Ale ten miesiac zlecial! Przez to, ze zaczelam szkolenie na poczcie, a wiec nagle mialam duzo wiecej zajec, po prostu nie wiem gdzie te tygodnie uciekly!
W sobote 23 listopada, niestety spania nie mialam. Czekal mnie kolejny dzien przyuczania do nowej "kariery". :/ Kurcze, nie pamietam kiedy ostatnio pracowalam w sobote. Wiele, wiele lat temu, jeszcze przed narodzinami Potworkow. Tyle, ze wtedy nie bylo to obowiazkowe, ale jako laborantka przyjezdzalam sprawdzic czy probki ida jak trzeba, wykresy wygladaja poprawnie, maszyna sie nie zawiesila, itd. Puszczajac serie na weekend, lepiej bylo sprawdzic po kilkunastu godzinach czy wszystko jest ok, niz przyjsc w poniedzialek i zauwazyc, ze instrument ma babelki powietrza w przewodach i na wykresach widac tylko pofalowane linie bez zadnego sensu... Odkad jednak przeszlam do kontroli jakosci, praca w soboty wlasciwie dla mnie nie istniala, poza jakimis wyjatkowymi sytuacjami. No i przyszla kryska na matyska. ;) Potworki cieszyly sie sobota, nawet M. mial dzien wolny, a mnie przyszlo sie zrywac skoro swit i ruszac do roboty. Dzieciaki jeszcze spaly, ale malzonek jak zwykle nie mogl juz spac, wiec chociaz on dotrzymal mi towarzystwa... W pracy byl to dla mnie ostatni dzien kiedy mialam pomoc "mojego" listonosza Roba. Od poniedzialku bede juz pozostawiona sama sobie. :( Dzien mielismy ogolnie luzny, bo w sobote kilka firm, do ktorych trzeba wchodzic, jest zamknietych, wiec mozna bylo je pominac. A Rob wzial na siebie to najwieksze osiedle mieszkan oraz domkow szeregowych. Dostalam jednak do oblecenia wiekszosc trasy i poszlo mi calkiem niezle - wyrobilam sie do 13:30 - to nawet z zaliczeniem dwoch innych osiedli z blokiem oraz domkami szeregowymi. Niestety, w poniedzialek bede miala juz do zaliczenia calutka trase, wiec realistycznie myslac, ze dojdzie mi to wielkie osiedle, oznacza to minimum kolejna godzine, do tego wszystkie firmy beda juz otwarte, nie mowiac juz o tym ze samodzielne sortowanie poczty zajmie mi duuuzo wiecej czasu. Nie pamietam czy pisalam, ale spytalam managerke czy moge przyjsc wczesniej, ale na poczcie maja mnostwo glupich zasad i oznajmila, ze ta trasa wpisana jest na 8:30, co oznacza, ze nie moge odbic karty do tej godziny. :O Laskawie zgodzila sie zebym przyjechala 10 minut wczesniej i zaczela sortowac, ale przykazala zebym odbila karte dopiero o 8:30. Co za bezsens... Wrocilam do chalupy, chwile odpoczelam, ale choc nie chcialo mi sie juz nigdzie ruszac, trzeba bylo jechac do kosciola, bo M. mial znow pracowac w niedziele. Zreszta i tak wolalam to odfajkowac w sobote i moc nastepnego dnia dluzej pospac. W koncu, po 4 dniach pracy, byl to moj jedyny wolny dzien przed kolejnymi trzema. Dodatkowo, wszystkie te historie o poniedzialku (i innych dniach po jakims swiecie) jako najgorszym dniu na poczcie sprawialy, ze mialam ochote przeciagnac ta bloga niedziele jak najdluzej... Mimo ze po poludniu sie przejasnilo, w powietrzu nadal czuc bylo nieprzyjemna wilgoc po trzech dniach deszczu, a dodatkowo zaczelo strasznie wiac. Zrobilo sie paskudnie, wiec postanowilismy pierwszy raz w tym roku napalic w kominku. Od razu zrobilo sie cudownie przytulnie! :) Po prysznicach kazdy chcial usiasc przed ogniem i rozgrzac kosci. A Oreo doslownie przykleila sie do kawalkow drewna, ktore M. ulozyl przed kominkiem.
