Tak, moi Drodzy. Poprzedniego posta skonczylam, po niemal 2 tygodniach pisania po troszku, w czwartek. A w piatek nad ranem Nik wparowal mi do sypialni z placzem, ze boli go ucho! Dla przypomnienia, 4 dni wczesniej bylam z nim u lekarza, gdzie uszy mial sprawdzane i bylo w nich podobno czysto! :O
Najlepsze, ze, jesli pamietacie z poprzedniego posta, piatek to byl dzien kiedy absolutnie, koniecznie musialam byc w pracy. Sciagnelam wiec z pracy niezbyt zadowolonego M., zeby przejal syna i pojechal z nim do lekarza...
Pani doktor stwierdzila, ze ucho narazie jest tylko zaczerwienione, ale ze Nik ma tendencje do tych zapalen, przepisala antybiotyk. :(
A teraz, wyobrazcie sobie, ze w poniedzialek rano, czwartego dnia na antybiotyku, Nik rano pokazuje mi... wysypke w zgieciu prawego lokcia! :O Po poludniu okazalo sie, ze wysypka jest tez na brzuszku. Taka drobniutka, blado-rozowa "kaszka manna". I teraz: kie licho?! Reakcja na antybiotyk? Na cos innego? Jakas wirusowka??? Poki co obserwuje i czekam, bo poza tym nic zdaje sie mu nie dolegac, ale no po prostu niech mnie ktos zastrzeli!!! :/
Dopisuje: dwa dni pozniej, wysypka sama zniknela. Czort jeden wie, co to bylo. ;)
Z weselszych "przygod", to miedzy Potworkami a mna, rozwinal sie zwyczaj pisania do siebie liscikow i wsadzania ich do sniadaniowek. Takie tam "Milego dnia!" lub "Smacznego!". Ja oczywiscie zwijam sie ze smiechu czytajac karteczki od dzieciakow, z uroczymi bledami i przekreceniami.
U gory od Bi. Nawet bezblednie. ;) "Mam nadzieje, ze bedziesz miec wspanialy dzien, mama. Nie moge sie doczekac, zeby zobaczyc cie w domu, mama". I zaznaczone, zeby przewrocic na druga strone. Zauwazylyscie, ze pierwsze "mama" napisane jest polskimi literami? ;) A pod spodem karteluch od Nika - zwiezle i na temat. Po mesku :D
A tutaj druga strona lisciku od Bi. Tu juz pare bledow. Powinno byc: "write a message to me please. Start here" :D
Skrupulatnie robie im tez zdjecia. Bedzie kiedys fajna pamiatka. :)
Tu juz karteczka od Bi z innego dnia. Rowniez prawie bez bledu. Jedyne co, powinno byc "aN amazing day". ;)
Jak wiecie, Potworki maja w szkole lekcje gry na skrzypcach. Te z Was, ktore mialy kiedys przyjemnosc nauki gry na instrumencie wiedza, ze bardzo wazne jest regularne cwiczenie. Przy naszym grafiku, codzienne jest po prostu niemozliwe, bo uwazam, ze poza sportem oraz lekcjami, dziecku nalezy sie tez chociaz chwila swobody. Lubie jednak miec poukladany "grafik" i wiedziec, co ktorego dnia robimy, wiec ustalilam (tzn. oznajmilam Potworkom), ze niedziela i wtorek sa dniami, kiedy beda cwiczyc gre na skrzypcach. Tylko we wtorek bowiem nie maja po lekcjach innych zajec. W sobote spedzaja pol dnia w polskiej szkole, wiec po niej chce dac im swobode na nude i robienie co chca. W niedziele, poza poranna msza nie mamy zadnych obowiazkow, wiec tez moga poswiecic te 15 minut na gre. Poki co tylko Bi ma zadawane konkretne cwiczenia (Nik ma cwiczyc prawidlowe trzymanie smyczka) i oczywiscie nie przyjmuje tego lekko. ;) Juz przy pierwszej probie naklonienia jej do gry, uslyszalam, ze ona juz nie chce skrzypiec i mam ja wypisac. :O
