takich maluchow oczywiscie. Myslelismy, ze Bi bedzie miala frajde, a ona zaszyla sie na drugim koncu salki i odmowila dolaczenia do pozostalych dzieci. Zajelo mi dobre 10 minut, zeby ja stamtad wywabic. Musialam obiecac, ze bedzie u mnie na raczkach i nie musi sie bawic, moze tylko popatrzec. Myslalam, ze z czasem sie oswoi, ale gdzie tam. Wczasie gier siedziala mi na rekach kurczowo trzymajac mnie za szyje. Kiedy dzieci usiadly przy stolikach, zeby zaspiewac Happy Birthday i zjesc torta, Bi jako jedyna nie weszla nawet do salki (a raczej weszla, pozniej, kiedy pozostale dzieci wrocily do zabawy...).
Musze przyznac, ze nie tego sie spodziewalam. Nasza uparta i zadziorna Bi, ktora usiluje rzadzic wszystkimi dziecmi u opiekunki, nagle w obcym miejscu i wsrod nieznanych dzieciakow okazala sie chorobliwie niesmiala i nietowarzyska... Bardzo przykro bylo patrzec jak wszystkie dzieciaki podskakuja i tancza, a twoje siedzi "sfoszone" w kacie...

Teraz o malzonku... Jakos tak w sobote, zgodnie z moim humorem rozejrzalam sie po kuchni i doszlam do wniosku, ze wszelkie moje zazalenia do M. koncentruja sie wlasnie w tym malym pomieszczeniu... I tu bede hipokrytka, bo naprawde ciesze sie, ze trafil mi sie chlop, ktory umie i co wazniejsze LUBI gotowac. Bo ja tez umiem, calkiem niezle, ale co z tego skoro nie znosze? :) No i super, M. ma moje blogoslawienstwo do gotowania w naszym domu wszystkiego oprocz bigosu i leczo z cukinii, bo te wychodza mu "przekombinowane". Po prostu M. lubi eksperymentowac i wrzuca do nich polowe polki z przyprawami. Ja zas mam sprawdzone receptury i ich sie trzymam. Bigos i leczo M. nie smakuja dla mnie jak bigos i leczo. Koniec, kropka. :)
Ale nie o tym mialo byc.
Dochodzac (pomalu) do sedna. Czy Wasi mezowie tez kreuja wokol siebie taki burdel??? Nie wiem czemu JA potrafie tak ugotowac, ze po tym gotowaniu prawie nie trzeba sprzatac, za to kuchnia po pichceniu M. wyglada jakby cos tam wybuchlo. Nachlapane, nakruszone, a juz najbardziej wku**ia mnie zwyczaj obierania warzyw lub owocow , kladzenia skorupek jajek, itd. na blat zamiast prosto do kosza. A wlasciwie to zostawianie tych obierek. W trakcie gotowania czasem nie ma mozliwosci pozbierania, rozumiem, ale czy musi to tam potem lezec do usranej smierci??? A jak strace cierpliwosc i zaczne sprzatac, slysze "ja bym to wyrzucil". Tiaaa, pytanie tylko kiedy, skoro czesto kiedy ja usypiam malego, M. obiera i kroi owoce dla Bi, a obierki leza sobie na blacie jeszcze nastepnego dnia kiedy wracam z pracy... To samo z garnkiem po budyniu. M. uwielbia budyn, czesto gosci on wiec w podwieczorkowym menu. Tyle, ze M. wrzuci gar do zlewu (dobrze, ze chociaz zaleje go woda) i ten gar tam tak stoi. Ja za budyniem nie przepadam, a ze nienawidze drapac przypalonych garow, wychodze z zalozenia, ze skoro czegos nie jadam, to czemu mam po tym sprzatac. Ale garnek siedzi w zlewie dzien, drugi, w koncu biore sie za niego, bo juz zaczyna podsmiardywac. I co slysze? "Ja bym go umyl". Kiedy sie pytam??? Jak zawartosc ozyje i sama ucieknie??? Poza tym M. namietnie wyciska cytryne do herbaty, a ze sily ma sporo, wiec sok z pryska po calej cholernej kuchni! Wszystko sie klei, blat, czajnik, cukierniczka... I kto musi to wiecznie wycierac? Ja oczywiscie! A jeszcze M. zrobi sobie herbatke, wypije pol, a reszta stoi tam gdzie z nia aktualnie przysiadl. Mamy wiec na kazdej (teraz przy dzieciach tej wyzszej) powierzchni plaskiej kubek lub szklanke z napoczeta herbata... Jak mnie to wkurza jak musze wieczorem zrobic rundke po domu zbierajac brudne naczynia! Chociaz teraz przy dzieciach i tak mam ulatwione zadanie, bo M. stawia gorace kubki tylko w kuchni lub jadalni. Kiedys znajdywalam je doslownie wszedzie, nawet w lazience... A jak juz M. zabierze sie za sprzatanie to musze go zawsze pilnowac, bo mimo zapasu recznikow papierowych, co moj malzonek uzywa do wycierania blatow? Sciereczki kuchenne! Dla mnie sa one do wytarcia rak, jakiegos jabluszka po umyciu, ewentualnie czystego talerzyka, a nie wylanej zupy i rozchlapanego tluszczu z patelni! Nic dziwnego, ze ciagle musze kupowac nowe scierki, bo pojawiaja sie na nich plamy, z ktorymi nawet odplamiacz sobie nie radzi. :/

