Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 26 stycznia 2024

Zgadnijmy co znowu zostalo odwolane? ;)

W sobote, 20 stycznia, M. pracowal, ale ja i Potworki moglismy spac do oporu. Nik mial mecz, ale dopiero na 12, wiec caly ranek mielismy bez spiny. Nastawilam budzik na 8:30, ale kiedy zadzwonil, bylam nadal tak nieprzytomna, ze przylozylam glowe do poduszki i... obudzilam sie o 9:18. :D Wtedy juz podnioslam sie na zaglowku i przegladalam telefon zeby nie zasnac ponownie, tylko sie dobudzac. Chcialam za moment wstac, ale oczywiscie przyszla mruczac Oreo i ulozyla mi sie centralnie na brzuchu.

Jakos dziwnie, chudo wyszedl jej pyszczek w tym swietle
 

Poniewaz stala sie kotem, ktory zbytnio nie lubi pieszczot i ostatnio malo kiedy kladzie sie zaraz kolo nas, a "na" nas to juz w ogole, wiec szkoda bylo mi ja zrzucic. W koncu jednak zaczela dochodzic 10, wiec co bylo robic; trzeba kotka przesunac, co zaaowocowalo jego natychmiastowa ucieczka z sypialni. ;) Przygotowalam Potworkom sniadanie, nakarmilam kiciula, a potem w koncu sama zjadlam. Po chwili trzeba sie juz bylo myc i szykowac do wyjscia. Mielismy -6 stopni, z odczuwalna -11, bo solidnie wialo, wiec troche przeklinalam po nosem koniecznosc wyjscia z cieplej chalupy. ;) Nik za to uparl sie zeby jechac w krotkich spodenkach. W zasadzie bardzo mu sie nie dziwilam, bo na sali gimnastycznej maja potwornie goraco i widzialam, ze zaden chlopiec z jego zespolu nie zalozyl dlugich spodni. Mnie jednak, patrzac na niego, przechodzily ciarki. I napiela sie zylka, kiedy po wyjsciu kawaler za nic nie chcial zalozyc kaptura, a wiadomo, ze solidnie sie spocil. :/ Mecz byl za to ciekawy, bo bardzo wyrownany. Calutki obie druzyny szly leb w leb i co ktoras trafila do kosza, to za moment druga wyrownywala. Do konca ciezko wiec bylo okreslic, ktora wygra. W koncu wygral zespol Kokusia, choc doslownie o 3-4 punkty. Mlodszy tez tym razem gral bardzo dobrze - aktywnie, przejmowal pilke i kilka razy celowal do kosza, choc niestety spudlowal. ;)

Nik przy pilce
 

Po meczu zajechalismy po kawe, a potem juz do domu, zagrzac dupki. Niestety, dlugo w nim nie posiedzialam, bo obiecalam Bi, ze pojedziemy do biblioteki. To tylko 5 minut autem, wiec poszlo nam szybko, ale jednak byla to koniecznosc ponownego wyjscia na ziab. I to nie ostatniego, bo M. pracowal w niedziele, wiec w sobote jeszcze pojechalismy do kosciola. :D Sporym zaskoczeniem byl fakt, ze kiedy wyszlismy na zewnatrz po mszy, okazalo sie, ze... pada snieg, ktorego zupelnie nie bylo w prognozach. Tym razem jednak spadla naprawde tylko warsteweczka. Wrocilismy szybko, bo okolo 17, wiec rozpalilismy w kominku i przez reszte wieczora juz wygrzewalismy zmarzniete konczyny. ;) A kiedy juz szykowalismy sie do spania, niezlego stracha napedzil nam syn. Siedzial u gory, grajac na konsoli, ale w ktoryms momencie zszedl na dol, trzymajac sie kurczowo za brzuch i ze lzami w oczach oglosil, ze boli go tak, ze nie moze sie wyprostowac. :O Poczatkowo stwierdzilam, ze to pewnie jakas kolka, ale kiedy minelo pol godziny, a potem godzina, a Nik nadal lezal stekajac i co chwila zwijajac sie, kiedy chwytaly go jakies mocniejsze uklucia, zaczelam powaznie panikowac. Gdyby bolalo go z prawej strony, na pewno wyladowalibysmy tego wieczora na pogotowiu, bo balabym sie, ze to wyrostek. Bolalo go jednak po lewej, a tam to ch*j jeden wie, co to moze byc. Od trzustki, przez kamienie nerkowe (choc sama je mam i wiem, ze bola raczej z tylu, a nie przodu) az po zwykla niestrawnosc. Dalam mu rozgrzewajacy oklad, a po jakims czasie tabletki przeciwbolowe. Kurcze, prawie 1.5 godziny tak lezal i szczerze, to zaczynalam sie juz psychicznie przygotowywac na jazde do szpitala. Malzonek, zamiast isc spac o swojej normalnej porze, tez siedzial z nami prawie do 22, bo przyznal, ze rowniez obawial sie, ze trzeba go zbadac. A potem... bol nagle zaczal przechodzic. W ciagu kwadransa znikl zupelnie, a Nik wstal jak gdyby nigdy nic, zaczal podskakiwac przy framugach drzwi i zasmiewac sie z jakichs glupot. :O Reszte wieczora spedzilam jednak czujac sie troche jak na bombie, bo nie wiedzialam czy to nie chwilowa przerwa, czy nie pomogly srodki przeciwbolowe, a jak przestana dzialac, bol powroci... Na szczescie nic takiego sie nie stalo i noc minela spokojnie.

Sobota byla tez "waznym" dniem dla naszej malej rodzinki, bowiem najmlodszy jej "czlonek", czyli Oreo, skonczyl rok. To znaczy, ze mamy w domu oficjalnie doroslego kota (ale to zlecialo!), choc podobno roczny kociak na ludzkie lata ma ich okolo 15, czyli w sumie to taki koci nastolatek. To by wyjasnialo dlaczego jest nadal lekko "swirnieta", szczegolnie w minionym tygodniu, kiedy z powodu sniegu oraz mrozu przestala praktycznie wychodzic na dwor. :D

Kiedy spi, wyglada nadal jak male kocie :)

W niedziele w koncu Potworki i ja pospalismy do oporu. W praktyce wygladalo to tak, ze Bi wstala i zeszla na dol gdzies po 8, a kiedy o 9:30 i ja schodzilam, Nik spal jeszcze w najlepsze. Obudzil sie jednak wkrotce po tym i przyszedl na parter zeby obejrzec kolejna czesc Gwiezdnych Wojen. Tym razem padlo na Powrot Jedi, ale mimo ze to zakonczenie historii Luka i Lei, jakos dzieciakow zupelnie nie porwalo. Grali w jakies gierki, opowiadali sobie co akurat robia (bo grali w to samo), ale ze telewizor w tle ryczal na calego, wiec kilka razy pytalam czy na pewno chca to ogladac. Wzielam prysznic, a potem ogarnialam kuchnie, wiec ten halas mnie lekko wkurzal, szczegolnie ze widzialam, ze ogladaja tylko po lepkach. Litosciwie, w koncu film sie skonczyl, ale trzy razy sie zastanowie zanim wypozycze inne czesci, bo o ile Piratow z Karaibow ogladali z faktycznym zainteresowaniem, tak tutaj go nie zarejestrowalam. Wrocil z pracy M., a chwile potem przyjechal moj tata. Ostatni raz na niewiadomo ile czasu, bo w piatek mial miec w koncu operacje kolana, po ktorej nie wolno mu prowadzic auta przez 3 tygodnie. A wiadomo, ze jesli (odpukac!) bedzie dluzej dochodzil do siebie, to moze to sie jeszcze przesunac. Ja i tak jestem w szoku, ze medycyna poszla do przodu tak, ze rozcinaja ci noge, odcinaja koncowki kosci, po czym doklejaja sztuczne kawalki z "zawiasem" (pozwalajacym na ruch), wszystko zaszywaja, a ty po 2-3 tygodniach masz juz w miare normalnie sie poruszac? :O W kazdym razie, jak zwykle posiedzial, pogadalismy, obejrzelismy wspolnie skoki narciarskie i nakarmilismy go pod koreczek. :D Przy okazji, wykorzystalismy obecnosc dziadzia i (jeszcze) choinki, zeby zrobic coroczne, rodzinne zdjecie.

Jakies wielkie nam sie dzieciaki zrobily. Niedlugo to my z M. bedziemy stawac przed nimi zeby nas bylo widac :D
 

To byl kolejny dzien, kiedy rano mielismy na termometrze -9, przy odczuwalnej, z porywistym wiatrem, -14. Brrr... Malzonek napalil w kominku juz w poludnie, zeby i dziadek mial okazje pogrzac dupke przy ogniu. W koncu tata pojechal i pojawilo sie pytanie, co z reszta dnia. Byla godzina 15 i opcja zostania w chalupie i siedzenia przed kominkiem, byla niezwykle kuszaca. ;) Temperatura nieco sie poprawila, bo pokazywala -5, choc nadal mocno wialo, wiec odczuwalna oscylowala w okolicach -10. Strona internetowa tego klubu, do ktorego dostalam czlonkostwo w pazdzierniku, pokazala jednak ze w koncu otworzyli lodowisko. Swoja droga, to maja niezly "refleks". Arktyczne mrozy mamy od ponad tygodnia. I rozumiem, ze ich lodowisko to taki amatorski twor, gdzie stawiaja scianki w jednym z pawilonow, wykladaja go plastikowa plachta, leja wode i zostawiaja do zamarzniecia. Tyle, ze widza przeciez prognozy. Gdyby mieli wszystko gotowe i nalali wode pierwszego dnia mrozow, lodowisko byloby gotowe tydzien wczesniej. Tymczasem otworzyli je w niedziele, a od poniedzialku zapowiadali... odwilz! :D Gdzie tu sens, gdzie logika?! Tak czy siak jednak, lodowisko wreszcie zostalo udostepnione publice. Bylo niedzielne popoludnie, pogoda moze mogla byc cieplejsza, ale... jak sie nie ma co sie lubi, to sie lubi co sie ma, tak? Spytalam Potworkow czy chca jechac i w sumie dosc przewidywalnie, Nik chcial, a Bi nie. Poniewaz jednak to glownie syna chcialam oderwac od elektroniki, bo Starsza sama robi sobie przerwy, wiec nawet mi to pasowalo. Oczywiscie po fakcie panna stwierdzila, ze troche zaluje, ze nie pojechala, ale musztarda po obiedzie. Bi ostatnio oznajmila tez, ze szkoda jednak, ze nie zapisala sie do klubu narciarskiego w swojej szkole, no ale coz; moze cos ja to w koncu nauczy... Pojechalismy z Kokusiem i na dzien dobry okazalo sie, ze w budce straznika nikogo nie bylo, szlaban podniesiony, czyli mozna bylo wjechac czy jest sie czlonkiem, czy nie. :D Pewnie nie spodziewali sie zbyt wielu osob przy takiej pogodzie, bo choc pod domem wydawalo sie znosnie, to tam, przy jeziorze i duzym, otwartym terenie, wialo tak, ze urywalo glowy, co przy minusowej temperaturze bylo po prostu straszne. Zalozylam narciarskie spodnie, na ktore namawialam tez Kokusia, ale uparl sie na zwykle, tylko z polarowa podszewka. Oboje zalozylismy tez zwykle rekawiczki i okazalo sie to duzym bledem, bo juz po chwili rece mielismy kompletnie skostniale. Syn poprosil zebym mu zacisnela mocniej zapiecia w lyzwach, musialam do tego je zdjac i lapy mi zgrabialy do reszty. :D

Mini lodowisko, ale za to cale dla nas
 

W ogole, przebieranie sie z butow na lyzwy, na zewnatrz i przy takich temperaturach, laczylo sie z intensywnym szczekaniem zebami, ale to zawsze jakies nowe doswiadczenie. ;) Chwile pojezdzilismy, ale slonce znizalo sie juz ku zachodowi i nawet bez termometru czuc bylo, ze robi sie coraz zimniej. Nik przezornie wzial z domu slizgacza i chcial jeszcze zjechac z gorki. Co prawda ta najwieksza jest na tyle stroma, ze snieg sie na niej nie utrzymal, ale na lagodniejszej lezalo go sporo, a i tak byla bardziej stroma niz nasza przy domu. Przeszlismy wiec na gorke, gdzie panicz pare razy zjechal, ale w koncu przyznal, ze mogl jednak mnie posluchac i wziac spodnie oraz rekawice narciarskie, bo mu zimno.

Z goreczki na pazureczki
 

Pomaszerowalismy wiec spowrotem do auta, gdzie wlaczylismy wszystkie mozliwe ogrzewania - na fotele, nadmuch, a ja tez na kierownice. Co prawda do domu mielismy zawrotne kilka minut, wiec dojechalismy zanim wszystko porzadnie sie rozgrzalo... :D A w chalupie cudownie bylo przycupnac przy rozpalonym kominku i grzac skostniale konczyny. ;) Niestety, z racji ze byl to niedzielny wieczor, wkrotce trzeba bylo przytaszczyc plecaki oraz sniadaniowki z piwnicy i szykowac sie na kolejny tydzien.