Niedziele zaczelam od cudownego, dluzszego spania, choc i tak myslalam, ze pospie dluzej. Kot zbudzil mnie o 7, chodzac po pokojach miauczac. Zwykle tak halasuje kiedy chce wyjsc i juz zbieralam sie psychicznie zeby wstac i wykopac ja na dwor, ale przestala. Nie wiem po co tak wrzeszczala... Zasnelam pozniej, ale po budziku o 8:30, juz nie moglam spac. Tym razem kot przyszedl sie polasic i po drapanku polozyl mi sie na brzuchu na mala drzemeczke.
Poniedzialek zaczal sie wczesnie, jak zawsze w szkolne dni. Przypilnowalam zeby Potworki wyszykowaly sie do szkoly, poczekalam az odjada, a potem wpadlam do domu zeby zjesc sniadanie i skonczyc sie szykowac samej. Pozniej nastapil dzien tragiczny, bo pierwszy raz musialam samodzielnie posortowac cala poczte i objechac calutka trase. Slyszalam na akademii i od samego listonosza, ze poniedzialki oraz wszelkie dni po jakims swiecie sa najgorsze i teraz mialam sie przekonac, ze nie byla to przesada. Jak zwykle mielismy do posortowania dwa takie dlugie pojemniki listow, tym razem bylo ich trzy. Do tego pietrzacy sie stos magazynow oraz kupa poczty nie posortowanej przez maszyne. Z magazynami sie w ktoryms momencie poddalam, bo bylo tego tyle, ze spedzilabym tam kilka godzin sortujac to. Do tego zblizaja sie Swieta, wiec na widok ilosci paczek malo tam nie zemdlalam. Oczywiscie nie znam tej trasy tak dobrze jak staly listonosz, wiec rowniez paczki musialam sobie posortowac i pozaznaczac, co zajelo czas dodatkowo. Z Robem najpozniej wyjezdzalismy chyba o 10:30, sama wyjechalam... po 12. :O Potem oczywiscie musialam zaliczyc to koszmarne, ogromne osiedle z domkami szeregowymi oraz mieszkaniami, gdzie zeszlo mi kolejne 1.5 godziny, bo tyle tego bylo. Przy okazji jedna ze skrzynek sie zaciela i nie moglam jej otworzyc, a jak juz udalo mi sie otworzyc klapke, ktora powinna otworzyc reszte (a ta ani drgnela i wszystkie listy pod tymi numerami przywiozlam spowrotem), to potem nie moglam jej zamknac i ostatecznie zostawilam tylko przymknieta. :O Mialam tez listy polecone do firm, wiec sporo mi zeszlo na zebraniu podpisow, a przez to ze w sobote wiele miejsc bylo zamknietych, cala poczta czekala do poniedzialku i musialam sie zatrzymac przy kazdym budynku oraz skrzynce. Bylam pod koniec najwiekszego osiedla domow jednorodzinnych, kiedy spostrzeglam ze zrobila sie 16 i za chwile skonczy mi sie swiatlo dzienne, a mam jeszcze m.in. osiedle domkow jednorodzinnych, gdzie skrzynki znajduja sie na zewnatrz i nie wiedzialam czy sa tam jakies lampy. Skapitulowalam wiec i zadzwonilam do urzedu pocztowego, zeby poprosic o przyjazd chlopaka, ktory byl wyznaczony jako pomocnik, w razie gdybym nie ogarnela trasy. Na szczescie po chwili przyjechal i zabral listy wlasnie na to osiedle. Pozniej podjechal jeszcze raz, ale wtedy mialam juz sporo mniej do rozwiezienia, a ze glupio bylo mi go angazowac, powiedzialam ze z reszta juz dam rade. Wtedy, jak na komende, okazalo sie, ze mialam list polecony do firmy, gdzie jednak byli juz zamknieci i niepotrzebnuie fatygowalam sie na pietro budynku, a pozniej paczke do jakiejs agencji, w ktorej byly chyba cegly, taka byla ciezka, choc wcale nie jakas wielka. Tu zaliczylam kolejna porazke, bo przy tym wjezdzie sa trzy budynki i taszczylam to ciezkie pudlo od drzwi do drzwi, bo w ciemnosci nie moglam dobrze zobaczyc adresow, a ostatecznie okazalo sie, ze biuro i tak bylo juz zamkniete. :O Pozniej poszlo juz w miare sprawnie, choc dwa razy po ciemku ominelam skrzynki, musialam hamowac z piskiem i cofac, co ogolnie jest zabronione, ale na mysl ze mialabym wysiadac i w ciemnosciach (ta droga to takie zadupie gdzie sa doslownie trzy domy na krzyz, z jednej strony gora, a z drugiej rzeka) biec