Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 25 marca 2022

Pierwszy tydzien wiosny

Nie mialam pojecia piszac poprzedni post, ze moje luzne przemyslenia wywolaja taka burze w komentarzach! Tak naprawde tylko Tygrysia Mama chyba wczytala sie glebiej i zrozumiala, o czym chcialam napisac. Dziekuje Ci Kochana! Jesli komus sie wydaje, ze pisze, ze mamy zamknac granice przed Ukraincami, nie pomagac bo zabiora Polakom prace, zasilki, ochrone zdrowia, itd. zastanowcie sie jeszcze raz. Mieszkam za granica, wiec tak naprawde to, co dzieje sie w Polsce, mnie nie dotyczy. Pisze zwykle przemyslenia, zastanawiajac sie jak byloby dla tych wszystkich uciekinierow lepiej, wlasnie dlatego, ze zaczynalam kiedys od niemal zera w obcym kraju, a czytam, ze pisze glupoty. Wyraznie napisalam tez, ze rozumiem taka paniczna ucieczke na oslep. Ale nie. Najlepiej jest wziac dwa zdania wyrwane z kontekstu, uczepic sie ich i wysmarowac jadowity komentarz...

W kazdym razie, wojna trwa w najlepsze, choc mam wrazenie, ze obecnie utknela w martwym punkcie. Ruskie nie maja sil, zeby posuwac sie do przodu (ale czy ktos u nich ma odwage przekazac takie wiesci Putinowi?!), a Ukraina zeby wypchnac ich z wlasnych terenow raz na zawsze. Europa oraz Stany przyczaily sie i same juz nie wiedza co jeszcze moga zrobic zeby pomoc Ukrainie bez wywolania wojny swiatowej. Chiny przyczaily sie udajac dobrego wujka i probuja dobrze grac z obiema stronami. Australia bardziej przejmuje sie, ze te ostatnie rusza na Tajwan... Co mysli Putin, tego nie wie nikt (choc kazdy spekuluje). Osobiscie wyobrazam go sobie jako szalenca, ktory widzac, ze jest obecnie na przegranej, krazy wokol "czerwonego guzika" i zastanawia sie: nacisnac czy nie naciskac. Boje sie, ze jesli nie nastapi jakis wielki przewrot na Kremlu, to on w koncu ten guzik nacisnie. :(

A pomiedzy tym wszystkim, poki co, zycie plynie zwyczajnie. Pewnie, ze nie tylko tecza i jednorozce, ale problemiki na szczescie sa codzienne i choc czasem irytujace, to latwe do rozwiazania.

Ostatnio skonczylam posta piszac, ze o piatku wspomne nastepnym razem, wiec oto jest. 

W stawie za budynkiem pracy, w najlepsze bzykaja sie zaby. Wiem, jakosc slaba, ale nie daly mi podejsc. Bylo ich tam cale zatrzesienie, ale jak tylko sie zblizalam, praktycznie wszystkie dawaly nura
 

Tego dnia bylo tak cudownie cieplo (24 stopnie!), ze mimo iz przyjechalam dopiero przed 17, kiedy rozpakowalam zakupy i zjadlam szybki obiad, zapielismy Mayi smycz i ruszylismy zrobic koleczko spacerkiem, przecinajac nasze osiedle oraz kolejne obok. Pierwszy spacer w krotkich rekawkach i to w marcu! :O

Nik w swoim zywiole :)
 

Dzieciaki wziely rowery, a rodzice maszerowali dziarsko, matka probujac ujarzmic siersciucha, ktory przez pierwsza polowe spaceru zawsze ciagnie jak glupi. Dopiero kiedy sie troche zmacha, Maya zwalnia, choc chodem "przy nodze" to tez tego nie nazwe. ;)

Pisalam pare razy, ze nasze osiegle polozone jest na wzgorzu. Jestesmy tez na jego bardziej stromym zboczu. Na spacerach zawsze wiec na poczatku musimy ostro sie wspinac w gore, ale potem za to mozemy schodzic lagodnym zboczem sasiedniego osiedla, wlasnie tym na zdjeciu. Ulica jest baaardzo dluga, ale za to caly czas idzie lekko w dol :)
 

Tego dnia otrzymalam rowniez maile z raportami semestralnymi Potworkow. Akurat bylam na zakupach i czas zeby je przeczytac mialam dopiero wieczorem. Oboje maja te raporty, obiektywnie mowiac, calkiem dobre, choc szczerze to wolalabym normalny system ocen, zamiast takiego opisowego pitu-pitu. Nawet z w miare dokladna skala, wiecej o faktycznej wiedzy dzieci powiedzialaby mi lista ocen z kazdego przedmiotu, w skali od A do D (tutejszy odpowiednik 5-2). To jednak nastapi chyba dopiero w Middle School (skoro nawet u Bi nadal sa oceny opisowe...). A tak, to wedlug raportow, prawie wszystkie zagadnienia Potworki opanowaly na M ("meet"), czyli wykonuja je na poziomie odpowiednim dla drugiego semestru swojej klasy. ;) Prawie, bo Nik zebral sobie kilka N ("near"), czyli ze jest blisko, ale jeszcze nie do konca opanowal tego kawalka materialu.

Raport semestralny Kokusia
 

Nad niektorymi z tych N tylko pokiwalam glowa, inne mnie zaskoczyly. ;) No bo tak... Kompletnie nie zaskoczylo mnie N z uzywania poprawnie duzych liter, to bowiem Nik olewa kompletnie, w dwoch jezykach zreszta. Kiedy zwroci mu sie uwage, tylko rechocze. Zasady zna, ale z jakiegos powodu po prostu lubi pisac mala litera i tyle mu zrobisz. Walcze z nim o to od poczatku szkoly i w koncu odpuscilam. Mysle, ze w starszych klasach, kiedy za taki blad dostanie mniej punktow na klasowce, szybko sie nauczy. Podobnie nie zdziwila mnie N-ka z rozwijania tekstow. Do dzis pamietam ten horror podczas lekcji zdalnych, kiedy Mlodszy mial o czyms napisac, wypocil 3 (krotkie!) zdania i upieral sie, ze skonczyl. Kiedy ma ochote, potrafi pisac dlugo i kwieciscie, bo i ma bogate slownictwo, a ze woli krotko i wezlowato, to coz... ;) Za to zaskoczona bylam, ze otrzymal N za zrozumienie tekstu i wyciaganie z niego glownych wnioskow oraz szczegolow, a takze za umiejetnosc laczenia wiedzy z kilku tekstow. Co do pierwszego, to opowiada mi czesto o czym czyta, wiec jesli tekst go zaintersuje, to wiele z niego wyciagnie. Podejrzewam, ze te szkolne moga go zwyczajnie nudzic. ;) A co do drugiej sprawy, to przeciez ledwie tydzien temu ogladalam w muzeum jego prace o tsunami. Nie sadze zeby zmontowal ja korzystajac tylko z jednego zrodla... Ostatnia N-ke zlapal z matematyki za zrozumienie ulamkow, zwyklych i dziesietnych. To tez mnie zdziwilo, bo w przeciwienstwie do Bi, ktora lekcje juz zwykle ogarnia sama, Nik nadal odrabia je najczesciej pod moim okiem. Mam wiec okazje podejrzec jak sobie radzi i nie zauwazylam, zeby z czyms mial problemy. Domyslam sie, ze tu problemem nie jest (nie)znajomosc ulamkow, ale tendencja Kokusia do robienia zadan na wyscigi, jak najszybciej, zeby juz zrobic i miec z glowy. A czy poprawnie? To juz dla niego nie problem... :D Na raporcie znalazlo sie tez jedno E ("exceed"), ktore oznacza, ze dziecko opanowalo owo zagadnienie powyzej przecietnej dla swojego rocznika. Nik otrzymal je z... w-fu, czyli umowmy sie, fajnie, ale osobiscie nie traktuje wychowania fizycznego jako przedmiotu majacego wieksze znaczenie... ;)

Pora na Bi. Wszystkie zagadnienia poza trzema, opanowala na poziomie M.

I raporcik Starszej...

Na jej raporcie znalazlo sie tylko jedno N - otrzymane od nauczycielki choru, za umiejetnosc odczytywania nut. Dla mnie to czarna magia, wiec i tak podziwiam, ze Bi cokolwiek potrafi z tego odczytac. ;) Poza tym, ta sama kategorie ma rowniez orkiestra, ale tam nauczyciel dal Starszej za nie M. Czyli w orkiestrze potrafi odczytywac nuty, a w spiewie juz nie? Hmmm... Poza ta jedna N-ka, Bi w dwoch kategoriach dostala E. Jedno za plastyke, wiec podobnie jak u Nika z w-f'em, tutaj tez wzruszylam w sumie ramionami. Drugie E jest jednak za cos, z czego Nik musi sie podciagnac, bowiem dotyczy umiejetnosci rozwijania watku w tekscie. No wiadomo, Bi to "pisarka". ;) W szkole Bi, do wynikow dodaja jeszcze skale od 1-3, oznaczajaca czy dziecko konsekwentnie osiaga owe wyniki. Skala ta przypisana jest jednak ogolnie "przedmiotowi", a nie szczegolowym zagadnieniom z kazdego. U Starszej przedmioty to pisanie, czytanie (dziwne dla mnie jest to rozdzielenie), matematyka, nauki scisle, nauki socjalne, hiszpanski, plastyka, w-f, chor i orkiestra. Z kazdego Bi otrzymala "1", czyli konsekwentnie trzyma poziom. ;)

W sobote rano oczywiscie Polska Szkola. Co ciekawe, tym razem Bi jechala bez marudzenia, a awanture urzadzil Nik. Nie mial wyjscia, pojechal i tak, a tylko popsul humor sobie i mnie. ;) Kiedy dzieciaki sie uczyly, ja pojechalam do kolezanki na kawke. Po poludniu szykowalismy sie na siedzenie w chalupie i wygrzewanie przy kominku, bo od rana bylo mgliscie i chlodno. Tymczasem nagle miedzy chmurami zaczelo przebijac sie slonce i temperatura w jednej chwili skoczyla do 18 stopni. To moglo oznaczac tylko kolejny rodzinny spacer! ;) Oprocz tego wiadomo, pranie, jakies ogarniecie tego czy owego, obejrzane skoki narciarskie i to w sumie na tyle z soboty. :)

W niedziele pogoda byla odwrotna do sobotniej. Rano bylo 13 stopni, ale przy pieknym sloncu wydawalo sie, ze bylo duzo wiecej. Po kosciele zajechalismy na myjnie, zeby splukac moje auto po zimie z soli i kurzu, a potem M. zostal na dworze zeby wyszorowac felgi, co wykorzystaly dzieciaki na poganianie po ogrodzie. Niestety, wczesnym popoludniem nadciagnely chmury, zerwal sie chlodny wiatr i mimo ze nadal bylo 14 stopni, zrobilo sie bardzo nieprzyjemnie. Jak rano pootwieralam okna, tak teraz skrupulatnie wszystkie pozamykalam. Wpadl moj tata dac ostatnie instrukcje przed wylotem do Polski i pozegnac sie z wnukami. Ja mialam go odwozic na busa, wiec jeszcze go zobaczyc, ale z rozpedu tez zaczelam mu zyczyc szczesliwej podrozy. :D Po odjezdzie dziadka zabralam towarzystwo do biblioteki, bo konczylysmy ksiazke, ktora czytalam razem z Bi. Nadal meczymy serie "Wojownicy", wiec moglam podjechac i wziac po prostu kolejna czesc, z Kokusiem jestesmy jednak na ostatniej czesci jego serii ("Gregor the Overlander" - nie wiem czy byla tlumaczona na polski), wiec chcialam zabrac go zeby pobuszowal w regalach i cos sobie znalazl. Ciezko bylo... ;) Sam nie bardzo mogl czegokolwiek wyszukac, a tytuly podsuwane mu przeze mnie, jakos nie przemawialy do jasnie panicza. ;) W koncu jednak cos tam wybral... Kiedy wychodzilismy, rzucil im sie w oczy obraz, ktory czytelnicy moga ukladac. Przez cala zime omijalam go obojetnie, ale Potworki oczywiscie musialy poprosic o cegielki do wyklejania. ;)