O nie, nie... Nie bedzie tak lekko! ;) Po dlugiej awanturze, bowiem Bi oznajmila, ze jak ma cwiczyc, bedzie to robic na dole (ktory jest otwarty i nie mozna nawet zamknac sie w zadnym pomieszczeniu) i odmowila pojscia albo do swojego pokoju, albo do bawialni w piwnicy, zawarlysmy kompromis. Poszla cwiczyc do siebie, ale niestety musialam jej towarzyszyc... Bo naprawde nie mam nic innego do roboty... :/ No ale coz, poczlapalam ze Starsza do jej krolestwa i zaczela rzepolenie. Na poczatku brzmialo to tak, ze nie moglam wylapac zadnej melodii! Miala zagrac "D major scale" i moze gdybym miala choc odrobine wyksztalcenia muzycznego, wiedzialabym co to. A tak to Bi oswiadczyla zadowolona, ze skonczyla i byla wsciekla kiedy powiedzialam, ze sprawdze na YouTube, co to mialo w ogole byc. I wiecie co? To byla po prostu gama! :D Puscilam dziecku kilka filmikow, zeby popatrzyla i posluchala jak to ma brzmiec i kazalam sprobowac jeszcze raz. Oczywiscie Bi uderzyla w placz, ze ona nie umie, ze nie da rady, ze nie lubi skrzypiec i to jest za trudne... :/ Ale zagrala i pierwsza czesc wyszla jej tym razem bezblednie! Zachecona zaczela grac game w dol, ale pomylila sie i wkurzona na maksa, opuscila skrzypce. Nie rzucila nimi, ale puscila w dol z lekkim impetem, tak, ze uderzyly w dywan (dobrze, ze nie w drewniana podloge). I tu: PING!!! Poszla struna! :O Myslalam, ze Bi po prostu udusze!!! Po pierwsze, skrzypce wypozyczone, a po drugie bez struny nie ma oczywiscie jak cwiczyc! :/
Na szczescie nauczycielce udalo sie naprawic instrument bez problemu i podobno to sie dosc czesto zdarza... Hmmm... ;)
Poza skrzypcami, Potworki nadal cwicza plywanie i tenisa. To znaczy, chwilowo plywanie tylko Bi, bo Nik doleczal sie w zeszlym tygodniu z przeziebienia i basen mu odpuscilam. Cale szczescie zreszta, bo potem bym sie zastanawiala czy to nie przez to dostal zapalenia ucha. ;) Plywala tylko Bi, ale na szczescie szla z radoscia i tak jak przewidzialam, juz ma w grupie kolezanki. A taki byl placz, ze ona nikogo nie zna! ;)
Nik byl w srode na tenisie. Tydzien wczesniej, po pierwszym treningu, wyszedl zachwycony. A w zeszlym tygodniu nagle na haslo: tenis, wykrzywil sie, ze on nie chce juz grac bo jest sam w grupie! No trzymajcie mnie! Bardzo jasno dalam do zrozumienia smarkaczowi, zeby nawet nie zaczynal wymyslac. Plywanie nie, bo starsze dzieci, bo za duzo dzieci, bo Bog wie co... Teraz tenis nie, bo... nie ma dzieci?!
Cale szczescie, ze tego dnia do grupy dolaczyla dziewczynka i dodatkowo jakis chlopiec nadrabial stracone zajecia, wiec bylo ich troje.
Juz bowiem mialam wizje, ze Nik urzadza tym razem histerie na tenisie. :D
Co poza tym?