Poniedzialek zaczal sie znajomymi temperaturami, czyli -9. Tym razem odczuwalna byla podobna, bo prawie nie bylo wiatru. Wyszykowalysmy sie z Bi i poszlysmy. Litosciwie jej autobus przyjechal bardzo szybko, bo praktycznie doszla na rog ulicy i juz wsiadala. Nie mogloby byc tak zawsze? :D

Ostatnie ganianie za pileczka w zimowej scenerii. Kolejnego dnia snieg zaczal pomalu topniec i do konca tygodnia zjechal calkowicie
 

Wrocilam do Nika, ktorego juz wczesniej obudzilam, zjedlismy sniadanie, kawaler sie ubral, umyl zeby oraz przeczesal przycieta czupryne i juz wychodzilam ponownie. O cudzie, autobus Kokusia rowniez przyjechal ekspresowo, wiec tym razem tez nie "udalo" mi sie zmarznac. Wrocilam do chalupy, ogarnelam co bylo trzeba, wypilam kawke i wyruszylam do roboty... Tam oczywiscie spokoj, ale tez kiepskie wiesci. Pamietacie jak napisalam, ze szef wyslal w mailu, ze powinnam dostac kolejna wyplate? Ta powinna byla wplynac wlasnie w poniedzialek, ale oczywiscie moglam sobie o niej pomarzyc. O dziwo szef sam napisal, ze w tym miesiacu fundusze pochlonely odprawki dla dwoch pracownic (jedna zwolnili, druga odeszla), ale w przyszlym juz nie beda mieli takich wydatkow. Oczywiscie odpisalam dyplomatycznie, ze rozumiem, ale spytalam, czy wobec tego moge sie spodziewac dwoch lutowych wyplat? Odpowiedz dostalam kolejnego dnia. Niestety, brzmiala ona, ze wlasciciel firmy potwierdzil wznowienie moich wyplat w... marcu. :( Kolejna niespodziewana i nieprzyjemna wiadomoscia, bylo ze biblioteka wystawila mi rachunek za przetrzymana ksiazke. :O Kurcze, biblioteka publiczna, ale zasady zmieniaja jak choragiewka, a do tego nigdzie nie ma ich jasno okreslonych. Jeszcze przed covidem naliczali normalnie oplaty za spoznienie, ale byly to groszowe sprawy. W czasie pandemii zniesli te oplaty kompletnie, ale gdzies w roku 2022 je przywrocili. Ostatnio Bi wypozycza tyle ksiazek, ze w mailach informujacych o dacie zwrotu, doczytalam ze znow zniesli kary za opoznienie. Tyle, ze nigdzie nie dodali, ze po jakims czasie po prostu wystawia ci rachunek za nie oddana ksiazke! Ja moja faktycznie troche przetrzymalam, bo o kilka tygodni, ale nie jakos strasznie. Mam niewiele czasu na czytanie, a ksiazka okazala sie ciekawa, ale nie na tyle, zeby mnie pochlonac. Zostal mi ostatni rozdzial, a tu dostalam maila, ze mam z biblioteki rachunek na $24! Czyli po prostu skasowali mnie za nowa ksiazke! :O Na szczescie od razu zaznaczyli, ze kiedy ksiazke zwroce, kara automatycznie zniknie i mam nadzieje, ze to prawda. :/ Wrocilam do domu, gdzie po obiedzie Potworki odrabialy lekcje, a my z M. odbywalismy tak porywajace dyskusje jak ta o planach obiadowych na reszte tygodnia. :D Chwile pozniej M. i dzieciaki zaczeli sie szykowac do wyjscia na trening. Oni pojechali, a ja szykowalam Kokusia na kolejny dzien, ktory mial skladac sie i ze zwyklych lekcji i z wyjazdu na stok. Musialam wiec spakowac mu dodatkowe przekaski, bo ostatnio przekonalam sie, ze pomimo zjedzenia czegos w schronisku, w drodze powrotnej w autobusie jest glodny jak wilk. Dodatkowo musialam pozbierac rozwleczne po calym domu ciuchy narciarskie, bo klub odwolywany byl dwa tygodnie pod rzad, a w miedzyczasie mielismy troche sniegu, wiec Nik wyciagnal z torby i spodnie i rekawice. Niedlugo pozniej rodzina wrocila i nastapilo normalne szykowanie sie do snu.

Wtorek zaczal sie tak, jak dzien poprzedni. Tylko temperatury byly duzo przyjemniejsze, bo nadeszla w koncu odwilz i termometr pokazywal -1. :) Wstalysmy z Bi, wyszykowalysmy sie i wyszlysmy na jej autobus. Ten ponownie przyjechal zaraz po dojsciu panny na przystanek. Poniewaz tego dnia Nik mial miec klub narciarski, wiec rano musialam zawiezc jego sprzet do szkoly, a z nim tez jego samego. ;) Upieklo mu sie zreszta niemozliwie, bo dzieki temu zyskal prawie pol godziny dodatkowego snu. Poprzedniego wieczora stracil poczucie czasu i zamiast polozyc sie o 22, zjawil sie niespodziewanie na dole prawie o 23! :O Myslalam, ze nie moze spac, albo zle sie czuje, ale nie. Po prostu zapomnial o Bozym swiecie i przestal patrzec na zegarek. :O Dobrze wiec sie stalo, ze akurat we wtorek mogl pospac troche dluzej. Wstal, zjadl sniadanie, doprowadzil sie do jako takiego porzadku i pojechalismy do szkoly. Panicz poszedl odstawic trabke do sali muzycznej, a ja podazylam w odwrotnym kierunku, zeby odlozyc narty i plecak pod tylne wyjscie. Potem moglam wrocic do domu, zahaczajac przy okazji o biblioteke, zeby oddac m.in. te nieszczesna ksiazke. W chalupie jak zwykle to i owo do ogarniecia, a przy okazji tez przygotowanie do wyjazdu na stok. Tym razem dla siebie. Ostatnio potwornie sie spocilam w goracym autobusie, wiec tym razem bluze wpakowalam do torby, razem z rekawicami oraz czapka. Wyciagnelam ze schowka narty oraz kijki, ale stwierdzilam, ze wrzuce wszystko do auta jak bede juz wychodzic. I cale szczescie, bo o godzinie 13:30, nagle dostalam wiadomosc, ze... wszystkie zajecia pozalekcyjne po godzinie 17, sa odwolane. Poczatkowo bylo to dosc niejasne, bo klub narciarski zaczyna sie o 15, choc konczy dopiero o 20. Dodatkowo wszystko mi opadlo, bo zajecia odwolane zostaly z powodu... pogody. Owszem, prognozy tego dnia zapowiadaly deszcz/snieg/snieg z deszczem/marznacy deszcz. Czyli meteorolodzy sami nie wiedzieli co sie bedzie dzialo. ;) Po pierwsze jednak, nawet jesli padalby marznacy deszcz, czy snieg, nie mialo go spasc duzo, a najwiecej mialo padac poznym wieczorem/w nocy. A po drugie, w koncu narty i snieg idealnie ida w parze, tak? Chwile pozniej dostalam potwierdzenie, ze klub narciarski rowniez byl odwolany, a jeszcze za moment telefon od (znowu rozchichotanego) Kokusia, ze konczy lekcje normalnie i ze ktos musi go odebrac. Bylam juz podlamana po mailu od szefa, wiec teraz juz po prostu sie wkurzylam! W koncu pogoda wcale nie byla tragiczna. Byly 2-3 stopnie na plusie, wiec choc padal snieg z deszczem, nic nie osiadalo na drogach. A to juz trzeci tydzien pod rzad kiedy odwoluja narty, co przesuwa nam te wyjazdy az do 27 lutego, bo jeden wtorek wypada przez dlugi weekend. :/ Chyba ostatnio wykrakalam, kiedy napisalam, ze bedziemy je odrabiac do marca... Coz... moglam sie wkurzac, ale wplywu na to nie mialam zadnego. A jeszcze napisalam M., ze narty odwolane, a on odpisal czy moge pojechac po Kokusia skoro jestem w domu. Nie chcialo mi sie jak cholera, ale rzeczywiscie, siedzialam w chalupie i niczym konkretnym nie bylam zajeta, bo przeciez lada moment mialam wyruszac jako opiekun na narty. Pojechalam wiec po syna, przy okazji wzielismy ze szkoly odstawione tego ranka narty i wrocilismy do chalupy. Poniewaz wszelkie zajecia pozalekcyjne zostaly odwolane, Nik nie mial rowniez treningu koszykowki. Pozostala mozliwosc basenu, ale cala trojka zainteresowanych wolala sobie zrobic dzien wolny, z racji, ze we wtorki trening zaczyna sie dopiero o 18:45, pogoda nie zachecala do wyjscia i nikomu sie specjalnie nie chcialo. Ostatecznie wiec zostali w domu i mielismy sporo czasu na relaks. Wszyscy, poza Bi, ktora musiala przygotowywac plakat na nauki socjalne, o... komunizmie w Chinach. :O Te "nauki socjalne" to taki miks geografii oraz historii i stwierdzam, ze w Hameryce maja dziwny system. Wiadomo, ze najwazniejsze to poznac historie oraz geografie wlasnego kraju. I w III oraz IV klasie podstawowki, faktycznie mieli jakies tam elementy poznawania Stanow, uczyli sie o poczatkach kraju, wojnie rewolucyjnej, indianach, itd. Poniewaz jednak te klasy to tutaj sa maluchy 8-9-letnie, wiec ta nauka byla taka mocno uproszczona i po lepkach. Potem, w V klasie omawiali niewolnictwo i wojne secesyjna. Dodam tez, ze nauki socjalne w podstawowce (do ktorej zalicza sie nadal szkola Kokusia) prowadzone sa tylko przez czesc roku szkolnego, wiec ponownie wszystko bylo dosc ogolnikowe. Poniewaz Hameryka jest krajem zachodnim, ktorego kultura wywodzi sie, jakby nie patrzec, z Europejskiej, oczekiwalam ze w dosc szybkiej kolejnosci beda sie uczyli o Starym Kontynencie. Nic z tego! W klasie VI ucza sie o Poludniowej i Srodkowej Ameryce. To moge jednak zrozumiec, z racji ze jednak oba kontynenty Ameryki sa polaczone, a kolejnym jezykiem, w ktorym dosc powszechnie mozna sie tu dogadac, jest Hiszpanski. Bi jest za to teraz w odpowiedniku naszego gimnazjum i w koncu nauki socjalne sa tu pelnoprawnym przedmiotem, trwajacym caly rok. Na spotkaniu organizacyjnym na poczatku roku, kiedy pan przedstawial program, okazalo sie jednak ze Europy nadal nie uwzgledniono. Na poczatek wzieli sie za Azje, gdzie najpierw glebiej studiowali Indie, teraz przerabiaja Chiny, nastepnie maja sie uczyc o Japonii oraz Koreach, a pozniej przeskoczyc na zupelnie inny kontynent, czyli do... Afryki. Ciekawe czy w VIII klasie program obejmuje choc tyci geografii i historii Europy, bo o takiej np. Australii, to nawet nie ma co marzyc. :D Ale ja tu rozmyslam o dziwnym programie edukacyjnym, a tymczasem wtorkowy wieczor mijal leniwie i bez sensacji. Nie musze tez dodawac, ze temperatura spadla do 1 stopnia, wiec cale popoludnie proszyl tylko delikatnie taki mokry sniezek, ktory nie osiadal nawet na trawie. Dopiero o 21:30, mimo ze nadal bylo na plusie, snieg zaczal pokrywac powierzchnie. Byl jednak mokry, a padal niezbyt gesto, wiec wiadomo bylo ze duzo go nie napada. Tak czy owak, na stok bez problemu bysmy dojechali oraz wrocili, ale nieeee... Trzeba bylo odwolac z powodu "pogody". Zastanawiam sie czy w miescie nie zmienila sie osoba odpowiedzialna za takie zamykanie szkol i odwolywanie lekcji i czy tego stanowiska nie przejal ktos z powazna tendencja do panikowania... :/ Wieczor minal wiec raczej nudnawo i przewidywalnie. Dopiero kiedy szykowalam sie do snu, zirytowal mnie (leciutko) kot, ktory, mimo padajacego mokrego sniegu, przepadl bez wiesci i ignorowal moje wolanie. Poniewaz w nocy mialo byc okolo 0 stopni, wiec zawolalam kilka razy z jednej i z drugiej strony, odczekalam chwilke, po czym zostawilam kartke M., zeby sprobowal ja zawolac jak wstanie i poszlam spac. ;)