do skrzynki, chcialo mi sie plakac. Na poczte dotarlam o... 17:30. Facet, ktory mi pomogl nadal czekal na wypadek gdyby musial znow mnie "ratowac". Pocieszyl mnie, ze to byl ogolnie tragiczny dzien, gdzie wiekszosc wyjechala i wrocila duzo pozniej niz zwykle (kiedy przyjechalam, jeden facet akurat wychodzil), a on sam w swoj pierwszy samodzielny dzien wrocil dopiero o... 20. :O Nooo, ja bym pewnie wrocila niewiele wczesniej gdyby mi nie pomogl... Pozniej musialam posegregowac to, co przywiozlam, wiec do domu dotarlam po 18. Mialam ochote plakac i na poczte juz nie wracac. Bylam wykonczona, glodna i spragniona, bo nawet jesc i pic nie mialam czasu... Rodzina sie ucieszyla, ze w koncu jestem i okazalo sie, ze malzonek nic im nie mowil o basenie, a Potworki stwierdzily, ze skoro nic nie mowi, to nie musza jechac. A M. nie mowil, bo czekal az oni cos powiedza. :D Ostatecznie nie pojechali, choc ojciec srogo przykazal, ze w takim razie pojada we wtorek i srode, bo w czwartek mialo byc swieto i trening byl odwolany.
Wtorkowy ranek to podobny schemat co w poniedzialek, czyli wyprawic Potworki do szkoly, poczekac az odjada, a potem samej sniadanie i do roboty...
Jechalam mocno zniechecona, ale okazalo sie ze po raz kolejny nie klamali i wtorki, z jakiegos powodu, to dzien gdzie poczty jest najmniej. Spieszylam sie, ale udalo mi sie posortowac to co juz wstepnie przesortowala maszyna, a potem reszte, ktora przychodzi osobno i pracownicy poczty tylko rozdzielaja na trasy. Do tego musialam dokonczyc sortowanie magazynow, ktore zostawilam w poniedzialek, a na widok stosu paczek znow dostalam mini zawalu... Zaskakujaco, udalo mi sie skonczyc o 10:30; potem jeszcze chwila zeby to jakos logicznie zaladowac (i nie musiec szukac wszystkiego po aucie), szybka wizyta w lazience i wyjechalam przed 11. Dodatkowo, poszlam troche na skroty, bo Rob mowil ze zatrzymuje sie w kazdym miejscu i przy kazdej skrzynce, zeby pokazac jak dluga jest jego trasa. Ja przejezdzalam radosnie tam, gdzie nie mialam poczty. ;) Nie potrzebowalam pomocy kolegi, objechalam cala trase i wrocilam do bazy kwadrans po 15. Szybko poprzekladac listy, ktore przywiozlam i moglam wracac do domu. Tym razem przynajmniej poczulam ze mam wieczor w chalupie, bo poprzedniego mialam wrazenie, ze ledwie wrocilam, a poszlam spac. Malzonek zabral Potworki na basen, a sam zostal na silowni, wiec mialam nawet chwile dla siebie, ktora wykorzystalam na poskladanie prania, wstawienie kolejnego oraz podlanie spragnionych kwiatkow. ;) Wrocila reszta, zagonilam Kokusia pod prysznic, szybka kolacja, poczytalam synowi i czas byl zbierac sie do snu. Musze przyznac, ze choc nie mozna powiedziec ze praca listonosza jest szczegolnie ciezka, to wszystkie te wozki na paczki oraz do przewozu calego majdanu do samochodu jest metalowa (i mam mnostwo siniakow, bo ciagle niechcacy je kopie), wiec sporo wazy i choc sie to pcha, to troche wysilku do tego potrzeba. Nie mowiac o tym, ze same paczki czesto sa ciezkie, wiec moje plecy i miesnie w ogole wieczorem daja o sobie znac. Z ulga klade sie w koncu do wyrka. ;)
Sroda to doslownie dzien swistaka. Potworki odjechaly zadowolone, bo nie dosc, ze mialy skrocone lekcje i konczyli juz o 12:30, to zamiast lekcji ogladali filmy, a Bi miala na jednej "sniadanie dziekczynne" i dzieciaki przynosily cos do jedzenia. Starsza zaniosla bejgle. ;) Zastanawiam sie jaki byl sens w ogole miec tego dnia szkole; mogli zrobic dzien wolny i czesc. ;) Tak czy siak, oni odjechali, a ja niedlugo po nich. Tego dnia po raz pierwszy wszystko rano bylo pokryte warstwa szronu i cieszylam sie, ze pierwsze pare godzin spedze na poczcie, w cieple. Tego dnia widac bylo juz roznice w ilosci