I nie to, ze nie rozmawiamy o takich denerwujacych drobnostkach, bo rozmawiamy. Tyle, ze M. moje uwagi kwituje smiechem. Moze i zolza jestem, ze czepiam sie takich drobiazgow, ale co ja zrobie, ze jak trafi mi sie taka wisielcza sobota to doprowadzaja mnie one do szewskiej pasji???

No! Wiecej mezowych grzechow nie pamietam! A dzis w sumie i tak mi juz przeszlo. :)

A niedziela juz byla fajna, wyszlismy nacieszyc sie jeszcze sniegiem przed odwilza. M. odsniezal podjazd, Niko niezmordowanie dreptal w kolko, ja ciagnelam Bi na sankach (zmachalam sie jak dziki osiol, a na koniec za ostro skrecilam, sanki sie wywrocily, Bi zaryla buzia w snieg i dostalam opieprz: "Nie sypko mama, wooolnooo!"). I tylko corcia byla niepocieszona, bo nasz balwan czesciowo sie juz roztopil i stracil ksztalt. :)

środa, 12 lutego 2014

Pogaduchy lazienkowe

Bi uwielbia asystowac mi w lazience. Otwiera i zamyka dezodorant, odkreca i zakreca sloiczek kremu, podaje cienie, tusz, szczotke. Doskonale wie w jakiej kolejnosci biore wymienione rzeczy. Czasem wyblaga proszacym wzrokiem odrobinke kremu do rak na tluste lapki.

Ktoregos dnia oznajmila, ze ona musi siusiu. Podstawilam jej stolek, podnioslam klape, opuscilam nakladke. Bi zalatwila co trzeba i chwilke pozniej wymamrotalam, ze ja tez musze skorzystac z przybytku. Bi poslusznie (jak nie ona!) odsunela sie, ale zauwazyla, ze jej nakladka nadal jest opuszczona.

"O-o! Posie [prosze] mamusiu!" - oznajmila podnoszac ja do gory.

Po czym dodala:

"Mama duo [duza] pupe ma".

Ja wiem, ze dziecko mialo tylko na mysli, ze matka potrzebuje normalnego sedesu, ale ten ostatni komentarz to mogla sobie darowac...