Maz maluje salon. Przypomne, ze mieszkamy w obecnym domu od lutego 2018 i w koncu, po poltora roku od przeprowadzki, salon zmienia kolor na docelowy! :D W koncu bede mogla wybrac zaslonki i jakies obrazy, YEAH!!! ;)
Z M. - pefekcjonsta, nic nie jest latwe, rzecz jasna. Mialo byc szybkie odswiezenie scian i juz, co juz samo w sobie nie jest ani szybkie, ani proste, bo jak wiecie, sciany w salonie mamy wysoookie. M. polozyl pierwsza warstwe farby na dwie sciany, po czym... stwierdzil, ze musi jednak zrobic cos z wybuleniami po gwozdziach! :O Dom 40-letni, drewaniany, wiec "pracuje" i gwozdzie powoduja okragle wypuklosci na scianach. Dla mnie moglyby one zostac, bo widac je tylko pod samym sufitem i w dodatku tylko pod pewnym katem i przy okreslonym kierunku swiatla. ;) Poza tym sa zupelnie niewidoczne. No, ale M. stwierdzil, ze nie ma mowy, on musi to poprawic, czyli zdrapac sciane w tym miejscu i zaszpachlowac powstala w ten sposob dziure. Problem w tym, ze takich wypuklosci naliczylismy na scianach kilkanascie, teraz wiec mam sciany salonu w kropki, a poza tym czekam na kolejna warstwe farby (orginalny braz niestety przebija) oraz pomalowanie reszty. ;)
No i nie chce nic M. mowic, ale kolor (ktory sama wybralam) nie za bardzo mi sie podoba. ;) Salon jest ciemny, wiec szukalam jakiegos jasnego koloru. Bialego nie chcialam, bo same wiecie, przy dzieciach oraz psie bialy kolor to jak strzelenie sobie w kolano. Reszta dolu pomalowana jest na odcienie szarosci, wiec i tu wybralam jasniutki szary. I chyba nieco przesadzilam z ta jasnoscia, bo teraz, kiedy patrze na sciany, nie widze szarosci w ogole! Sciany wydaja mi sie po prostu... brudne! :O
Tu porownanie starego koloru z nowym. Niestety, zdjecia nie oddaja faktycznego odcienia. Na niektorych wyglada on na niebieskawy. Na zywo powinien byc jasno szary, a wyglada jak brudna biel. :/
No, w zasadzie brudny kolor bialy robi sie szary, wiec chyba sie czepiam... ;)
No, w zasadzie brudny kolor bialy robi sie szary, wiec chyba sie czepiam... ;)
Wielokrotnie pisalam, ze kiedy M. ma robote, to jakby ktos zalozyl mu klapki na oczy. Nie widzi nic, tylko robi, robi, robi. Nadszedl weekend, ktory, mimo koncowki wrzesnia, postanowil poudawac lato. Strasznie bylismy zli, bowiem mielismy na niego zaplanowany kemping (prognozy byly tak pomyslne, ze stwierdzilismy, ze trzeba korzystac i chcielismy zabrac dzieci ze szkoly i wyjechac juz w czwartek), a potem okazalo sie, ze w piatek musialam byc w pracy i trzeba go bylo odwolac. :( M. wpadl w wir malowania i byl nie do ruszenia z domu, ale tak po prostu "zmarnowac" taka wspaniala pogode?! Co prawda ogrod potrzebuje chwili uwagi i dom tez az prosi sie o porzadne posprzatanie, ale ze piekne, cieple dni sa juz policzone, postanowilam skorzystac. Odkad na Fejsie "polubilam" jakis festyn, teraz co i rusz wskakuja mi reklamy innych. Sporo z nich jest daleko, ponad 40 minut jazdy i nie chce mi sie tak daleko tluc, wpadl mi jednak w oko jeden w miasteczku, w ktorym kiedys, dawno temu, pracowalam. Wygladalo interesujaco, no i znacznie blizej - niecale 1/2 godziny jazdy. Pol soboty Potworki spedzily w Polskiej Szkole, ale kiedy przywiozlam ich do domu i zjedli obiad, byli rzecz jasna cali chetni zeby gdzies jechac. Moj drogi malzonek oczywiscie tylko przewrocil oczami na propozycje towarzyszenia nam, wiec zabralam Potworki i pojechalismy. :)
