W koncu nadeszla Wigilia... Jak napisalam ostatnio, w tym roku znowu podlozylam prezenty pod choinke poprzedniego wieczora, z notka od "Mikolaja", zeby ich nie otwierac. ;)
Nik byl ciezko obrazony, bo najwieksza paka pod choinka okazala sie byc dla Bi. ;) Kupilam starszej taka gruba mate do cwiczen bo panna chce sobie powtarzac akrobacje z gimnastyki. Mata jest fajna bo sie sklada, ale nawet zwinieta tworzy dosc duzy kwadrat. I Mlodszy niestety nie mogl zdzierzyc, choc nawet nie wiedzial co tam jest. :D
Matka Natura zdecydowala sie zeslac nam prezent w postaci... sniegu! Juz kiedy sie kladlam w czwartek wieczorem, lekko proszylo, ale ze prognozy zapowiadaly tylko przelotne opady, wiec nie spodziewalam sie niewiadomo czego. I faktycznie, nie nasypalo jakos fest, ale wystarczajaco, zeby uzbieralo sie 3-4 cm. Akurat zeby zakryc trawe. ;) Poniewaz jednak, poza pojedynczymi mroznymi dniami, tegoroczny grudzien byl bardzo cieply i sniegu praktycznie nie bylo, wiec Potworki okreslily jego opad akurat na Wigilie, jako Christmas Miracle. :D Z przygotowan zostala mi tylko salatka jarzynowa oraz makielki czy makowki, jak zwal tak zwal... No i nakryc do stolu, uprzatnac wszystkie walajace sie po salonie zabawki, wstawic dwa ladunki zmywarki (zeby potem byla pusta na naczynia po wieczerzy), wykapac sie, pomalowac paznokcie, przygotowac sobie i dzieciom ciuchy na wieczor i takie tam "drobiazgi". ;) M. przypadlo pieczenie lososia oraz smazenie dorsza. Mnie tym razem doszlo jeszcze wyjscie z Potworkami na snieg.
Wiadomo, ze by nie odpuscili, szczegolnie ze niewiadomo kiedy znow cos spadnie, a w nocy z Wigilii na Boze Narodzenie mial padac marznacy deszcz. Nie mowiac juz o tym, ze chcieli wyprobowac nowe slizgacze, ktore mialy byc prezentem na Mikolajki, ale niestety przyszly dokladnie 6 grudnia, wiec spoznily sie dokladnie o jeden dzien. ;) Udalo sie na szczescie, jak na Thanksgiving, dokonczyc wszystko bez wiekszej spiny. Rano sie wykapalam, a potem skroilam salatke i makielki, zas M. w tym czasie wstawil lososia do piekarnika i smazyl drugie rybsko. Potem zas poszlismy na podworko. Malzonek odsniezyl podjazd, a ja krecilam sie pstrykajac zdjecia. ;)
Potwory wyszalaly sie za wszystkie czasy, a ja zalowalam, ze jednak za malo czasu bylo zeby zabrac ich na wieksza gore przy high school. Nasze przydomowe gorki robia sie juz dla nich o wiele za male...
Najwazniejsze jednak, ze dobrze sie bawili i ze spedzili choc troche czasu na swiezym powietrzu.