:)

poniedziałek, 10 lutego 2014

Czternascie! i dopisek

Dla zmartwionych cioc: Niko ma sie juz dobrze (odpukac!). :) Tzn. on wlasciwie mial sie calkiem niezle od poczatku. Jadac do lekarza spodziewalam sie raczej czegos z gardlem lub dolnymi drogami oddechowymi. Synek mial katar ponad tydzien, ale wydzielina przezroczysta i bez goraczki, wiec luz. Smarowalam mu plecki mascia z olejkami eterycznymi, wycieralam nosek i czekalam az przejdzie. Pare dni temu dolaczyl mokry kaszel, ale goraczki nadal nie bylo, wiec stwierdzilam, ze pewnie wydzielina splywa mu gardlem i musi odkaszlnac. Ani nie bylo wiecej placzu, ktory wskazywalby, ze cos go boli, ani nie szarpal sie za uszy. Ale w piatek po poludniu M. zadzwonil, ze maly ma 38.9 C. Kurcze. Zadzwonilam do lekarza, udalo nas sie "wcisnac" jeszcze tego samego dnia. Zwolnilam sie z pracy i do przychodni! Po drodze modlilam sie (przez ten jego kaszel), zeby to nie bylo zapalenie oskrzeli lub pluc... Moje modlitwy zostaly wysluchane, bo jak napisalam w poprzednim poscie, Kokus ma "tylko" zapalenie ucha. Obustronne... :(

No trudno, maly grzecznie pije antybiotyk, co jest niesamowite, bo kazde inne lekarstwo, a nawet witaminy to walka i uciekanie. Wyraznie cos Nikusiowi w nim posmakowalo. Ja oblizalam raz wylana krople i dla mnie jest obrzydliwy, ale najwazniejsze, ze Maly sie nie buntuje. I ze nie dostal po nim sraczki, czego sie obawialam po doswiadczeniach z Bi. :)

Ale wracajmy do tytulu posta. Niko konczy dzis 14 miesiecy!

Codziennie obserwuje jak rozwija sie i wiecej rozumie. Niestety mowa stoi w miejscu. Nawet na prosbe "powiedz mama/tata!", jest figlarny usmieszek i ciszaaa... Jedyne slowo Nika, ktore jest zreszta slowem uniwersalnym, pasujacym w kazdej sytuacji, jest "BAM!". Cos spadnie? BAM (tu to akurat pasuje)! Niko chce na raczki? BAAAM (glosem marudno/rozpaczliwym)! Kokus zobaczy cos co jest super, fascynujace, a czego absolutnie dostac nie powinien? BAAAAAMMMM (glosem sfrustrowanym i zlym)! I tak sobie "bamujemy" i czekamy az syn zechce powiedziec cos konkretniejszego. Pewnie przy kontroli 15-miesieczniaka, tak jak z Bi, uslysze propozycje zbadania jego rozwoju, bo dziecko w tym wieku "powinno" juz miec kilka swiadomych slow. Ze Starsza powaznie sie zmartwilam, teraz machne reka. Patrzac na Bi, nadajaca jak katarynka, nie martwie sie o mowe Nika, raczej delektuje cisza. Chociaz wlasciwie to nie jest cisza, bo oprocz wspomnianego "bam", Nik ma szereg blizej nieokreslonych okrzykow i odglosow. Nawija wiec caly czas, co z tego, ze nikt go nie rozumie? ;)

Aha, jeszcze na pytanie, jak robi autko, Nik odpowiada "brrrr...". To chyba tez sie liczy, co? Typowy chlopak. :)

Dobrze, a wiec Nik nie mowi. A co umie?