W srode rano, zarowno przy frontowych schodkach, jak i na tarasie, pelno bylo sladow malych lapek, wiec zapewne w nocy kiciul chodzil od drzwi do drzwi i mialczal. Coz, sama jest sobie winna jak nie przychodzi na wolanie. Malzonek mowi, ze kiedy wstal, tylko zszedl na dol, nie zdazyl nawet zawolac, a juz byla pod drzwiami. :D A tak w ogole, o 5 nad ranem obudzilo mnie bzykniecie telefonu i swiatelko ekranu. Szkola zawiadamiala, ze maja 2-godzinne opoznienie. Z ulga przestawilam budzik i zastanawialam sie czy nie zostawic wiadomosci Bi, ale nie chcialo mi sie ruszac, a zwykle slysze jej budzik, wiec stwierdzilam, ze jak zadzwoni, to krzykne jej, ze moze spac dalej. Oczywiscie zawsze sie wkurzam, ze budzik panny dzwoni tak glosno, ze budzi i mnie, a tym razem, jak bylo to potrzebne, to zupelnie go przespalam. :O Obudzilo mnie dopiero skrzypniecie podlogi w korytarzu, kiedy Bi wychodzila z pokoju. Zawolalam, ze moze jeszcze sie zdrzemnac, ale stwierdzila, ze juz sie rozbudzila, jest ubrana, wiec idzie na dol. Jej wola; ja tam zakopalam sie dalej w posciel. Zbudzilam sie o 8, a za chwile przydreptal zaspany Nik, pytajac dlaczego go nie obudzilam. ;) W koncu wszyscy wstalismy, wyszykowalam sie z Bi, zjadlysmy sniadanie, zdazylam nawet nakarmic kota, po czym wyszlysmy na jej autobus. Pogoda byla paskudna, bo nadal padal taki lekki snieg z deszczem, unosila sie mgla i choc nie bylo bardzo zimno, to ta wilgoc przenikala na wskros. W dodatku, przez dosc wysokie temperatury, to co spadlo w nocy zmienialo sie w taka sliska ciape i trzeba bylo bardzo uwazac zeby nie wylozyc sie jak dlugim. ;) Niestety, tym razem autobus dojechal ze sporym opoznieniem, bo o 9:30. Wlasnie wyciagalam telefon zeby zadzwonic do firmy autobusowej i spytac gdzie jest. Bi odjechala, a ja wrocilam do Kokusia. Wstal sobie pozno, czasu mial mnostwo i co? Poszedl na gore umyc zeby i sie ubrac. Po chwili wolam, ze ma 2 minuty, a on odkrzykuje ze jest gotowy. OK. Za moment krzycze ze musimy wychodzic, a kawaler... nie uczesany! A te jego wlosy, kiedy byly dlugie, to po prostu sklejaly sie w straki. Teraz, kiedy sa krotsze, nieuczesane stercza we wszystkie strony. :O Mlodszy pobiegl do lazienki, przyczesal czupryne i jak najszybciej wyszlismy. Na chodnikach warstwa sliskiej mazi i szlo sie pomalu i ostroznie, wiec w koncu zeszlam na jezdnie, ktora byla w duzo lepszym stanie. Autobus podjechal idealnie w momencie kiedy Nik doszedl na przystanek, wiec chociaz tu nie bylo sterczenia. Wrocilam do chalupy, gdzie tak naprawde mialam tylko chwilke na przewietrzenie sypialni i przelozenie brudow ze zlewu do zmywarki, po czym jechalam do pracy. Po co? Wlasciwie to nie wiem... :/ Pojechalam jednak, bo w czwartek chcialam ogarnac chalupe i zakupy, bowiem w piatek mialam miec zupelnie co innego na glowie. W biurze troche posiedzialam, zeskanowalam dwa dokumenty, pobebnilam palcami w biurko, poprzegladalam net oraz ogloszenia o prace, czyli bylam produktywna jak jasna cholera. Ale coz, jaka placa, taka praca. :D Przy zagladaniu na znajome strony, zauwazylam ze dobrze sie stalo, ze wzielam Kokusia na to lodowisko w niedziele, bo otworzyli je na zwrotne 3 dni. :D W srode bylo juz zamkniete, mimo ze temperatury byly na tyle niskie, ze lod na pewno nadal sie trzymal. Po powrocie do chalupy czekal mnie juz zwyczajny wieczor. Mialam nawet chwilke dla siebie, kiedy wszyscy pojechali na basen/silownie. Zostali troche dluzej bo Bi znow chciala sie pobawic z kolezankami (a Nik do nich dolaczyl), wiec kiedy wrocili, pozostalo tylko szybko podac kolacje i szykowac sie do snu.

Czwartek zaczal sie juz normalna, wczesna pobudka. Najpierw wyszlam z Bi i stalam we mgle i mzawce. Miodzio. :) Autobus przyjechal tak "typowo", ani bardzo wczesnie, ani strasznie pozno. Ona odjechala, a ja oczywiscie wrocilam do Kokusia, z ktorym po chwili znow wychodzilam. Kiedy mlodziez wyruszyla sie edukowac, ja ogarnelam sie i pojechalam po spozywke i na stacje benzynowa. Przyjechalam spowrotem do domu, rozpakowalam torby i chwycilam za odkurzacz oraz mopa. Jeszcze z nimi tancowalam (:D) kiedy zadzwonil moj tata. Oczywiscie jak zwykle zycie weszlo w parade planom. ;) Kolejnego dnia mialam zawiezc go na operacje kolana, a on spodziewal sie ze bedzie musial byc na miejscu okolo 10. To oczywiscie zaden problem, szczegolnie teraz, kiedy praktycznie nie pracuje. No niestety, zadzwonili do niego z kliniki, ze ma sie stawic na...8. Klinika oddalona o pol godziny, czyli najpozniej 7:20 musialam byc u taty, zeby miec lekki zapas czasowy, a to oznaczalo wyjazd z domu o 7. Jesli czytacie moje posty uwaznie, to mozecie pamietac, ze autobus Bi przyjezdza okolo 7:25, a Kokusia 7:50. No i co teraz? ;) Opcje byly trzy. Moglam zabrac Potworki ze soba i spozniliby sie do szkoly. Zakladajac, ze odstawienie taty pojdzie w miare sprawnie, okolo 9 powinnam byla byc spowrotem w naszej miejscowosci. Nik spoznilby sie jakies 15-30 minut, bo jego lekcje zaczynaja sie o 8:45. Dla Bi bylo by to jednak niemal 1.5 godziny, bo jej szkola zaczyna o 7:41. Druga opcja byloby dla M. wyrwac sie z pracy albo pojechac pozniej, zeby odstawic ich na autobusy. Tez troche bez sensu, skoro w gre wchodzi doslownie pol godziny opieki. Trzecia opcja bylo wyslanie Potworkow na przystanek samych i poproszenie sasiadow, ktorzy zwykle sa tam z wlasnymi dziecmi, zeby mieli na nich oko. Ostatecznie stanelo na tym, ze Kokusia wezme ze soba. Kawaler nie bardzo chcial sam stac z sasiadami, a ja obawialam sie, ze ze swoim roztrzepaniem nie wyjdzie o czasie, autobus mu ucieknie, a on nie bedzie mial jak sie z nami skontaktowac, bo nie ma telefonu. A ze jego spoznienie mialo byc niewielkie, to stwierdzilam, ze nic sie nie stanie. Myslalam, ze Bi tez az podskoczy z radosci na propozycje spoznienia sie do szkoly, tymczasem panna mnie zaskoczyla. Oznajmila, ze pojdzie sama na autobus, bo na dwoch pierwszych lekcjach robili cos interesujacego i nie chciala tego ominac. No szok, szok... ;) Napisalam do sasiada, ktory co rano podjezdza na przystanek z corka, czy nie spojrzalby na nia i oczywiscie odpisal, ze nie ma sprawy. Poki co jednak, po poludniu musialam porzucic odgruzowywanie chalupy i jechac po Bi, bo zostala na dodatkowej matematyce. Dawno juz na niej nie musiala zostawac i pochwalilam panne, ze sama pilnuje kiedy potrzebuje pomocy. Taaa. ;) Okazalo sie, ze to nauczycielka powiedziala jej zeby zostala, bo choc po pierwszym trymestrze podciagnela ocene z D na C, to celem jest przynajmniej B, a na ostatnim tescie Bi porobila jakies glupie bledy. :/ Nadal wiec matma kuleje, ech... Wrocilysmy do domu w tym samym czasie co chlopaki i wieczor minal wlasciwie identycznie jak poprzedni, bo M. z Potworkami pojechali na silownie/basen, a ja zostalam i cieszylam sie spokojem. :)

W nocy spalam fatalnie, bo tak juz mam, ze kazde zmiany i wydarzenia owocuja zaburzonym rytmem. Tutaj w sumie wstac musialam tylko 20 minut wczesniej niz normalnie, ale wiadomo i troche niepokoilam sie o Bi i martwilam o tate i jeszcze to ciagniecie Kokusia ze soba i wybudzalam sie doslownie co godzine. Za to przynajmniej bez problemu wstalam, bo adrenalina robila swoje. ;) Szybko sniadanie, spakowac dzieciakom sniadaniowki i musialam budzic syna. Na szczescie on tez przejety ze odwozi dziadzia na operacje, wiec wstal bez focha. Wyszykowalismy sie, przypomnialam jeszcze Bi zeby zamknela za soba garaz i wyszla z domu dopiero jak ktos jeszcze bedzie na przystanku i popedzilismy z Mlodszym. Zabralismy dziadka, ktory jednak nie chcial jechac wedlug nawigacji, bo prowadzila przez stolice Stanu, w ktorej rano sa zwykle potworne korki. Poprowadzil mnie wiec sam, choc przez to mialam wrazenie, ze jedziemy zygzaczkiem przez wszystkie okoliczne miasteczka. ;) Spodziewalam sie, ze w klinice chwile zajmie, ze bedziemy musieli poczekac az tate wezwa, a tymczasem sprawdzili papierologie, zebrali podpisy, zalozyli opaske na reke i natychmiast zabrali go do tylu. Dzieki temu, z Kokusiem dojechalismy do szkoly spoznieni tylko o 3 minuty. :) Wrocilam do domu i zaczelam czekanie, ktore umilalam sobie ogladajac mistrzostwa swiata w lotach narciarskich. Dlugo nie czekalam, bo juz o 10:20 zadzwonil chirurg, ze operacja sie udala i byla bardzo potrzebna, bo kolano bylo juz naprawde kompletnie strzaskane. Wczesniej babka powiedziala mi, ze kiedy dostane telefon od lekarza, to moge spokojnie wyruszac juz do kliniki, bo pielegniarka zadzwoni w ciagu pol godziny, ze tata jest gotowy do odebrania. Dobrze, ze jej nie posluchalam, bo na drugi telefon czekalam ponad godzine. Juz zaczynalam sie martwic, ze cos jest nie tak i zastanawialam sie czy tam nie zadzwonic, ale w koncu sie doczekalam. Pojechalam wiec znajoma trasa, odebralam tate i zawiozlam do jego domu. Dostal do poruszania sie balkonik, ale wierzcie mi, wejscie z nim po schodach, kiedy z przodu ma koleczka, a tylne nogi wisza w powietrzu, to niezle wyzwanie. Na szczescie to tylko dwa stopnie. :) Na sam poczatek powrotu do domu, tata napedzil mi niezlego stracha. Weszlismy, usiadl na kanapie, ja krzatalam sie otwierajac wszystkie akcesoria ktore dostal i patrzac co ma do jedzenia zeby cos mu podac (choc twierdzil, ze nie jest glodny), wracam do pokoju, patrze, a on siedzi taki dziwnie pochylony i blady az niemal przezroczysty i zlany potem. Przerazilam sie, ze mi tam zemdleje i co ja mam z nim zrobic?! :O Po chwili jednak poprosil o miske, hmm... oproznil zoladek (:D) i poczul sie troche lepiej. Udalo mu sie nawet wstac i o balkoniku przydreptac do kuchni zeby chwycic cos do jedzenia, mimo ze powtarzalam zeby siedzial i ze przeciez po to jestem, zeby mu podac co trzeba. Na szczescie cala ta akcja wydawala sie glownie wynikiem glodu, bo po zjedzeniu i wypiciu cieplej herbaty, widac bylo ze odzyskal i wigor i kolory. Posiedzialam u niego ponad 3 godziny, po czym, upewniwszy sie, ze da sobie rade, wrocilam do domu. Zadzwonilam pozniej spytac jak sie czuje i ogolnie bylo ok. Tylko kiedy za szybko wstawal, pojawialy mu sie mroczki przed oczami. I bolala go noga, ale nie w okolicach naciecia, bo tam nadal dzialala blokada, tylko miesien wyzej. Na to tez mial na szczescie tabletki. My spedzilismy bardzo leniwy wieczor i tylko Bi ambitnie konczyla swoj mini plakat o komunizmie w Chinach. ;) Wieczorem napisalam do taty ponownie z pytaniem jak sie czuje i niestety wiesci dostalam nieco gorsze. Mimo tabletek przeciwbolowych i rozkurczowych, cale kolano mu pulsowalo i mdlilo go przy wstawaniu. Zaproponowalam, ze moge przyjechac do niego na noc, ale odpowiedzial, ze co ja mu pomoge? No w sumie nic, poza wsparciem psychicznym. Napisalam wiec, ze mam w nocy telefon przy glowie i ze ma dzwonic jakby sie cos dzialo, to przyjade, niewazne ktora bedzie godzina. A jak nie, to bede u niego z samego ranka.

Chyba czeka mnie kolejna kiepska noc. Byle do rana...

piątek, 19 stycznia 2024

Bardzo krotki tydzien :)

Sobota, 13 stycznia, zaczela sie tyci pozniej, choc wczesniej niz bym sobie zyczyla. Nik mial mecz koszykowki tym razem juz o 10 rano, wiec nastawilam budzik na 8, zeby spokojnie swoje dolezec, a potem bez spiny sie wyszykowac. Kiedy wstalam syn na szczescie juz nie spal, bo obawialam sie, ze bede musiala go budzic, co zwykle owocuje humorkiem, ze ho-ho. ;) Wstalismy i wlasciwie zaraz po sniadaniu wyjechalam z synem z domu, a M. i Bi zostali. Mecz jak mecz. Nik mial przerwe od gry bo najpierw ferie swiateczne, a potem trening ominal go przez narty, pierwsza rozgrywke po przerwie opuscil z powodu choroby (zreszta i tak mial tego dnia jechac na zawody plywackie), byl na jednym treningu w zeszlym tygodniu i teraz ten mecz.

Podanie do kolegi stojacego poza kadrem
 

Sam mowil, ze czuje sie "sztywno" i choc to zbagatelizowalam, po fakcie jednak stwierdzam, ze mial racje. Niby biegal w te i we w te po boisku, ale pilke w rekach mial raptem kilka razy. Mowil potem, ze nikt do niego nie podawal, ale sama widzialam jak pilka leciala w jego kierunku, moze nie do konca prosto w jego rece, ale zdecydowanie blisko, a on nawet kroku nie zrobil w jej strone... W kazdym razie, ostatecznie wygrali, co bylo niezla niespodzianka, bo przez wieksza czesc pierwszej polowy, przegrywali. Potem jednak odrobili straty i choc przewaga nie byla wielka, ale jednak wygrana to wygrana. :) Jeszcze przed meczem dostalam sms'a od mamy jego najlepszego kumpla czy Mlodszy ma czas przyjechac sie pobawic. Zaraz po meczu pojechalismy wiec po kawe, potem szybko zajechalismy do chalupy po Nintendo, bo przeciez bez tego nie ma zabawy (:D), a potem zawiozlam go do kolegi. Wrocilam do chalupy, obejrzalam skoki narciarskie, chwile posiedzielismy z M. i wlasciwie zaraz trzeba bylo po syna jechac, bo na 16 chcielismy jechac do kosciola. Mlodszy wrocil wkurzony, bo nie dosc, ze przerwalam mu dobra zabawe, to jeszcze nie mial ochoty na msze. ;) Za to zostal u kumpla nakarmiony, co nie zawsze jest oczywiste i na szczescie opowiadal, ze grali na konsolach tylko kiedy padalo. Tego dnia mielismy taka szalona pogode, ze caly dzien ze slonca przechodzilo w chmury i ulewe, zeby za pol godziny znow sie wypogodzic. Za to zrobilo sie 12 stopni, wiec wyciagnelam wiosenna kurtke. ;) Kiedy wyjezdzalismy do kosciola jednak, zerwal sie solidny wiatr i czuc bylo, ze niesie ze soba "ostrzejsze" powietrze. Jeszcze kolejnego dnia mialo byc lekko na plusie, ale od poniedzialku miala nas nawiedzic Arktyka. ;) Po powrocie do chalupy nic juz specjalnego nie robilismy, ot, sobotni, wieczorny relaksik.

W niedziele rano M. pojechal do pracy, a ja i dzieciaki dosypialismy. Kiedy w koncu zwleklismy sie z lozek, Potworki obejrzaly kolejna czesc Gwiezdnych Wojen, jedzac jednoczesnie sniadanie. Ja zjadlam swoje, ogarnelam siebie, zmywarke i gore brudow ze zlewu, po czym wzielam sie za chlebek bananowy. Jak to w niedziele, wybieral sie do nas moj tata, choc zastanawialam sie, czy faktycznie przyjedzie. Do operacji zostaly mu niecale dwa tygodnie, a wiem, ze stara sie trzymac w zdrowiu. U nas niby akurat nikt nie wykazywal choroby, ale u dzieci to wiadomo: klada sie spac zdrowe, a dwie godziny pozniej budza sie z goraczka. :D Dziadek przyjechal, a tuz przed nim wrocil M. Obejrzelismy z "seniorem" skoki narciarskie, posiedzielismy i pogadalismy, a dodatkowo, jak zwykle nakarmilismy go az "pod korek". Szybko upieklam ziemniaka w mundurku i dalam mu pozostalosc salatki sledziowej, a M. dodatkowo naszlo na placki ziemniaczane. Do tego chlebek bananowy, ostatki tych cytrynowych serniczkow i kupna babka. Dziadek pojadl jak na Swieta i na kolejne propozycje juz tylko ze smiechem krecil glowa. ;) Tak jak zawsze, posiedzial u nas dobrych kilka godzin i pojechal do siebie. Te cotygodniowe wizyty bywaja irytujace kiedy mam zaplanowana jakas robote, a tu wypada zabawiac dziadka. Zwykle jednak (i tak bylo tym razem) nie mam nic szczegolnego ani pilnego, wiec w sumie fajnie jest tak miec pretekst zeby posiedziec. :D Po odjezdzie taty poskladalam pranie i wstawilam kolejne, a potem namowilam Kokusia zeby wykapal sie wczesniej. Zwykle czeka z tym do wieczora, ale ze nadal mu asystuje, to zazwyczaj brakuje mi juz na to checi. Tego dnia, z racji ze nie wychodzilismy nawet do kosciola, lazil caly dzien w pizamie, albo siedzial zakopany u siebie w lozku. Stwierdzilam, ze rownie dobrze moze tam siedziec wykapany i w czystej pizamce i po lekkim oporze, syn w koncu sie zgodzil. Mielismy znow taka durna pogode, ze przebijalo sie slonce, a za chwile chmurzylo i zaczynal sypac snieg, momentami nawet dosc gesto. Bylo jednak lekko na plusie, wiec nie osiadal. Przechodzil jednak nad nami front i strasznie wialo, nie bylo wiec niespodzianka, kiedy w ktoryms momencie zamigotalo swiatlo, wylaczyla sie suszarka i wywalilo kontakt przy czajniku. Oho. Uznalam, ze moze ja tez sie lepiej wykapie, poki mamy prad i ciepla wode. :D Oczywiscie jak to zrobilam, to skonczyly sie takie nagle podmuchy i choc nadal dosc mocno wialo, to prad juz nie przerwal, chociaz podobno inne czesci miasteczka stracily go na dluzej. ;) Reszte popoludnia i wieczor spedzilismy zwyczajnie, na rozmowach, telewizji i drobnych porzadkach. Mila odmiana bylo to, ze nie musielismy sie szykowac na kolejny dzien, bo Potworki mialy wolne z okazji Dnia Martina Luthera Kinga Jr. Troche bez sensu dlugi weekend ledwie dwa tygodnie po przerwie swiatecznej, ale w Polsce chyba niektore wojewodztwa zaczynaja ferie, wiec 3-dniowe wolne to znowu nie jakas wielka sensacja. :D U malzonka w pracy jest to dzien kiedy moga pracowac, ale moga tez wziac wolne, bezplatne, ale nie zuzywajac urlopu. Wiadomo wiec, ze wiekszosci pracownikow tego dnia nie bedzie. A skoro moja cala rodzina miala siedziec w domu, to i ja uznalam, ze nie mam co sie pchac do roboty, szczegolnie darmowej. ;)

Poniedzialek zaczelam wiec pozno i wlasciwie caly dzien mialm wrazenie, ze jest niedziela, co potegowal jeszcze fakt, ze M. byl w domu. :) Tego dnia przyszlo obiecane ochlodzenie, choc nie bylo jeszcze zbyt duze - ot, 0 stopni. Oczywiscie przy wietrze odczuwalna temperatura byla nizsza, ale to nadal i tak bylo dosc "cieplo" jak na styczen. Nie mniej, fajnie byloby sie zaszyc w chalupie, tyle ze poczynilam juz na ten dzien plan. Juz od jakiegos czasu Nik jeczal, ze chce podciac wlosy, ale przy basenie, nartach i koszykowce, trudno bylo znalezc dzien zeby sie zebrac i podjechac z nim do meskiego fryzjera (barber). Kiedys obcinal go M., ale on potrafi wlasciwie tylko ogolic go maszynka, zostawiajac ewentualnie minimalnie dluzsza gore. A Mlodszy stanowczo upiera sie przy poldlugich (jak na chlopaka) wlosach i my sami widzimy, ze jest mu w nich zwyczajnie ladniej niz "na zolnierza". Takiego jednak podciecia, zeby bylo dluzej, ale rowno i wygladalo w miare stylowo, ani M., ani tym bardziej ja, sie nie podejmiemy. Kiedys wzielam go tam, gdzie sama chodze, ale mialam wrazenie, ze babka w ogole mnie nie sluchala tylko obciela po swojemu. Stwierdzilam wiec, ze zabiore go do typowo meskiego fryzjera, ktorych w okolicy nie brakuje. Wybor konkretnego salonu okazal sie bardzo prosty, bo tylko jeden byl czynny w ten "swiateczny" dzien. :D Mialam jechac z synem sama, ale ze malzonek chcial oddac w UPS'ie paczke z Amazona, wiec pojechalismy w trojke i tylko Bi zostala w domu. Podjechalismy do salonu, gdzie na szczescie nikogo innego nie bylo, a babka uwinela sie w kilkanascie minut.

 

Przed

Po

Przy okazji spytala czy Mlodszy duzo plywa, bo jako fryzjerka zauwazyla od razu, ze wlosy ma szorstkie i placzace sie, co podobno jest normalne przy czestym moczeniu ich w chlorze. Podobno zwykle szampony maja problem zeby go dokladnie zmyc. Zachecila zeby kupic specjalny szampon dla plywakow i M. za chwile wyszukal go w sieci i zamowil. Po fryzjerze podjechalismy po kawe, a potem do UPS, a tam... zamkniete! No kurcze! Ten dzien to takie swieto - nie swieto, gdzie zamkniete sa szkoly, banki i urzedy stanowe lub federalne. Wiekszosc firm jednak normalnie pracuje. :/ No ale coz, M. wzdychal ze niepotrzebnie z domu wychodzil, ale i tak zeszlo nam tylko troche ponad godzine. Po powrocie juz nie ruszalismy sie z chalupy. Wstawilam pranie, posprzatalam w kuchni i w zasadzie relaksowalismy sie na calego. Wieczorem z westchnieniem przytaszczylam plecaki i sniadaniowki dzieciakow i podlaczylam szkolne laptopy do ladowania. Wyciagnelam tez Kokusiowe narty oraz plecak z butami, kaskiem i innymi akcesoriami, bo wtorek oznaczal klub narciarski. Wszystko to robilam jednak krecac glowa i zastanawiajac sie czy to konieczne, bowiem na kolejny dzien zapowiadali snieg. A juz zapewne wiecie co oznacza bialy puch + hamerykanckie szkoly. ;) Tyle, ze tym razem mialo go spasc niewiele, bo okolo 10 cm, bylo wiec zagadka czy zamkna szkoly, opoznia lekcje, skroca je, czy moze stwierdza ze da sie normalnie przeprowadzic zajecia... Jak to w naszej miejscowosci bywa, kladlismy sie spac nadal przy wielkiej niewiadomej. :/

Niewiadoma skonczyla sie o 5 (!) rano, kiedy dostalam smsa, ze szkoly jednak zamkneli. Z jednej strony fajnie, bo weekend przedluzony o kolejny dzien, ale z drugiej, nie mialo spasc niewiadomo ile, wiec naprawde, przy nieco wiekszym wkladzie plugow, jestem pewna, ze autobusy dalyby rade przejechac. Poza tym, dzieciaki wypadaja z rytmu i nie chce im sie kompletnie uczyc, nie mowiac juz o tym ze klub narciarski przesunal sie o kolejny tydzien. Mielismy zakonczyc go w styczniu, a teraz bedzie trwal do polowy lutego. :O Co bylo jednak robic. Chcialam oszczedzic Bi wstawania niepotrzebnie, wiec poszlam napisac jej na karteczce wiadomosc, ze szkoly zamkniete i moze spac dalej. Okazuje sie jednak, ze moje dziecko spi bardzo czujnie, bo zbudzila sie kiedy przyklejalam karteczke do jej telefonu. Przekazalam wiec wiadomosc ustnie, po czym wrocilam do lozka. Niestety, rozbudzilam sie juz porzadnie, wiec potem przewracalam sie z boku na bok, nie mogac zasnac. W koncu zaczelo sie przejasniac (czyli bylo przed 7) i zastanawialam sie czy po prostu nie wstac. ;) Wreszcie zasnelam, potem przebudzilam sie znow bo spanikowany Nik myslal, ze zaspalismy do szkoly, a potem jak zasnelam, to kiedy zadzwonil budzik (o 8:30) nie wiedzialam co sie dzieje. :D Rano snieg padal momentami nawet dosc mocno, tyle ze caly czas trzymal mroz, wiec byl drobniutki i w rezultacie nie spadlo go za duzo.

Stan sprzed poludnia
 

Po poludniu w ogole, gdzies wyzej w atmosferze przeszedl cieply front i przez pare godzin padal marznacy deszcz, ktory wszystko uklepal i dodatkowo sprawil, ze zrobilo sie koszmarnie slisko. Cieszylam sie, ze nie potrzebuje wychodzic, choc martwilam o M., ktory musial jakos wrocic do domu.

 

Kot, zdesperowany, wychodzil tylko po to, zeby za minute wracac przyproszony sniegiem :D

Akurat mialam podawac Potworkom obiad kiedy do Bi napisala sasiadka, ze przyjechala do niej (no ze jacys rodzice byli na tyle zdesperowani zeby wyjezdzac autem...) inna ich kolezanka, ida na spacer i chca ja zgarnac po drodze. Podskoczyl na to Nik, ze jak dziewczyny beda spacerowac, to on wezmie na przechadzke Maye. Nie wiem co za przyjemnosc lazic przy marznacym deszczu, ale ze to czwarty dzien wolny, to chyba zaczynalo ich nosic. :D

Dzielni zdobywcy Antarktydy, wracaja do bazy
 

Obawialam sie, ze po spacerze Bi bedzie marudzic, ze chce isc do sasiadow, ale na szczescie wrocila grzecznie do domu. Za to po obiedzie stwierdzilam, ze niedlugo powinno przestac padac, wiec pojde odsniezyc kostke i schody. Kochana sasiadka wyciagnela odsniezarke (przy takiej ilosci, to chyba bardziej z lenistwa ;P) i po przeleceniu swojego podjazdu oraz chodnika, przejechala tez chodnik po naszej stronie. Bylam jej bardzo wdzieczna, bo mialam potem pojsc i zrobic to szufla, ale oszczedzila mi roboty. :) Wyszlam wiec, a chwile za mna oczywiscie Potwory. Nik tym razem sam z siebie pomogl odsniezyc kostke, od schodow przy wejsciu, do drugich, prowadzacych na podjazd. Poszlo nam w sumie ekspresowo, bo sniegu bylo naprawde raptem kilka cm i jedynym problemem bylo to, ze na wierzchu siedziala warstwa lodu. Malzonek mowil potem, ze spedzil 10 minut pod praca, czekajac az auto rozgrzeje sie na tyle, zeby stopic warstwe lodu na przedniej szybie. Kiedy wyjezdzal nad ranem, snieg juz padal, ale optymistycznie zalozyl, ze "nie bedzie tak zle" i nie wzial ani rekawic, ani skrobaczki. No to dostal za swoje. :D W kazdym razie, konczylam jeszcze odsniezanie schodow, a Potworki ruszyly zjezdzac.

Nik - milosnik mocnych wrazen, wyciagnal deske. Ta niebieska czesc do trzymania nie blokuje sie w pozycji pionowej, wiec utrzymanie rownowagi na tym, to niezly wyczyn
 

Bi sie dosc szybko wylamala, bo przez te warstwe lodu, gorki byly bardziej niczym tory wyscigowe, a poza tym wlozyla zwykle rekawiczki, a mielismy mroz, wiec po chwili zdretwialy jej palce. Panna ma awersje do swoich narciarskich rekawic bo maja sporo rozowego, i nawet fakt, ze przy domu nikt jej nie widzi, nie przekonuje zeby je zalozyla. :D

Panna zjezdzala duzo bardziej zachowawczo ;)
 

W miedzyczasie dojechal M. i zabral sie za odsniezanie podjazdu. Wrocilam do domu ja, zaraz po mnie Bi oraz M., za to Nik siedzial na dworze az zrobilo sie ciemno. Obstukiwal wszystko na ogrodzie zeby rozkruszyc warstwe lodu, odsniezyl czesciowo taras i nawet probowal grac w koszykowke, ale za kazdym razem pilka utykala mu w koszu, bo mial zamarzniete sznurki. :D Wieczor mielismy ponownie baaardzo leniwy, bo skoro zamkneli szkoly, to odwolany zostal rowniez trening koszykowki (mimo, ze do jego pory juz nic nie padalo) oraz klub narciarski. Ech... Ten ostatni to naprawde spora strata, bo w koncu mielismy pogode idealna na narty, a poza tym to juz kolejny wypad, ktory musial zostac przelozony.  Jak juz wyzej pisalam, klub mial trwac tylko przez styczen, a tymczasem teraz mamy jechac w dwa pierwsze wtorki lutego. Jak tak dalej pojdzie, to bedziemy odrabiac stracone wypady do marca. ;) Potworki mogly jechac na basen, ale jak mozna bylo przewidziec, nie chcialy. Takie wolne dni jednak potwornie rozleniwiaja... ;) A wieczorem, przyszly maile i smsy, ze kolejnego dnia szkola miala zostac... opozniona o dwie godziny. Musze jednak przyznac, ze tym razem jest to uzasadnione, bo pewnie musieli oczyscic z lodu te wszystkie autobusy szkolne...

Srode ponownie zaczelam z dzieciakami pozniej niz powinnam. Nie zebym narzekala. ;) Dzieciakom oczywiscie bylo malo wolnego. W poniedzialek nie mieli szkoly planowo, wtorek trafil im sie w bonusie, w srode opoznili lekcje, a Bi caly ranek dopytywala czy moze odwolali je kompletnie, bo drogi sa sliskie. :D No fakt, ze na naszym osiedlu ulice byly wlasciwie biale, ale za to mielismy piekne slonce, wiec wiadomo bylo, ze przez dzien bedzie sie to topilo. Panna niepocieszona, ale grzecznie pomaszerowala na autobus. Mielismy -7 stopni, z odczuwalna -11, a co ubrala moja cora? Podkoszulek, polarowa bluzke i na to zwykla "misiowa" kurtko - bluze. Tlumaczylam zeby wziela kurtke, ale gdzie tam. O zadnej czapce oczywiscie tez nie bylo mowy, choc na przystanku po chwili zalozyla kaptur, bo wiatr naprawde nieprzyjemnie zawiewal. A autobus, jak zwykle kiedy jest lodowato albo leje, przyjechal dopiero po 10 minutach. Ja tez zaczelam przytupywac, a i Maya piszczala, bo krazyla wokol mnie ale nie mogla znalezc pileczki, za to pewnie zaczela marznac w dupke. ;) Kiedy wiec tylko dojechal autobus, popedzilam z psiurem do chalupy, gdzie Nik juz jadl sniadanie. Syn o dziwo zupelnie nie zglaszal pretensji ze musi jechac do szkoly, za to ja dalam plamy, bo juz wychodzimy, poganiam Kokusia zeby sie nie guzdral, on chwyta za plecak, a tam... tylko chromebook! :D Na smierc zapomnialam mu spakowac sniadaniowki i butelki z woda! Najwyrazniej i mnie rozleniwily te dni wolne... Z powodu opoznionych lekcji, kiedy dzieciaki w koncu odjechaly, wlasciwie mialam czas tylko na szybkie ogarniecie chaosu w chalupie, po czym musialam jechac do pracy. Na ulicach okazalo sie, ze najwyrazniej po dwoch bardzo lagodnych zimach, drogowcy zapomnieli jak sie oczyszcza drogi. Sniegu spadla znikoma ilosc, byla juz 11, swiecilo slonce, wiec pomimo ze mroz nadal trzymal, spodziewalam sie, ze wiekszosc trasy juz obeschla. Taaa... Wszedzie nadal bylo mokro, a na liniach oddzielajacych pasy na drodze, lezala warstwa brudnego sniegu. Nie wrozylo to zbyt dobrze na popoludnie, bo mokre miejsca w cieniu momentalnie zamarzaly... W pracy panowal spokoj, towarzystwa nie bylo, za to czekalam na paczke dla Koreanczyka. Pisal do mnie we wtorek z pytaniem czy jestem w pracy, bo ma przyjsc przesylka. Odpisalam, ze pada snieg, wiec sie nie wybieram, a po jakims czasie napisal ponownie, ze sprawdzil i paczka ma jednak przyjsc w srode. Okey; napisalam, ze w srode bede, to wsadze mu odczynnik do lodowki czy zamrazarki, czy zostawie na biurku. Siedzialam wiec w biurze, ale facet roznoszacy paczki przeszedl, nie zatrzymujac sie, zrobila sie 14:30 i nadal nic nie dostalam. Napisalam wiec do Koreanczyka, ze czekam na te jego przesylke, ale jak narazie jej nie ma. Odpisal, ze sprawdzi i po chwili przyslal wiadomosc, ze ma przyjsc nastepnego dnia i czy moze bede w biurze, bo jak nie, to on przyjedzie. Odpowiedzialam, ze nie, do biura planuje znow przyjechac w piatek. Odpisal, ze ok, ze na szczescie nie potrzebuje tego pilnie, tylko na pozniej i taka bez sensu jest dla niego ta jazda. Nooo, jesli myslal, ze ruszy moje sumienie i specjalnie podjade zeby mu przesylki odbierac, to niech sie w glowe popuka. :D Zreszta, wyglada na to, ze ta paczka kolejnego dnia tez moze nie przyjsc, a ja nie bede codziennie siedziec w biurze i na nia czekac, bo nikt mi za to nie placi. Wracajac do domu zauwazylam nadal sporo mokrych odcinkow jezdni, pewnie w miejscach gdzie slabiej dochodzi slonce. Oj moglo sie dziac kolejnego ranka... Po przyjezdzie do chalupy, zastalam w ogrodzie Kokusia, ktory oczywiscie nie mogl przepuscic okazji zeby pohasac na sniegu.

Zjezdzania na sniegu w zwyklych, dresowych portkach i bez rekawiczek, zdecydowanie nie polecam ;)
 

Po chwili przyszedl na obiad, ale tylko zjadl i polecial ponownie, zeby jeszcze sie pobawic nim zrobi sie ciemno. Bi odrabiala lekcje, troche posiedzielismy i M. z Potworkami pojechali na basen. Ja wstawilam pranie, przygotowalam ciuchy oraz sniadaniowke Nika na kolejny dzien, po czym wlaczylam skoki narciarskie w Szczyrku i... kto ogladal, to wie jak sie skonczyla ta rozgrywka. :/ Reszta wrocila, kolacja i wlasciwie nadszedl czas na M. zeby isc spac. Poczytalam Nikowi i przypomnialam ze musi klasc sie wczesniej, bo kolejnego dnia zaczynaja juz lekcje normalnie. Taaa... O 22:30 zajrzalam kontrolnie ze schodow i oczywiscie nadal palilo sie u niego swiatlo. Poszlam na gore, strzelilam lekki ochrzan, ale kawaler i tak za chwile zszedl na dol marudzac, ze nie czuje sie senny. Wiadomo, po pieciu dniach spania ile sie chce, organizm sie przestawia. Przypomnialam jednak, ze kolejnego dnia bedzie wymordowany, bo lubi sobie pospac i w koncu udalo mi sie zagonic go do lozka.

W czwartek w koncu wstawalismy wedlug normalnego planu. Zerwalam sie z Bi, spakowalam jej wode i sniadaniowke, polecialam na gore umyc sie i ubrac i poszlysmy. To byl kolejny dzien kiedy mielismy temperature -8, a odczuwalna kilkanascie stopni na minusie, wiec mozecie sobie wyobrazic jak "fajnie" sie stalo. ;) Jak tylko autobus podjechal, popedzilam do domu, choc nie na dlugo. Kokusia obudzilam tuz przed wyjsciem z corka, wiec kiedy wrocilam, konczyl juz pomalu sniadanie, a potem poszedl sie szykowac. Ja tez zjadlam i za momencik pomaszerowalismy przez snieg na przystanek. Na chodniku warunki zrobily sie gorsze niz poprzedniego dnia, bo miejscmi snieg czesciowo stopnial, ale przez noc ponownie wszystko zamarzlo. Trzeba wiec bylo uwazac, bo mozna bylo wywinac niezlego orla. ;) Kiedy wrocilam do chalupy, wypilam kawke na rozgrzanie, po czym zabralam sie za niekonczaca sie opowiesc, czyli sprzatanie. Odkurzylam i umylam podlogi na gorze, wyczyscilam kuchenke oraz blaty, wstawilam zmywarke, wyszorowalam szuflady od air fryera, itp. Takie tam, domowe sprawy. W miedzyczasie naprzemian wypuszczalam Oreo i wpuszczalam ja spowrotem, bo koniecznie chciala na dwor, ale przy solidnym mrozie za moment wracala. Niestety, znow mamy snieg, dodatkowo grunt jest zamarzniety i twardy, wiec kot ponownie intensywnie eksploatuje kuwete. :D To byl taki dzien z zerkaniem co chwila na zegarek. Malzonek jechal zaraz po pracy do dentysty, wiec mi w udziale przypadl zaszczyt odebrania ze szkoly syna. Na popoludnie zapowiadali przelotne opady sniegu i oczywiscie godzine przed pora odebrania Kokusia, zaczely przechodzic takie mini-zadymki. Na szczescie mroz trzymal, snieg byl lekki, wiec wszystko auta rozdmuchiwaly na boki. Tylko widocznosc byla fatalna, ale na szczescie padalo z przerwami. Wrocilismy z Mlodszym do domu, zrobili sobie domowe pizze, a w czasie kiedy sie piekly, a potem lekko stygly, Nik pobiegl oczywiscie na dwor. Ciekawe kiedy mu sie ten snieg w koncu znudzi? ;)

Tym razem twierdzil, ze odsniezal dla Oreo miejsce pod stolem, bo kot lubi tam przesiadywac, choc podejrzewam, ze byla to tylko przykrywka dla zlapania kiciula
 

Malzonek wrocil od dentysty z obolalym od zastrzyku (znieczulenie) dziaslem, a ze zajechal po drodze do Polakowa, wiec dojechal do domu dopiero o 17:45. Zostalo mu troche ponad pol godziny do wyjscia z Potworkami na basen. Najpierw stwierdzil, ze sie zmusi, ale po chwili spytal czy jednak nie pojechalabym ja. Nie powiem, nie chcialo mi sie. Przyzwyczailam sie, ze mam taka ponad godzinke dla siebie kiedy cala ich trojka wychodzi z domu, a poza tym kiedy ciemno i zimno zdecydowanie nie chce sie ruszac. ;) Wiedzialam jednak, ze M. musi byc poteznie zmeczony, a przy tym Nik podskoczyl z radosci, bo on czesto pyta kiedy w koncu mama z nimi pojedzie. No to teraz pojechala. :)

Bi wylania sie z wody dla zaczerpniecia oddechu

A teraz Nik

W piatek rano bylo znacznie cieplej, bo "az" -5 (odczuwalna -6, bo prawie nie bylo wiatru). :D Niby mroz, ale w porownaniu z kilkoma minionymi dniami, wydawalo sie cieplo. Trend juz znamy, czyli autobus Bi przyjechal juz o 7:20. Panna tak sie guzdrala przed wyjsciem, ze musiala kawalek podbiec chodnikiem. A jej kolezanka nawet nie zdazyla podjechac. Wlasnie wysylalam smsa jej tacie, ze autobus przyjechal i maja szanse go zlapac kiedy zrobi koleczko po sasiedniej uliczce, ale w tym momencie dojechali. Wrocilam do domu gdzie Nik juz pochlanial sniadanie, ale jakis byl nieprzytomny, bo co chwila musialam przypominac mu zeby sie szykowa. Powinnismy wyjsc o 7:50, a o 7:45 przypominam, ze nie umyl jeszcze zebow. On patrzy zdziwiony, ze przeciez myl. Hmmm... Nie pamietalam zeby szedl na gore, wiec wyslalam go do lazienki i polecilam zeby sprawdzil czy szczoteczka jest mokra. I co? Sucha! Czyli jednak ich nie myl. :D W koncu pomaszerowalismy na autobus; mialam wrazenie ze nieco pozniej niz zwykle i troche sie zdziwilam, bo nikogo nie bylo na przystanku. Pytanie czy "zoltek" nam uciekl, czy bylismy pierwsi. Szybko okazalo sie, ze to drugie. Najwyrazniej nie tylko Nik mial tego dnia spozniony zaplon. ;) Wrocilam ponownie do chalupy, poskladalam pranie i mialam jeszcze chwile posiedziec, ale za oknem zaczal sypac snieg. Zapowiadali na ten dzien lekkie opady, ale tutaj padalo az milo i podjazd w jednej chwili pokryla warstewka. Zebralam sie wiec szybko do wyjscia, ale zamiast do pracy, pojechalam najpierw na zakupy. Stwierdzilam bowiem ze jesli warunki beda sie pogarszac, to wroce po prostu do domu. Okazalo sie jednak, ze drogi posypane byly taka warstwa soli, ze byly tylko mokre, nic wiecej. Pojechalam wiec jednak do roboty. Na szczescie, przy mrozie nie musialam sie martwic, ze cos z zakupow zepsuje mi sie w bagazniku. ;) Po wyjsciu jednak lekko sie "zdziwilam", bo cale popoludnie padal snieg, lekko ale rowno i bez przerwy. W sumie nasypalo go moze ze dwa cm, wiec bez szalu, ale na cieplym aucie sie roztapial, a potem ponownie zamarzl i mialam na nim warstwe lodu. Nie na calym, ale na bocznej szybie oraz czesci przedniej. Skrobaczki oczywiscie nie wzielam, bo po co? :D Na szczescie na lini wzroku szybe mialam w sumie czysta, wiec rozgrzalam auto i ruszylam, liczac ze za chwile lod sie roztopi. Nie docenilam jednak bliskosci domu, bo dopiero kiedy juz do niego dojezdzalam, zaczal faktycznie zjezdzac z szyb. :D Po powrocie trzeba bylo rozpakowac torby, ktore Potworki samodzielnie wtaszczyly z garazu do kuchni, a potem to juz relaks z poczuciem ulgi, ze przed nami dwa dni odsypiania. To znaczy przede mna i Potworkami, bo M. pracuje. ;)

Na koniec, wiesci "zoologiczne". :) Po pierwsze, sasiad powiedzial mi, ze kilka dni wczesniej widzial kolo domu niedzwiedzice z dwojka mlodych. Bylam tego dnia w domu, ale nic nie zauwazylam, ze moj pies jest czujny inaczej, to nawet nie szczeknal. Bi Potwierdzila, ze tydzien wczesniej widziala te sama matke z blizniakami z okna autobusu zaraz za wyjazdem z naszego osiedla. Super. Mamy polowe stycznia. Jesli one nadal nie spia, to juz chyba nie udadza sie na hibernacje. :/ Po drugie, nadal nie schowalismy choinki. Nie ma w tym oczywiscie niczego niezwyklego, bo praktycznie co roku trzymamy ja duzo dluzej niz przecietnie. Co ciekawe jednak, stoi w salonie juz ponad miesiac i kot nie zwracal na nia uwagi. Az do minionego tygodnia. Oreo nagle odkryla, ze taka choinka to w sumie jakby drzewo i zaczela sie na nia wspinac! Nie zlicze ile razy juz ja z niej sciagalam. Nie obylo sie bez ofiar i jedna bombka (az dziw, ze tylko) stracila zycie. Poza tym czesc lampek przestala swiecic i ciekawe czy nie naderwala lub nie przegryzla jakiegos kabelka. :(

Sama slodycz po prostu, taka jej mac! ;)

piątek, 12 stycznia 2024

Pierwszy snieg w tym roku, a narty odwolane ;)

Pierwszy snieg, ale ciekawe czy nie ostatni? :D

W koncu i o nas zima sobie przypomniala... Sobota, 6 stycznia, miala sie zaczac zawodami plywackimi, ale jesli pamietacie, Nik sie pochorowal, a Bi cos sobie zrobila w przedramie, wiec oboje sie wykruszyli. Z jednej strony szkoda, bo chyba tydzien namawialam Kokusia zeby sprobowal swoich sil, ale coz, sila wyzsza. Bardzo jednak sobie nie krzywdowalam, bo zawody mialy sie odbyc w miescie oddalonym od nas o pol godziny, ze zbiorka juz o 8:15 rano. Zrywanie sie w sobote o tej samej porze co w tygodniu, to zdecydowanie nie to, co tygryski lubia najbardziej. Z ulga wiec cala nasza trojka (ja + Potworki) pospalismy dluzej i tylko M. musial sie zerwac do roboty. Po czterech dniach porannego wstawania i przy takim sobie samopoczuciu, obudzilam sie sama z siebie o 8:13, a potem wydawalo mi sie, ze leze tylko i rozmyslam, az... zbudzil mnie budzik o 9. ;) Bez niego nie wiem do ktorej bym spala. Powylegiwalam sie jeszcze pol godzinki, ale w koncu trzeba bylo sie zwlec zeby nakarmic dzieciaki i zwierzyniec. Najbardziej niepokoilam sie jak Nik, ale okazalo sie, ze jakby pomalu dochodzil do siebie. Nos mial nadal wyraznie zatkany, a po nocy wyschniete i drapiace gardlo. Kiedy sie jednak porzadnie napil, przestalo go drapac, a przy tym mial lepszy apetyt i wyraznie wiecej energii. Za to mnie caly dzien laskotalo w nosie (ale kichnac sie nie dalo; jak ja tego nie lubie!) i gardlo mialam suche i drapiace. Na szczescie bez goraczki, no ale czulam ze mnie "bierze" i pytanie tylko, jak mocno. Ogarnelam jednak zmywarke, zmienilam posciel u nas i ogolnie pokrecilam sie co nieco po domu. A! Zapomnialam napisac, ze w piatek, przyszla paczka od mojej siostry! Przyslala dzieciakom po jednym ze swoich slynnych smokow i nawet ja otrzymalam miniaturke.

Kokus i jego smokus ;)

Te smoki ciotki, to w sumie takie cos przypominajace smoka z "Niekonczacej sie opowiesci"

Moje malenstwo przypomina nieco gremlina, a ze ma sznureczek, wiec zawislo na choince :)

Malzonkowi trafily sie zas skarpety oraz majty, ale w wersji... "komicznej". :D Dzieciaki oczywiscie zachwycone, bo robota mojej siorki to takie cudenka, choc oczywiscie to bardziej cos, co stawia sie na polce i podziwia, a nie bawi. Wracajac do soboty, to M. wrocil z pracy, przyniosl drewna na wieczor, po czym zasiadl do kanapowego relaksu, ja zas pojechalam z Bi do biblioteki. Juz od trzech dni wiercila mi dziure w brzuchu, ze nie ma co czytac, wiec w koncu stwierdzilam, ze mozemy pojechac. Jak pisalam, czulam sie tak sredniawo, ale nie do konca naprawde chora. Nie mialam wiec wymowki, choc oczywiscie nie chcialo mi sie strasznie... Na szczescie panna dosc szybko odszukala wybrane wczesniej czytadla i moglysmy wrocic do domu. Na ten dzien zapowiadali pierwsza w tym roku sniezyce, choc od rana satelity i telefony pokazywaly, ze juz pada, ale nic nie bylo widac. ;) Na 16 pojechalismy do kosciola, bo malzonek mial pracowac w niedziele, ale wrocilismy do chalupy i nadal nic nie padalo. Zaczelo w koncu okolo 19. Akurat lekko przykrylo powierzchnie kiedy kot zapragnal wyjsc, wiec otworzylam mu drzwi i troche sie zdziwil. Dotykal lapkami i siedzial chwile na schodkach, lekko skonsternowany, ale w koncu poszedl. Kiedy jednak chwile potem zawolalam, przylecial przemoczony, malo nog nie gubiac. ;) Mialo padac cala noc, wiec stwierdzilam, ze wole juz jej nie wypuszczac. Poprzednie trzy noce, pomimo mrozu po -7 stopni, nie wracala przy moim wolaniu i dopiero kiedy M. wstawal o 3 do pracy, przychodzila. W sobote mroz mial byc tylko leciutki, ale mimo to, stwierdzilam, ze jak przemoczy ja padajacy (lub lezacy na galeziach krzakow) snieg, trudniej bedzie jej utrzymac cieplote ciala. Oreo darla sie pod to jednymi, to drugimi drzwiami dobra godzine, ale w koncu sie poddala i poszla spac na swoja wieze. :D

Narnia przed polnoca ;)
 

W niedziele rano okazalo sie, ze sniegu napadalo naprawde sporo i nadal lecial z nieba. Mial przestac okolo 14, ale padal dosc solidnie do 17, a i potem jeszcze co jakis czas proszyl. Przy naszym domu zmierzylam 23 cm, choc oczywiscie miejscami zawiewal i bylo go wiecej, a w bardziej oslonietych miejscach, mniej.

Stan tarasu w niedziele po poludniu
 

Martwilam sie jak M. bedzie wracal do domu, tym bardziej ze wzial moje auto zeby sprawdzic jak w takich warunkach zachowaja sie nowe opony. Dojechal na szczescie bez problemu. Ja z dzieciakami wstalismy oczywiscie pozno, a po sniadaniu ogarnialam pokoje, a oni ogladali pierwszy film Gwiezdnych Wojen. Szczegolnie Nik zapragnal obejrzec ten klasyk; Bi zerkala ale nie porwal jej jakos specjalnie. Kiedy wrocil M., poszedl oczywiscie odsniezac, a dzieciaki chcialy wyjsc na snieg. Martwilam sie troche o Kokusia, ale ze i tak planowalam wyslac go do szkoly kolejnego dnia, bo wyraznie dochodzil do siebie, wiec stwierdzilam, ze niech idzie. Zreszta, przy naszym klimacie, to mogla byc pierwsza i ostatnia sniezyca w tym sezonie, wiec az zal zeby nie skorzystal. ;) Korzystajac z ciszy w chalupie, zadzwonilam do taty i przy jego telefonicznych instrukcjach, wypelnilam mu bezrobocie. Nie wybieral sie do nas tego dnia bo warunki na drogach byly pod znakiem zapytania, a w dodatku niewiadomo co z naszymi wirusami, zas on stara sie trzymac zdrowo przed operacja, ktora ma miec pod koniec miesiaca. Kiedy zakonczylam rozmowe z dziadkiem, wyszlam na dwor zeby pomoc M. w odsniezaniu. Snieg byl mokry i ciezki, lepil sie do lopat, wiec bylo to mocno upierdliwe, a malzonek ma oczywiscie swoje pomysly i uparty jest jak osiol. Wymyslil, ze odsniezy wszystko lopata w ramach "silowni". Tlumacze zeby chociaz do podjazdu wzial odsniezarke, ale nie. On da rade. Hmmm, dac moze da, ale nie lepiej niedzielne popoludnie spedzic przyjemniej? Mysle, ze ze zdjec wiecie, jaki my mamy podjazd. To nie takie hop-siup zeby go odgarnac. Do tego schody i kostka do frontowych drzwi i chodnik wzdluz ulicy. No ale nie przetlumaczysz. W dodatku, kiedy wyszlam, zastalam dwojke wscieklych dzieciakow, bo ojciec kazal im odsniezyc wlasnie schody i kostke. Przy tym Bi zaczela od schodow i calkiem dobrze jej szlo, a Nik, burczac pod nosem o "niewolnictwie XXI wieku" (serio! Nie wiem, gdzie on to podchwycil! :D) rowno sie opitalal, szczegolnie ze zaczal od wejscia, wiec M. nie widzial go zza domu.

Poczatkowo szlo mu niezle, ale potem sie zbuntowal ;)
 

Pomoglam mu przy wejsciu, bo i oni i pies, zdazyli juz tam solidnie udeptac i snieg bylo naprawde az ciezko ruszyc. Potem kazalam mu zgarnac go spod samego domu, a ja oczyscilam sciezke na kostce. Snieg nadal padal, wiec potem przelecialam jeszcze raz to, co odsniezyla Bi i kawalek pod samym garazem, gdzie odsniezyl M., ale znow zrobila sie kilkucentymetrowa warstwa.  I nawet to troche roboty wystarczylo zebym musiala ze dwa razy odpoczac, a kark i tylek mialam cale przepocone. Kiedy dzieciaki skonczyly, polecieli oczywiscie za dom, zeby pozjezdzac.

Z gorki na pazurki!
 

Pytalam czy nie chca pojechac do tego klubu w ktorym mamy od stycznia czlonkostwo, na porzadniejsza gorke, ale Starsza nie chciala, a Mlodszy stwierdzil, ze moze pozniej. Tyle, ze "pozniej" mial mokrusienkie spodnie i nie zdazyly wyschnac. Musze je zreszta zaimpregnowac, bo sa to spodnie narciarskie i nie powinny az tak nasiakac woda. Cos mi sie kojarzy, ze rok temu, kiedy zima byla kompletnie nijaka, zdolal je ublocic, wypralam je i w rezultacie pozbawilam ich wodoodpornej warstwy... W kazdym razie, nigdzie juz nie pojechalismy.

Mialo byc ladne zdjecie do kalendarza, ale... cos nie wyszlo
 

Reszte popoludnia dzieciaki spedzily na czytaniu i elektronice. Malzonek gotowal rosol, a pozniej walnal sie na kanape przed tv. Ja wstawialam prania, zmywarke, skladalam, przecieralam, odkladalam na miejsce, itd. ;) Malzonek napalil w kominku, wiec mielismy cieplutko i przytulnie. Nasz kiciul spedzil calutki dzien w chalupie, nie wysciubiajac nosa ani na chwile. Dopiero wieczorem odwazyla sie wylezc, choc najpierw szla wzdluz domu, na 10-cio cm sciezynce, gdzie snieg zdazyl stopniec. Potem polazla juz normalnie, wyciagajac szyje jak zyrafa, zeby dojrzec cokolwiek nad kopami sniegu. ;) Kiedy ja pozniej zawolalam, na szczescie po chwili przybiegla. Niestety, caly dzien w domu zaowocowal tym, ze rozpierala ja energia i urzadzila dziki bieg po salonie i jadalni, wyskakujac ze schowkow i skaczac nam na nogi. Trzeba jej jednak oddac, ze nauczyla sie nie gryzc i nie drapac, skacze wiec jakby nie mogla sie powstrzymac, ale potem przypomina sobie, ze ludzi sie nie maltretuje, wiec odskakuje i biegnie dalej. :D Kolejna bolaczka kota w domu, jest pelna kuweta. Od kilku tygodniu stala prawie nieuzywana, ale niestety, od soboty wieczor byla ponownie mocno eksploatowana, cholercia. :D

W niedziele wieczor dostalismy sms'y oraz maile, ze w poniedzialek szkola miala byc opozniona o 2 godziny (wiadomo, musieli odsniezyc wszystkie szkolne autobusy), wiec z ulga przestawilismy budziki i pospalismy sobie do 8. Nik w sumie prawie do 9. ;) Wyszykowalysmy sie z Bi, dalam Mlodszemu sniadanie i wyszlysmy. Panna pomaszerowala na przystanek, a ja chwycilam za szufle zeby odgarnac wjazd, ktory oczywiscie zasypaly plugi. Wiedzialam, ze w dzien bedzie to topniec, bo mialo byc na plusie, ale w nocy zmrozi na kosc i potem ciezko wyjechac. Duzo nie zdzialalam, bo taki przesuniety plugami snieg jest ciezki i zbity w grudy, ale chociaz troche zmniejszylam ta warstwe. Kiedy Bi odjechala, wrocilam do chalupy do Kokusia, ktory zdazyl juz zjesc, ale byl jakos bez humoru i odpowiadal mi polslowkami. Dopiero kiedy ubieralismy sie do wyjscia, zaczal marudzic, ze boli go gardlo i jest zmeczony. Super... A w weekend wydawalo sie, ze poza przytkanym nosem nic juz mu nie jest! :/ W tym momencie nie bylo jednak czasu na analize jego samopoczucia, wiec poszlismy na przystanek. Oczywiscie musialam caly czas strofowac moje "chore" dziecko, bo wlazil w snieg adidasami i nie wiem czy do szkoly nie pojechal z przemoczonymi stopami. :( Poniewaz dzieciaki pojechaly do szkoly pozniej, wiec po odjezdzie Kokusia wlasciwie musialam sie zbierac do pracy. Szybko tylko schowalam pranie, ktore skladalam poprzedniego wieczora, ale zostawilam na dole na kanapie (bo wszyscy juz spali), wstawilam kolejne w miedzyczasie wietrzac sypialnie, i pojechalam. W pracy norma, czyli pustki. Przyszly dwie paczki dla pana Koreanczyka, wyslalam mu smsa, ze cos dostal i o dziwo za jakis czas sie pojawil. Napisalam tez do szefa z pytaniem o sytuacje finansowa firmy i przewidywany powrot do pelnoetatowej pracy. Przypomnialam tez, ze zalega mi juz 4 wyplaty. :/ W koncu zblizala sie polowa miesiaca, a tu nadal cisza. Odpisal o dziwo, ale spodziewalam sie nieco lepszych wiadomosci. Ponoc rozmawial w zeszlym tygodniu z wlascicielem firmy i dofinansowanie ma sie opoznic o kolejny miesiac. :/ No nie to chcialam uslyszec. Naprawde oczekiwalam, ze odpisze ze za tydzien - dwa wracamy do normalnej pracy... Za to "powinnam" dostac kolejna wyplate, a do konca marca maja wyplacic zalegle. Coz... Pozyjemy, zobaczymy; jakos wiekszych nadziei sobie nie robie. :( Wrocilam do domu, gdzie byla juz reszta rodziny. Nik, moje biedne, stesknione za sniegiem dziecko, wciagnal obiad doslownie nosem, ubral sie i polecial na dwor. Szalal w tym sniegu, tarzal sie, turlal, odsniezyl taras - no nie wiedzial normalnie co z soba zrobic. ;) Maya poleciala oczywiscie z nim, a potem rowniez Oreo. Syn zadowolony, chwycil kota i poniosl na srodek zasniezonego trawnika, gdzie usiadl z kiciulem nadal na rekach. Wkurzone zwierze wyskoczylo, przelecialo jak burza przez snieg i wrocilo pod drzwi.

Tu juz moment kiedy Oreo pedzi malo nie gubiac lapek, spowrotem do domu :D
 

Najwyrazniej jednak przekonala sie, ze snieg nie gryzie, bo reszte popoludnia i wieczor spedzila chodzac w te i spowrotem, choc poruszala sie raczej odsniezonymi miejscami. ;) Na kolejny dzien zapowiadali jakas szalona pogode, z gwaltownym ociepleniem, ulewnym deszczem i wiatrem. Spodziewalam sie, ze moga odwolac wypad na stok, ale wieczorem dostalam maila, ze zarzad gory ma podjac decyzje... rano. Nie wiem dlaczego zarzad gory, a nie szkola, bo stoki otwieraja o 9 rano, czyli juz po rozpoczeciu lekcji. A to oznacza, ze trzeba bedzie sprzet zawiezc do placowki tak czy siak... Wieczorem dzieciaki pojechaly na trening plywacki z M., choc dzien wczesniej stekal, ze nie wie czy da rade po tym odsniezaniu. A kto mu kazal?! ;) No ale jednak dal. Ja wykorzystalam ten czas do poskladania kolejnego wysuszonego prania i zuzycia reszty sera pozostalego z grudniowego pieczenia. Spodziewalam sie, ze bedzie juz splesnialy, a tu niespodzianka, bo wygladal i pachnial normalnie. Poniewaz na oko mialam jakies 2/3 kubelka, stwierdzilam, ze upieke mini serniczki cytrynowe.

Jeden ze smaczniejszych (dla mnie) wypiekow
 

Wyszly przepyszne, choc w przepisie jest zeby piec je 25 minut, a ja pieklam... 50. :O Jeszcze sie dopiekaly, kiedy wrocila reszta rodziny. Potem to juz typowy wieczor, czyli szybka kolacja i malzonek oraz dzieciarnia do spania.

Wtorek przywital nas mrozem, -6. Nie bylo przyjemnie stac i czekac na autobus Bi, a ten dojechal oczywiscie dopiero o 7:27. Nik mogl pospac odrobine dluzej, bo wiozlam go (i jego narty) do szkoly. Tak jak przewidywalam, rano nie bylo zadnej wiadomosci o anulacji wyjazdu na stok, wiec trzeba sie bylo zebrac, wrzucic sprzet do bagaznika i pedzic do szkoly. Odstawilam syna wraz z jego manelami, zajechalam do biblioteki oddac stos ksiazek przeczytanych przez Bi (ona doslownie je pozera!) i wrocilam do chalupy. Siedzialam oczywiscie jak na szpilkach, co chwila sprawdzajac wiadomosci. Okolo 10 rano natrafilam na fejsbukowa wiadomosc zarzadu stoku, ze zamykaja wczesniej. A po chwili telefon ze szkoly. Odebralam, spodziewajac sie automatycznej wiadomosci, a tymczasem powital mnie glosik syna, rozchichotany i nawet sie nie witajacy, tylko od razu mamroczacy zeby tata pamietal o odebraniu go ze szkoly. Kiedy spytalam dlaczego sie tak chichra, odpowiedzial, ze ma duzo kolegow obok. Prawdopodobnie zebrali wszystkie dzieci zapisane do klubu narciarskiego, zeby zadzwonily do rodzicow i przypomnialy o odebraniu ich, albo ze beda wracaly po lekcjach do domu. ;) Dopiero przed 11 dostalam wiadomosc od samej szkoly, ale wtedy to juz hurtem - 3 maile oraz smsa. :D Zyskawszy nagle wolny dzien, stwierdzilam, ze skoro aktywnosc na stoku nie wypalila, to trzeba sie poruszac inaczej i zabralam Maye na spacer. Prawdopodobnie ostatni raz na jakis czas w zimowej scenerii.

Przejscie na drugie osiedle, gdzie kiedys napotkalismy niedzwiadka ;) Nie mogloby zostac tak ladnie, zimowo, na dluzej niz dwa dni? :/
 

Mialam niezle wyczucie czasu, bo zaraz po naszym powrocie do domu, zaczelo padac. Poczatkowo snieg, ktory jednak szybko przeszedl w deszcz i juz tak zostalo. To byl kolejny z tych dziwnych dni, kiedy na wieczor temperatura, zamiast spadac, piela sie w gore. I to solidnie, bo nad ranem miala dojsc do +11. :O Wieczor byl jednak malo przyjemny, bo nadal bylo dosc chlodno - 2-3 stopnie (powyzej zera), plus ten deszcz. Cale szczescie, ze odwolali narty, bo szusowanie w taka pogode byloby tragiczne... I cale szczescie, ze M. teraz odbiera Kokusia, bo inaczej ktos musialby specjalnie jechac po jego sprzet. Klub narciarski odwolali wiec, a malzonek mial lenia i stwierdzil, ze moze odpuscic dzieciakom tego dnia basen. Przy takiej pakudnej pogodzie, najlepiej zasiasc przy kominku. ;) Bi bardzo sie nie upierala, wiec ona oraz M. zostali w domu, ale ja z Nikiem podazylismy na... koszykowke.

Nik w bordowej koszulce
 

Malzonek zdazyl juz zapomniec, ze wtorki to byl dzien treningow i mial pretensje ze Mlodszego nie wypisalam jak zaczal sie klub narciarski. Tyle, ze nikt nie oddal by mi juz kasy, a poza tym przeciez Nik nadal bedzie jezdzil na sobotnie mecze. No i, jak widac, czasem jednak te narty wypadna z grafiku... Mlodszy bardzo sie na trening cieszyl, biegal po sali z entuzjazmem, a ja wykorzystalam ten czas na ksiazke. Na zewnatrz lalo coraz mocniej, wiec potem oboje z ulga zasiedlismy przed rozpalonym kominkiem, w towarzystwie to jednego, to drugiego zwierza. ;)

Tym razem dolaczyla do nas Mayucha :)

Sroda zaczela sie wiosennie, czyli od slonca i 7 stopni na plusie. Snieg, a przynajmniej to, co z niego zostalo po nocnej ulewie, znikal w oczach. Przynajmniej nasz kiciul w koncu, po trzech dniach, wyszedl na dluzej. Czekajac az Bi odjedzie, przyszpiegowalam ja nawet, jak powoli i otrzasajac lapki z obrzydzeniem, maszerowala po sniegu. ;)

Nawet jesli to stworzenie zostanie kiedys wprawnym mysliwym, to na sniegu, z tym czarnym futrem, duzo nie upoluje :D
 

Starsza odjechala, a ja wrocilam do domu, do Kokusia. Sniadanie, Mlodszy sie wyszykowal i za chwile wychodzilismy. Po odjezdzie panicza, wrocilam do chalupy i zabralam sie za pranie, sprzatanie i tym podobne "przyjemnosci". ;) Dzionek spedzilam wiec po domowemu i nie pojechalam do roboty. W koncu nadeszla godzina 15 i rodzina zaczela sie zjezdzac. Bi przyniosla ze szkoly dyplom za zachowanie zgodne z oczekiwaniami i godne nasladowania (no kto by pomyslal :D). Dostala go w poprzednim tygodniu, ale dopiero teraz pokazala. ;)

Nie wiem czy takie cos zmotywuje tych gorzej sie zachowujacych, do poprawy :D
 

Nik koniecznie chcial wyjsc na snieg, a raczej to, co z niego zostalo. Na szczescie w pore go powstrzymalam, bo nie mogl znalezc sniegowcow i przyszedl do mnie spytac, gdzie sa. :D Strzelil lekkiego focha kiedy powiedzialam, ze nigdzie nie pojdzie, bo teraz jest wiecej blota niz sniegu, a ja umylam podlogi. ;) Po obiedzie dzieciaki odrabialy lekcje, a my z M. mielismy chwile na relaks. Nie za dluga, bo Potworki jechaly z ojcem na basen. Ja poskladalam ranne pranie i wzielam prysznic, a potem juz czekalam az wroca. Po ich powrocie to juz oczywiscie kolacja i tyle z wieczora. :)

W czwartek podobnie jak w srode, tylko temperatura troche nizsza. Nadal jednak powyzej zera, wiec sporo cieplej w stosunku do przecietnej styczniowej aury. Obudzilam Kokusia tuz przed wyjsciem z Bi, po czym wyszlysmy. Starsza miala miec tego dnia test z "nauk scislych" i przezywala, ze nie czuje sie do konca przygotowana. Pytala mnie czy "moze" go oblac. :D Ochrzanilam ja, zeby nawet mnie nie denerwowala, bo dzien wczesniej juz wspominala, ze boi sie tego testu, ale kiedy zasugerowalam, ze zamiast czytac czy bawic sie telefonem, powinna powtorzyc material, wzdychala ze boli ja glowa i nie moze sie skupic. :/ Panna odjechala, a ja wrocilam do kawalera, zeby 20 minut pozniej znow wyjsc z domu. Nik mial, dla odmiany, test z matematyki, choc tak naprawde go konczyl. Dzien wczesniej mieli probe orkiestry przed koncertem, jakas lekcja mu przepadla, a na matme sie spoznil. Ponoc udalo mu sie rozwiazac wiekszosc testu, zostaly tylko zadania o podwyzszonej trudnosci. Na zwyklej matematyce sa one dla chetnych, ale na zaawansowanej dzieciaki musza je rowniez rozwiazywac. Sama jestem ciekawa jaki rezultat bedzie z takiego "porozrywanego" rozwiazywania, bo jednak koncentracja spada. Z drugiej strony, w Hameryce to normalne, ze test mozna konczyc na kolejnej lekcji, jest nie zdazylo sie na jednej, wiec moze dzieciaki sa przyzwyczajone. ;) Kiedy w koncu zostalam sama, wstawilam zmywarke, ktora ostatnio zapelnia nam sie w zastraszajacym tempie, przewietrzylam jak zwykle sypialnie, wypuscilam i potem wpuscilam kiciula i czas byl jechac do pracy. Tam, ku mojemu zaskoczeniu, wpadlam na szefa, ale tylko zyczyl szczesliwego nowego roku i sie zmyl. :/ Wrocilam do chalupy, zajezdzajac do jednej z filii biblioteki, a po obiedzie zabralam dzieciaki do drugiej. :D Bi znow od dwoch dni dopytywala kiedy mozemy pojechac, a ze mielismy troche czasu do zabicia, ale jednoczesnie trzeba bylo sie trzymac w miare rzesko, to pojechalismy. A dlaczego? Ano, przyszedl czas na zimowy koncert, tym razem w szkole Kokusia. Ponownie zgrzytalam zebami nad pomyslami logistycznymi szkoly. Juz wspominalam, ze w tej szkole zajecia muzyczne sa obowiazkowe dla wszystkich dzieci. To sprawia, ze jest ich bardzo duzo, wiec zarowno V, jak i VI klasy, rozdzielone sa na dwie grupy. Przy tym, oba roczniki graja w dwoch roznych tygodniach. Ale potem, zamiast rozdzielic grupy na dwa dni, to nie; obie graja tego samego. Na koncert zimowy, grupie Kokusia przypadla pozniejsza godzina, wiec do szkoly jechalismy na 19, a wystepy zaczynaly sie dopiero o 19:30. Mowie Wam, o tej porze mlodym muzykantom (w tym Kokusiowi) nie chcialo sie juz grac, a spora czesc widowni przysypiala, mimo, ze samo wydarzenie jest jednak raczej "glosne". :D Poza pozna pora, oczywiscie nie bylo na co narzekac. Dzieciarnia grala pieknie i nawet chor fajnie spiewal, glownie dlatego, ze chlopcy w tym wieku nie przechodza jeszcze mutacji. :D Najpierw zagrala orkiestra i juz tradycyjnie, Nik siedzial z tylu i to w takim miejscu, ze widzialam tylko czubek jego glowy. :/

Kiedy wchodzili i siadali na miejsca, zdolalam dojrzec gdzie wlasciwie siedzi...
 

Zeby siedziec z przodu trzeba sie zglosic i przejsc audycje, a Mlodszy (nie lubiacy byc w centrum uwagi) oczywiscie nie ma zamiaru wyrywac sie przed szereg. ;) Tym razem moze i dobrze sie stalo, bo po koncercie zeznal, ze zaraz przy pierwszym utworze strzelila mu struna, a wiadomo, w srodku wystepu nie bylo jak tego naprawic, wiec przez reszte czasu siedzial udajac, ze macha smyczkiem. :D

Przez caly koncert widzialam syna tyle (leciutko nad dziewczynka z biala gumka)
 

Zagrali cztery symfonie i przyszedl czas na chor. Mimo, ze ta czesc koncertu malo mnie interesowala, to przyznaje, ze chor na kazdym koncercie spiewa co innego. Zaliczylam w tej szkole koncerty Bi oraz Kokusia rok po roku i zarowno orkiestra, jak i zespol zawsze powtarzaja wiekszosc (albo i wszystkie) utwory, ale chor nie. Za kazdym razem maja inny repertuar. To sie chwali. ;) Po tej, w miare krotkiej, "przerwie", nadeszla pora na zespol. Tutaj, dla odmiany, Nik zazwyczaj siedzi blisko widowni, a tym razem byl z samego brzegu. Blizej sie juz nie dalo. ;)

Pierwszy od prawej
 

Zagrali fajnie, bo zespol, z jego trabkami, saksofonami i perkusjami, zwykle ma zywe, wesole melodie. Akurat zeby ubudzic przysypiajacych na widowni dziadkow i tatusiow, bo to zwykle mezczyzni tacy senni. :D Koncert nie byl bardzo dlugi, bo trwal okolo 50 minut, ale zanim wydostalismy sie w tlumie ze szkoly i dojechalismy do domu, czas byl chwycic ekspresowa kolacje i M. oraz Nik szli do lozek. Ja oczywiscie siedze zwykle nieco dluzej, a Bi ostatnio w ogole nie moge zagonic do sypialni. ;)

No i nadszedl piatek. Dla mnie to oczywiscie ma obecnie niewielkie znaczenie, ale jednak milo pomyslec, ze to ostatni dzien zrywania sie przed wschodem slonca. ;) Tym bardziej, ze poniedzialek Potworki maja wolny, wiec przed nami dlugi weekend. ;) Ranek minal standardowo, czyli najpierw wyszlam z Bi, a potem z Kokusiem. Po powrocie do domu, nakarmilam Oreo, wypilam szybka kawke i pojechalam na zakupy zeby miec to z glowy. Juz od rana czulam nadchodzaca zmiane pogody i zawirowania cisnienia, bo bylam jak snieta ryba. Co chwila ziewalam i mialam wrazenie, ze moj mozg wypchany byl wata. Zamulenie totalne. ;) Przez to produktywnosc wykazalam minimalna, ale zmusilam sie zeby ugotowac obiad przed powrotem rodziny. Kiedy jezdzilam do pracy, zwykle robil to M., bo zwyczajnie byl w domu pierwszy. Teraz jednak, w dni kiedy nie jade do biura, glupio tak zrzucic to na niego skoro "siedze" w domu... Przyjechala Bi i szybko zabrala sie za odrabianie lekcji, bo nauczyciele nie maja litosci i zadali im cos nawet na dlugi weekend. Wkrotce dojechaly chlopaki i po obiedzie zaczelismy weekendowy relaks, szczegolnie, ze nawet M. mial miec wolna sobote. W piatek wieczorem za to, Bi miala miec w szkole "potancowke", ale stwierdzila, ze nie chce isc. Pisze potancowke, a nie "dyskoteke", bo impreza okreslona jako semi-formal, czyli taka "polformalna", cokolwiek poeta mial na mysli. :D Bardzo sie zdziwilam, ze nie chce isc, a jeszcze bardziej kiedy oznajmila, ze nie lubi tanczyc. Bi jest bowiem muzykalna, ma swietne wyczucie rytmu i do niedawna sama wymyslala jakies uklady do muzyki i urzadzala mi pokazy. Choc jak teraz o tym mysle, to faktycznie od jakiegos czasu przestala. No ale, mimo wszystko, przeciez to chodzi o spedzenie czasu z kolezankami, a do tanca nikt ich przeciez nie zmusi. Nawet ja, ktora w szkole nigdy nie bylam popularna, a przy tym brakowalo mi pewnosci siebie i tanczylam raczej sztywno i niesmialo, chodzilam na szkolne dyskoteki. No ale panna oznajmila, ze nie lubi tanczyc i na pewno nie zalozy sukienki, wiec nie idzie. Coz, jej wola. Co prawda w czwartek na lunchu gadala z kolezankami i wiekszosc sie wybierala i widzialam ze troche jej zrzedla mina, ale bylo juz za pozno. Nawet nie doczytalam, ale do poniedzialku trzeba bylo przyniesc oplate, wiec musztarda po obiedzie. Moze jak kolezanki naopowiadaja jej jak bylo fajnie, wybierze sie na kolejne tance. :D

Na koniec, obiecane Martusi, zdjecie mojego skonczonego Lego ;)

Calosc sklada sie z dwoch polowek i mozna je laczyc na dwa sposoby. Jesli ma sie dokupione jeszcze kolejne dwa identyczne zestawy, mozna polowki polaczyc pod katem prostym i w rezultacie stworzyc wieniec