Tak, Bi poczula zew lata. ;) Spokojnie, na to miala jeszcze bluze :D
 

Dolozylismy wiec wlasne kwadraciki i wrocilismy do chalupy. Po poludniu dostalam maila od trenera druzyny plywackiej, ze postanowil zorganizowac wewnetrzne zawody, zeby dzieciaki mialy szanse sie poscigac i wygrac pare wstazek. Z jednej strony fajnie, bo caly zeszly rok nie bylo zawodow w ogole, a w tym byly tak naprawde tylko jedne. Drugie (te dziwne - wirtualne, gdzie kazda druzyna plywala u siebie) doszly niby do skutku, ale z tego co sie wywiedzialam, trener nadal nie otrzymal listy "czasow" tamtej druzyny, wiec nie ma oficjalnych wynikow. Dobrze zeby dzieciaki mialy poczucie po co tak naprawde cwicza kilka razy w tygodniu. ;) Z drugiej strony, Nik natychmiast podniosl raban, ze on w takim razie nie chce jechac do Polskiej Szkoly, chociaz zawody sa w poludnie, wiec spokojnie moglby pojechac na dwie godziny. Woli jednak pouzalac sie nad soba, jaki to on bedzie zmeczony... ;) Coz, zawody juz w te sobote, wiec musze sie zastanowic. A niedzielny wieczor to juz zwyczajne szykowanie sie na kolejny tydzien pracy, wyciaganie plecakow, szykowanie sniadaniowek, itd.

W poniedzialek dzieciaki mialy skrocone lekcje, w podstawowkach odbywaly sie bowiem wywiadowki. Wykorzystalam okazje i napisalam w pracy, ze bede pracowac z domu. Oczywiscie moja praca z domu oznacza, ze Potwory ublagaly zeby ich zawiezc i odebrac ze szkol. To z kolei daje dodatkowe pol godziny snu, wiec nie narzekalam. ;) Wrocilam do domu po odwiezieniu potomstwa, odpalilam kompa zeby wyslac obowiazkowe maile do nauczycielek i sekretarek szkolnych, ze tego dnia odbiore dzieciaki osobiscie, po czym zabralam sie za prace i lekkie ogarnianie chalupy. Tego dnia solidnie wialo, ale ze bylo piekne slonce, wiec poznym rankiem zabralam tez Maye na spacer. Niech tez ma cos z mojej "domowki". :) Tego dnia akurat zadne z Potworkow nie mialo wywiadowki, wiec zyskali dluzsze popoludnie. Byla to tez okazja, zeby zaprosic do zabawy jakies dzieciaki. Tym razem padlo na nasze hinduskie sasiadki. Odebralam cala ferajne ze szkol i przywiozlam do chalupy. Obawialam sie, ze spedza cale ponad dwie godziny grajac na konsolach, ale na szczescie slonce i 16 stopni wywabily ich z domu.

Sorki za jakosc tego zdjecia, ale robione przez szybe, prosto w ktora akurat swiecilo slonce...
 

Za to wlasnie lubie te panny. Nie siedza z nosami w elektronice, ale lubia tez inne zabawy i aktywnosci. Nakarmienie towarzystwa bylo nieco problematyczne, bo rodzice wychowuja dziewczyny jako wegetarianki. Nie mowiac juz o tym, ze oni w domu gotuja po hindusku, a my po polsku. ;) Przyrzadzilam wiec takie "pewniaki" dla hamerykanskich dzieciakow: mac&cheese (makaron w sosie serowym; ohydztwo bez smaku, ale malolaty uwielbiaja...), frytki, paluszki rybne, kukurydze oraz mini pizze, co do ktorych sie pomylilam, bo myslalam, ze beda z samym serem, a mialy pokruszone miesko. Stwierdzilam, ze kazdy wybierze cos dla siebie. Rodzice naszych gosci, mimo ze sami sa wegetarianami, w stosunku do swoich corek maja dosc luzne podejscie, wiedza bowiem, ze u innych ludzi beda mialy okazje jesc tez produkty odzwierzece. I o dziwo, obie panny chetnie wszamaly paluszki rybne. ;) Potem Bi zaproponowala jeszcze lody, wiec cala czworka miala po prostu uczte. :D

Mlodziez "ucztuje" :D
 

 Zapraszajac dziewczyny, zaznaczylam przezornie, ze zabawa jest do 16, zeby dzieciarnia sie zmyla w mniej wiecej czasie powrotu M. do domu. Dziewczyny tym razem odebrala opiekunka, ktora na szczescie, w przeciwienstwie ich mamy, zawsze jest punktualna. :D Ja niestety przyplacilam wizyte wyrzutami sumienia. Nika, ktory tydzien wczesniej wykurowal sie z przeziebienia, rozlozylo ponownie. Juz przez weekend smarkal, ale tak "dziwnie", w sensie, ze np. byl "pociagajacy" caly wieczor, ale rano wydawalo sie, ze mu przeszlo. Albo jak w niedziele, ciagal nosem rano, w srodku dnia wydawal sie zdrow jak ryba, a wieczorem lzawily mu oczy i kichal raz po raz. Uznalam, ze to musi byc alergia, wiec nie przejelam sie zbytnio i podtrzymalam wczesniejsze zaproszenie dla sasiadek. No niestety... Teraz wyglada to na drugie przeziebienie w ciagu 3 tygodni... :/ W poniedzialek wieczorem Mlodszy, poza nadal lzawiacymi oczami i obtartym nosem, narzekal ze mu zimno, wiec mimo ze glowe mial chlodna, cos mu wyraznie dolegalo. Mam nadzieje, ze nie zarazil sasiadek, bo ze ktos z rodziny zlapie wirusa, w to nie watpie. ;)

We wtorek wrocila dosc wczesna wiosna. Rano tylko 2 stopnie (dobrze, ze na plusie), ale nawet w dzien temperatura wspiela sie ledwie do 11 kreski (ponoc to i tak powyzej normy). Wial zimny, polnocno - zachodni wicher, wiec mimo pieknego slonca bylo niezbyt przyjemnie. Kiedy poznym rankiem szlam z Maya na spacer, tempertura wskazala niby 8 stopni, ale odczuwalna wynosila raptem 5 (wedlug mojego srajfona).

Najszczesliwszy pies to ten na spacerze, albo ganiajacy za pileczka :)
 

Tego dnia Potworki ponownie mialy skrocone lekcje, wiec i ja pracowalam z domu. Tym razem moj dzien to bylo jednak takie upierdliwe jezdzenie w te i nazad. Rano porozwozic dzieciaki do szkol. Wracajac, zajechac do apteki, bo Nik znow usmarkany, a tu koncza sie wszystkie medykamenty. :/ Potem jeszcze do biblioteki wrzucic ksiazke do oddania i w koncu do domu. Tam mialam godzine na kawe i pomazanie paznokci, po czym musialam laczyc sie na meeting.

Tym razem kolory wybralam za jaskrawe i tez mi sie nie podobaja ;)
 

Kiedy ten sie skonczyl, znow troche ponad godzina na prace, wstawienie zmywarki i zabranie psiura na szybki spacer, a nastepnie trzeba bylo ruszac po Potworki. Wraz z dojazdami do obu szkol oraz czekaniem najpierw na Kokusia az wyjdzie ze szkoly, a nastepnie w sznureczku aut pod placowka Starszej, odebranie dzieciakow zajmuje teraz godzine. :O Wrocilismy do chalupy, chwilka oddechu, zajrzenie znow do laptoka czy nie poszukuje mnie ktos z pracy, chwile pozniej szybka przekaska i musialam zabierac sie z Bi na jej wywiadowke. Nik musial zostac sam w domu, bo wyjezdzalysmy jakies 20 minut przed powrotem M. Myslalam, ze bedzie sie denerwowal, tymczasem on byl caly podekscytowany. Boje sie myslec co go tak zachwycilo, ale pamietam, ze jako dziecko tez cieszylam sie z tych rzadkich chwil samotnosci. Chociaz wiecie, moja 4-osobowa rodzina kisila sie w niewielkim mieszkanku, a ja dzielilam pokoj z siostra. Teraz, w naszym domu naprawde nie trzeba sie wysilac zeby znalezc ustronne miejsce. A jednak kazdy lubi miec chalupe dla siebie, choc przez chwile. ;)

Na wywiadowce jak zwykle nie dowiedzialam sie niczego odkrywczego. Te marcowe zawsze sa dla mnie bez sensu, poniewaz "prowadza" je dzieci. wczesniej dostaja od nauczycieli formularz lub inny szablon, ktory ma ich poprowadzic w podsumowaniu samych siebie. To oczywiscie jest fajne ze dzieciaki zmuszane sa do odrobiny samokrytyki, ale i znalezienia swoich mocnych stron, z ktorych moga byc dumni.

Samoocena Bi
 

Czego jednak nie lubie, to tego, ze oczywiscie dzieciaki musza byc obecne (no nie da sie inaczej, skoro wywiadowka jest przez nie prowadzona ;P), a wiec nie ma mozliwoscie dyskretnej rozmowy z nauczycielka. Na marcowe wywiadowki jezdze bardziej z poczucia obowiazku, wiedzac ze dzieciaki poswiecaja sporo czasu na przygotowanie sie do niej, ale zawsze wychodze z nich z poczuciem, ze tak naprawde nie wiem nic o ich postepach w nauce. :D Rzecz jasna, zadne z Potworkow nie sprawia wiekszych problemow ani akademicko, ani zachowawczo (w szkole, bo w domu wiadomo... :D), wiec nie mam tez zadnych konkretnych pytan, co nie ulatwia sprawy. W kazdym razie, nauczycielka Bi wydaje sie byc z postepow Starszej zadowolona, a to najwazniejsze. Za to w drodze powrotnej panna otrzymala lekcje biologii. Jej nauczycielka jest w zaawansowanej ciazy, wiec po wyjsciu ze szkoly skomentowalam do Bi, ze jej pani ma juz taaaki duzy brzuch, to zas zaowocowalo seria pytan. Na szczescie nie o zaplodnienie (bo tu nie wiem jak bym wybrnela) i nawet nie o sama ciaze. Najbardziej Bi zainteresowal porod i to szczegoly, hm... techniczne. :D Okazalo sie tez, ze moje prawie 11-letnie dziecko myslalo, ze noworodek wychodzi przez... pepek. :O Coz, to chyba dosc popularna teoria wsrod mlodocianych, a Starsza nie miala wczesniej skad czerpac wiedzy. ;) Kiedy kilka lat temu dopytywali z Kokusiem w jaki spsob dziecko wydostaje sie z brzucha, rzucilam im tylko garstke bardzo ogolnikowych informacji, bo za mali byli na szczegoly. Natomiast w szkole rozmnazanie beda przerabiac nie wiem w ktorej klasie... :/ Narazie, w V nadal maja nauki scisle (science), z tego co jednak widzialam, ten ostatni przedmiot to bardziej troche fizyki oraz chemii z ociupinka przyrody, natomiast nic z czystej biologii. No niewazne. W kazdym razie, Bi zostala przeze mnie nieco uswiadomiona, choc przyznaje, ze jazda autem, kiedy musze sie skupic na drodze, to niezbyt dobre miejsce na takie rozmowy. Przynajmniej jednak nie mialysmy na glowie wszedobylskiego, ciekawskiego i non stop trajkoczacego (zadajacego mnostwo niewygodnych pytan) Kokusia. :D

Wrocilysmy z Bi do domu, znowu posiedzialysmy jakies 1.5 godziny, po czym musialysmy sie zbierac na gimnastyke. No taki to byl dzien jezdzenia. ;) Na gimnastyce wyjatkowo nie bylo mojej kolezanki, jej corka bowiem skrecila sobie kolano i musiala opuscic zajecia. Bi byla rozczarowana i ja tez, bo obie musialysmy sobie radzic bez towarzystwa. ;) Nie ma jednak tego zlego... Dla zabicia czasu weszlam do budynku zeby przez szyby poobserwowac jak Starsza cwiczy. Zwykle siedze z kumpela w aucie, wiec od dobrych kilku miesiecy nie widzialam w ogole jak panna sobie radzi, a zrobila niesamowite postepy, az milo bylo popatrzec. :)

Srodowy poranek przywital nas na powrot przedwiosniem. Ladne slonce, ale na termometrze -2. :O

W wielu ogrodkach na moim osiedlu widzialam juz kwitnace krokusy, ale moje nadal wygladaja tak... A obok hiacynt, ktory tez dopiero kielkuje
 

Dalam Potworkom zimowe kurtki, przy ich goracym protescie, szczegolnie Kokusia, ktory nadal jest "przytkany" i serio powinien uwazac zeby gdzies znow nie przemarznac... Tego dnia juz Potworki szly do szkoly na caly dzien, a ja niestety musialam jechac do biura. Ze mi sie nie chcialo, to malo powiedziane. ;) Dzien w pracy ciagnal sie jak guma do zucia i w dodatku znow mamy kiepskie wiesci co do pacjentow... Kolejny potwierdzony, ale nam z kolei zepsul sie inkubator. Komoreczki przeniesione zostaly do innego, ale zanim laborantka zorientowala sie, ze cos jest nie halo, zaczely wykazywac oznaki stresu. Jest wiec obawa, ze w kolejnym tygodniu, przy zbiorze, znow sobie zdechna... :/ Za to jeszcze kolejny pacjent nie przeszedl badan kontrolnych! Nosz kurna! Klinika cos tam kombinuje, nie wiemy czy beda szukac innego pacjenta, czy badac jeszcze raz tego samego, ale juz wiemy, ze planowane dozowanie przesunie sie przynajmniej o tydzien. Eeech... :( W kazdym razie, motywacji do pracy mialam tyle, co kotek naplakal, ale na szczescie juz o 15 musialam wyjsc, bo jechalam na wywiadowke u Kokusia. Wyjechalam z wyprzedzeniem, bo wujek Google pokazal mi jakies korki po drodze i az 18 minut jazdy, wiec jak to bywa, przejechalam sprawnie i czekalam 15 minut pod szkola. :D Umawiajac sie na nia kilka tygodni wczesniej, mialam zacmienie i zapomnialam, ze sroda to byl juz caly dzien szkoly. Lekcje koncza sie o 15:15, a ja zapisalam sie na 15:35. No i teraz mialam dylemat, wiedzialam bowiem, ze autobusem Nik wracac nie moze, bo autobus ze szkoly czesto wyjezdza dopiero o 15:30. ;) Nawet jednak odebranie go osobiscie mijalo sie z celem, bo nie oplacalo sie wracac do domu. Co wiec robic? Isc na 15 minut na spacer lub plac zabaw? Podjechac do pobliskiego Dunkin' Donuts po kawe i paczka? Tutejsze szkoly maja dosc surowe zasady jesli chodzi o przebywanie uczniow na jej terenie poza lekcjami, a swietlica jest odplatna i trzeba byc na nia zapisany. Nie liczylam na zbyt wiele, ale napisalam do wychowawczyni Mlodszego, czy bylaby mozliwosc, zeby przeczekal ten czas miedzy koncem lekcji a wywiadowka, w swojej klasie. O dziwo sie zgodzila, dzieki czemu moglam w pracy zostac 15 minut dluzej. Nie zeby mi na tym szczegolnie zalezalo, ale ze juz dwa dni pracowalam z domu, wiec nie ma co przeginac. ;) Straznik (portier? Jak zwal, tak zwal) sluzbista kazal mi sie wpisac na liste i przykleic znaczek "wizytora", choc dobrze mnie zna i zwykle rozpoznaje z daleka. ;) Co ciekawe, u Bi moglam od razu wejsc, a pan przy drzwiach tylko machnal reka. Moze dlatego, ze wchodzilam w asyscie Starszej? Na wywiadowce Kokusia, tak jak w przypadku Bi, nie dowiedzialam sie niczego specjalnego, bo "prowadzil" ja Nik. Przynajmniej bylo wesolo. Jakos tak jest, ze Starsza, ktora w domu jest butna i pyskata, a na wywiadowki idzie cala podekscytowana, potem robi sie jakas spieta, czyta sztywno to, co przygotowala, nie dodaje nic od siebie jesli nauczycielka jej nie podpowie i wyglada po prostu jakby chciala z tamtad uciec. ;) Nik natomiast, ktory w domu jeczy, ze sie denerwuje i nie chce, bedac juz w klasie wrzuca na luz, buja sie na krzesle i paple trzy po trzy jak to on, nie trzymajac sie zbytnio tematu wywiadowki. ;) Z moimi oraz nauczycielki delikatnymi upmnieniami, powiedzial jednak to, co przygotowal (i mnostwo dodatkowych wstawek oraz dygresji :D), ja zamienilam pare slow z pania, ktora podobnie jak wychowawczyni Bi jest w ciazy (jakas epidemia, czy co?!) i pojechalismy do domu. Byla sroda, wiec Mlodszy powinien byl miec basen, ale nadal byl troche przytkany, a ze w sobote zawody, stwierdzilam, ze lepiej niech sie teraz podkuruje. Zyskalam wiec spokojny wieczor, ktory wykorzystalam na zgranie pieciu lat zdjec z mojego laptoka na osobny dysk. Dostalam go na Gwiazdke rok temu i dotychczas zabraklo mi motywacji zeby to zrobic. W moim laptopie poszla jednak bateria. Najpierw przestala kompletnie trzymac, potem zajmowalo 12 godzin zeby ja naladowac, a rozladowywala sie w ciagu kilku minut. Zas we wtorek, mimo ciaglego juz podlaczenia do pradu, swiatelko baterii, zamiast swiecic na bialo, migalo na pomaranczowo. Wyguglalam co to oznacza i okazalo sie, ze padla albo bateria, albo adapter. W kazdym razie, wystraszylam sie, ze ktoregos dnia moze sie po prostu nie wlaczyc, a ja bede musiala szukac jakiegos komputerowego magika, zeby zgral mi foty z twardego dysku. ;) Taki strach byl najlepsza motywacja i jak wczesniej zajelo mi ponad rok przymierzania sie do tego, tak teraz zabralam sie i zgralam foty w ciagu jednego wieczora. :D 

Czwartek to byl taki typowy marzec. Dla mnie ten miesiac jest zazwyczaj rownie beznadziejny jak listopad. ;) Rano +3 stopnie i upierdliwa mzawka. Ohyda. Na szczescie autobusy dotarly na czas, ale z sasiadka nawet sie za bardzo nie chcialo gadac, bo musialybysmy sterczec na chodniku i moknac. Tego dnia niestety rozlozylo mnie przeziebienie, ktore zapewne podlapalam od Kokusia. :( Katar, a do tego niskie cisnienie atmosferyczne oraz deszcz za oknem i bol glowy oraz mgla umyslowa gotowe. :/ Po poludniu temperatura podniosla sie laskawie do +6 stopni, ale lodowata mzawka nie odpuszczala. Fajny dzien zeby zaszyc sie w cieplym biurze, albo jeszcze lepiej, przed kominkiem. ;) Ja niestety musialam wyrwac sie na chwile z pracy, zeby podjechac do taty i zabrac go na busa, ktory mial zawiezc go na lotnisko. Zajelo mi to okolo godziny, a i tak wrocilam przemarznieta (choc wiekszosc czasu spedzilam w aucie) i pierwsze co, to zaparzylam sobie goracej kawy. Mysle, ze klania sie ponad tydzien naprawde cieplej, wiosennej pogody. Organizm sie przyzwyczail, a tu buch! Znowu przedwiosnie. :/ Po odjezdzie busa z tata na "pokladzie", z trudem powstrzymalam sie od jazdy do domu. Zamiast tego musialam wrocic na godzine do pracy, bo po pierwsze, powiedzialam, ze wroce, a po drugie, mialam odebrac Bi i jej kolezanke z badmintona, a z pracy mam do szkoly blizej. ;) Napisalam za to smsa do malzonka, ze moze by tak kominek? Pogoda idealna... Ostatnimi czasy przestalismy palic, bo zrobilo sie za cieplo, ale ze wiosna postanowila jednak wrocic do stanu przedwiosnia, to mozna znow wygrzac dupki przy ogniu. Na szczescie malzonek podzielil moje zdanie i kiedy wrocilam do chalupy, ogien juz wesolo buzowal. Od razu lepiej, choc kataru nie uleczylo. :D

Piatek... Nadal zamulona katarem, wylaczylam budzik i... zasnelam jak kamien. :O Dobrze, ze 20 minut pozniej tata zadzwonil, zeby dac mi znac, iz dolecial bezpiecznie do Polski. Inaczej nie wiem do ktorej bym spala. Zerwalam sie jak oparzona i tak juz caly ranek uplynal nerwowo. Dzieciaki tez pospaly i musialam ich budzic (czyli cos w powietrzu bylo...), a zwykle jak schodze na dol, oni juz przecieraja oczy w lozkach. To zaowocowalo oczywiscie brakiem humoru u wszystkich. Nik na koniec nie mogl znalezc jakiegos glupiego samolocika zmajstrowanego z klockow Lego, wiec wyszedl z domu obrazony na caly swiat, kiedy czekalismy schowal sie za drzewo, a do autobusu wsiadl nawet nie mowiac "do widzenia". Co prawda pomachal potem przez okno, ale z mina jak sroda na piatek. ;) Po pracy na cotygodniowe zakupy spozywcze i w koncu mozna zaczac weekend! Niestety, nie dalo sie nie zauwazyc, ze choc Nik w koncu pozbyl sie praktycznie kataru, ja jednak pomecze sie jeszcze pare dni, a na dodatek... rozsmarkala sie Bi! Po prostu mala, rodzinna epidemia... :/ Dobrze, ze chociaz Starsza rozlozylo na weekend, a i tak nie planowalam brac Potworkow do Polskiej Szkoly, bedzie miala wiec czas na podkurowanie sie...

Milego weekendu!

piątek, 18 marca 2022

Ostatni tydzien kalendarzowej zimy

Zima odchodzi w zapomnienie. Oczywiscie na 100% nie wiadomo czy powiedziala juz ostatnie slowo, bo zdarza sie, ze sypnie sniegiem jeszcze w kwietniu. Jak dwa lata temu, akurat z poczatkiem pandemii, gdzie snieg spadl 23 kwietnia i przygniotl w pelni rozkwitniete hiacynty oraz zonkile. Poki co jednak prognozy nie zapowiadaja zadnego solidniejszego ochlodzenia, a juz na pewno nie sniegu. Zreszta, w tym roku sledze je raczej obojetnie, bardziej zeby wiedziej jak ubrac Potworki do szkoly niz zeby poddawac je glebszej analizie... Intensywniej przygladam sie oczywiscie sytuacji w Ukrainie, choc przyznaje ze i tu troche zaczynam odpuszczac. Po poczatkowej panice i przerazeniu, zaczyna mnie ogarniac... nie wiem jak to nazwac. Nie obojetnosc, bo nadal wplacam na skladki, wiedzac ze z tak daleka, tylko w ten sposob pomoge, ale bardziej rezerwa moze? Sledze wydarzenia, ale staram sie wiadomosci przesiac nieco przez sito. Zaroilo sie od wszelkiej masci ekspertow i kazdy na wyscigi probuje przewidziec jak konflikt sie zakonczy i co stanie sie w Putinem i Rosja. Oczywiscie takie dywagacje daja baaardzo szerokie pole do popisu, wiec te przestalam czytac zupelnie. Nawet jednak wiadomosci bezposrednio z sytuacji na Ukrainie, czesto przecza same sobie i sa nielogiczne. Czytam np., ze wojska ruskich ida szturmem na Kijow i usiluja go otoczyc, oblezyc i zbombardowac. A potem, ze wlasnie do tego Kijowa pojechali sobie z wizyta dyplomatyczna Morawiecki i Kaczynski! No przepraszam, ale zaden kraj nie wysle wysokich ranga dyplomatow w miejsce gdzie ryzykuja zyciem! I jakos nie wierze ze KWaczynski by narazal wlasny kurduplowaty kuper... :/ Poza tym, w wiadomosciach mamy, ze dwa miliony uchodzcow przekroczylo juz granice, ze pociski wyladowaly raptem kilkadziesiat km od polskiej granicy... Ale w innym artykule ludzie ze Lwowa wypowiadaja sie, ze maja walizki spakowane na wypadek koniecznosci szybkiej ucieczki, ale poza tym zyja normalnie... Czyli spora czesc Ukrainy nadal funkcjonuje zwyczajnie, tak jak do wczoraj wlasnie Lwow, patrzac tylko z niepokojem na linie frontu... I tak zastanawia mnie, czy ci wszyscy ludzie, ktorzy uciekli do Polski (oraz innych krajow), nie mogli przypadkiem zostac na zachodzie Ukrainy? W swoim wlasnym kraju, z tym samym jezykiem, znana logistyka, itd.? Czy konieczna byla dla nich natychmiastowa ucieczka za granice? Rozumiem, ze czesc miala juz tam krewnych, wiedzieli wiec ze beda mieli sie gdzie zatrzymac, ale to przeciez garstka w porownaniu z liczba, ktora uciekla! Czy nie logiczniejsze byloby zostac we wlasnym kraju, w znanym otoczeniu, niz zaczynac wszystko od nowa w obcym miejscu? Oczywiscie wiekszosc to kobiety z dziecmi, skoro juz sa, to trzeba im pomoc stanac na nogi, zapewnic asyste w przystosowaniu sie do zycia w obcym kraju. Nie neguje tego. Jestem tez w stanie zrozumiec panike, ktora pcha cie na oslep jak najdalej od zrodla konfliktu. Jednak z perspektywy imigranta, ktory wie ile czasu zajmuje aklimatyzacja w obcym miejscu, szczegolnie jesli jest sie doroslym a nie zna sie jezyka, dziwie sie, ze wiekszosc z tych ludzi nie wybrala choc chwilowego przeczekania na zachodzie wlasnego kraju i zobaczenia jak sie bedzie rozwijala sytuacja... chocby tymczasowo. No, takie to moje przemyslenia, tym bardziej, ze wiem iz media celowo podkrecaja sensacje (zadna nowosc), a jak sytuacja wyglada na pewno, wie malo kto. Trzymam kciuki za Ukraine, mam nadzieje, ze skutecznie wypra Rosje ze swojego kraju, ale pomalutku zamieniam sie w biernego i lekko sceptycznego "widza". Nie mowiac juz o tym, ze zapowiada sie, ze wojna potrwa jeszcze dlugie tygodnie, jak nie miesiace (oby nie lata). Dla ochrony wlasnej psychiki lepiej sie do tego zdystansowac i po prostu pomagac w miare swoich mozliwosci, ale nie bombardowac psychiki coraz to nowymi doniesieniami...

W kazdym razie, przeskakujac do naszej codziennosci. jak minal nam ostatni tydzien zimy? Byl on prawdziwie marcowy, bo zaczal sie porzadnie zimowo, a zakonczyl niemal latem. :)

Sobota 12 marca zaczela sie zawiezieniem Potworkow do Polskiej Szkoly. Marudzenia i fochow bylo oczywiscie co niemiara, ale coz... W szkole w koncu i klasa Kokusia rozmawiala o wojnie i robila serduszka dla ukrainskich dzieci.

Serduszko Nika jest po prawej, z niemal niewidocznym napisem "milosc" i kolorami flagi przyklejonymi odwrotnie. ;) Nie wiem co on ma z flagami, bo zamiast polskiej kiedys tez zrobil indonezyjska :D
 

Pokaze Wam tez przy okazji ten plakat, o ktory tyle bylo jeku. Znajac zamilowanie Kokusia do pisania wielkimi bukwami, zostawilam mu sporo przestrzeni na tekst, a okazalo sie, ze Mlodszy tym razem wszystko scisnal i w rezultacie zostaly puste miejsca.

Same widzicie jak to wygladalo... A co sie Kokusiowi najbardziej w Koperniku podobalo? A to, ze maja tak samo na imie! :D
 

Co prawda poradzilam Nikowi zeby najpierw napisal olowkiem a potem poprawil markerem, ale oburzyl sie, ze on nie bedzie pisal dwa razy. Nie chcialo mi sie z nim walczyc o plakat na zajecia, badz co badz, dodatkowe, wiec rezultat widac. Puste miejsca, jakies poprawki bo musial sie pomylic nawet przepisujac gotowy tekst. Ech... Wazne ze zrobil na czas, zaliczyl, mam nadzieje, ze pani nie wpadnie na zaden kolejny taki "genialny" pomysl...

Po fakcie stwierdzilam, ze ten jeden raz moglam im jednak odpuscic te Polska Szkole. ;) Juz drugi raz w ciagu kilku dni, postanowila nas bowiem zaatakowac zima. Jak to jednak z prognozami bywa, zapowiadaly one, ze rano bedzie lalo, ale temperatura zacznie stopniowo spadac i deszcz zacznie mieszac sie ze sniegiem, po czym przejdzie w opady czystego sniegu. Jeszcze z samiutkiego ranka wszystkie pokazywaly, ze snieg ma zaczac padac dopiero okolo poludnia, a temperatura do tego czasu ma zostac na plusie. Zawiozlam wiec Potworki na lekcje, a sama wrocilam do domu podelektowac sie cisza. ;) Spodziewalam sie, ze spokojnie odbiore dzieciaki i wroce do domu, zanim zrobi sie nieciekawie. Niespodziewanie jednak, nagle prognozy przeskoczyly na snieg juz o 10 rano. Machnelam reka, bo wiadomo jak to jest z przepowiadaniem pogody. Tymczasem... jak na zlosc mialy racje! Jakos po 9 rano uslyszalam jakby dzwonienie i dotarlo do mnie, ze to marznacy deszcz uderzajacy w szyby, a zaraz po 10 faktycznie zaczal sypac snieg. No pieknie...

Stan z 11 rano...
 

Od tego momemtu juz siedzialam jak na szpilkach i z niepokojem obserwowalam jak swiat z kazda chwila robi sie bielszy. Jazda do Polskiej Szkoly zajmuje mi okolo 25 minut, ale wyjechalam prawie 40 minut przed koncem lekcji, bo nie bylam pewna jakie warunki zastane na ulicach, czy nie bedzie po drodze wypadkow, itd. Okazalo sie, ze mialam nosa, bo pogoda zaskoczyla rowniez drogowcow (jak zwykle) i na drogach bylo straaasznie... :O Nasze osiedle oczywiscie biale, ale tego sie spodziewalam. Oczekiwalam jednak, ze kolejne, bardziej ruchliwe drogi beda lepiej posypane sola i troche rozjezdzone. Noooo... nie byly. A kiedy dojechalam do autostrady, w ogole zoladek podjechal mi do gardla. Ta byla rozjezdzona, owszem, ale za to miedzy pasami utworzyly sie kupki mokrej, sliskiej mazi, ktora szarpala autem przy zmianie pasa. A ja, jak na zlosc, wjechalam na autostrade od jej prawej strony, ale zjazd mialam po lewej, wiec musialam zmienic wszystkie trzy pasy... Jeszcze jakies auto przede mna postanowilo zjechac na inny pas i chlapnelo mi mokrym, brudnym sniegiem prosto na szybe; w rezultacie przez 2 sekundy nie widzialam kompletnie nic przed soba... Jechalam prosto jednym pasem, a auto pipczalo mi, ze opony traca przyczepnosc! :O Odetchnelam z ulga kiedy zjechalam z autostrady, ale moja radosc okazala sie przedwczesna. Kiedy u mnie padal snieg, w okolicach gdzie miesci sie Polska Szkola, ledwie 20 km dalej, padal caly czas marznacy deszcz. Slisko bylo niemozliwie. Odebralam dzieciaki i z dusza na ramieniu ruszylam w powrotna droge. Kawalek, ktory musialam pokonac przez miasto, byl straszny. Slisko, sznurek aut, wiec uwazac trzeba bylo, zeby komus w dupke nie przywalic... Balam sie tez powrotu autostrada, ale okazalo sie, ze tu mialam farta i trafilam na rzadek aut jadacych za plugiem. Co prawda oznaczalo to, ze snulismy sie w slimaczym tempie, ale za to jechalismy po ladnie odgarnietej i posypanej jezdni. ;) Jak tylko zjechalam z autostrady, znow zaczelo sie sniezne bloto i slizgawica. Ale tu juz bylam we wlasnym miasteczku, musialam tylko dotrzec do domu. No i u mnie nadal sypal w najlepsze snieg, wiec nie bylo az tak slisko... Jakos przetrwalam, ale to byla najgorsza jazda od jakiegos czasu. Kiedys czesciej prowadzilam w takich warunkach, odkad jednak dzieciaki poszly do szkoly, a te zamykaja tu przy kazdej gorszej prognozie, zazwyczaj w taka pogode siedze w domu...

Tak swiat przed domem wygladal o 13...

Dzieciarnia troche odsapnela, zjedlismy obiad i Bi zaczela jeczec, ze chce na dwor. Nie bardzo bylo mi to na reke, bo choc przestawalo juz pomalu sniezyc, to temperatura nadal szla w dol i zerwal sie lodowaty wicher. Z drugiej strony, odkad przyjechaly z Polskiej Szkoly, Potworki praktycznie nie oderwaly sie od tabletow. Pomyslalam, ze dobrze by bylo zmusic ich do przerwy, wiec w koncu sie zgodzilam i wyszlam z nimi na chwile. Przy okazji postanowilam odsniezyc problematyczne schodki i kostke przed frontowym wejsciem. Jak widac, sniegu spadlo troche mniej niz w poprzednia srode, ale na odrobine zabawy wystarczylo. Niespodziewanie Bi zabrala sie do pomocy i odsniezyla schody prowadzace od podjazdu. :)

Musze przyznac, ze Bi jest ostatnio ogolnie dosc pomocna; odsniezy, zmywarke rozladuje...
 

Potem troche pozjezdzali, ale zaczelo robic sie coraz zimniej, szczekalam zebami, wiec zagonilam towarzystwo do domu. I nie dziwota, bo okazalo sie, ze w ciagu tych 40 minut, temperatura z -2 spadla do -5, co przy porywistym wichrze z polnocy, dawalo odczuwalna okolo -13. :O

Wyobrazcie sobie, ze te sniezna "hulajnoge" Bi wyciagnela pierwszy raz tej zimy... Akurat na prawdopodobnie ostatni snieg w tym roku! ;)
 

Duzo tego sniegu nie spadlo; akurat na tyle zeby przykryc trawe :)
 

Reszta wieczora to juz grzanie dupki przy kominku. ;)

W niedziele zmienilismy czas, wiec bede teraz przez jakis czas chodzic jak snieta ryba. ;) Nienawidze tej wiosennej zmiany. Tak, wieczorem bedzie dluzej jasno, ale dni juz i tak robily sie dluzsze same z siebie, a to wstawanie o godzine wczesniej to dla mnie tortura... Jak to czesto bywa przy tutejszej pogodzie, po paskudnej, snieznej i ponurej sobocie, niedziela byla piekna i sloneczna, choc nadal dosc zimna. Rano -5 stopni, ale po poludniu zrobilo sie +2, choc przy polnocnym wietrze wydawalo sie, ze jest nadal mroz.