Przybija piatke.
Buziaki nadal rozdaje z otwarta buzia i wysunietym lekko jezykiem. :)
Wreszcie mialam okazje przekonac sie, ze rzeczywiscie umie bic brawo, chociaz czasem w podnieceniu nie trafia raczka w raczke.
Wystawia nosek do przodu kiedy ktos prosi o "noski-eskimoski".
Kilka razy na pytanie "Jaki duzy jest Kokus", podniosl raczke do gory, ale tylko jedna. :)
Kiedy go ubieram/rozbieram, na moja prosbe przeklada trzymany przedmiot z jednaj raczki do drugiej.
Rozumie tez zwrot "oddaj/daj mi", chociaz nie zawsze slucha.
Pieknie bawi sie pilka, rzucajac ja do wybranej osoby.
Zaczal laczyc klocki, zamiast ciagle rozwalac budowle Bi.
Sam rozpracowal znikopos Bi. Bazgra po nim, po czym sobie zmazuje i zaczyna od poczatku. Dalabym mu kredki, ale ostatni raz skonczylo sie ich konsumpcja, wiec jeszcze troche odczekam. :)
Ostatnio chodzil po zabawkowym pianinku Bi jak po rownowazni. Zlapalam go za reke, bardziej zeby go z niego sciagnac niz zeby mu pomoc, ale Nik to podlapal i potem sam juz chwytal moja reke i z lobuzerskim usmiechem wlazil na pianinko... ;)
Nauczyl sie wsiadac na jezdzik Bi i nawet sie juz odpycha lekko stopami do przodu. Podobnie, Bi ma takiego niskiego slonia na biegunach. Nik wlazi na niego i sam sie buja. Dla mnie to niesamowite, bo Starsza dostala obie zabawki na Roczek i przez wiele miesiecy bala sie ich jak ognia. A brat? Prosze, nic mu niestraszne. :)
Najwiekszym jednak osiagnieciem poprzedniego miesiaca i jednoczesnie moja najwieksza zmora jest wdrapywanie sie... Niko wspina sie doslownie wszedzie. Jesli cos jest na tyle niskie, ze uda sie mu zadrzec na to kolano, to on sie tam wespnie. I znow jestem w szoku, bo Bi byla sprytna ale ostrozna i wspinanie zaczelo sie u niej dobrych pare miesiecy pozniej. A ten maly Gagatek, wszedzie wlazi i dobrze chociaz, ze ma jakis tam instynkt samozachowawczy i jak nikt go nie asekuruje to nie probuje sam zlazic, tylko sie drze. Ucze go schodzic bezpiecznie, ale jak narazie Nik ma to w nosie i moje wysilki kwituje wyciem... :/

Dobrze, a co lubi 14-miesieczny Nikus?

Nadal uwielbia wszelkiego rodzaju kolka.
Sortery, to jest teraz hit! Mamy tego w domu cala mase, rozne rodzaje. Ksztalty geometryczne wychodza mu narazie slabo, ale mamy taki sorter ze zwierzatkami i tu Nik prawie zawsze trafia poprawnie. Nie kapuje tylko, ze czasem zwierzatko trzeba przekrecic, zeby weszlo w odpowiednie miejsce.
Ksiazki. Nik naprawde lubi ksiazki! Nie tylko jak mu je ktos czyta, ale czesto sam idzie do naszego kacika "mlodego czytelnika", zwala z polki wszystkie ksiazeczki i oglada je mruczac cos do siebie. :)
Z pasja robi przeglad szafek kuchennych i lazienkowych. Tu mamy kolejny szok, bo z Bi tego problemu nie bylo. Przezylismy z nia tyle czasu bez koniecznosci zakladania zabezpieczen na szafki. Teraz zaczal nam sie za to rodzicielski koszmar. Na szafkach kuchennych mamy takie malutkie galki, ze typowe zabezpieczenia na nie nie pasuja. Kombinujemy wiec z gumkami, a potem Nik przychodzi i wkurzony szarpie za drzwiczki, gumki pekaja i trzeba wymyslac od nowa... W lazience szafka ma porzadna blokade, ale szuflady juz nie, wiec ciagle znajduje moja szczotke do wlosow w wannie, a pedzel do pudru w koszu na brudne pranie. Podobnie - musze kupic zabezpieczenie na klape od toalety. Bi do niedawna nawet nie przychodzilo do glowy, zeby otwierac kibel. Nik robi to caly czas i juz pare rzeczy w nim wyladowalo... :/
Chodzic po podworku. Czy to snieg, trawa czy bloto, nie ma znaczenia. Wywrotki na nierownej powierzchni tez sie nie licza. Wazne jest, zeby lazic, lazic, lazic. A jak sie jeszcze uda pobiec w kierunku ulicy to w ogole pelnia szczescia...

Czego Kokus nie lubi?