Przy okazji wyszlo, ze zarowno spodnie sniegowe Bi, jak i jej kurtka narciarska, sa przymale... Spodnie jej musze kupic koniecznie, ale nad kurtka debatuje. Starsza od dwoch lat urzadza regularne afery, ze nie znosi nart i nie chce z nami jezdzic, wiec zastanawia mnie sens takiego zakupu. Na ten raz czy dwa kiedy uda sie ja wyciagnac, wystarczy jej chyba zwykla zimowa kurtka. Jak juz, to kupie w neutralnych kolorach, zeby w przyszlosci przypadla Kokusiowi, dokladnie jak obecna. W ten sposob Nik ma dwie narciarskie kurtki, ale to dobrze, bo jego jest bardzo ciepla, zas ta Bi dosc lekka. Bedzie zaopatrzony na wypadek kazdej pogody. :D
Po powrocie do domu, nakrylam do stolu, pomalowalam pazury, a potem zajelam sie ostatnimi drobiazgami, odpryskujac przy okazji lakier, ktory nie zdazyl dobrze wyschnac. :D Makijaz, przebranie i bylismy gotowi. Nawet M. ubral ladniejsza koszulke i "normalne" spodnie (zamiast dresow), czego nie omieszkal mi pokazac, na wypadek gdybym przeoczyla. :D Najwyrazniej moje zrzedzenie w kazde swieta jednak gdzies tam zostaje. ;)
Moj tata przyjechal punktualnie o 17 i przywiozl kolejna porcje prezentow. Znow ten najwiekszy trafil sie Bi, wiec Nik strzelil kolejnego juz focha. :D Za to o wujka zaczelismy sie juz powaznie martwic bo zwykle byl punktualny, a tym razem zrobila sie 17:15, 17:20, 17:30, a jego nie bylo. Warunki na drogach byly srednie, a w dodatku A. zlamal kilka miesiecy temu noge i nadal chodzil o kuli. W budynku, w ktorym mieszka, do frontowego wejscia sa wrecz zabojcze schodki: bardzo wysokie i bardzo strome i mialam juz wizje, ze lezy tam pogruchotany. Juz planowalismy, ze jesli sie nie zjawi i nie odezwie, to po wieczerzy M. podjedzie do niego sprawdzic czy wszystko ok, ale na szczescie w koncu dojechal. Okazalo sie, ze M. mu powiedzial "okolo" 17, wiec uznal, ze 17:30 to tez okolo. :D Potem juz wieczerza poszla sprawnie. Przelamalismy sie oplatkiem, napchalismy "pod korek", a po chwili dopchnelismy deserem.
Potwory oczywiscie zjadly tylko barszcz (Nik nie tknal uszek) oraz rybe. ;) Pozniej, ku rozpaczy Kokusia, ktory nie mogl sie doczekac prezentow, Bi zagrala nam na skrzypcach. W tym roku wyszlo jej to duzo lepiej niz rok temu, bo grala Jingle Bells, ktore cwiczyla tez w szkole. I tylko matka - idiotka zle cos kliknela i zorientowala sie dopiero pod koniec, wiec nagrala jakies 1/3 koncertu. :/
No a potem nastapilo szalenstwo! Potwory migiem rozdaly wszystkim paczki spod choinki i po kilku sekundach papier do pakowania byl doslownie wszedzie i nie nadazalam ze zbieraniem! :D Mlodziez musiala byc baaardzo grzeczna w tym roku (ciekawe, ze ja pamietam cos wrecz przeciwnego :D), bo oblowili sie niemozliwie. ;) Bi dostala w/w mate do cwiczen, sluchawki bezprzewodowe, zestaw lakierow do paznokci (ktore okazaly sie hitem; boszzzz, ta dziewczyna to juz mentalnie nastolatka!) oraz... maszyne do szycia. :O
Nik otrzymal elektroniczny zegarek z gierkami, gre logiczna oraz dwa zestawy lego z autami. Oba Potworki dostaly tez po plecaku, bo ich chrzestny stawia wlasnie na takie "praktyczne" prezenty. ;) Dla mnie "Mikolaj" przyniosl fajny zestaw narzedzi ogrodniczych, z akcesoriami "normalnymi" oraz miniaturkami do sadzenia w doniczkach. Az mnie swierzbia lapki zeby go wyprobowac, ale bede musiala poczekac do wiosny. ;) Wlasciwie to prezent byl wspolny, dla mnie oraz M., ale u nas to ja grzebie w ziemi, wiec go sobie zawlaszczylam. :)