listow. Wlasciwie to tych przesortowanych przez maszyne, czyli najprzyjemniejszych, bylo mniej wiecej tyle samo. Strasznie duzo jednak bylo tych nieprzesortowanych, wiec sporo sie tam ciezko nawzdychalam. W dodatku, kiedy przyjechalam, spojrzalam najpierw na wozki z paczkami i ucieszylam sie, ze jest ich troche mniej. Niestety, moja radosc nie trwala dlugo, bo po chwili urzednik z poczty (okazuje sie, ze ci urzednicy, oprocz obslugi klienta, maja cala serie obowiazkow) podjechal wielkim wozkiem i zaczal wszystkim dokladac paczek, a moj stos zrobil sie tak wielki jak w dwa poprzednie dni. :/ Dodatkowo przyszla managerka i przypomniala ze w przedsionku leza gazetki do rozwiezienia. Mowili mi o nich inni listonosze, ale wczesniej patrzylam i nic nie widzialam. Okazalo sie, ze glupia ja, nie znam zasad, a byly one w... worku. Okazuje sie ze te gazetki maja byc dostarczone pod kazdy adres na twojej trasie. :O Listonosze ponoc dostaja za to jakies punkty, ale ze ja jestem tylko na zastepstwo, wiec spytalam czy koniecznie musze to robic, bo zalezy mi na czasie. No coz, okazalo sie, ze musze. :( Zauwazylam jednak ze gazetki sa mniej wiecej posortowane adresami, wiec nie sortowalam juz ich z listami, tylko wsadzilam do auta cala kupa i chwytalam po jednej do skrzynki. Niestety, te gazetki zmuszaja do zatrzymania sie pod kazdym adresem, bo nawet jak nie mialam listow, mialam te bezuzyteczne reklamy. Dostaje je do wlasnej skrzynki i nawet nie ogladam, tylko wywalam do kosza i tak robi pewnie 99% ludzi... Ostatecznie i tak nie bylo zle, bo wyjechalam tuz po 11. Liczylam, ze skoro mamy dzien przed Thanksgiving, to sporo firm bedzie zamknietych, ale niestety, a w dodatku do jednej mialam polecony, wiec nie moglam wrzucic wszystkiego do skrzynki, tylko fatygowac sie i zbierac podpisy. Ech... Pomimo niezliczonej ilosci paczek i paczuszek, poszlo mi zaskakujaco sprawnie i do bazy wrocilam tylko pol godziny pozniej niz dzien wczesniej. Niespodziewanie zostaly mi dwie paczki. Jedna chyba byla spod adresu z innej trasy i nie wiem jak do mnie trafila, a drugiej niestety zapomnialam dostarczyc. Mimo ze wczesniej zaznaczalam gdzie mam paczki, tym razem jakos wylecialo mi zeby zaznaczyc ze mam wiecej niz jedna. Kojarzylam bowiem dom i dostarczylam dwie, nie wiedzac ze mam jeszcze trzecia, ech... Trzeba bylo zaznaczyc ze nie dostarczona i wrzucic do kosza zeby w piatek dostarczyl ja Rob. Okazuje sie tez, ze jak to w miejscu pracy, nie obywa sie bez mini dramatow. Jeden chlopak, taki zastepca jak ja, tylko z wiekszym stazem, przywalil w poniedzialek komus w skrzynke. Podobno slupek ma pekniecie, ale skrzynka stoi. Managerka byla poirytowana, ze zamiast zadzwonic do niej, poszedl rozmawiac z wlascicielka domu, bo teraz poczta oczywiscie bedzie musiala otworzyc sprawe, naprawiac szkode, itd. W dodatku nikomu nic nie powiedzial, tylko wrocil do bazy i zaraz pojechal do domu, a do szefowej zadzwonil (chyba po namysle) o 20 wieczorem. Musial zostac zdjety z grafiku i nie wroci, dopoki nie zaliczy tego szkolenia z bezpiecznej jazdy, ktore ja tez musialam zaliczyc zaraz na poczatku. :D Managerka sie zzyma, bo zadzwonila do innego zastepcy ze bedzie go potrzebowac w piatek, a on jej powiedzial ze nie przyjedzie. Podczas wymiany zdan oznajmil ze mu to zwisa i powiewa, bo i tak nie da sie na tej posadzie zarobic na rachunki (to akurat prawda). Tak sobie mysle, ze jesli tu czesciej dzieja sie takie akcje, to jest szansa, ze bede pracowac wiecej niz jeden dzien w tygodniu. ;) Bo tak, narazie od 9 grudnia jestem wpisana tylko w kazdy poniedzialek do poczatku stycznia. Ponownie wrocilam do domu o w miare rozsadnej porze, wiec mialam troche czasu na relaks przed basenem dzieciakow.