Na miejscu okazalo sie, ze "festyn" byl zupelnie inny od tych, ktore dotychczas nazywalam festynami. ;) Po pierwsze nie bylo na nim ani jednej karuzeli czy innej lunaparkowej atrakcji. A po drugie, co przyjelam z wielka ulga, wszystkie atrakcje wliczone byly w cene wstepu i mozna bylo placic karta, takze w budkach z jedzeniem. Zazwyczaj w takich miejscach musze ostroznie odliczac gotowke, a i tak zazwyczaj mi jej brakuje. Tym razem musialam dokupic wody, bo choc wzielam Potworkom picie, bylo tak goraco (a impreza w szczerym polu, niemal bez cienia), ze w godzine wszystko wypili i juz szykowalam sie, ze nic z tego bo w portfelu mialam echo, a tu niespodzianka. Zaplacilam bez problemu karta i dzieciaki zadowole mogly szalec dalej. Dlaczego na wszystkich festynach tak nie mozna?!
Tak jak pisalam, atrakcje, jak na festyn byly dosc... nietypowe, ale dla Potworkow miejsce bylo zdecydowanie hitem. :)
Byly gokarty napedzane sila wlasnych nog.
Wiatr we wlosach :D
Bylo miejsce do wspinania po ogromnych oponach.
Nie wiem z jakiego pojazdu byly te opony, bo nawet dla traktora chyba sa za duze...
Byly bale siana do wspinaczki.
Biedne, miejskie dzieci mialy okazje pokluc sobie dupki sianem :D
Byly zjezdzalnie zrobione z ogromnych plastikowych rur.
To bylo niczym zjezdzanie po tarce i Bi narzekala potem, ze pupa ja boli ;)
Byl dmuchaniec do skakania.
Tu wpuszczali dzieciarnie grupkami, pewnie, zeby sie nie pozabijali ;)
Byla przejazdzka wozem z sianem ciagnietym przez traktor.
Na zdjeciu akurat traktora nie widac, wiec musicie mi uwierzyc na slowo ;)
Bylo pole z dyniami, z ktorego kazde dziecko moglo sobie wybrac dynke.
Pole oszukane bo dynie wcale tam nie rosly, tylko zostaly rozrzucone! ;)
Byl tez labirynt w polu kukurydzy.
Bi lubuje sie ostatnio w dramatycznych minach ;)
Nik koniecznie chcial go przejsc, ale kiedy weszlismy i sciezka rozwidlila sie raz, drugi, trzeci i czwarty, postanowilam jednak zawrocic, poki jeszcze bylismy na tyle blisko, ze slychac bylo traktor i ludzi i mozna bylo kierowac sie glosami. ;) I cale szczescie, bo nawet wracajac ta sama droga, kilka razy trafilismy w slepy zaulek, a dopiero wieczorem spojrzalam na otrzymana przy wejsciu na festyn mapke labiryntu i okazal sie on ogromny!
Labirynt z lotu ptaka. Niesamowity, co?
Calosc to okolo 2 km! :O Mi w dodatku przyszedl na mysl horror "Dzieci kukurydzy" i w ogole chcialam z tamtad jak najszybciej uciekac! :D
Byl tez malutki labirynt zbudowany z bali siana, ale ten siegal mi pasa i nawet Potworkom wystawaly ponad niego glowy, wiec przeszli go... na czworaka! :D
Co i rusz staly roznorakie figury zrobione z wypchanych sloma materialow.
Kowbojka i "przystojniak" ;)
Chyba jedyna atrakcja, z ktorej Potworki nie skorzystaly, byla przejazdzka wagonikami zrobionymi z metalowych beczek, ciagnietych przez traktor. Za to najwiekszym faworytem Potworkow, do ktorego wracali dwa razy, byl ten plac zabaw.