Probowac nowych smakow. Mamy z nim jeszcze wiekszy problem z karmieniem niz z Bi. Niko ma swoje stale, dzienne "menu" i nie ma najmniejszego zamiaru rozszerzac go o nowe dania. Cokolwiek mu dajemy konczy sie odruchem wymiotnym, a czasem i autentycznym pawiem... Martwie sie, bo Bi w wieku Nika potrafila juz skonsumowac samodzielnie banana lub jablko, a Nikowi trzeba je nadal miksowac i mieszac z poranna kasza, inaczej nie zje.
Kapieli na siedzaco. Sama kapiel niby Nik lubi, kiedy widzi wode wlewajaca sie do wanny az piszczy ze szczescia. Ale potem chce tylko brodzic na stojaco, za cholere nie przysiadzie mala dupka w wodzie, mimo ze ma obok dobry przyklad w postaci siostry, ktora moczy sie az milo.
Niko nienawidzi byc opatulonym w kurtke zimowa. A juz bycia zapietym w tej kurtce w fotelik samochodowy nie znosi z pasja! :)

Bunt o ktorym pisalam w ostatnim miesiacu nadal trwa. Niko wrzeszczy ciagle i o wszystko. Kiedy cos dojrzy (a wzrok ma jak jastrzab!) nie da juz sobie odwrocic uwagi, bedzie sie darl do upadlego, az to dostanie, albo wreszcie po jakims czasie mu sie znudzi. Predzej niestety kapitulujemy my. Jesli dorwie cos w male lapki, nie da juz sobie odebrac. Jesli mu sie to "cos" jednak zabierze, rozpacz jest tak wielka, ze Mlody az sie zanosi. W zeszly czwartek znow nam zaniosl sie tak, ze zemdlal. O co? Dorwal kluczyki do samochodu i zaczal sobie pstrykac guziczkami od pilota. Poniewaz jest on zepsuty i jak niechcacy wlaczy sie alarm, to nie da sie go wylaczyc, M. niewiele myslac zabral synowi zdobycz. A syn sie zaniosl. Po kilku sekundach, ojciec w panice oddal nieszczesne kluczyki Mlodemu, ale bylo juz za pozno. Zemdlal. Oczywiscie po omdleniu natychmiast sie "odblokowal" i zaczal normalnie oddychac, a raczej wyc, ale my znow najedlismy sie strachu, ktory zaowocowal klotnia... Niech on juz w koncu z tego wyrosnie... :/

A poza tym to ma 8 zebow. Wyszla w koncu ostatnia dwojka i mam nadzieje, ze nastepne zebiska dadza nam chwile odetchnac. :)

Dopisek:
Nikus postanowil uczcic 14 miesiecy nowymi umiejetnosciami.
Po pierwsze: pomachal dziadkowi na pozegnanie (a dotychczas malo nie zwichnelam sobie nadgarstka probujac go nauczyc jak sie robi pa-pa).
Po drugie: przybiegl do mnie, lapiac sie za pieluche i nawijajac cos z wielkim przejeciem. Pampers wygladal na solidnie napompowanego, wiec postanowilam go przewinac. Okazalo sie, ze Mlodszy zrobil kupe. Najwyrazniej probowal matke ostrzec, zeby zlecila przewiniecie ojcu. ;)

piątek, 7 lutego 2014

Juz nie lubie tego weekendu...

Dzieki katarowi uporczywie trwajacemu ponad tydzien, Niko nabawil sie obustronnego zapalenia uszu... I antybiotyku na 10 dni...

A ja zaczelam weekend czekajac prawie godzine w aptece, czekajac na realizacje recepty, bo mieli jakies cholerne opoznienie... :(

Milo sie zaczyna...

czwartek, 6 lutego 2014

Snow day!

Tak tutaj nazywaja dni, kiedy szkoly (a czasem i praca) sa pozamykane z powodu sniezycy.

Taki to dzien mielismy wczoraj, kiedy przez noc dowalilo nam sniegu prawie po kolana, a w dzien jeszcze dopadalo. Moja firma zostala zamknieta, Bi nie poszla do opiekunki i byczylismy sie we czworke w domu. :) Jesli mozna to nazwac "byczeniem". W praktyce M. i ja latalismy na uslugach dwoch malych wrzaskunow i wymuszaczy, ktorzy jak nazlosc skrocili sobie drzemki o polowe. I pilnowalismy, zeby Bi nie zamordowala brata...