Ktos z fejsbukowej grupy naszego miasteczka, zrobil przepiekne zdjecie zasniezonego centrum o wschodzie slonca. Gdzies tam wsrod drzew na horyzoncie, jest moj dom :)
 

Wedlug prognoz dlugoterminowych, mial to byc jednak ostatni chlodniejszy dzien na jakis czas, pomyslalam wiec ze wykorzystam okazje i zabiore Kokusia ostatni raz w tym roku na narty. Kiedy jednak zaproponowalam mu to w sobote, ku mojemu zdumieniu syn oswiadczyl, ze chce jechac z tata, a jak tata nie jedzie, to on woli na lyzwy. Musze przyznac, ze kompletnie mnie zaskoczyl! :O Coz, nie to nie. Lyzwy tez moga byc, szczegolnie, ze byl to juz ostatni weekend, kiedy lodowisko na swiezym powietrzu mialo byc czynne. Dodatkowo, w malutkim muzeum w naszym miasteczku, zorganizowano wystawe prac IV-klasistow na temat zjawisk przyrody oraz wojny rewolucyjnej (to wojna o niepodleglosc Stanow od Anglii, wczesniejsza od secesyjnej, tak dla informacji ;P). Oczywiscie, jak zawsze wszystko musialo byc na hurra, bo jazda publiczna na lodowisku jest od 14:15 do 16:15, a muzeum czynne w niedziele od 14 do 16. :D Ja bardziej sie sklanialam zeby najpierw jechac do muzeum, a potem na lyzwy, zeby juz spokojnie pojezdzic bez ciaglego sprawdzania czasu. Dzieciaki jednak, z jakiegos powodu uparly sie, ze chca najpierw na lyzwy. Rano pojechalismy wiec do kosciola, potem przyjechal dziadek na ciasto i kawe, a o 13:30 szybko zebralam sie z mlodzieza i popedzilismy na lodowisko, zeby zaplacic za wejscie, wypozyczyc lyzwy i przebrac sie w nie zanim zacznie sie jazda. Zeszlo nam troche dluzej, ale juz o 14:18 weszlismy na lodowisko. ;)

Kamikadze w swoim zywiole ;)

Nie wiem skad ten "nawiedzony" wzrok :D

To chyba byla nasza najkrotsza jazda, bo punkt 15 zeszlismy z lodu, przebralismy sie w buty i pojechalismy do muzeum. A tam... normalnie spotkanie towarzystkie. Nauczycielka Bi z zeszlego roku robila za przewodnika, kiedy weszlismy byl tam najlepszy kumpel Nika z rodzicami, a kiedy zbieralismy sie do wyjscia, przyszedl kolejny jego kolega. Nie moglam z tamtad dzieciarni wyciagnac! :) Przez zmiane czasu mialam problem zeby sie wieczorem ogarnac. Ciagle mi sie wydawalo, ze jest jeszcze wczesnie, a tu nagle zrobila sie 18 (a za oknem nadal jasno), trzeba dzieciaki zagonic pod prysznic, przygotowywac sie na nastepny dzien, itd.

Nik ze swoim dzielem :)
 

Tak jak sie obawialam, pobudka w poniedzialek rano byla po prostu brutalna. ;) Dobrze, ze juz szarzalo za oknem i nie bylo zupelnie ciemno, ale i tak nie moglam sie dobudzic. Dzieciakow tez nie. Nik zszedl bez humoru, co w ogole mnie nie zaskoczylo. Ten dzieciak jest zupelnie jak ja - nienawidze jak mnie ktos budzi, a potem warcze na wszystkich zanim dojde do siebie. ;) W pracy spokoj, bo laboranci po raz kolejny pracowali w weekend, wiec wiekszosc zrobila sobie dzien wolny. Niestety, dopiero kiedy pakowalam sie do pracy, zauwazylam ze niechcacy kupilam sobie kawe bezkofeinowa. Idealnie na pierwszy tydzien po zmianie czasu! :D To byla troche taka cisza przed burza, bo we wtorek mielismy miec znow dluuugi dzien przed kolejnym pacjentem, ale pojawialy sie sygnaly ze nasze komoreczki znow zaliczyly spadek formy i kto wie czy przetrwaja zbior. Oszalec mozna. Dwoch pacjentow odwolanych, a jak w koncu dostalismy zielone swiatlo i potwierdzenie, ze tak, tego pacjenta na pewno bedziemy mieli, to cos sie musi schrzanic. :/ A! Opowiem Wam jeszcze o porannym "zawale"! Dzieciaki pojechaly do szkol, ja poogarnialam co nieco i wlasnie pakowalam sie do pracy, kiedy zadzwonila komorka. Patrze, a tam szkola Bi. Tu wlasnie przezylam chwilowy atak serca, bo wiadomomo, telefon ze szkoly zazwyczaj oznacza klopoty. Pierwsza mysl: "Boze, cos sie stalo Bi!". Druga mysl (poniewaz Starsza smarcze): "O nie, pewnie dzwonia ze mam ja odebrac i zrobic test na obecnosc koronawirusa!". Trzecia mysl: "Moze nie odbierac?". :D Odebralam oczywiscie, no bo jak...

Ja: "Halo?"

Glos: "Halo?"

Ja: "Ha-lo!"

Glos: "Czy to mama...?" (myslalam, ze doda "Bi", ale nie) "Czy to Agata?"

Ja: "Tak, tu Agata." (Zaczelam juz myslec, ze co za jakas nieogarnieta dziewczyna pracuje w tym sekretariacie)

Glos: "O, czesc mamo, tu Bi!"

No padlam!!! Ze Starsza praktycznie nigdy nie rozmawiam przez telefon, wiec nawet nie rozpoznalam jej glosu, ani najwyrazniej ona mojego! Najpierw oczywiscie zapytalam z niepokojem, czy cos sie stalo. Nie, nic. Moje dziecko dostalo pozwolenie zeby zadzwonic ze szkoly (potem okazalo sie, ze z biblioteki), zeby zadac mi arcywazne pytanie, czy dalam jej pieniadze na kiermasz ksiazek, ktory maja w tym tygodniu. Szczerze, to gdzies obilo mi sie o uszy (w mailach pewnie), ze mial byc kiermasz, ale nie mialam pojecia kiedy. Odpowiedzialam, ze przeciez gdybym dala jej pieniadze, to by o tym wiedziala, ale moje dziecko na to, ze pomyslala, ze moze wlozylam je gdzies do plecaka i zapomnialam jej powiedziec. Taaaa, na pewno... :D Spytalam czy to naprawde bylo takie wazne, ze musiala az do mnie zadzwonic i to ze szkolnego telefonu (bo swojego nie ma), ale oczywiscie dla panny byla to w tamtym momencie najwazniejsza sprawa na swiecie. ;) Ja tu dostaje zawalu widzac numer szkoly, a ona wydzwania bo chce kupic ksiazke, a nie ma za co! Bardzo sie ciesze, ze moje dzieciaki lubia czytac, no ale... :D

Po poludniu Nik mial trening plywacki i o dziwo pojechal bez marudzenia, bo stwierdzil, ze jednak nie chce sie wypisywac i bedzie chodzil dwa razy w tygodniu. Szok. Zabral go jednak M., ktory dzien wczesniej ostro pocwiczyl, wiec stwierdzil, ze tego dnia na spokojnie pochodzi sobie po biezni. Zaproponowalam, ze ja pojade, a on niech sobie odsapnie, ale chcial jechac, wiec nie bede protestowac. ;) Przynajmniej mialam 1.5 godziny spokoju. ;) Wieczorem znow nie moglam sie zabrac za przygotowywanie na kolejny dzien, ciagle majac wrazenie, ze jeszcze wczesnie. Zejdzie pare dni zeby przywyknac... W dodatku doszly mnie sluchy, ze senat ma glosowac za utrzymaniem tego "wiosennego" czasu na stale. Zalamalam sie. To ja zawsze czekam na czas zimowy jak na zbawienie, cieszac sie na godzine dluzej snu, a oni chca mnie tego brutalnie pozbawic! ;) Nie mowiac juz o tym, a to powazniejsza sprawa, ze bez zmiany czasu jesienia, rano slonce bedzie wschodzic dopiero grubo po 8. To zas oznacza, ze juz za rok, kiedy pojdzie do Middle School, Bi bedzie na autobus czekac w ciemnosci, bo ten przyjezdza okolo 7:20... I wez tu czlowieku pozwol dzieciakowi samemu wychodzic na przystanek...

We wtorek mialam zostac w pracy do wieczora, wiec jak zwykle stwierdzilam, ze pojade dopiero okolo poludnia. Rano rozwiozlam wiec Potworki do szkol, jak zwykle kiedy jestem rano dluzej w domu. Oni lubia, a dodatkowo daje to pol godziny dluzej snu, co po zmianie czasu bylo wrecz niezbedne. :D Potem wrocilam i jak przystalo na wzorowa gospodynie (hehehe...) zabralam sie za odkurzanie i mycie podlog na dole. Na szczescie kiedy skonczylam zostalo mi jakies 40 minut zeby siasc i wypic w spokoju kawe przed wyjsciem. W pracy wszystko poszlo (prawie) zgodnie z planem i faktycznie zostalam dluzej.

Selfie z pracy i nie wiadomo czy to chirurg czy kucharka... :D
 

Miejmy nadzieje, ze nasz grafik na kolejne dwa miesiace ruszy choc troche do przodu. Zwariowac mozna z takim ciaglym "zawieszeniem" i przesuwaniem calych badan klinicznych o kolejne dwa tygodnie i kolejne i kolejne... :/ Jedyna bolaczka tego dnia byl fakt, ze nasz najmlodszy pracownik przyjechal podobno godzine spozniony, a to oznaczalo odpowiednie opoznienie calego procesu. Z pracy wyszlam wiec o 20:30. Niby tylko pol godziny pozniej niz normalna "dniowka", ale ze nie przywyklam do popoludniowych zmian, to bylam lekko padnieta... Tego dnia z 5 stopni rano, po poludniu zrobilo sie 18. :O Az zal bylo przygladac sie temu tylko przez okno... Malzonek najpierw stwierdzil, ze pierniczy i nie wiezie Bi na zadna gimnastyke; woli spedzic popoludnie z Potworkami na podworku. Mnie bylo wszystko jedno, ale Starsza ponoc zrobila awanture i uparla sie, ze chce jechac, wiec tatus nie mial wyjscia. :D Musial wziac tez Kokusia, ale ten wcale sobie nie krzywdowal i kiedy siostra cwiczyla, on jezdzil po parkingu na hulajnodze, zwyklej i elektrycznej. :) Kiedy wrocilam, jak zwykle okazalo sie, ze malzonek dzieciaki nakarmil, zabral na spacer, zawiozl Bi na gimnastyke, ale poza tym nie ogarnal nic. Nie rozpakowal ich sniadaniowek, nie wyjal bidonow, panna nie odrobila lekcji... Kurtki i plecaki znalazlam rzucone na lawe w przedpokoju, tak jak je pewnie dzieciaki zostawily po szkole... Juz o takich drobnostkach jak spakowanie przekasek i przygotowanie ubran na kolejny dzien nie wspomne... Oczywiscie Potworki sa na tyle duze, ze sami dadza rade to ogarnac, ale trzeba im przypomniec, a tata oczywiscie ma to gdzies... Na szczescie posluchali mojego polecenia (wyslanego sms'em), zeby przebrali sie w pizamy i umyli zeby. Kiedy przyjechalam, akurat zdazylam im poczytac (choc krocej niz zwykle), po czym zeszlam na dol i zaczelam porzadkowac caly ten majdan. A jeszcze moj tata prosil zebym umowila mu wizyte w jednej klinice, bo musi zrobic testy na koronke przed lotem do Polski, klinika umawia tylko przez internet, a ma strasznie skomplikowana strone. Faktycznie, nawet mi chwile zajelo, zeby polapac sie co i jak. No nie ma zeby czlowiek wrocil z pracy i sobie odpoczal; za dobrze by bylo. :D