Goscie posiedzieli, pojechali, potem ja wstawilam zmywarke, dzieciaki ogladaly nowe rzeczy i zabawki, a M. przysypial na kanapie. ;) Nik zaczal ukladac jeden z zestawow Lego, ale trafil na prezent od Mikolaja - matki, ta zas rzucila synowi zadanie i kupila nie tylko Technic, ale od 10 lat wzwyz. :D
Po chwili mlody sie poddal i chwycil za drugi zestaw. Ten ulozyl w pol godziny, co tylko utwierdzilo mnie w przekonaniu, ze Mlodszy musi juz dostawac trudniejsze modele. ;) Bi zabrala sie za uruchomienie maszyny do szycia. Niestety, jak to dzieciak, z jakiegos powodu zaczela od srodka. Nigdy w zyciu nie widziala takiego sprzetu, a dodatkowo zamiast zaczac od poczatku instrukcji, otworzyla ja na przypadkowej stronie. Ktos pomyslalby ze zacznie od podlaczenia do pradu i ustawienia wszystkiego. Nieee... moja corka zaczela od... wymiany igly! I przyszla po pomoc dopiero, kiedy te igle wyjela, ale ktora to nadal przyczepiona byla nitka i nie dalo sie jej odczepic. Wytlumaczylam dziecku, ze ta czesc instrukcji jest na wypadek gdyby faktycznie trzeba bylo wymienic igle i polecilam wsadzic ja z powrotem. Pechowo (o tym za chwile), nie sprawdzilam jak ona to zrobila, tylko zabralam sie za osobiste czytanie instrukcji. W koncu udalo mi sie podlaczyc ustrojstwo, choc nie dziala w nim chyba pedal nepedu. W kazdym razie reczne napedzanie zadzialalo i zonk... igla sie wygiela! Po dokladnych ogledzinach, okazalo sie, ze Bi te igle wsadzila w odpowiednia dziurke, ale trzeba ja jeszcze dokrecic srubka, a tego panna juz nie zrobila. :( Teraz wiec czeka nas rzeczywista wymiana igly. Poki co obie jestesmy dosc zniechecone i maszyna stoi na polce nie ruszana. :D
Mimo, ze M. byl malo przytomny, uparlam sie zeby jechac na pasterke na 22. Po pierwsze chcialam dzien swiat (tutaj jedyny) spedzic juz na calkowitym lenistwie, a po drugie, zapowiadana pogoda byla paskudna, z marznacym deszczem, wiatrem i tym podobnymi atrakcjami. ;) Pojechalismy wiec i teraz troche zaluje, bo spotkala mnie spora nieprzyjemnosc. Uroczysta msza, pieknie udekorowany kosciol, podniosla atmosfera... Tak jak powinno byc na pasterce. A tu nagle drze mi sie do ucha jakis gosc! Taki knypek nizszy chyba troche ode mnie, nieco za to starszy. Graly juz ograny, wiec w pierwszej chwili nie wiedzialam o co mu chodzi. Dopiero po chwili dotarlo do mnie, ze piekli sie o maseczke... Cos tam, ze jako jedyni w kosciele ich nie mamy i ze jak nie chcemy tam byc, to mamy wyjsc. Przyznaje, ze najpierw mnie zatkalo, bo Potworki maseczki mialy, ja rowniez, choc zsunelam ja z nosa, bo zaparowaly mi okulary. O czym zreszta pana rzeczowo poinformowalam. A ten dalej wykrzykuje, ze jak nie chce maseczki, to mam wyjsc na zewnatrz! Dopiero po chwili dotarlo do mnie, ze gosciowi moze chodzic o M., ktory maseczki faktycznie nie mial ubranej, ale no sorry, facet zamiast zwrocic sie bezposrednio do niego, wrzeszczy na mnie! Bo co, na malzonka juz mu nie starczylo odwagi?! Latwiej wyzyc sie na kobiecie?! Tu juz podnioslo mi sie cisnienie i oznajmilam dupkowi grzecznie lecz stanowczo, ze probujemy cieszyc sie bozonarodzeniowa msza, starajac sie mu przypomniec gdzie sie znajdujemy i w jaki dzien. Na darmo! Gosc dalej grzmi, ze to nie fair w stosunku do reszty i takie tam! Dobrze, ze organy graly juz na maksa, ludzie spiewali pierwszy hymn i w sasiednich lawkach zaczeli ogladac sie zeby zobaczyc co sie dzieje, ale gapili sie na tego barana, nie na mnie. Ja zas w koncu stwierdzilam, ze do niego nic nie dociera, a moje spokojne odpowiedzi jeszcze go nakrecaja, wiec po prostu odwrocilam sie bokiem i przestalam