Nie zartuje. Wyciagnela jakims cudem kabel od odkurzacza i zamotala go wokol szyi Nika, po czym zaczela za niego (kabel, nie Nika) ciagnac... I to wszystko w przeciagu raptem kilku sekund, kiedy nieopatrznie oboje wyszlismy w pokoju... :/

Ale wracajac do naszego dnia "wolnego". :)

Cofnelismy sie z M. jakies dwadziescia pare lat do tylu i przypomnielismy jak lepi sie balwana. :) Robilismy go glownie dla Bi, na ktorej w koncu i tak nie zrobil wrazenia, znaczy sie zrobil, ale negatywne. :/ Namordowalismy sie strasznie, bo na suchy snieg, ktory spadl w nocy, napadala tylko cienka warstewka mokrego i lepkiego, a to zostalo z kolei pokryte lodem z marznacego deszczu. Ja gotowa bylam sie poddac, ale M. oswiadczyl, ze wyszedl na dwor, zeby ulepic balwana, wiec tego balwana ulepi chocby mial przeorac caly ogrod zbierajac tylko te pare cm mokrego sniegu. Niech zyje ambicja! :) Ja za to musialam zajac sie "zabawa" z Potworkami. Czyli Bi przewracajaca sie co chwila w glebokim sniegu i ryczaca, ze chce chodzic za raczke i Nikiem, ktory umyslal sobie, ze jego celem na popoludnie jest wybiec na ulice. Samochodow na drogach bylo wczoraj jak na lekarstwo, ale mimo wszystko roczniak na ulicy to raczej nie jest dobry pomysl. A Mlody nie odpuszczal, ruszal biegiem (po sniegu i lodzie i z gorki!) w strone ulicy raz, drugi, trzeci, a kiedy w koncu znudzona gonitwa zamknelam brame, urzadzil taka awanture, ze slyszeli go chyba 4 domy dalej... ;)

Kiedy balwan wreszcie stanal, szybko pstryknelismy kilka fotek na pamiatke, po czym zmachani i lekko (hmm... mocno?) wkurzeni ucieklismy z dzieciarnia do domu, przy akompaniamencie wrzaskow Nika, ktory stwierdzil, ze jednak chcialby jeszcze troche pouciekac na ulice... :/ A Bi spogladala na balwana nie bardzo wiedzac o co ta cala radocha rodzicow i chyba troche sie go bojac... :)

A oto i nasze (no dobra, glownie M.) dzielo. Ma wszystko co porzadny balwan miec powinien: oczy z brykietow do grilla, nos z marchewki, guziki z kamykow i czape z doniczki. M. nawet poswiecil wlasne rekawice na potrzebe zdjecia. :) Nik nie padl wycienczony wrzaskami, po prostu akurat mrugnal. A Bi miala dosc przewracania sie w sniegu, nie chciala za bardzo zblizyc sie do Pana Balwana i ani myslala sie usmiechnac. ;) Tylko matka cieszy sie wiec jak glupia do zdjecia. Czyli kolejna rodzinna zabawa skonczyla sie jak zwykle... ;)


wtorek, 4 lutego 2014

Blog Roku - glosujmy na Ole!

Ja po prosbie. ;) Z racji mieszknia za granica, nie moge glosowac, a szkoda, bo oddalabym glos na kazdy znajomy (i startujacy) blog... Jesli jednak jest wsrod moich "czytaczy" ktos, kto nadal waha sie na ktory blog zaglosowac, to ja Wam ulatwie zadanie. ;)

Zaglosujcie, prosze, na blog Oli! To swietna babka, jezeli nie mialyscie okazji poczytac jej wpisow (jak mozna nie znac Oli, no jak sie pytam???), to szczerze zachecam. Dobra zabawa gwarantowana! Zapewniam, ze zostaniecie jej stalymi czytelnikami! ;)

Dlaczego akurat Ola? Chyba ujelo mnie to, ze ona tak starsznie chce wygrac i nie wstydzi sie do tego przyznac, a wrecz przeciwnie. Ja, jako jednostka bierna i bez cienia pewnosci siebie, jestem po prostu pod wrazeniem takiego ducha rywalizacji! ;)

A wiec: smski ida na A00551, pod numerek 7122!