Sroda zaczela sie mgliscie i ponuro, ale o 9 rano nagle mgla sie podniosla, ukazujac czysciutkie niebo. Przy pieknym sloncu i praktycznym braku wiatru, temperatura po poludniu doszla do 16 stopni. Ten tydzien w szkole Bi nazwany zostal "March Madness Spirit Week". Nie jestem pewna czy dzieciaki mialy jakies dodatkowe atrakcje, ale codziennie mogly ubrac sie odpowiednio do wyznaczonego tematu i zbierac punkty (spirit points) dla klasy za podtrzymywanie "ducha szkoly". Podobnie jak wielu z Was moze pamietac z Harrego Pottera, w szkole Bi kazda klasa zbiera punkty, ktore wchodza potem w pule zespolu (na ktory skladaja sie 4 klasy) i za uzbieranie okreslonej ilosci, dzieciaki dostaja nagrody w postaci dodatkowej przerwy, jakichs drobiazgow w stylu olowkow, zakladek do ksiazek, itd. Poniewaz teraz wariactwo trwalo caly tydzien, oczekuje, ze dzieciaki otrzymaja jakas naprawde extra nagrode. ;) W kazdym razie, Starsza zapomniala dac mi kartke z informacja o tym wyjatkowym tygodniu, wiec nie wiedzialam, ze w poniedzialek miala sie ubrac na sportowo. Ponoc jakos sie wybronila, z racji, ze miala zalozone legginsy i adidasy. Tutaj dzieci nie musza sie przebierac na w-f (ktory Bi wlasnie tego dnia miala), wiec powiedziala pani, ze to jest jej sportowy stroj i juz. ;) We wtorek dzieciaki mialy sie zamienic na ubrania z nauczycielami. Starsza zalozyla elegancka bluzeczke i... chcialam zeby ubrala jeansy oraz komunijne buty na obcasiku, ale nie... Panna uparla sie ze wiekszosc nauczycielek nosi legginsy, wiec i ona je ubrala i wybrala kozaki. Coz, jej wybor. Punkty ponoc dostala. ;) W srode byl najtrudniejszy dzien, dzieciaki mialy sie bowiem przebrac za ulubiona postac z ksiazki. W pierwszej chwili parsknelam, Bi bowiem obecnie szaleje za seria "Wojownicy", ktora opowiada o klanie kotow. Gdzies mamy uszy oraz ogon tygrysa z jakiegos przebrania, wiec pomyslalam, ze moze od biedy poudawac kocura. Strasza jednak oswiadczyla, ze jej ulubiona postacia jest Mandy z serii "Animal Ark". Postac ta jest jednak wielokrotnie opisywana jako chodzaca w jeansach i koszulce. Jak tu ja zrobic bardziej rozpoznawalna? Zaproponowalam zeby Bi ubrala wlasnie spodnie i jakis t-shirt i wziela maskotke - zwierzaka. Szkoda, ze nie mamy juz zadnego dzieciecego zestawu lekarza. Moglaby zawiesic na szyi stetoskop, rodzice tamtej bohaterki sa bowiem weterynarzami. I tym razem jednak Bi miala wlasny pomysl i zalozyla koszulke w zwierzaki oraz bluze z pieskiem. Maskotki nie wziela. No coz, jest na tyle duza, ze moze sama decydowac na ile chce sie angazowac w szkolne wariactwa. :)

Z racji pracy do pozna poprzedniego dnia, w srode wiekszosc laborantow wykruszyla sie do domu wczesniej. Nie bylo szefa, wiec nie bylo komu tego pilnowac, ja jednak mialam po pracy odebrac Bi z badmintona, a ze z domu mam do szkoly Starszej dalej niz z roboty, wiec stwierdzilam, ze nie bede kombinowac i jezdzic w kolko. Zostalam grzecznie do 16. :) Popoludnie i wieczor smignely ekspresowo, bo wkrotce po moim przyjezdzie, M. zabieral Kokusia na basen, a ja zagonilam Bi pod prysznic, po czym pojechalam odebrac syna.

Znow nie zatrzymywali sie z tej strony, wiec wszystkie foty zrobione w momencie zaczerpywania powietrza :D
 

Po raz pierwszy od jakiegos czasu mialam okazje podejrzec jak plywa. :) Po powrocie do domu wiadomo: kolacja, szykowanie sniadaniowek oraz ubran na kolejny dzien i ani sie czlowiek nie obejrzal, a czas bylo zagonic dzieciaki do spania.

Czwartek 17 marca przyniosl zalamanie pogody, choc jak na polowe marca chyba nie takie straszne - deszcz niestety, ale 11 stopni na plusie. Tego dnia byl oczywiscie Dzien Swietego Patryka. W szkole Bi dzieciaki mialy ubrac sie na zielono, zeby zdobyc punkty, zreszta tego dnia zwykle malolaty i bez punktow zakladaja zielone rzeczy. ;) Ja jednak kupilam juz wczesniej Starszej koszulke na St. Patrick's Day - zolta, ale w zielone koniczynki ukladajace sie w ksztalt kotka. Mam nadzieje, ze jej to zaliczyli. ;) Nikowi tez kupilam koszulke, choc w jego szkole jakos w tym roku ten dzien pomineli i powiedzial pozniej, ze prawie nikt z klasy nie byl ubrany na zielono. No coz...

Swietopatrykowe koszulki
 

Sama niechcacy tez wpasowalam sie w ten dzien, bowiem kilka dni wczesniej pomalowam paznokcie na wlasnie wiosenny, zielony kolor. Zupelnie nie myslalam o Swietym Patryku, ale widocznie podswiadomosc pokierowala mnie ku odpowiedniemu kolorowi. :D

Kolor zupelnie mi sie nie podoba, ale sie wpasowal ;)
 

Piatek przyniosl wspomniane wczesniej w poscie lato. Temperatura doszla do 24 stopni, a ja zastanawialam sie od rana jak tu wymknac sie z roboty zeby skorzystac jeszcze z takiej pogody. ;) Tym bardziej, ze choc nastepne 2 tygodnie nie mialy przyniesc jakiegos znacznego ochlodzenia, to jednak prognozowano spadek temperatur do bardziej "wiosennych". Dodatkowo, weekend mial byc deszczowy... Jak na zlosc jednak, tego dnia musialam tez jechac po pracy na zakupy spozywcze, a wraz z dojazdami zajmuja mi one prawie dwie godziny, wiec jesli mialam nacieszyc sie letnia pogoda, musialam "uciec" wczesniej. ;) Ale o piatku konkretniej napisze innym razem, bo zrobila sie 23:40, a rano pobudka do Polskiej Szkoly.

Do poczytania! :*


piątek, 11 marca 2022

Wiosna ukazuje sie coraz mocniej (ale zima tez nie chce odpuscic), choc wcale nie cieszy...

"Zawias" zyciowy trwa dalej. Niby codziennosc uplywa jak zawsze, bo nie da sie inaczej, ale strasznie dziwnie sie z tym czuje. Kilka(nascie) razy dziennie sprawdzam wiadomosci polskie i amerykanskie, kibicuje oczywiscie wewnetrznie Ukrainie i jednoczesnie ze scisnietym sercem i niecierpliwoscia czekam na zakonczenie konfliktu. Kazda planowana rozmowa miedzy Rosja a Ukraina daje (zludna poki co) nadzieje, ze w koncu znajda jakis wspolny punkt i wojska rosyjskie sie wycofaja... Juz chyba lepiej zeby Ukraincy oddali Rosji te dwa niezalezne terytoria. A niech sie ciesza, byle w koncu przestali bombardowac miasta i mordowac cywilow... Tymczasem Ukraina broni sie zawziecie (jestem pelna podziwu dla ich woli walki i determinacji). A Putin nie ustapi ani o krok, jednoczesnie odgrazajac sie calemu Zachodowi i tak to bedzie sie chyba jeszcze jakis czas krecic. :(

A co u nas? Tak, jak wyzej: zyjemy jak zwykle, choc ja mam wrazenie, ze jestem jakby "obok", a wiekszosc rozmow z M. kreci sie wokol wojny na Ukrainie (nie poprawiac, wyrazenie "w" po prostu mi tu nie pasuje i pierdzielic poprawnosc polityczna), a ostatnio tez wokol cen paliwa, ktore jak wszedzie, tak u nas podskoczyly, ze strach gdzies jechac autem... Ponizej maly skrot tego, co dzialo sie przez ostatni tydzien.

Sobota, 5 marca, zaczela sie zima - -8 stopniami, a zakonczyla solidna wiosna - +6. W marcu jak w garncu, zaiste... Z rana zawiozlam Potworki do Polskiej Szkoly. Odbywala sie tam zbiorka rzeczy niemowlecych dla Ukrainy. Szkoda, ze oglosili to dopiero w czwartek po poludniu i nie zdazylam pojechac na zakupy. Na szczescie mozna bylo tez wplacac kase. Dodatkowo, poproszono zeby kazde dziecko przynioslo po symbolicznym $1, ktore zbierali w klasach. Dzieci, ktore wplacaly pieniazki, dostawaly wstazeczke w kolorach flagi Ukrainy.

Praktycznie wszystkie dzieci wychodzily z przypietymi do bluzek, takimi wstazeczkami
 

Podczas kiedy dzieciaki uczyly sie polskiego, ja pojechalam do biblioteki i do domu. W bibliotece mila niespodzianka - pozdejmowali w koncu plastikowe oslony, ktore oddzielaly stanowiska recepcji od wypozyczajacych. Kilka dni temu na FB biblioteka zamiescila ogloszenie, ze maseczki sa tylko dla chetnych; z drzwi zdjeto tez wielkie plakaty nakazujace ich zakladanie. I co? Mimo, ze panie bibliotekarki byly bez maseczek, wszyscy ludzie krecacy sie po dziale dzieciecym (lacznie w maluchami w wieku 3-4 lat) mieli zalozone maski! Bylam jedyna osoba bez! :O W chalupie stoczylam wielka mentalna walke miedzy checia klapniecia na kanape i delektowaniem sie cisza (M. byl oczywiscie w pracy), a wyrzutami sumienia, ze tyle rzeczy do zrobienia wyglada z katow. W koncu poszlam na kompromis sama ze soba i zaladowalam zmywarke, umylam kuchenke, wstawilam pranie oraz odkurzylam swoja sypialnie, lazienki u gory oraz schody, ale potem siadlam zeby obejrzec troche skokow narciarskich. Mialam szczescie, bo pierwsza seria skonczyla sie akurat w porze, kiedy mialam wychodzic po Potworki. Pojechalam po dzieciaki, wrocilismy do domu i po chwilowym odpoczynku zagonilam ich do odkurzania i mycia podlog w ich pokojach. Potem umylam podloge na reszcie gory oraz schodach, poskladalam dwa wysuszone ladunki prania, po czym stwierdzilam, ze weekend zobowiazuje i pierdziele; wiecej nic nie robie. ;)

Skoro sobotnie popoludnie bylo wiosna, to nie wiem jak okreslic niedziele. "Prawie lato" pasuje jak ulal. Z samego rana bylo jeszcze nieciekawie: +8 stopni, ale ponuro i mgliscie, a kiedy wracalismy z kosciola padal ulewny deszcz. Wydawalo sie, ze bedzie to idealny dzionek na zaszycie sie pod kocem przy rozpalonym kominku. Prognozy jednak zapowiadaly cos wrecz przeciwnego i faktycznie. Tuz przed 12 chmury nagle rozwial cieply wiatr z poludnia. Wyszlo slonce, a temperatura momentalnie ruszyla gwaltownie w gore. My jednak mielismy juz na ten dzien plany i to raczej "zimowe", kompletnie nie pasujace do pogody. Znow jechalam troche wbrew sobie i z wyrzutami sumienia, ze my sie tu dobrze bawimy podczas gdy gdzies "niedaleko" (Polska jest mi oczywiscie bliska, wiec mimo, ze dla przecietnego Amerykanina wojna na Ukrainie nie rozni sie bardzo od tej w Afganistanie chociazby, dla mnie to zupelnie inna perspektywa) ludzie cierpia i umieraja... Ponownie jednak musialam uruchomic glos rozsadku, mowiacy, ze po pierwsze, nie wychodzeniem z domu i w kolko czytaniem wiadomosci nikomu nie pomoge, a po drugie, plany na ten dzien mialam juz od kilku tygodni. Kto byl w stanie przewidziec, ze w miedzyczasie moj nastroj i nastawienie do rozrywek pojdzie az tak w dol? :( Tym razem zapisalam Potworki i siebie (M. tez, ale oczywiscie nie chcial) na jazde na lyzwach, zorganizowana przez komitet rodzicielski ze szkoly Kokusia. Zarezerwowal on bowiem lodowisko dla uczniow oraz ich rodzin. Oczywiscie nie do konca bezinteresownie. Komitet sprzedawal koszulki i bluzy z logo szkoly a takze high school, a dodatkowo ciastka z czekolada, batony, soczki i goraca czekolade. Ta ostatnia byla zaskakujaco popularna, zwazywszy na to, ze temperatury byly nieznosnie wysokie. No ale chyba nikt nie spodziewal sie, ze 6 marca bedzie 18 stopni... ;) Bylo tak cieplo, ze szyby otaczajace lodowisko calkowicie zaparowalo, a przy otwartych przy wejsciu drzwiach, lod sie wyraznie topil. Nie bylo to jednak wazne. Liczylo sie to, ze dzieciarnia swietnie sie bawila. Potworki byly przeszczesliwe, bo choc bylo to to same lodowisko, na ktore zawsze jezdzimy, to znajduje sie ono dwa miasteczka dalej i zwykle dzieciaki nie maja szczescia i nie wpadaja na nikogo znajomego (choc czasem sie zdarza). Tym razem mieli cala gromade znajomych dzieciakow! Szczegolnie Nik, ktory zachwycil sie, ze "wszystkich znam!" (klania sie chodzenie do malutkiej szkoly) i nie przeszkadzalo mu nawet, ze na lodowisko nie przybyl zaden z jego blizszych kolegow.

Widzicie te zaparowane szyby? A, no i mozecie naocznie sie przekonac, ze niektorzy nadal nosza maski, nawet na swiezym powietrzu... bez komentarza
 

Bi rowniez znala gromadke dziewczynek, a ze przyjechala jej ukochana przyjaciolka (nasza sasiadka), to juz nic wiecej nie bylo potrzebne do szczescia. To byla godzina szalenstwa, ganiania po lodzie, gry w berka na lyzwach, itd.

Dziewczyny odstawialy jakies tance ;)
 

Organizatorzy probowali zebrac wszystkie dzieciaki na grupowe zdjecie, ale bez skutku. Dzieciarnia bawila sie tak przednio, ze czesc nie uslyszala nawet wezwania (jak np. Nik, ktorego musialam dogonic, zatrzymac i pokazac paluszkiem, bo na megafon nie zwrocil uwagi :O), a druga grupka je olala. :D

Gromadka, ktora udalo sie zwabic na wspolne zdjecie
 

Mielismy szczescie, ze lyzwy byly wczesniej niz jazda otwarta dla publiki. Zwykle z lodowiska wracamy okolo 16:45, kiedy wlasciwie jest juz czas zeby wyszykowac sie na kolejny dzien i zagonic dzieciaki do kapieli i spania. Tym razem tuz po 14 bylismy juz w domu, a ze pogoda byla przepiekna, szybko zapielismy Mayi smycz i ruszylismy na pierwszy po zimie, rodzinny spacer.

Po sniegu w crocs'ach na bosych stopach...
 

Nie pamietam nawet kiedy ostatnio bylismy wszyscy na spacerze, ale chyba jakos w listopadzie. :D Potem zrobilo sie zimno, ciemno i paskudnie i jesli chodzilam, to sama, kiedy akurat bylam w domu w srodku dnia. Nik wyciagnal z szopki BMX'a, ktory mial co prawda troche kapciowate opony, ale dalo sie jeszcze przejechac.

Smiga, tylko kitka mu powiewa ;)
 

Niestety, Mlodszy musial zaliczyc wszystkie pozostale kupy sniegu, a takze kaluze, ktorych przy roztopach nie brakuje, do domu wrocil wiec z obryzgana blotem bluzka. Nie bylam szczesliwa, oj nie... ;) Po powrocie ze spaceru juz faktycznie musielismy zabrac sie za przygotowania na tydzien pracy i tak minela pierwsza niedziela marca.

Poniedzialek to brutalna pobudka z samego rana. Musze przyznac, ze ostatnie tygodnie byly malo systematyczne. A to dlugi weekend, a to snieg, skrocone lekcje kiedy zawozilam dzieciaki do szkoly, wiec mogli pospac dluzej... Takie zmiany niestety skutecznie rozstrajaja i nie dziwie sie, ze Potworki wstaly w wisielczych humorach. Szczegolnie, ze kiedy schodzilam na dol, oboje nadal spali, wiec musialam ich pozniej obudzic wolaniem zeby zeszli na sniadanie. Kiedy wszedl do kuchni Nik, zmarszczyl brwi i strzelil focha (choc pozniej przeprosil i sie przytulil), a Bi zeszla na dol splakana, bo nie chciala isc do szkoly... :O Na szczescie potem oboje sie troche rozruszali i na autobusy poszli juz bez jekow. Choc przez taki poczatek wszystko szlo jakos dlugo i opornie i z domu wyszlismy na ostatnia chwile, a na rog ulicy bieglismy juz truchtem, bo sasiadka z daleka nawolywala Kokusia, ze jedzie ich autobus. :O Najwazniejsze jednak, ze zdazylismy. ;) Tego dnia pozna wiosna trwala sobie nadal w najlepsze. Bylo pochmurno, ale 15 stopni! :O W pracy spokoj, bo laboranci pracowali w weekend, wiec przyszla tylko jedna kobita, a druga przyjechala na chwile o 14. Reszta zrobila sobie wolne. Wracajac musialam pojechac do szkoly Bi, bo zostala dluzej po lekcjach na zajeciach z badmintona. Wyszly z kolezanka zadowolone, choc zastanawiam sie na jak dlugo starczy jej entuzjazmu, bo na siatkowke tez chodzila z radoscia, a potem jej sie odwidzialo i odliczala do konca (mimo, ze te szkolne sporty trwaja zaledwie po miesiac kazdy ;P). Po powrocie do domu zas, czekala mnie przeprawa z Kokusiem. O plywanie. Mimo, ze rozmawialismy juz o tym, ze kiedy skonczy sie klub narciarski, zacznie jezdzic na trening rowniez w poniedzialki, kiedy przyszlo co do czego, Mlodszy sie zaparl, ze nie i juz. On chce plywac raz w tygodniu, albo wcale. I nie chce sie zapisywac ani na karate, ani szermierke. Tlumacze ze sport to zdrowie, przekonuje ze swietnie sobie radzi i szkoda zeby rezygnowal... Na dodatek M. burczy obok, ze po co ma chodzic gdziekolwiek i zebym dzieciaka na sile nie zmuszala... :/ W koncu machnelam reka. Jestem sama po tej stronie barykady, a to jak walka z wiatrakami. W ktoryms momencie Nik chcial probowac wszystkiego i zapisywac sie na 3-4 sporty na raz. Teraz najwyrazniej sie wypalil. A ja mam dosc fochow i niekonczacych sie negocjacji z jednym dzieciakiem i drugim. Nie chce, niech nie chodzi. W koncu powiedzialam, ze w srode pojade i go wypisze i jakos na ten trening pojechal. Teraz zobaczymy co bedzie za dwa dni. Jestem sklonna faktycznie wypisac go z tego plywania jesli rzeczywiscie sie uprze. Ostrzeglam jednak, ze bede rozdawac surowe kary za wariactwa w domu. W tygodniu bowiem Potworkom nie wolno ruszac elektroniki do 19 wieczorem. A obydwoje maja tyle energii, ze dzikuja niczym po gumisoku. ;) Kiedy spedzaja popoludnia w domu, zawsze w koncu zaczynaja jakas gre, ktora oznacza wariackie bieganie w kolo razem z psem, przepychanki i wrzaski. Kiedy zrobi sie cieplej, bede mogla wyrzucic towarzystwo na dwor na cale popoludnie, ale poki co jest za zimno, wiec odstwiaja takie cyrki w srodku, czym doprowadzaja mnie oraz M. do bialej goraczki. Ostrzeglam wiec Kokusia, ze nie chce uprawiac sportow, to nie musi, ale jak sprobuje biegac bez opamietania po domu z nadmiaru energii, to tabletowi i konsoli pomacha tylko z daleka. :/

We wtorek nastapil powrot zimy. Termometr co prawda pokazywal +4, ale poniewaz wial porywisty wiatr z polnocnego zachodu, odczuwalna byla... -2. :O Tego ranka mnie i dzieciakom udalo sie juz wyszykowac na czas i dotrzec na rog ulicy przed autobusem Kokusia. Watpliwej jakosci atrakcje za to zafundowala mi Maya. Jak zwykle wypuscilam ja na dwor idac na gore sie myc. Zalozylam jej tez obroze od niewidzialnego pastucha, zeby nie bylo. Przypomnialo mi sie co prawda, ze w obrozy padly najwyrazniej baterie bo dzien wczesniej trzeba bylo psiura wolac z ogrodka sasiadow. Ale coz, po pierwsze nie mialam czasu bawic sie z bateriami, a po drugie bylo zimno, wiec liczylam ze nie bedzie miala ochoty sie szwendac. Hmm... Jak mozecie sie domyslic, moje zalozenia okazaly sie bledne. ;) Bylam u gory, kiedy Nik wpuscil psa z powrotem. Mlodszy dzien wczesniej zaczal cos smarkac, wiec nie poczul niczego podejrzanego, ale zauwazyl, ze pies ma cala szyje utytlana w "blocie". Na szczescie mnie zawolal. Jeden "niuch" wystarczyl mi, zeby stwierdzic, ze to zadne bloto... :/ Jakby malo bylo atrakcji, w tym momencie pies zaczal rzygac brazowo - szara mazia! :O Udalo mi sie na czas otworzyc tarasowe drzwi, bo stwierdzilam, ze do frontowych nie dobiegnie, a z tarasu zmyje to-to deszcz. Ugh... Najwyrazniej dorwala w lasku cos, co zdechlo jakis czas temu, ale lezalo przykryte warstwa sniegu i lodu. Teraz wszystko stopnialo, "pachnace" scierwo znalazlo sie na wierzchu, a Maya nie tylko sie w tym wytarzala, ale jeszcze zjadla (rzyg! :/). Zmknelam psa na tarasie, a sama popedzilam z Potworkami na autobusy. Po powrocie zaczelam sie skrobac po glowie, co robic z tym wlochatym smierdzielem, bo za chwile musialam przeciez wychodzic do pracy. Gdyby bylo nadal tak pieknie jak w niedziele i poniedzialek, zostawilabym ja na tarasie. Bylo jednak duuuzo chlodniej i nie mialam sumienia. Za zimno bylo zeby jej urzadzic kapiel z weza ogrodowego. Do wlasnej wanny jej nie wezme. W koncu znalazlam w garazu jakas miske, wygrzebalam ze szmatek kawalek frotte, nalalam wody z szamponem i wyszorowalam jej szyje mydlinami, a potem wyplukalam swieza woda. Taka improwizacja, ale musiala wystraczyc, choc przez caly dzien mialam wrazenie, ze czuje ten smrod na sobie... :/

Wtorek to byl wazny dzien dla Kokusia. Mial tego dnia wycieczke do swojej przyszlej szkoly, czyli obecnej placowki Bi. ;) Oczywiscie caly byl podniecony, bo choc w tej szkole spedzil kilka tygodni na polkoloniach, to wtedy czas organizowany mieli glownie na boiskach i sali gimnastycznej. Jesli musieli zostac w budynku, lub skorzystac z lazienek, robili to w skrzydle nalezacym do VI klas. Teraz Nik obejrzal sobie w koncu skrzydlo klas V, a takze wspolne przestrzenie znajdujace sie w glebi szkoly. Szkola jest duzo wieksza niz nasza malutka, kameralna podstawowka, wiec bedzie to spora zmiana. Do obecnej szkoly chodzi okolo 400 uczniow z 5 rocznikow. Tutaj jest okolo 700 uczniow, ale to tylko dwa roczniki. Jednoczesnie sa to dzieci z calej naszej miejscowosci, wiec mozecie miec wyobrazenie o "wielkosci" naszego miasteczka. :D Nik mial obchod calej placowki, a takze specjalna prezentacje przedstawiona przed jedna z nauczycielek zespolu muzycznego. Pewnie bowiem pisalam o tym przy okazji Bi, ale szkola ta chlubi sie, ze wszystkie dzieci biora udzial w programie muzycznym, na ktory sklada sie chorek, orkiestra oraz zespol. Dzieciaki moga wybrac z tego jedne zajecia lub kombinacje dwoch, np. Bi teraz ma orkiestre i chorek. Tak naprawde "zespol muzyczny" rowniez powinien nazywac sie orkiestra, bo wiekszosc instrumentow jest taka "orkiestrowa". No, ale musieli to jakos odroznic od faktycznej orkiestry, na ktora skladaja sie wylacznie instrumenty smyczkowe. ;) W kazdym razie nauczycielka prowadzaca zespol miala pokazac IV-klasistom jak wyglada i brzmi kazdy z mozliwych do wybrania instrumentow. Za dwa tygodnie bowiem dzieciaki beda musialy wyslac swoj wybor zajec muzycznych. :) Przy okazji wizyty w szkole uczniow majacych do niej dolaczyc od wrzesnia, do waznej roli zglosila sie rowniez Bi. Kilkoro V-klasistow mialo bowiem oprowadzac dzieciaki ze swojej starej szkoly. Jak to z "miloscia" wzajemna moich Potworow bywa, obydwoje stwierdzili, ze nie chca zeby Bi okazala sie przewodnikiem grupki Kokusia, choc nie mieli na to wplywu, bo przewodnik byl przydzielany przypadkowo, na podstawie stolika, przy ktorym siadali IV-klasisci. ;) A potem okazalo sie, ze Bi miala ze soba tylko dwoch chlopcow, ktorych nie kojarzyla ze starej szkoly i z ktorych jeden ponoc byl wkurzajaca gadula. ;) Nik wrocil z wycieczki z wiadomoscia, ze chce grac na trabce lub puzonie. :O Coz, ani mnie ani M. nie "porwal" ten pomysl (dlaczego nie flet - malutki, zgrabny i ladnie brzmi?! :D). Probuje Mlodszego troche ukierunkowac, zeby moze zostal przy skrzypcach, bo na nich wie juz, jak grac i zeby moze raz w tygodniu wybral chorek, bo tam nie musi ani cwiczyc, ani taszczyc instrumentu; idzie i spiewa. Ostatecznie bedzie to jednak jego decyzja, bo to on bedzie chodzil na te zajecia. ;) Po poludniu zas, jak zwykle we wtorek, Bi miala gimnastyke. Cieszylysmy sie z kolezanka, ze od nastepnego tygodnia, kiedy bedzie u nas zmieniony czas, w koncu bedzie jasno i nie bedziemy siedziec po ciemku w samochodzie. ;)

Sroda oznaczala powrot "prawdziwej" zimy, choc tylko jednodniowy. ;) Zupelnie nagly zreszta, bo prognozy zaczely zapowiadac opady sniegu ledwie dzien wczesniej. Przedtem pokazywaly snieg z deszczem i to niezbyt intensywny, a we wtorek nagle przeszly w snieg i to calodniowy. :O Nie bardzo chcialo mi sie wierzyc prognozom, ale znajac tutejsze szkoly, przezornie wzielam do domu laptopa z pracy. Okazalo sie to nie do konca potrzebne, bo w srode rano, owszem, odebralam maila i smsa ze szkol, ale postanowiono skrocic lekcje, zamiast kompletnie zamknac placowki. Co zreszta mialo sens, bo kiedy o 8:30 wiozlam Potworki, nie spadl ani plateczek, a temperatura pokazywala +1. Snieg zaczal padac dopiero po 10 rano i poczatkowo osiadal tylko na trawie.

Stan z okolo 11:30. Snieg dopiero zaczyna przykrywac chodniki, ulice i podjazd
 

Poniewaz mialam jednak ze soba kompa, stwierdzilam, ze nie mam po co pchac sie do pracy, skoro i tak bede musiala wyjsc wczesniej. Wyslalam maila, ze tego dnia pracuje z domu i czesc. :) Tym razem dzieciaki wracaly autobusem, nie chcialam bowiem deklarowac, ze ich odbiore, na wypadek gdyby faktycznie zaczelo sypac i zrobilo sie slisko.

A tak wygladalo okolo 15. Tak, pies tam zalatwia "sprawe". Nie, nie zauwazylam jej w kadrze :D
 

Zyskalam w ten sposob spokojny ranek na prace oraz ogarnianie chalupy. Jakby inaczej. ;) Mlodsza mlodziez dojechala przed czternasta, a starsza mlodziez po czternastej. Odrobili lekcje, pokrecili sie i M. (ktory w miedzyczasie wrocil z pracy) powinien byl zabrac Kokusia na basen, ale ze ten nadal byl dosc mocno "pociagajacy", to stwierdzilam, ze lepiej niech zostanie w domu. Niespodziewanie sniegu spadlo kilkanascie cm, ale ze kolejnego dnia mialo byc slonce i temperatury okolo 11 stopni, wiec stwierdzilismy z malzonkiem, ze bez sensu bedzie odsniezac. Samo stopnieje. Kiedy jednak M. pojechal na silownie, poskrobalam sie po glowie, podumalam i uznalam, ze odsnieze chociaz frontowe schodki i kostke przed wejsciem, tam bowiem slonce nie dochodzi az do poznego popoludnia, a co za tym idzie, snieg czy lod bardzo dlugo sie tam trzymaja. Wzielam oczywiscie ze soba Potworki, zeby zaczerpneli swiezego powietrza i poszaleli w puchu.

Hipnoza pileczka :D

Mozliwe, ze to juz ostatni raz w tym sezonie. Ten "puch" byl zreszta bardzo mokry, a ze Nik smarczal, wiec pozwolilam dzieciakom na tylko pol godziny zabawy. I tak wrocili przemoczeni...

Jak ma sie pileczke w reku, to pies poleci za toba na oslep, gdziekolwiek ;)
 

Perszing mknie w dol

W czwartek dzien rozpoczal sie lekkim mrozem (-4), ale za to widoki w drodze na autobusy, byly iscie spektakularne! Nawet Potworki sie zachwycily i wykrzykiwaly zebym pstryknela zdjecia. ;)

Za takie obrazki kocham zime!
 

Potem bylo juz mniej romantycznie, bo temperatury szybko sie podnosily, a topniejacy snieg spadal nam sporymi "ciapami" na glowy. Kokusia autobus spoznil sie 15 minut, wiec stalam tam z Mlodszym, znudzona, poirytowana i z kapturem na lepetynie. Nik, ktory przezornie zalozyl sniegowce za to szalal w najlepsze, biegajac po obrzezach ogrodu sasiada. ;)

Tu jeszcze razem z siostra, ktora (o zgrozo!) wlazla w ten snieg w zwyklych adidasach! :O
 

Zgodnie z prognozami, temperatura po poludniu doszla do 11 stopni i snieg znikal ekspresowo. Na tyle sie ta sniezyca "przydala". Pod wieczor, w naslonecznionych miejscach snieg wlasciwie zupelnie stopnial.

Ale rano psiur jeszcze pogonil za pilka w snieznej scenerii ;)
 

W pracy tego dnia mielismy ekipe nagrywajaca filmik dla jakiejs strony internetowej. Glownie byly to wywiady z szefami, ale laboranci musieli tez z udawanym przejeciem pokazywac (na niby) swoja prace. Jak wszystkie filmy dokumentalne kreci sie w taki sposob, to ja dziekuje... :D

Maly wycinek "planu filmowego" :D
 

Tego dnia Bi znow miala zajecia z badmintona, wiec odbieralam ja oraz jej kolezanke ze szkoly. Do domu wrocilysmy o 16:40, a potem ledwie Bi zjadla obiad i odrobila lekcje do dziennej szkoly, zagonilam Potworki do zadan z polskiej, zeby nie zostawiac wszystkiego na piatek. Cale szczescie tym razem zadne zbytnio nie protestowalo i wszystko poszlo calkiem sprawnie. Nik mial tylko dwa cwiczenia, ale za to mial przygotowac plakat o wybranym slawnym Polaku. Szczerze, to nie znosze tego typu zadan, bo to jest praca domowa dla mnie, a nie Mlodszego. Wiadomo, ze 9-latek sam ani nie wybierze osoby, ani nie wyszuka i nie napisze tekstu w obcym dla siebie jezyku. Pomoc Mlodszego ograniczyla sie do przyklejenia obrazkow, ktore zreszta ja wybralam i wydrukowalam oraz przepisania tekstu, ktory ja znalazlam i zredagowalam na poziom odpowiedni dla mlodszych, dwujezycznych dzieciakow. Poczatkowo tak czy owak Nik sie opieral, ze on nie chce robic plakatu i nie idzie tego dnia do szkoly, sparalizowala go bowiem perspektywa wystapienia na srodku i pokazania plakatu wszystkim dzieciakom. Znam te piete achillesowa Kokusia i nawet przemysliwalam czy rzeczywiscie nie odpuscic mu tych zajec (choc z drugiej strony nie moze tego zawsze unikac i powinien walczyc z trema...), ale potem przyszedl email od nauczycielki, ktora wyjasnila, ze wie iz niektore dzieci bardzo stresuja sie wystepami publicznymi i moga one przeczytac tresc plakatu tylko jej, na przerwie. Na to juz Nik przystal z ulga i nawet ze wzglednym zapalem przystapil do jego wykonania. ;)

Piatek byl pogodowo powtorka z rozrywki z czwartku. Rano lekki przymrozek, po poludniu +12 stopni. Wez sie czlowieku odpowiednio ubierz. :/ Tego dnia musialam po pracy pojechac po spozywke i do domu zajechalam dopiero po 17:30. Zanim sie troche ogarnelam, byla 18, a tu trzeba jeszcze bylo z Bi pocwiczyc czytanke do Polskiej Szkoly, a z Kokusiem skonczyc plakat. Dobrze, ze cwiczenia skonczylismy dzien wczesniej...

I tak minal kolejny tydzien. Tydzien wojny, nadziei na jakies porozumienie, zatrzymanie Putina... Nadziei, ktora poki co, okazuje sie plonna...