reagowac. Facet w koncu zobaczyl, ze nic nie wskora, wiec katem oka widzialam tylko jak sie przepycha gwaltownie obok swojej rodziny i gdzies biegnie. Potem M. powiedzial, ze osiol poszedl na skarge do ludzi pomagajacych w kosciele, witajacych ludzi, przytrzymujacych drzwi, itd. Prawdopodobnie chcial zeby wyrzucili nas z kosciola, ci jednak na szczescie odmowili. Facet potem chyba sam wyszedl z kosciola i krzyzyk mu na droge. Nie do opisania jest, jak mi bylo przykro. Od poczatku pandemii zdarzylo mi sie nie raz wejsc gdzies bez maseczki, bo jej zwyczajnie zapomnialam. Czasem ktos zwrocil uwage, ale kulturalnie. Ja przepraszalam i wszystko bylo ok. Ale taki chamski wrzask, ktory zreszta powinien byc skierowany do M. ale trafil sie mnie, w kosciele w samiutkie Boze Narodzenie?! Wiem, ze facet musial byc albo podpity albo zwyczajnie pie*dolniety, ale zwyczajnie popsul mi najpiekniejsza msze w roku... :(
W kazdym razie, jakos msze przesiedzialam, choc przez wiekszosc czasu wymyslalam scenariusze, co powiem dupkowi, jesli wroci do lawki (ze tez taki typ musial usiasc akurat obok nas!). ;) Potworki ledwie daly rade utrzymac otwarte oczy. Nik w ktoryms momencie nawet sobie przysnal. :D Ale po powrocie do domu, wstapila w nich nowa energia i buszowali prawie do polnocy! Zla bylam jak cholera, bo nie dosc, ze ciagle mialam nerwy na tamtego goscia, to jeszcze padalam z nog, a chcialam jeszcze dzieciakom podlozyc upominki do skarpet na kominku! Tego zas nie moglam zrobic, dopoki nie bylam pewna, ze juz zasneli... W rezultacie poszlam spac po 1 nad ranem. :O
Pierwszy (i tutaj jedyny) dzien Swiat to byl relaks przez wielkie R. :) Pare razy nawet przeszlo mi przez mysl, zeby wstawic pranie (brudownik pekal w szwach), ale mentalnie dawalam sobie po lapach, ze nie! Sa Swieta, mam odpoczywac. :D Tylko od zmywarki nie ucieklam, bo w tym swiatecznym okresie calutki czas sie je, zauwazylyscie?! A to serniczka, a to salatki, a to pierozki, barszczyk, makielki... W ruch wiec idzie mniejszy talerzyk, wiekszy, miseczka... A zmywarka wyrabia dwumiesieczna norme w tydzien. ;) Potworki wstaly oczywiscie pierwsze i popedzily sprawdzic co tam Mikolaj zostawil w skarpetach. A podarowal im po grze na ukochane Nintendo, plus drobiazgi: po czekoladowym Mikolaju z jajkiem z niespodzianka, zestaw pastylek Pez oraz po 3 kule do kapieli dla dzieci, z niespodzianka w srodku. Dzieciaki uwielbiaja te kule; ja mniej, bo musze myc wanne po kazdej kapieli. ;) Tak jak sie obawialam (i dlatego gier nie dostali w Wigilie, bo chcialam zeby bardziej sie integrowali z rodzicami i goscmi), Potworki wsiakly w nowe gierki. Bi na amen, ale Nikowa okazala sie dosc trudna i Mlodszy co chwila od niej odpoczywal. ;) Zaczal za to powoli i metodycznie ukladac ten trudniejszy zestaw Lego.
Wygladalo to tak, ze ukladal 15-20 minut, przerywal zeby zagrac znow w gre, tudziez cos zjesc lub porobic jeszcze cos innego, po czym znow zasiadal do klockow. W rezultacie zajelo mu to prawie caly dzien, bo skonczyl po 18 wieczorem. Ale skonczyl i byl z siebie bardzo dumny.
Auto full wypas, w koncu to juz Lego Technic. Kilka ruchomych czesci, galka na masce skreca kolami, kiedy auto jest w ruchu mozna podejrzec pompujace tloki... fiu fiu. Mlodszy oczywiscie zachwycony i bardzo z siebie dumny. :)
Rano przyjechal dziadek na "kawe", zostal wiec poczestowany wszystkim co zostalo z wieczerzy i wyszedl opchany niczym bak. :D I tak dobrze, ze przyjechal, bo juz w nocy zaczal padac marznacy deszcz i bylo slisko i paskudnie.
Chrzestny Potworkow tez mial wpasc, ale ze swoja noga spasowal i zaszyl sie w domu. I my tez sie nie ruszalismy. Caly dzien tylko jedzenie, kawa, zabawa z Potworkami i wygrzewanie dupki przy kominku, ktory z racji pogozy rozpalilismy duzo wczesniej niz zwykle. ;)
I tak wlasnie zlecialy Swieta, bo niedziela to tutaj juz byl zwykly dzien. Malzonek pojechal do pracy, ale wrocil juz przed 11 zeby pojechac do kosciola. Pozniej po kawe, w domu szybki lunch i... trzeba bylo spalic te dodatkowe, swiateczne kalorie. Ja z Potworkami podazylismy na lodowisko, zas M. na silke. ;) Przyznaje, ze ciagnely mnie te lyzwy bardzo, bo nie bylam juz 3 tygodnie, a dodatkowo wiedzialam, ze w poniedzialek i wtorek mialo byc zamkniete, tymczasem kiedy tam dojechalam, opadla mi szczeka i mialam ochote zawrocic do domu. Jezdze na to lodowisko od kilkunastu lat i pierwszy raz widzialam tam tyyylu ludzi. :O
Nie bylo miejsca na parkingu pod samym lodowiskiem i musielismy zaparkowac po drugiej stronie ulicy, gdzie znajduja sie korty tenisowe. W wypozyczalni brakowalo wiekszosci rozmiarow lyzew i cale szczescie, ze Potworkowy jest jakos malo popularny. Na lodowisku doslownie tlumy, co oczywiscie rujnuje cala przyjemnosc, bo caly czas jezdzi sie slalomem naokolo ludzi. :O Skoro juz tam jednak bylismy, to trzeba bylo wykorzystac to na maksa. Na szczescie, jak zwykle dojechalismy na druga godzine publicznej jazdy i w ostatnie 20 minut zaczelo sie juz robic pusciej.
Poniedzialek byl kolejnym spokojnym dniem. Swiateczne przysmaki pomalu znikaly. Przekladalam je na coraz mniejsze talerze lub miseczki, co konsekwentnie zwiekszalo miejsce w lodowce. A bylo ono potrzebne, bo czas byl wybrac sie na zakupy. Mimo, ze lodowka pelna zarcia, to zabraklo takich podstaw jak mleko, jaja, owoce, itd. Na szczescie zajal sie tym M. Rano pojechal do pracy, ale ich "swiateczne" godziny to tylko 6 godzin, wiec juz w poludnie byl w domu. Pozniej bral moje auto do mechanika zeby sprawdzic dlaczego lewe lusterko wibruje podczas jazdy na autostradzie (nic nie stwierdzili; uznali ze wszystko ok i ze mamy im nagrac filmik zeby pokazac o co nam chodzi! :O), a ze doslownie za rogiem jest supermarket, wiec wygodnie wyslalam malzonka na zakupy, a potem jeszcze do biblioteki zeby oddal ksiazki. ;) Potworki i ja, nie ruszalismy sie zas z domu. Nik w ogole nie przebral sie z pizamy! ;) Za to odpieczetowal ostatni juz prezent, ktorym chyba byl malo zainteresowany, a ktory potem go wciagnal na maksa. To gra logiczna, Gravity Maze (swoja droga polecam!), w ktora mozna grac samotnie lub grupowo. Polega na budowaniu zjazdu dla metalowych kulek wedlug wzoru.
Gra ma 60 kart z wzorami od najprostszych do "eksperta", gdzie pokazuje miejsca ustawien jednej lub dwoch wiezy (jedna to zawsze klocek koncowy) i ktore wieze nalezy uzyc zeby zbudowac zjazd. Kazda wieza sklada sie z kilku "przedzialek" ze zjezdzalniami, skretami, pustymi przestrzeniami, itd., ktore trzeba ustawic tak, zeby kulka pod wplywem grawitacji zjechala do konca i nie wypadla poza konstrukcje. Gra wciaga niczym dobre bagienko i spedzilam z Kokusiem mnostwo czasu probujac ustawiac, przekrecac i dopasowywac wieze. Na szczescie kazda karta ma z drugiej strony rozwiazanie, bo kilka razy zdarzylo sie, ze nie moglismy z Mlodszym rozkminic zagadki. :D
Wtorek zapowiadal sie na kolejny nudnawy dzionek, ale wiadomo, za dobrze by bylo. ;) Na dobry poczatek Maya sie porzygala. Ja jeszcze lezalam w lozku i za sprzatanie po pupilu zabrala sie Bi. Bylam z niej bardzo dumna, bo zalozyla gumowe rekawice, znalazla odpowiedni plyn i wytarla poslanie psiura oraz podloge naokolo. Sprawila sie na medal, ale niestety Maya tak sobie "zalatwila" poslanie, ze mimo wietrzenia kuchni, nadal jechalo w niej rzygowinami tak, ze robilo sie niedobrze. Poslanie wyladowalo w koncu na tarasie i prawdopodobnie skonczy w koszu, bo czuje wewnetrzny opor przed wypraniem go w mojej pralce. ;) Pozniej dzien uplywal zwyczajnie. Z motywacja w postaci wolnych dni, zabralam sie za zmiane poscieli i takie "doczyszczanie" chalupy, na ktore malo kiedy mam czas. Tymczasem... Nik zaczal kaszlec. :O Zadnych innych objawow. Ani katar, ani goraczka, tylko lekka chrypka oraz brzydki, mokry i odrywajacy sie kaszel. Moj tata, kiedy odwiedzil nas w sobote, mial chrypke, choc twierdzil, ze strasznie zmarzl ktoregos dnia w pracy i to dlatego. Taaa... Jak u nas ktos choruje (nawet jesli to zwykly katar), to moj tata omija nasza chalupe z daleka, ale jak sam chory, to przyjezdza rozsiewac wirusy. :/ No ale, ze Mlodszemu nic nie bylo poza tym, ze od czasu do czasu musial odkaszlnac, wiec bardzo sie nie przejelam. Za to wczesnym popoludniem Bi zaczela narzekac, ze boli ja glowa. Na poczatku wzruszylam ramionami, ze pewnie na zmiane pogody (ja sama bylam przymulona), albo ze za malo pila. Malzonek zas sie wsciekl, ze to przez nadmiar siedzenia na ekranach, bo jak to w dni wolne, Potworki nie mialy limitow, wiec z malymi przerwami, siedzieli na tabletach i konsolach. Co prawda tlumaczylam M., ze jakos nigdy ich glowy od tego nie bolaly, mimo ze w kazde dni wolne czy weekendy siedza przed ekranami do oporu, ale kto by mnie tam sluchal. :/ Tymczasem Bi zaczela sie pokladac i zawinela szczelnie kocem twierdzac, ze jej zimno. W koncu kontrolnie zmierzylam jej goraczke i... 38.0. No pieknie. Najdziwniejsze, ze Starsza nie ma zadnych innych objawow. To Nik kaszle, a ona ani kataru, ani kaszlu, ani wysypki... nic. Mimo, ze goraczka w sumie niziutka, taka byla bidna, lezaca i jeczaca, ze dalam jej syrop na zbicie. I po pol godzinie wrocila "normalna" Bi - glosna, upierdliwa i pyskujaca. ;) No ale z dwojka dzieci, ktorym na dobra sprawa niewiadomo co jest, utknelam w domu. Z jednej strony dobrze, ze akurat nie ma szkoly i moga sie kurowac w spokoju. Z drugiej jednak, wszyskie plany stanely pod znakiem zapytania. Chcialam ich wziac znow na lyzwy. Raczej nie wezme, chyba ze w niedziele jesli do tego czas u dojda do siebie. Myslalam o zabraniu Kokusia na narty. No gdzie, skoro kaszle. Nie chce zeby sie spocil, zawialo go i kaszel przeszedl w zapalenie pluc. :/ Pod znakiem zapytania stanal tez nasz Sylwester, pierwszy od dobrych 12 lat! :( U znajomych ma byc gromadka dzieci, wiec jesli moje moga potencjalnie czyms zarazac, lepiej zatrzymac ich w domu...
W srode Bi wstala bardzo pozno (jak na nia). Ona zwykle pierwsza sie budzi, a ma tak, jak M., ze nie lubi sie wylegiwac, wiec od razu schodzi na dol i tam siedzi w ulubionym fotelu albo kokosi sie z Maya. Tego dnia jednak ja wstawalam dopiero dobrze po 9 i panna lezala jeszcze w lozku. Wzielam to za zly omen, ale o dziwo, najwyrazniej Bi potrzebowala po prostu odpoczynku, bo przez reszte dnia twierdzila, ze czuje sie zupelnie dobrze i zachowywala sie normalnie. Goraczka tez nie wrocila. Cuda... Za to Nika... rozlozylo kompletnie, chociaz bez goraczki. Rano jeszcze tez kaszlal i chrypial, ale dosc szybko zaczal kichac, a chwile pozniej nos mial kompletnie zawalony i obtarty, oczy zalzawione i wygladal jak kupka nieszczescia. ;) Wyglada to na naprawde paskudne przeziebienie, choc w obecnych czasach nie wiadomo co moglo sie przyplatac... W kazdym razie lojalnie poinformowalam kolezanke o sytuacji zdrowotnej w domu i ze nie wiem czy do Sylwestra wszyscy bedziemy na chodzie. Stanelo na tym, ze bedziemy w kontakcie, bo zostaly w koncu jeszcze 2 dni... A poza tym dzien uplynal mi na dalszym sprzataniu, a wieczorem nawet dostalam weny na upieczenie ciasta. Nie myslalam, ze najdzie mnie na to tak szybko po Swietach, ale makowiec zostal zjedzony (zreszta, szczerze to nie jestem jego smakoszem), sernika zostala marna, wyschnieta resztka. Wzielo mnie na mieciutkie ciasto z jablkami, ktore u nas znika w tempie ekspresowym, a jemy je tylko ja oraz M. :D Robi je sie ekspresowo, jest mieciutkie, a upieczone jablka doslownie rozplywaja sie w ustach. Poezja, a nie ciasto! ;) Zeby nie byc goloslownym. Tak wyglada to po 3 godzinach od upieczenia:
Znika w oczach! :D
Czwartek nie zaznaczyl sie niczym szczegolnym. Bi wydawala sie byc zdrowa jak ryba. Nikowy katar wlasciwie znikl, a kaszel pojawia sie tylko kiedy zaczynal sie smiac... ale wtedy jechal niczym stary gruzlik! ;) Za to po poludniu, mnie jakby zaczelo krecic w nosie, choc nie bylam pewna czy to nie moja wyobraznia. Malzonek rowniez twierdzil, ze ma jakies laskotanie w gardle, ale on - wiadomo, zrobilby wszystko, zeby sie wymigac od sylwestrowej imprezy. ;) Dzien uplynal spokojnie, a wieczorem do kapieli Potworki wrzucily sobie rozpuszczalne kule z niespodzianka, ktore "Mikolaj" wrzucil im do skarpet w Boze Narodzenie. ;)
Wygladalo to dosc przerazajaco, ale splukalo sie bez sladu, uff...
Poza tym, nie moge uwierzyc, ze z mojego dlugiego odpoczynku zostaly juz tylko 3 dni. Chwilowo ten fakt przezywam bardziej niz nadejscie kolejnego roku. ;) A jesli juz o tym mowa, wypadaloby zlozyc Wam jakies zyczenia, tylko jakie? Miniony rok byl... zwyczajny. Nie zdarzylo sie nic, dobrego czy zlego, co mozna by okreslic jako wazne wydarzenie. No, moze poza moim powrotem do pracy w pracy (:D) w kwietniu, po 13 miesiacach roboty z zacisza wlasnego domu. Oj, nie bylo latwo i do dzis z blogoscia wspominam ten rok z hakiem, ktory spedzilam w chalupie. ;) Ale! choc fajny to byl czas, to mysl, ze mogloby to wrocic przyprawia mnie o lekki niepokoj, bo zachorowania u nas zaczely nagle rosnac z predkoscia swiatla. Obecnie sa na poziomie 20% i modle sie tylko, zeby gubernatorowi nie przyszly do glowy jakies glupie pomysly, jak przeniesienie szkol na nauczanie zdalne, np. :/
A, ale mialy byc zyczenia! ;) Nie mam jakos weny na nic wzruszajacego czy podnioslego, wiec:
Zycze Wam Zdrowia i jeszcze raz Zdrowia (bo najwazniejsze) oraz Wszystkiego Normalnego w tych nienormalnych czasach, o!!! :D