Wrocilismy, zjedli kolacje i choc byla juz 20:30 chcieli obejrzec film. Malzonek poszedl spac, a ze mlodziez miala kolejnego dnia wolne i mogla spac do oporu, to stwierdzilam, ze niech ogladaja. ;)
Kolejny dzien, czwartek, byl w koncu wolny od pracy. Nadeszlo uwielbiane przez Hamerykanow Thanksgiving! :)
Po trzech dniach intensywnej roboty, kiedy budzik zadzwonil o 8:30, wylaczylam go i pomyslalam, ze poleze jeszcze "chwilke". Obudzilam sie o... 9:48. :D Chyba naprawde potrzebowalam odpoczynku... Okazalo sie tez, ze nawet Nik juz wstal, a zwykle w dni wolne to on najdluzej spi. Kiedy wstalam, M. pojechal do sklepu (nie wiem po co czekal z tym na mnie) zeby zobaczyc czy maja udka indyka. Nie chcielismy piec calego ptaszydla, ale tradycji mialo stac sie zadosc. ;) Wczesniej sprawdzilismy w dwoch supermarketach i nie mieli, ale malzonek chcial sprawdzic jeszcze w trzecim. Szkoda tylko ze czekal z tym do ostatniego dnia. Na szczescie dostal. Rano dzieciaki ogladaly slynna parade w Nowym Jorku. Taka tradycja na Indyka, choc to straszny kicz. ;)
Reszta dnia uplynela wiec na pichceniu i pieczeniu, bo najpierw machnelam szarlotke, a potem indyka oraz ziemniaki, choc te ostatnie w air fryerze. Zamiast pomoc, M. jeszcze mnie irytowal, bo akurat teraz zabral sie za wieszanie obrazow, ktore czekaly na to prawie miesiac...
W miedzyczasie doprowadzalam kuchnie i jadalnie do porzadku. Malzonek cos przebakiwal ze przeciez mozemy kazdemu nalozyc na talerz i zjesc w salonie, ale popukalam sie w czolo. Juz widze jak dzieciaki jadlyby na kolanach - na bank polowa zarcia wyladowalaby na podlodze... Pogoda byla iscie listopadowa, bo od rana padalo i bylo ledwie 6 stopni, wiec choc kuchnia byla rozgrzana przez chodzacy wiekoszosc czasu piekarnik, M. przyniosl drewna i rozpalil w kominku zeby dodac przytulnosci. W koncu przyjechal moj tata i siedlismy do pozniego obiadu.
Po sniadaniu, poza okazjonalna przekaska nic nie jedlismy, wiec wszyscy bylismy porzadnie wyglodniali. W dodatku Thanksgiving to nie Wigilia, gdzie na stole pojawiaja sie czasem "dziwne" potrawy, wiec nawet Potworki chetnie rzucily sie do jedzenia. Obiadokolacje popchnelismy jeszcze szarlotka na deser, a dziadek troche posiedzial, ale nie tyle co zwykle w niedziele bo bylo ogolnie pozno. Kiedy pojechal, jakby malo bylo pieczenia, Bi (ktora wczesniej pomagala przy szarlotce) zabrala sie jeszcze za domowe krakersy serowe. Musze przyznac, ze wyszly jej calkiem smaczne.