"Zwyczajny" plac?
Z pozoru plac jak plac. Domek, drabinki, zjezdzalnie, ot tyle. Co wiec sprawialo, ze dzieciaki lgnely do niego jak muchy? Tajemnica byl "piasek", ktorym wysypane bylo dno. Przypatrzcie sie dobrze: to nie piach, to... kukurydza! :D
Jesc kukurydzy, nie jedza, ale wytarzac sie, czemu nie? :D
Potworki, podobnie jak wiekszosc malolatow, byly zachwycone! Tarzaly sie w tej kukurydzy, zakopywaly, itd. Taka prosta rzecz, a ile radosci. ;)
Jak na plazy :D
Na sam koniec zabawy poszlismy wybrac po dynii. I tu stwierdzam, ze Potwory sa po swojej matce - kompletnie niezdecydowane. Nik jeszcze jako tako. Zajelo mu z 15 minut zeby wybrac dynie o odpowiedniej wadze (miala byc jak najmniejsza i najlzejsza ;P), ale jak juz wybral, to zostal przy swoim wyborze. Bi za to wybierala, przebierala, juz ktoras miala, ale jednak ja odkladala i szukala innej, juz szlismy do wyjscia, a ona jeszcze upatrzyla jakas ladniejsza. ;) Jej dynia miala byc idealnie okragla i bez zadnego zadrapania czy wgniecenia. Powodzenia w znalezieniu takiego idealu. ;) Chyba z 40 minut tam krazylismy, az w koncu niemal sila wyciagnelam ja do bramy. :D
W koncu wybrali dynie...
Ten festyn ma byc otwarty co weekend az do poczatku listopada, wiec mozliwe, ze wybierzemy sie na niego jeszcze raz. Po obejrzeniu zdjeci oraz filmikow i zobaczeniu ile Potworki mialy frajdy, M. - laskawca stwierdzil, ze moze nawet pojedzie z nami. :D
Na niedzielne popoludnie zostalam zaproszona na "babskie" spotkanie do kolezanki. Troche bylam zla, bo pogoda znow przepiekna, prawdziwe lato na koniec wrzesnia i wolalabym spedzic dzien gdzies na lonie natury z dzieciakami. Zaproszenie dostalam jednak juz po odwolaniu kempingu, wiedzialam wiec, ze weekend mam teoretycznie wolny i przyjelam je zanim zastanowilam sie nad konsekwencjami. ;)
Potworki zostawaly tym razem z tata, wiec zeby miec pewnosc, ze spedza choc troche czasu na swiezym powietrzu (balam sie, ze M., zajety malowaniem, da im tablety i beda sie w nie gapic cale popoludnie...), po kosciele zabralam ich na plac zabaw przy szkole.
Przy okazji przezylam lekki szok, bowiem bylismy tam samiutcy. Niedziela, 11 rano, wiec wcale nie tak wczesnie, obok szkoly spore osiedle domkow szeregowych, w ktorych wiem, ze mieszkaja dzieci. I co? Poza nami ani jednego malolata! Trudno sie mowi.
Potworkom w sumie brak towarzystwa nie przeszkadzal, wrecz przeciwnie. Zazwyczaj korzystaja z tego placu na dlugiej przerwie i podejrzewam, ze wtedy jest walka o kazda hustawke i kolejka do zjezdzalni. A tak, mieli wszystko dla siebie. ;)
Niestety, dlugo na placu nie zabawilismy, bo musialam odwiezc dzieciaki do domu, dac im obiad, po czym popedzilam do kolezanki. Zorganizowala ona bowiem pokaz... Thermomix'a. Znany on jest w Polsce od wielu lat, ale do Stanow dotarl dopiero jakies 2 lata temu i nie za bardzo zdobywa popularnosc. Wiecie, Amerykanie generalnie wola sie stolowac poza domem, a obiady domowe to tylko cos extra szybkiego. Nic dziwnego, ze taka machina srednio ich interesuje. ;) Mowiac szczerze, po obejrzeniu tego "cuda techniki" mnie tez nie interesuje. ;) A przynajmniej nie za taka cene. Prezentowany model byl najnowszym na rynku, wyszedl 2 miesiace temu i kosztuje, bagatela, $1500! :O
Moze to byl blad prezenterki, moze ominela mnie ciekawsza czesc, nie wiem? Na pewno babka kiepsko sie zorganizowala. Po pierwsze przyjechala spozniona, co dla mnie jest bardzo nieprofesjonalne. Co prawda ma wiarygodna wymowke, bo jechala z naprawde daleka i utknela w korkach, ale serio, kazdy wie, ze jesli ma sie do przejechania Nowy Jork, to od razu lepiej doliczyc sobie godzine jazdy. Ona spoznila sie ponad pol godziny. Potem pokazywala co tez ta maszynka potrafi, bez jakiejs logicznej kolejnosci. Spedzilam tam 3 godziny, a zobaczylam tylko przyrzadzenie lemoniady, musu owocowego, masla oraz poczatek chalki, bo kobita marnowala czas gadajac i skaczac po ustawieniach maszyny. W dodatku, kiedy ciasto na chalke zostalo wymieszane, ona oznajmila, ze teraz bedzie ono musialo rosnac... godzine! To wlasnie w tym momencie skapitulowalam, podziekowalam za pokaz i zaproszenie i ucieklam do domu. Serio?! Baba przyjezdza spozniona, przywozi ze soba dzieciaki, ktore co chwila zawracaja jej tylek (jak to dzieci), a potem, skoro wie, ze ciasto musi jej wyrosnac, zamiast zaczac od niego, zajmuje sie lemoniada i deserem?! Moja druga kolezanka zostala do konca i pisala, ze caly pokaz trwal od 14:30 do 20 wieczorem! No bez przesady zebym miala zmarnowac cale popoludnie oraz wieczor bo ktos nie umie sobie zorganizowac pracy. Podobno to samo bylo pozniej z innym daniem, do ktorego trzeba bylo ugotowac ryz i za niego niewiasta tez zabrala sie na koncu... Nie mowiac juz, ze moja kolezanka, u ktorej owy pokaz sie odbyl rowniez dala plamy, bo jako gospodyni miala zakupic wszystkie skladniki, a tymczasem, kiedy przyszlo do robienia tej nieszczesnej chalki, okazalo sie, ze nie ma... maki. Kolejne 15 minut zmarnowane, kiedy laska latala po sasiadach probujac ja pozyczyc. :/
Tak jak mowie... Bylam na jakiejs polowie pokazu i to co zobaczylam kompletnie zniechecilo mnie do zakupu. Owszem, lemoniada i mus owocowy byly smaczne. To jednak zalezy od proporcji i skladnikow, a nie sprzetu. Ten mial zas oszczedzac czas i ulatwiac gotowanie, a ja widzialam cos wrecz przeciwnego. Ten sam efekt moge osiagnac uzywajac stojacego miksera, blendera oraz krajalnicy do warzyw. Jedyna zaleta, jaka w tej chwili widze, to ze mozna miec jedna maszynke zamiast trzech, zajmujacych miejsce w szafie. Stojacy mikser mam, blender mam, brakuje mi tylko krajalnicy, nawet gdybym jednak kupila wszystkie trzy z "gornej polki" i tak prawdopodobnie nie kosztowalyby mnie tyle kasy co to "cudenko". Thermomixowi mowie zdecydowane nie. :D
I tak minal nam przedostatni tydzien wrzesnia. Jak widac po dlugosci posta - troche sie dzialo, ale bez szalu. :D
Milego weekendu!