Wieczorem Potworki chcialy obejrzec film, ale stwierdzam ze wlaczanie go po 20 nie ma sensu. Drugi raz pod rzad, Nik przespal ostatnie pol godziny, a to on zwykle wybiera co ogladaja. ;)
W piatek M. pracowal, a ja i dzieciaki moglismy pospac. W czwartek chyba jeszcze trzymala mnie adrenalina po tych kilku dniach pracy, wiec dopiero tego dnia poczulam ze jestem cala obolala. Bolaly mnie plecy, czemu nie ma sie co dziwic po podnoszeniu tylu paczek, ale tez cale nogi mam posiniaczone od tych metalowych wozkow i jakies tajemnicze siniaki na ramionach. Ze juz nie wspomne o pozacinanych dloniach. W dodatku w srode wylazla mi opryszczka i babralo sie paskudztwo ohydnie... Kiedy wstalam i sie wyszykowalam, pojechalysmy z Bi na tygodniowe zakupy. Dla mnie to "okrutny obowiazek", a dla niej, niewiadomo dlaczego, atrakcja. Byl Black Friday, wiec supermarket swiecil pustkami, ale za to na drogach byly wszedzie niesamowite zatory. Po zakupach, panna uprosila oczywiscie zeby pojechac na bubble tea, wiec musialysmy sie przebic przez kolejne miasteczko. ;) Wrocilysmy w koncu do domu i zaraz za nami dojechal M., ktory pracowal tego dnia krocej. Po obiedzie musialam zabrac sie za sprzatanie, bo przez prace nie mialam za bardzo do tego glowy, wiec chalupa byla niezle zapuszczona. Na poczatek ogarnelam wszystkie trzy lazienki, bo przeciez poza matka nikt nawet kibli nie wyszoruje. :/ Trzeba tez bylo doczyscic kuchnie po pichceniu corki, bo choc ta zapewniala ze po sobie posprzatala, to jakos blaty oraz zlew twierdzily ze to "sprzatanie" bylo mocno od niechcenia. ;) Tego dnia temperatura byla podobna jak w czwartek, ale bylo slonce, wiec wydawalo sie cieplej. Zostalo nam jednak troche drewna, wiec stwierdzilismy ze co tam. Napalilismy w kominku ponownie. ;)
Wieczor byl bardzo spokojny, bo tylko troche tv oraz prysznice. Kiedy M. poszedl spac, Potworki zapodaly sobie film, ale ze wlaczyli go wczesniej, to Nik jakos byl przytomny przez caly seans. :D Ja za to dostalam sms'a od Roba - listonosza, z pytaniem czy moge pracowac za niego we wtorek. Suuuper... Cieszylam sie, ze przez tydzien odpoczne psychicznie oraz fizycznie, a tu masz babo placek. Poczatkowo ucieszylam sie, bo akurat we wtorek moj tata ma miec operacje drugiego kolana, wiec musze go rano zawiezc, potem odebrac i najlepiej z nim zostac na reszte dnia. Napisalam wiec, ze nie dam rady i ze w ogole w nastepnym tygodniu wolna jestem tylko w srode i piatek. Niepotrzebnie, Rob odpisal bowiem, ze w takim razie moze wezmie wolne w... srode! :D Chyba zostaly mu jakies urlopowe dni, ktore chce wykorzystac do konca roku! A ja powinnam sie cieszyc, ze mam szanse wiecej zarobic, no ale jakos mnie na ta poczte nie ciagnie... ;) Rozsadek jednak wygral, wiec napisalam, ze ok, sroda mi pasuje. Czy bede pracowac bedzie jednak zalezec od managerki. Przede mna jest trzech chlopakow, ktorzy maja pierwszenstwo do wziecia dodatkowego dnia. Jeden bedzie chyba nadal zdjety z grafiku, ale to nadal zostawia dwoch. Zobaczymy wiec czy mnie zawolaja. Szkoda w sumie, ze nie moge akurat we wtorek, bo to faktycznie najlzejsze dni. Srody juz takie fajne nie sa... ;) A kiedy wieczorem spojrzalam przez tarasowe okno, ze zdumieniem zobaczylam na nim taki widok:
Pierwsza odrobinka sniegu w tym roku! :)
I to by bylo na tyle. Kolejny w sumie nudny, choc pracowity tydzien za mna... Kolejny zapowiada sie mniej pracowity, ale bardziej zalatany. ;) A na koniec pokaze Wam te zdjecia szkolne, o ktorych ostatnio pisalam: