Po pierwsze, przepraszam. Zagralam z Wami bardzo nie fair, bo jak mialyscie zgadnac, skoro wczesniej ani slowkiem nie pisnelam o niczym, mimo, ze plany klarowaly sie w naszych glowach od ponad miesiaca... :D
Musze jednak przyznac, ze wiele z Was bylo blisko. Gdyby to byla popularna, dziecieca zabawa, wolalabym "Cieplo, cieplo, troche cieplej...".
Zmieni sie bowiem nasza miejscowka... ale ta weekendowo - wakacyjna! :D
Takie cudo przywiozl moj maz. Ponad tysiac km (szukalismy okazji) po niego pojechal (w jedna strone)!
W tym momencie trzeba sie do czegos przyznac...
W zyciu nie bylam na kempingu! Ani w przyczepce, ani tym bardziej pod namiotem. Kemping kojarzyl mi sie z robactwem, syfem i komarami bzyczacymi pol nocy nad uchem. I nadal utrzymuje, ze na namiot M. nigdy mnie nie przekona. Za stara juz jestem, zeby znosic takie niewygody. ;) Ale przyczepie postanowilam dac szanse.
Nie mam zdjec srodka (mam nadzieje sie poprawic), ale taka przyczepa ma wszystko, co do szczescia potrzebne. Jadalnie rozkladajaca sie w duze lozko dla rodzicow, pietrowe lozko dla dzieci, lodowke, kuchenke, mikrofale oraz prysznic i kibelek. I siatki we wszystkich oknach. ;) A w razie potrzeby, posiada zarowno klimatyzacje, jak i ogrzewanie, wiec czlowiek nie jest zdany calkowicie na Matke Nature.
Co myslicie o naszym wakacyjnym (przenosnym) domku? ;)
środa, 26 października 2016
wtorek, 25 października 2016
Zagadka...
Wiosna - latem nastepnego roku, zycie naszej rodziny ulegnie lekkiej (a moze duzej? Czas pokaze) modyfikacji. Emocje rodzicow wahaja sie od lekkiego przerazenia do przyjemnego podniecenia. Potworki nie moga sie juz doczekac. ;)
Nie, nie spodziewam sie trzeciego Rozdarciucha. Chodzi o cos zupelnie innego (sprostowanie na wypadek, gdyby ktos przeliczyl miesiace i stwierdzil, ze wniosek nasuwa sie tylko jeden... :D).
Kto zgadnie, kto?! ;)
PS. Troche Was potrzymam w niepewnosci. Rozwiazanie jutro. :D
Nie, nie spodziewam sie trzeciego Rozdarciucha. Chodzi o cos zupelnie innego (sprostowanie na wypadek, gdyby ktos przeliczyl miesiace i stwierdzil, ze wniosek nasuwa sie tylko jeden... :D).
Kto zgadnie, kto?! ;)
PS. Troche Was potrzymam w niepewnosci. Rozwiazanie jutro. :D
sobota, 22 października 2016
Przepraszam, ale znowu walne Wam tasiemca ;)
Co ja zrobie, skoro nie pisalam ponad tydzien, a dzialo sie, ze ho ho!!! ;)
Nawet nie wiem, od czego tu w ogole zaczac... Tyle watkow sie uzbieralo! Nowa praca M. i zwiazane z nia zmiany w naszym poukladanym jako tako zyciu, afera w mojej pracy, lodowkowa saga, wycieczka przedszkolna Kokusia i frustracje matki zerowkowicza...
Dobra... Zaczne od najmniej przyjemnego tematu, a raczej jedynego naprawde nieprzyjemnego, czyli od pracy matki.
Pewnie nie pamietacie, ale wracajac w zeszlym tygodniu, po 5-dniowej nieobecnosci, wzdychalam na mysl o ilosci papierow na moim biurku. Okazuje sie, ze to nie o ilosc raportow do podpisania, powinnam byla sie martwic...
W pracy, akurat tego dnia, goscili bowiem ludzie z glownej siedziby, ktorzy poznym rankiem zaprosili nasza grupe na obowiazkowy meeting. W jego czasie, oznajmili bez ogrodek (i z doza bezczelnosci, wg. mnie), ze chociaz sa organizacja nie nastawiona na dochod (not-for-profit; nie mam pojecia jak to dokladnie przetlumaczyc), to nie sa jednak organizacja charytatywna. A nasza filia, po 5 lat od kupna, nadal nie przynosi dochodow. Po czym poinformowali, ze nasz byly glowny manager, ktory od kilku miesiecy zajmowal sie nadzorowaniem wspolpracy 4 laboratoriow: naszego, w Brazylii, Niemczech oraz Chinach, zostal zwolniony. Podobnie jak dwoje ludzi od marketingu i sprzedazy, ktorzy od dluzszego czasu nie zdobyli nowych projektow.
Tu nastapilo mocne niedoinformowanie. Jak sie pozniej okazalo, meeting mial na celu dokladnie to: poinformowac o zwolnieniu trzech osob i o reorganizacji zarzadu. Nic wiecej. Natomiast sposob w jaki facet sie wypowiadal, sprawil, ze na wszystkich (lacznie ze mna), padl blady strach. Poczulismy, ze to tylko kwestia czasu, zanim zamkna nasza filie calkowicie. Niektorzy szykowali sie, zeby dolaczyc do meza/zony ubezpieczenia zdrowotnego. Ja (i pewnie jeszcze pare osob) wieczorem zaczelam przegladac oferty pracy.
Nieco sie wyjasnilo w poniedzialek, kiedy nasz obecny glowny manager, wezwal wszystkich na kolejne krotkie spotkanie. Doszly do niego pogloski o naszej panice i zapewnil, ze w tej chwili cala ta sytuacja nas nie dotyczy. Na dzien dzisiejszy nie ma przewidzianych kolejnych zwolnien. Zmieni sie troche zakres jego obowiazkow, a przez to i kilku innych wyzej postawionych osob. To wszystko. Na rezultaty trzeba bedzie i tak poczekac pare lat.
Poczulam sie nieco uspokojona. Nieco. Musze doszlifowac swoje CV i wrzucic je na portalach dla poszukujacych pracy. Wiem, ze nigdzie nie bede miala gwarancji, ze firma nagle nie splajtuje, ale niewiadoma jest chyba lepsza niz dalsza praca tutaj, gdzie juz wiem, ze kiepsko sie dzieje. :/
Nie powiem, zal mi tej pracy. Dla rodzica malych dzieci, jest idealna! Godziny moge dostosowywac do potrzeb. Mam sporo dni wolnych, co pozwala mi zostac z Potworkami w domu, kiedy zamkniete sa szkoly. Dojazd to tylko okolo 20 minut w jedna strone. Poza tym, zwyczajnie zzylam sie z miejscem oraz ludzmi. Po 10 latach, szkoda mi odchodzic. Ale jesli firma ma nie przetrwac, czy jest sens tu tkwic? Nie mozemy sobie z M. pozwolic, zeby jedno z nas zostalo bez pracy. Niestety zadne nie utrzyma naszej rodziny samo, takie sa smutne realia. A lepiej teraz, pomalu i bez stresu przegladac oferty (szczegolnie, ze w tej branzy, w mojej okolicy jest ich jak na lekarstwo), niz pozniej, majac noz na gardle...
Poza tym, tak zwyczajnie i po ludzku, jest mi smutno. I nie chodzi konkretnie o prace jako taka. Wraz ze zwolnionym managerem - Jim'em, trace nie tylko szefa, ale i bliska osobe. Jim przyjal mnie do pracy i przez lata stal sie bliskim przyjacielem, takim co zawsze wyslucha, na ktorego ramieniu zawsze mozna sie wyplakac (co w swoim czasie robilam dosc czesto :D), nigdy nie oceni, za to czesto doradzi. :( Najgorzej, ze pare miesiecy temu przeprowadzil sie na Floryde, a teraz nie bedzie juz nawet wpadal do nas na kontrole i kontakt pewnie wkrotce nam sie urwie, bo co to za kontakt, maile i sms'y? :(
Zostalo uczucie przykrosci oraz niepokoju o przyszlosc... :(
Same widzicie, ze nie jest za kolorowo. Mam jednak troche czasu na znalezienie czegos odpowiedniego. Poki co zatrudnienie mam, teraz pozostaje miec oczy otwarte i nie przegapic jakiejs dobrej okazji. Na bok sentymenty, Walenty! ;)
I na tym, zakoncze smuty. Czas na cos weselszego, czyli to, na co wszystkie czekacie. Dokonczenie Piesni o Lodowce! :D
Saga lodowkowa sie w koncu zakonczyla i mam nadzieje, ze nie bede musiala dopisywac kolejnych czesci przez przynajmniej kilka(nascie) lat!
W sobote, jak bylo ustalone, przywiezli nam lodowke #4. Tym razem obylo sie bez wiekszych sensacji. przyjechali, wniesli, podlaczyli. Jedne z drzwi byly lekko wyzej (:D), ale ze tym razem zawiasy byly proste i nie brakowalo srub, wystarczylo je tylko podkrecic. ;) Nowy sprzet jest bajerancki, a poza tym ogromny! Lodowka jest wyzsza ode mnie (a kurduplem nie jestem) oraz szeroka i zeby ja wniesc, musieli wyjac frontowe drzwi z zawiasow! :O
Oczywiscie ja, jak to ja, zawsze znajde sobie powod, zeby troche ponarzekac. ;) Po pierwsze, lodowka jest dosc glosna. Nie tak jak ta pierwsza, ale duuuzo glosniejsza niz nasz stary Szajsung. Najwyrazniej ta firma juz tak ma. Oby za to pochodzila dluzej. ;) Poza tym, uleglam tym razem mezowskim gustom i zdecydowalismy sie na model z tych posiadajacych zamrazarnik(i) na dole, w postaci szuflad. A lodowka jest u gory i otwiera sie skrzydlowo. Niby nie ma to znaczenia, na polkach jest tyle samo miejsca, ale za to wiszace polki w drzwiach sa mniejsze. Z prawej strony sa nieco wezsze, co da sie jakos przezyc, ale po lewej sa dodatkowo plytsze, bo za nimi jest panel oddzielajacy maszynke do lodu. Nie miesci sie na nich nic, o srednicy wiekszej niz np. sloiczek dzemu! A dodatkowo, poniewaz przez taki uklad, drzwi lodowki stracily na wysokosci, polki sa tez nizsze. Nie mieszcza nam sie wszystkie butle i pojemniki, ktore wczesniej trzymalismy w drzwiach. Producent najwyrazniej pomyslal o tym, bo w glownej czesci lodowki, jedna z polek zapada sie w polowie, tworzac wneke na wyzsze rzeczy. Wtedy jednak traci sie czesc z miejsca w glebi lodowki. Bledne kolo. ;)
Nie sa to juz jednak usterki mechaniczne i da sie z tym zyc, to tylko kwestia przyzwyczajenia. Nie ma podstaw do reklamacji. :D
To tyle o lodowce. Teraz o nowej pracy M. Ktorej jeszcze nie zaczal, ale zaczyna (w koncu!) w poniedzialek. ;)
Przy okazji, dziekowalam w komentarzach, ale ze nie wszyscy wracaja i czytaja odpowiedzi, dziekuje jeszcze raz Tarheel oraz Tysce, za cenne informacje dotyczace pracy uczelni wyzszych! Na cale szczescie, tym razem poszlo gladko, ale zapamietam Wasze informacje. Moze przydadza sie kiedys mi, jesli przyszly pracodawca zechce sie kontaktowac z Uniwerkiem Gdanskim. ;)
W kazdym razie, M. zostal sprawdzony wzdluz i wszerz i nadaje sie do tej arcywaznej pracy. ;) Zaczyna od poniedzialku i tu nastapia dosc znaczne zmiany w naszym zyciu rodzinnym. Mianowicie, maz moj zostal przyjety na druga zmiane. Godziny pracy to 15 do 23:30, co oznacza, ze nie bedzie go wieczorami w domu. :( A te mamy naprawde chaotyczne i nerwowe i druga para rak do ogarniecia Potworkow jest nieoceniona.... Ale coz, bede musiala radzic sobie sama.
Zeby sobie za bardzo nie krzywdowac, teraz bedzie i tak o niebo latwiej niz pierwsze 15 miesiecy po narodzinach Nika, kiedy M. pracowal na noc, a ja wieczorem musialam samodzielnie ogarnac dwojke naprawde malutkich dzieci. Obecnie Potworki zazwyczaj same zjedza, potrafia sie same zabawic, zalatwiaja sie na kibelek i nie wisza po 40 min. przy cycku! :D Nie jest wiec najgorzej.
Poza tym, M. ma obiecane, ze ta druga zmiana jest tylko tymczasowa. Za jakies pol roku ma zostac przeniesiony na pierwsza. Z tego, co mowia koledzy juz tam pracujacy, szefostwo raczej dotrzymuje slowa, wiec trzeba zacisnac zeby i przeczekac. ;)
A poki co, znowu bede meza widywac tylko w weekendy. Kiedy bede rano wychodzic, on bedzie jeszcze dosypial. A kiedy bede wracac z Potworkami do domu, on bedzie juz w pracy.
M. zal jest czasu z dziecmi, chociaz zastanawiam sie jakiego czasu konkretnie. Bedac wieczorem w domu i tak zazwyczaj siedzi z nosem w laptopie lub telefonie, albo drzemie na kanapie. Dobra, czasem cos upichci. ;) Malo kiedy aktywnie bawi sie z Potworkami. ;)
A najbardziej, na zmianie trybu pracy taty, skorzystaja wlasnie Potworki. Poniewaz M. bedzie rano w domu, Bi nie bedzie musiala zostawac rano w swietlicy, a Nik siedziec w przedszkolu od bladego switu. Zawsze mam wyrzuty sumienia zrywajac ich z lozek zaraz po 6 rano i wybiegajac z nimi z domu przed 7. Teraz beda mogli spokojnie dospac, zjesc w domu sniadanie, po czym tata zawiezie ich do placowek edukacyjnych dopiero przed 9 rano (Bi zaczyna lekcje o 8:45). A ze ja, bez porannej zabawy w szofera, bede docierac do pracy wczesniej, a co za tym idzie wczesniej z niej wychodzic i ich odbierac (jakies pol godziny po zakonczeniu lekcji u Bi), to w ogole tryb zycia Potworkow znacznie zwolni. Juz nie bede czula wyrzutow, ze dzieci moje spedzaja caly dzien w placowkach zamiast w domu i bardzo sie z tego sie ciesze.
Skoro juz dotarlam do tematu Potworkow.
Tak jak pisalam, w srode zawiozlam Nika na wycieczke przedszkolna, pojezdzilam na przyczepie z klujacym sianem, pomoglam synowi wybrac dynie, po czym odwiozlam go z powrotem do przedszkola. :) Ogolnie nie bylo zle. Tylko, chyba zeby przedluzyc cala atrakcje, kierowca traktora ciagnacego przyczepe, zamiast popedzic na pole z dyniami, wlokl sie niczym zolw oraz jechal zygzakiem przez cala farme, ech... W ktoryms momecie od kolysania wozu, az mi sie spac zachcialo i moze by mi autentycznie glowa opadla, gdyby nie to, ze siano naprawde porzadnie klulo mnie w dupsko. :D Po zebraniu dynii oraz powrocie do glownego budynku, dzieciaki dostaly po buteleczce domowego "apple cider", czyli czegos w rodzaju soku jablkowego, ale z przyprawami oraz jablkowego paczka. Potem siusiu i powrot do przedszkola. I koniec wycieczki. ;)
Az sie czlowiek zastanawial "po TO wzielam wolne z pracy?!". Zauwazylam zreszta, ze jak rok temu wiekszosc dzieci przyjechala z rodzicami, tak w tym roku byla nas ledwie garstka. Nawet z dzieci zapisanych na pol dnia (gdzie u nas "pol dnia" to zaledwie 3 godziny, wiec te mamy napewno nie pracuja) wiekszosc przyjechala autobusem. Zreszta, sam Kokus byl rozczarowany, ze nie jechal school busem. A ja specjalnie dla niego wzielam wolne! :D Najwazniejsze jednak, ze wszystkie przedszkolaki (no prawie; jeden chlopczyk urzadzil histerie z rzuceniem sie na ziemie i szlochaniem niewiadomo o co) mialy frajde. A na kolejna wycieczke rodzice nie beda juz proszeni o towarzyszenie dzieciom, wiec spelni sie marzenie Nika o przejazdzce autobusem. ;)
Cala sroda to byl w ogole dzien w biegu. Wstalam rano, nakarmilam dziatwe, odwiozlam Bi do szkoly, a skoro juz tam bylam, odstawilam tez Nika do przedszkola. Mialam godzine do odjazdu autobusu z wycieczka, wiec podjechalam po kawe i wrocilam do domu na drugie sniadanie. Po czym nie chcialo mi sie tylka ruszyc z kanapy, a ze pamietalam zeszloroczne opoznienie, nie spieszylam sie specjalnie. Blad! Dojechalam do przedszkola punkt 10 i okazalo sie, ze dzieci ladowane sa juz do autobusu, tylko jedna z nauczycielek (niezbyt zadowolona) czeka specjalnie na mnie z Kokusiem. Ups. :D
Odbebnilam wycieczke, wrocilam do przedszkola, a tam... cwiczenia przeciwpozarowe! Cala ludnosc szkoly (przedszkole miesci sie w budynku gimnazjum) na zewnatrz. Nikogo nie wpuszczaja do srodka! Wrrr... Postalismy tak z 20 minut, w koncu pozwolili wejsc. Odstawilam syna, po czym ruszylam dalej.
Tak sie bowiem skladalo, ze M., majac badania przed nowa praca, dojechal na nie za wczesnie, mial do zabicia troche czasu, a ze byl w okolicy zapelnionej sklepami, spytal czy czegos nie potrzebujemy. A ja (glupia, oj glupia) zaproponowalam, zeby sie rozejrzal za kurtkami zimowymi dla Potworkow. Szczerze, to myslalam, ze po prostu nic nie znajdzie, tymczasem owszem, znalazl... Powiem tylko tak: nigdy wiecej nie wysle chlopa na zakupy ciuchowe dla dzieci! :D Kupil jedna kurtke dla Nika oraz trzy dla Bi, bo nie mogl sie zdecydowac. ;) Wszystkie kurtki dla Bi byly do oddania. Starsza jest wysoka, to prawda, ale rozmiaru na 8 lat jeszcze nie nosi. :D Zreszta i tak srednio mi sie podobaly. ;) Nikowa zostawilam, zeby nie robic mu przykrosci, bo jest porzadna, tylko smutna dla malego chlopczyka, prawie cala czarna... Mialam ochote oddac i ja, ale M. wydawal sie dosc podlamany faktem, ze nic nie "trafil" dla corki, wiec sie ulitowalam i ta zatrzymalam. ;)
Poniewaz wzielam caly dzien wolny w srode, postanowilam wykorzystac ten czas na oddanie Bibusiowych kurtek. Niby objechac dwa sklepy to pikus, poniewaz jednak w Hameryce nic nie jest blisko i pod reka, a dodatkowo byl potworny ruch na drodze (gdzie ci ludzie, do cholery, jezdza w srodku dnia?! :D) , zajelo mi to ponad 1.5 godziny! A do sklepow tylko wchodzilam, oddawalam i choc mnie korcilo, nawet nie spogladalam na polki oraz wieszaki. ;)
Musze tez nadmienic, ze w minionym tygodniu, pogoda postanowila poudawac, ze mamy sierpien. Bylo 27 stopni + 60% wilgotnosci. Mimo, ze lubie cieplo, to chyba jednak organizm odzwyczail sie od takich temperatur, bo po calej tej wycieczce, a potem objezdzaniu sklepow, kiedy wrocilam do domu, czulam sie spocona, nieswieza i marzylam tylko o prysznicu. A tu zaraz po dzieci trzeba bylo jechac, ech... ;) A wieczorem, po takim maratonie, oczy zaczely mi sie zamykac juz o 21. Jednak fizycznie, znacznie mniej daja po doopie dni spedzane w pracy. :)
A w czwartek, moj syn wrocil z przedszkola z dynia... na czole. ;) Mieli jesienny festyn, a w jego ramach malowanie twarzy. ;)
Wtrace tez mala dygresje na temat rutyny. Mowi sie duzo o tym, ze niemowleta i male dzieci bardzo lubia poukladany plan dnia. Czuja sie wtedy bezpieczne, bo wiedza czego oczekiwac o kazdej porze dnia. Okazuje sie jednak, ze troche starsze dzieci, jak moje Potworki, tez zle znosza odchyly od codziennej rutyny. ;) W srode zawozilam ich do placowek edukacyjnych pozniej, wiec rozjechal nam sie plan poranka. O ile szczesliwi byli, ze moga zjesc sniadanie w domu, o tyle potem zazadali bajek. Mielismy czas, a ja musialam sie w spokoju wyszykowac, wiec wlaczylam. I pierwszy zgrzyt (czyt. pretensje i foch) mialam juz kiedy pora byla je wylaczyc.
Nastepnie, po podejsciu do przedszkolnej sali, Nik stanal jak wryty i odmowil wejscia. Normalnie kiedy przyprowadzam go o 7, jest pierwszy lub drugi, w klasie panuje cisza, a panie dopijaja kawe. A w srode byl juz prawie komplet dzieciakow, w sali wrzawa, ruch i chaos i Kokus przezyl lekki szok. Niech sie lepiej przyzwyczaja, bo od nastepnego tygodnia zawsze bedzie o tej porze docieral do przedszkola. ;)
To samo Bi. Myslalam, ze ucieszy sie, ze idzie prosto do swojej klasy, tymczasem dziecko przywarlo do mnie i uderzylo w placz, ze nie chce zostac w szkole! :O
Rutyna. Kochana, zbawienna rutyna, tylko ona trzyma mnie (i Potworki) przy zdrowych zmyslach. :D
W ten sposob doszlismy do ostatniego watku, czyli dlaczego posiadanie w domu zerowkowicza, przyprawia mnie o bol glowy.
Po pierwsze, w czwartek Bi wrocila ze szkoly bez kamizelki oraz bez bidonu na wode. O ile kamizelke przyznala, ze zostawila w szafce, o tyle bidon przepadl. Moje dziecko nie ma pojecia co sie z nim stalo. A zawsze chwalilam Bi, ze jest dosc ogarnieta i pieknie pilnuje swoich rzeczy... :(
Po drugie, od minionego tygodnia, Bi dostaje... TAMTARAMTAM... prace domowa!!! :O W zerowce! Co prawda zadania dzieciaki dostaja na 4 dni, bo pakiet otrzymuja w poniedzialki, a do oddania jest on w piatek, ale mimo wszystko... Wiecie jak wygladaja teraz moje wieczory?
Wpadam do domu przed 17. Zanim wypakuje wszystko z auta, pojemniki po lunchu wrzuce do zlewu, odgrzeje obiad, itd. jest 17:30. Zanim wszyscy zjedza (Nik okropnie sie guzdrze) jest 18. Wtedy predko sprzatam ze stolu, zeby Bi mogla usiasc do lekcji. Ona pisze, a ja usiluje np. zaladowac zmywarke, albo w pospiechu zaczynam obiad na nastepny dzien, co chwila przerywajac, bo Starsza potrzebuje, zeby jej przeczytac instrukcje, lub chce sie upewnic ze dobrze wykonuje zadanie. Czescia pracy domowej jest tez kolorowanie obrazkow na kartkach, co Bi uwielbia, wiec robi dokladnie i z namaszczeniem, a przez to baaardzo powoli. Zanim wiec odrobi dzienna porcje pracy domowej (wszystkiego naraz w zyciu nie zrobilaby jednego wieczora) jest niemal 19. Wtedy zostaje tylko godzina do pory spania Potworkow.
Oprocz "kart pracy", czescia pracy domowej sa gry, majace dzieciom pomoc w zapamietaniu tzw. "SNAP words", czyli prostych i czesto wystepujacych wyrazow (jak: is, like, the, a, can, itp) ktore dziecko powinno czytac automatycznie, bez literowania. Pytanie tylko, kiedy mamy sie w nie bawic?! Nie mam sumienia zabierac Bi tej ostatniej godziny swobodnej zabawy. W zeszlym tygodniu, w czwartek (czyli ostatniego dnia przed oddaniem pakietu), napredce wypisalam na karteczkach wyrazy i zagralysmy w kilka gier, tylko po to, zeby Starsza mogla z czystym sumieniem zaznaczyc, ze sie w nie bawila. :/
Nie podoba mi sie to. Zupelnie mi sie nie podoba. Po pierwsze, nienawidze robic wszystkiego w takim szalonym pospiechu. Po drugie, wole zeby moje dziecko mialo wiecej czasu na swobodna zabawe niz marna godzine. Po trzecie, mam jeszcze Nika. W tej chwili, kiedy Bi odrabia lekcje, Mlodszy albo wypelnia wlasne karty pracy (ktore w przedszkolu nie sa obowiazkowe, ale jesli dziecko je wykona, dostaje naklejke), albo skacze po ojcu. ;) Od nastepnego tygodnia, M. nie bedzie wieczorem w domu. Nie wiem jak ja - jedna osoba, mam pogodzic ogarnianie wszechobecnego i niekonczacego sie burdelu, pomocy Bi w lekcjach i zabawianie Nika... :( Juz teraz, po polozeniu dzieci spac, czuje sie jak kon po westernie. Bez M. bede chyba zasypiac podczas wieczornego czytania dzieciom ksiazek... :/
I na tym skoncze te gorzkie zale. I tak juz chyba pobilam swoj rekord tasiemca. Nikt nie bedzie chcial tego czytac! ;) Zostawie Wam za to zdjecie naszego jesiennego ogrodu. Prawda, ze pieknie?
Nawet nie wiem, od czego tu w ogole zaczac... Tyle watkow sie uzbieralo! Nowa praca M. i zwiazane z nia zmiany w naszym poukladanym jako tako zyciu, afera w mojej pracy, lodowkowa saga, wycieczka przedszkolna Kokusia i frustracje matki zerowkowicza...
Dobra... Zaczne od najmniej przyjemnego tematu, a raczej jedynego naprawde nieprzyjemnego, czyli od pracy matki.
Pewnie nie pamietacie, ale wracajac w zeszlym tygodniu, po 5-dniowej nieobecnosci, wzdychalam na mysl o ilosci papierow na moim biurku. Okazuje sie, ze to nie o ilosc raportow do podpisania, powinnam byla sie martwic...
W pracy, akurat tego dnia, goscili bowiem ludzie z glownej siedziby, ktorzy poznym rankiem zaprosili nasza grupe na obowiazkowy meeting. W jego czasie, oznajmili bez ogrodek (i z doza bezczelnosci, wg. mnie), ze chociaz sa organizacja nie nastawiona na dochod (not-for-profit; nie mam pojecia jak to dokladnie przetlumaczyc), to nie sa jednak organizacja charytatywna. A nasza filia, po 5 lat od kupna, nadal nie przynosi dochodow. Po czym poinformowali, ze nasz byly glowny manager, ktory od kilku miesiecy zajmowal sie nadzorowaniem wspolpracy 4 laboratoriow: naszego, w Brazylii, Niemczech oraz Chinach, zostal zwolniony. Podobnie jak dwoje ludzi od marketingu i sprzedazy, ktorzy od dluzszego czasu nie zdobyli nowych projektow.
Tu nastapilo mocne niedoinformowanie. Jak sie pozniej okazalo, meeting mial na celu dokladnie to: poinformowac o zwolnieniu trzech osob i o reorganizacji zarzadu. Nic wiecej. Natomiast sposob w jaki facet sie wypowiadal, sprawil, ze na wszystkich (lacznie ze mna), padl blady strach. Poczulismy, ze to tylko kwestia czasu, zanim zamkna nasza filie calkowicie. Niektorzy szykowali sie, zeby dolaczyc do meza/zony ubezpieczenia zdrowotnego. Ja (i pewnie jeszcze pare osob) wieczorem zaczelam przegladac oferty pracy.
Nieco sie wyjasnilo w poniedzialek, kiedy nasz obecny glowny manager, wezwal wszystkich na kolejne krotkie spotkanie. Doszly do niego pogloski o naszej panice i zapewnil, ze w tej chwili cala ta sytuacja nas nie dotyczy. Na dzien dzisiejszy nie ma przewidzianych kolejnych zwolnien. Zmieni sie troche zakres jego obowiazkow, a przez to i kilku innych wyzej postawionych osob. To wszystko. Na rezultaty trzeba bedzie i tak poczekac pare lat.
Poczulam sie nieco uspokojona. Nieco. Musze doszlifowac swoje CV i wrzucic je na portalach dla poszukujacych pracy. Wiem, ze nigdzie nie bede miala gwarancji, ze firma nagle nie splajtuje, ale niewiadoma jest chyba lepsza niz dalsza praca tutaj, gdzie juz wiem, ze kiepsko sie dzieje. :/
Nie powiem, zal mi tej pracy. Dla rodzica malych dzieci, jest idealna! Godziny moge dostosowywac do potrzeb. Mam sporo dni wolnych, co pozwala mi zostac z Potworkami w domu, kiedy zamkniete sa szkoly. Dojazd to tylko okolo 20 minut w jedna strone. Poza tym, zwyczajnie zzylam sie z miejscem oraz ludzmi. Po 10 latach, szkoda mi odchodzic. Ale jesli firma ma nie przetrwac, czy jest sens tu tkwic? Nie mozemy sobie z M. pozwolic, zeby jedno z nas zostalo bez pracy. Niestety zadne nie utrzyma naszej rodziny samo, takie sa smutne realia. A lepiej teraz, pomalu i bez stresu przegladac oferty (szczegolnie, ze w tej branzy, w mojej okolicy jest ich jak na lekarstwo), niz pozniej, majac noz na gardle...
Poza tym, tak zwyczajnie i po ludzku, jest mi smutno. I nie chodzi konkretnie o prace jako taka. Wraz ze zwolnionym managerem - Jim'em, trace nie tylko szefa, ale i bliska osobe. Jim przyjal mnie do pracy i przez lata stal sie bliskim przyjacielem, takim co zawsze wyslucha, na ktorego ramieniu zawsze mozna sie wyplakac (co w swoim czasie robilam dosc czesto :D), nigdy nie oceni, za to czesto doradzi. :( Najgorzej, ze pare miesiecy temu przeprowadzil sie na Floryde, a teraz nie bedzie juz nawet wpadal do nas na kontrole i kontakt pewnie wkrotce nam sie urwie, bo co to za kontakt, maile i sms'y? :(
Zostalo uczucie przykrosci oraz niepokoju o przyszlosc... :(
Same widzicie, ze nie jest za kolorowo. Mam jednak troche czasu na znalezienie czegos odpowiedniego. Poki co zatrudnienie mam, teraz pozostaje miec oczy otwarte i nie przegapic jakiejs dobrej okazji. Na bok sentymenty, Walenty! ;)
I na tym, zakoncze smuty. Czas na cos weselszego, czyli to, na co wszystkie czekacie. Dokonczenie Piesni o Lodowce! :D
Saga lodowkowa sie w koncu zakonczyla i mam nadzieje, ze nie bede musiala dopisywac kolejnych czesci przez przynajmniej kilka(nascie) lat!
W sobote, jak bylo ustalone, przywiezli nam lodowke #4. Tym razem obylo sie bez wiekszych sensacji. przyjechali, wniesli, podlaczyli. Jedne z drzwi byly lekko wyzej (:D), ale ze tym razem zawiasy byly proste i nie brakowalo srub, wystarczylo je tylko podkrecic. ;) Nowy sprzet jest bajerancki, a poza tym ogromny! Lodowka jest wyzsza ode mnie (a kurduplem nie jestem) oraz szeroka i zeby ja wniesc, musieli wyjac frontowe drzwi z zawiasow! :O
Oczywiscie ja, jak to ja, zawsze znajde sobie powod, zeby troche ponarzekac. ;) Po pierwsze, lodowka jest dosc glosna. Nie tak jak ta pierwsza, ale duuuzo glosniejsza niz nasz stary Szajsung. Najwyrazniej ta firma juz tak ma. Oby za to pochodzila dluzej. ;) Poza tym, uleglam tym razem mezowskim gustom i zdecydowalismy sie na model z tych posiadajacych zamrazarnik(i) na dole, w postaci szuflad. A lodowka jest u gory i otwiera sie skrzydlowo. Niby nie ma to znaczenia, na polkach jest tyle samo miejsca, ale za to wiszace polki w drzwiach sa mniejsze. Z prawej strony sa nieco wezsze, co da sie jakos przezyc, ale po lewej sa dodatkowo plytsze, bo za nimi jest panel oddzielajacy maszynke do lodu. Nie miesci sie na nich nic, o srednicy wiekszej niz np. sloiczek dzemu! A dodatkowo, poniewaz przez taki uklad, drzwi lodowki stracily na wysokosci, polki sa tez nizsze. Nie mieszcza nam sie wszystkie butle i pojemniki, ktore wczesniej trzymalismy w drzwiach. Producent najwyrazniej pomyslal o tym, bo w glownej czesci lodowki, jedna z polek zapada sie w polowie, tworzac wneke na wyzsze rzeczy. Wtedy jednak traci sie czesc z miejsca w glebi lodowki. Bledne kolo. ;)
Nie sa to juz jednak usterki mechaniczne i da sie z tym zyc, to tylko kwestia przyzwyczajenia. Nie ma podstaw do reklamacji. :D
To tyle o lodowce. Teraz o nowej pracy M. Ktorej jeszcze nie zaczal, ale zaczyna (w koncu!) w poniedzialek. ;)
Przy okazji, dziekowalam w komentarzach, ale ze nie wszyscy wracaja i czytaja odpowiedzi, dziekuje jeszcze raz Tarheel oraz Tysce, za cenne informacje dotyczace pracy uczelni wyzszych! Na cale szczescie, tym razem poszlo gladko, ale zapamietam Wasze informacje. Moze przydadza sie kiedys mi, jesli przyszly pracodawca zechce sie kontaktowac z Uniwerkiem Gdanskim. ;)
W kazdym razie, M. zostal sprawdzony wzdluz i wszerz i nadaje sie do tej arcywaznej pracy. ;) Zaczyna od poniedzialku i tu nastapia dosc znaczne zmiany w naszym zyciu rodzinnym. Mianowicie, maz moj zostal przyjety na druga zmiane. Godziny pracy to 15 do 23:30, co oznacza, ze nie bedzie go wieczorami w domu. :( A te mamy naprawde chaotyczne i nerwowe i druga para rak do ogarniecia Potworkow jest nieoceniona.... Ale coz, bede musiala radzic sobie sama.
Zeby sobie za bardzo nie krzywdowac, teraz bedzie i tak o niebo latwiej niz pierwsze 15 miesiecy po narodzinach Nika, kiedy M. pracowal na noc, a ja wieczorem musialam samodzielnie ogarnac dwojke naprawde malutkich dzieci. Obecnie Potworki zazwyczaj same zjedza, potrafia sie same zabawic, zalatwiaja sie na kibelek i nie wisza po 40 min. przy cycku! :D Nie jest wiec najgorzej.
Poza tym, M. ma obiecane, ze ta druga zmiana jest tylko tymczasowa. Za jakies pol roku ma zostac przeniesiony na pierwsza. Z tego, co mowia koledzy juz tam pracujacy, szefostwo raczej dotrzymuje slowa, wiec trzeba zacisnac zeby i przeczekac. ;)
A poki co, znowu bede meza widywac tylko w weekendy. Kiedy bede rano wychodzic, on bedzie jeszcze dosypial. A kiedy bede wracac z Potworkami do domu, on bedzie juz w pracy.
M. zal jest czasu z dziecmi, chociaz zastanawiam sie jakiego czasu konkretnie. Bedac wieczorem w domu i tak zazwyczaj siedzi z nosem w laptopie lub telefonie, albo drzemie na kanapie. Dobra, czasem cos upichci. ;) Malo kiedy aktywnie bawi sie z Potworkami. ;)
A najbardziej, na zmianie trybu pracy taty, skorzystaja wlasnie Potworki. Poniewaz M. bedzie rano w domu, Bi nie bedzie musiala zostawac rano w swietlicy, a Nik siedziec w przedszkolu od bladego switu. Zawsze mam wyrzuty sumienia zrywajac ich z lozek zaraz po 6 rano i wybiegajac z nimi z domu przed 7. Teraz beda mogli spokojnie dospac, zjesc w domu sniadanie, po czym tata zawiezie ich do placowek edukacyjnych dopiero przed 9 rano (Bi zaczyna lekcje o 8:45). A ze ja, bez porannej zabawy w szofera, bede docierac do pracy wczesniej, a co za tym idzie wczesniej z niej wychodzic i ich odbierac (jakies pol godziny po zakonczeniu lekcji u Bi), to w ogole tryb zycia Potworkow znacznie zwolni. Juz nie bede czula wyrzutow, ze dzieci moje spedzaja caly dzien w placowkach zamiast w domu i bardzo sie z tego sie ciesze.
Skoro juz dotarlam do tematu Potworkow.
Tak jak pisalam, w srode zawiozlam Nika na wycieczke przedszkolna, pojezdzilam na przyczepie z klujacym sianem, pomoglam synowi wybrac dynie, po czym odwiozlam go z powrotem do przedszkola. :) Ogolnie nie bylo zle. Tylko, chyba zeby przedluzyc cala atrakcje, kierowca traktora ciagnacego przyczepe, zamiast popedzic na pole z dyniami, wlokl sie niczym zolw oraz jechal zygzakiem przez cala farme, ech... W ktoryms momecie od kolysania wozu, az mi sie spac zachcialo i moze by mi autentycznie glowa opadla, gdyby nie to, ze siano naprawde porzadnie klulo mnie w dupsko. :D Po zebraniu dynii oraz powrocie do glownego budynku, dzieciaki dostaly po buteleczce domowego "apple cider", czyli czegos w rodzaju soku jablkowego, ale z przyprawami oraz jablkowego paczka. Potem siusiu i powrot do przedszkola. I koniec wycieczki. ;)
(Chlopiec i jego dynka, a w tle dyniowe pole)
Az sie czlowiek zastanawial "po TO wzielam wolne z pracy?!". Zauwazylam zreszta, ze jak rok temu wiekszosc dzieci przyjechala z rodzicami, tak w tym roku byla nas ledwie garstka. Nawet z dzieci zapisanych na pol dnia (gdzie u nas "pol dnia" to zaledwie 3 godziny, wiec te mamy napewno nie pracuja) wiekszosc przyjechala autobusem. Zreszta, sam Kokus byl rozczarowany, ze nie jechal school busem. A ja specjalnie dla niego wzielam wolne! :D Najwazniejsze jednak, ze wszystkie przedszkolaki (no prawie; jeden chlopczyk urzadzil histerie z rzuceniem sie na ziemie i szlochaniem niewiadomo o co) mialy frajde. A na kolejna wycieczke rodzice nie beda juz proszeni o towarzyszenie dzieciom, wiec spelni sie marzenie Nika o przejazdzce autobusem. ;)
Cala sroda to byl w ogole dzien w biegu. Wstalam rano, nakarmilam dziatwe, odwiozlam Bi do szkoly, a skoro juz tam bylam, odstawilam tez Nika do przedszkola. Mialam godzine do odjazdu autobusu z wycieczka, wiec podjechalam po kawe i wrocilam do domu na drugie sniadanie. Po czym nie chcialo mi sie tylka ruszyc z kanapy, a ze pamietalam zeszloroczne opoznienie, nie spieszylam sie specjalnie. Blad! Dojechalam do przedszkola punkt 10 i okazalo sie, ze dzieci ladowane sa juz do autobusu, tylko jedna z nauczycielek (niezbyt zadowolona) czeka specjalnie na mnie z Kokusiem. Ups. :D
Odbebnilam wycieczke, wrocilam do przedszkola, a tam... cwiczenia przeciwpozarowe! Cala ludnosc szkoly (przedszkole miesci sie w budynku gimnazjum) na zewnatrz. Nikogo nie wpuszczaja do srodka! Wrrr... Postalismy tak z 20 minut, w koncu pozwolili wejsc. Odstawilam syna, po czym ruszylam dalej.
Tak sie bowiem skladalo, ze M., majac badania przed nowa praca, dojechal na nie za wczesnie, mial do zabicia troche czasu, a ze byl w okolicy zapelnionej sklepami, spytal czy czegos nie potrzebujemy. A ja (glupia, oj glupia) zaproponowalam, zeby sie rozejrzal za kurtkami zimowymi dla Potworkow. Szczerze, to myslalam, ze po prostu nic nie znajdzie, tymczasem owszem, znalazl... Powiem tylko tak: nigdy wiecej nie wysle chlopa na zakupy ciuchowe dla dzieci! :D Kupil jedna kurtke dla Nika oraz trzy dla Bi, bo nie mogl sie zdecydowac. ;) Wszystkie kurtki dla Bi byly do oddania. Starsza jest wysoka, to prawda, ale rozmiaru na 8 lat jeszcze nie nosi. :D Zreszta i tak srednio mi sie podobaly. ;) Nikowa zostawilam, zeby nie robic mu przykrosci, bo jest porzadna, tylko smutna dla malego chlopczyka, prawie cala czarna... Mialam ochote oddac i ja, ale M. wydawal sie dosc podlamany faktem, ze nic nie "trafil" dla corki, wiec sie ulitowalam i ta zatrzymalam. ;)
Poniewaz wzielam caly dzien wolny w srode, postanowilam wykorzystac ten czas na oddanie Bibusiowych kurtek. Niby objechac dwa sklepy to pikus, poniewaz jednak w Hameryce nic nie jest blisko i pod reka, a dodatkowo byl potworny ruch na drodze (gdzie ci ludzie, do cholery, jezdza w srodku dnia?! :D) , zajelo mi to ponad 1.5 godziny! A do sklepow tylko wchodzilam, oddawalam i choc mnie korcilo, nawet nie spogladalam na polki oraz wieszaki. ;)
Musze tez nadmienic, ze w minionym tygodniu, pogoda postanowila poudawac, ze mamy sierpien. Bylo 27 stopni + 60% wilgotnosci. Mimo, ze lubie cieplo, to chyba jednak organizm odzwyczail sie od takich temperatur, bo po calej tej wycieczce, a potem objezdzaniu sklepow, kiedy wrocilam do domu, czulam sie spocona, nieswieza i marzylam tylko o prysznicu. A tu zaraz po dzieci trzeba bylo jechac, ech... ;) A wieczorem, po takim maratonie, oczy zaczely mi sie zamykac juz o 21. Jednak fizycznie, znacznie mniej daja po doopie dni spedzane w pracy. :)
A w czwartek, moj syn wrocil z przedszkola z dynia... na czole. ;) Mieli jesienny festyn, a w jego ramach malowanie twarzy. ;)
(A z tylu mozecie podziwiac cud techniki, ktory zagoscil w naszej kuchni :D)
Wtrace tez mala dygresje na temat rutyny. Mowi sie duzo o tym, ze niemowleta i male dzieci bardzo lubia poukladany plan dnia. Czuja sie wtedy bezpieczne, bo wiedza czego oczekiwac o kazdej porze dnia. Okazuje sie jednak, ze troche starsze dzieci, jak moje Potworki, tez zle znosza odchyly od codziennej rutyny. ;) W srode zawozilam ich do placowek edukacyjnych pozniej, wiec rozjechal nam sie plan poranka. O ile szczesliwi byli, ze moga zjesc sniadanie w domu, o tyle potem zazadali bajek. Mielismy czas, a ja musialam sie w spokoju wyszykowac, wiec wlaczylam. I pierwszy zgrzyt (czyt. pretensje i foch) mialam juz kiedy pora byla je wylaczyc.
Nastepnie, po podejsciu do przedszkolnej sali, Nik stanal jak wryty i odmowil wejscia. Normalnie kiedy przyprowadzam go o 7, jest pierwszy lub drugi, w klasie panuje cisza, a panie dopijaja kawe. A w srode byl juz prawie komplet dzieciakow, w sali wrzawa, ruch i chaos i Kokus przezyl lekki szok. Niech sie lepiej przyzwyczaja, bo od nastepnego tygodnia zawsze bedzie o tej porze docieral do przedszkola. ;)
To samo Bi. Myslalam, ze ucieszy sie, ze idzie prosto do swojej klasy, tymczasem dziecko przywarlo do mnie i uderzylo w placz, ze nie chce zostac w szkole! :O
Rutyna. Kochana, zbawienna rutyna, tylko ona trzyma mnie (i Potworki) przy zdrowych zmyslach. :D
W ten sposob doszlismy do ostatniego watku, czyli dlaczego posiadanie w domu zerowkowicza, przyprawia mnie o bol glowy.
Po pierwsze, w czwartek Bi wrocila ze szkoly bez kamizelki oraz bez bidonu na wode. O ile kamizelke przyznala, ze zostawila w szafce, o tyle bidon przepadl. Moje dziecko nie ma pojecia co sie z nim stalo. A zawsze chwalilam Bi, ze jest dosc ogarnieta i pieknie pilnuje swoich rzeczy... :(
Po drugie, od minionego tygodnia, Bi dostaje... TAMTARAMTAM... prace domowa!!! :O W zerowce! Co prawda zadania dzieciaki dostaja na 4 dni, bo pakiet otrzymuja w poniedzialki, a do oddania jest on w piatek, ale mimo wszystko... Wiecie jak wygladaja teraz moje wieczory?
Wpadam do domu przed 17. Zanim wypakuje wszystko z auta, pojemniki po lunchu wrzuce do zlewu, odgrzeje obiad, itd. jest 17:30. Zanim wszyscy zjedza (Nik okropnie sie guzdrze) jest 18. Wtedy predko sprzatam ze stolu, zeby Bi mogla usiasc do lekcji. Ona pisze, a ja usiluje np. zaladowac zmywarke, albo w pospiechu zaczynam obiad na nastepny dzien, co chwila przerywajac, bo Starsza potrzebuje, zeby jej przeczytac instrukcje, lub chce sie upewnic ze dobrze wykonuje zadanie. Czescia pracy domowej jest tez kolorowanie obrazkow na kartkach, co Bi uwielbia, wiec robi dokladnie i z namaszczeniem, a przez to baaardzo powoli. Zanim wiec odrobi dzienna porcje pracy domowej (wszystkiego naraz w zyciu nie zrobilaby jednego wieczora) jest niemal 19. Wtedy zostaje tylko godzina do pory spania Potworkow.
Oprocz "kart pracy", czescia pracy domowej sa gry, majace dzieciom pomoc w zapamietaniu tzw. "SNAP words", czyli prostych i czesto wystepujacych wyrazow (jak: is, like, the, a, can, itp) ktore dziecko powinno czytac automatycznie, bez literowania. Pytanie tylko, kiedy mamy sie w nie bawic?! Nie mam sumienia zabierac Bi tej ostatniej godziny swobodnej zabawy. W zeszlym tygodniu, w czwartek (czyli ostatniego dnia przed oddaniem pakietu), napredce wypisalam na karteczkach wyrazy i zagralysmy w kilka gier, tylko po to, zeby Starsza mogla z czystym sumieniem zaznaczyc, ze sie w nie bawila. :/
Nie podoba mi sie to. Zupelnie mi sie nie podoba. Po pierwsze, nienawidze robic wszystkiego w takim szalonym pospiechu. Po drugie, wole zeby moje dziecko mialo wiecej czasu na swobodna zabawe niz marna godzine. Po trzecie, mam jeszcze Nika. W tej chwili, kiedy Bi odrabia lekcje, Mlodszy albo wypelnia wlasne karty pracy (ktore w przedszkolu nie sa obowiazkowe, ale jesli dziecko je wykona, dostaje naklejke), albo skacze po ojcu. ;) Od nastepnego tygodnia, M. nie bedzie wieczorem w domu. Nie wiem jak ja - jedna osoba, mam pogodzic ogarnianie wszechobecnego i niekonczacego sie burdelu, pomocy Bi w lekcjach i zabawianie Nika... :( Juz teraz, po polozeniu dzieci spac, czuje sie jak kon po westernie. Bez M. bede chyba zasypiac podczas wieczornego czytania dzieciom ksiazek... :/
I na tym skoncze te gorzkie zale. I tak juz chyba pobilam swoj rekord tasiemca. Nikt nie bedzie chcial tego czytac! ;) Zostawie Wam za to zdjecie naszego jesiennego ogrodu. Prawda, ze pieknie?
(Trzech wariatow, chociaz trzeci - pies, w tych kolorach niemal niewidoczny :D)
wtorek, 18 października 2016
Z serii: w tym domu sie gada
Dzisiaj krociutko, bo pomiedzy obowiazkami w pracy, pomalu odpowiadam na zalegle komentarze. Mamelkowa Mama nakrzyczala, wiec nadrabiam, nadrabiam... A troche sie tego, cholera, nazbieralo... ;)
***
W sobote rano, Bi dopadla faza na dokuczanie bratu. Najpierw ciagnela go i szarpala za dekold bluzki, a kiedy to ukrocilismy, zaczela biegac po pokoju, popychajac Nika za kazdym razem, kiedy go mijala. Mlodszy, jak przystalo na pokojowo nastawionego do swiata Kokusia, po kazdym takim "ataku" uderzal w placz, ale zupelnie nie probowal sie bronic. Malo pedagogicznie, ale w koncu, znudzeni ciaglym krzykiem i lzami, powiedzielismy Mlodszemu, ze jesli Bi go znow popchnie, niech ja tez odepchnie. Nie podzialalo. To po prostu nie jest w kokusiowym stylu. ;) Natomiast corce strzelilismy pogadanke, ze Nik jest chlopcem i kiedys zapewne bedzie od niej wyzszy i silniejszy.
Matka: "I zobaczysz, jaki ci spusci lomot za te wszystkie lata!"
Bi oczywiscie uderza w ryk, ze ona "urodzila sie pierwsza i zawsze bedzie wieksza!". Natomiast Nik odzywa sie cichutko:
"Nie chce bic mojej siostry..."
Kwintesencja Kokusia... Wzrusza mnie ten jego kompletny brak agresji, ale tez boje sie jak zycie doswiadczy takiego wrazliwego, delikatnego chlopczyka, jesli ten nie nauczy sie odrobiny asertywnosci...
***
Nik macha gwizdkiem na sznurku, uderzajac raz po raz w nowa (!) komode. W Bi odzywa sie "rodzic".
Bi: "Nik, przestan walic w szafke!"
Nik (olewacko): "Ona jest stala..."
Bi (wsciekla): "Ona wcale nie jest stara! Sam jestes stary!"
Nik (oburzony): "Nie jestem staly! Tylko mam taka twas..."
:D
***
Nik prosi matke o pomoc podczas obiadu.
"Cy mozes mi help z tym?"
Po czym wyjasnia uprzejmie:
"Tak mowia dzieci w pseckolu, ale ty tego nie lozumies, bo tam mowimy po polsku..."
Polski, angielski, co za roznica. ;)
***
Bi chce wziac do kosciola maskotke - kotka. Po uzyskaniu pozwolenia rodzicow, przykazuje kiciulowi:
"Pamietaj, w kosciele musi byc cicho. Nie wolno miaumowac!"
Zeby jeszcze sama pamietala o tej zasadzie... ;)
***
A jutro mam wolne, bowiem zabieram mego syna na wycieczke przedszkolna! Powinnam chyba raczej napisac "wycieczke Z przedszkolem", skoro to ja go wioze i odwoze. Bezsens.
Zeszloroczna z Bi, byla porazka. Zobaczymy czy w tym roku lepiej sie postaraja... ;)
***
W sobote rano, Bi dopadla faza na dokuczanie bratu. Najpierw ciagnela go i szarpala za dekold bluzki, a kiedy to ukrocilismy, zaczela biegac po pokoju, popychajac Nika za kazdym razem, kiedy go mijala. Mlodszy, jak przystalo na pokojowo nastawionego do swiata Kokusia, po kazdym takim "ataku" uderzal w placz, ale zupelnie nie probowal sie bronic. Malo pedagogicznie, ale w koncu, znudzeni ciaglym krzykiem i lzami, powiedzielismy Mlodszemu, ze jesli Bi go znow popchnie, niech ja tez odepchnie. Nie podzialalo. To po prostu nie jest w kokusiowym stylu. ;) Natomiast corce strzelilismy pogadanke, ze Nik jest chlopcem i kiedys zapewne bedzie od niej wyzszy i silniejszy.
Matka: "I zobaczysz, jaki ci spusci lomot za te wszystkie lata!"
Bi oczywiscie uderza w ryk, ze ona "urodzila sie pierwsza i zawsze bedzie wieksza!". Natomiast Nik odzywa sie cichutko:
"Nie chce bic mojej siostry..."
Kwintesencja Kokusia... Wzrusza mnie ten jego kompletny brak agresji, ale tez boje sie jak zycie doswiadczy takiego wrazliwego, delikatnego chlopczyka, jesli ten nie nauczy sie odrobiny asertywnosci...
***
Nik macha gwizdkiem na sznurku, uderzajac raz po raz w nowa (!) komode. W Bi odzywa sie "rodzic".
Bi: "Nik, przestan walic w szafke!"
Nik (olewacko): "Ona jest stala..."
Bi (wsciekla): "Ona wcale nie jest stara! Sam jestes stary!"
Nik (oburzony): "Nie jestem staly! Tylko mam taka twas..."
:D
***
Nik prosi matke o pomoc podczas obiadu.
"Cy mozes mi help z tym?"
Po czym wyjasnia uprzejmie:
"Tak mowia dzieci w pseckolu, ale ty tego nie lozumies, bo tam mowimy po polsku..."
Polski, angielski, co za roznica. ;)
***
Bi chce wziac do kosciola maskotke - kotka. Po uzyskaniu pozwolenia rodzicow, przykazuje kiciulowi:
"Pamietaj, w kosciele musi byc cicho. Nie wolno miaumowac!"
Zeby jeszcze sama pamietala o tej zasadzie... ;)
***
A jutro mam wolne, bowiem zabieram mego syna na wycieczke przedszkolna! Powinnam chyba raczej napisac "wycieczke Z przedszkolem", skoro to ja go wioze i odwoze. Bezsens.
Zeszloroczna z Bi, byla porazka. Zobaczymy czy w tym roku lepiej sie postaraja... ;)
środa, 12 października 2016
Musztarda w skarpecie
Jak to powiada Klarka "tytul musi byc chwytliwy". :D
Mojego meza boli pieta. Tak od okolo 3 tygodni. M., jak to M., do lekarza nie pojdzie, za to zgadal sie z kolega, podobno majacym taki sam problem. Kolega nie boi sie "bialych kitli", skonsultowal sie wiec z fachowcem. Okazalo sie, ze ma zapalenie. W piecie. Pierwszy raz o czyms takim slysze, ale nie znam sie, wiec nie dyskutuje. :D Podobno to od spedzania duzej czesci dnia na nogach, chociaz z tego co moj maz opowiada, to spedza jednak sporo czasu w pracy przy biurku. W kazdym razie, na podstawie diagnozy kolegi, M. zdiagnozowal u siebie takie samo zapalenie. ;) Kolega dostal srodki na stan zapalny. Malzonek moj nie byl u lekarza, wiec leczy sie sam. I tak, w ruch poszedl cuchnacy Voltaren (to nie jest post sponsorowany! :D), a poza tym, jakas zielarka - amatorka z polskiego sklepu, poradzila mu, ze na stany zapalne dobre sa nasiona gorczycy. M. spedza wiec wieczory, nagrzewajac ziarna musztardy (gorczycy) albo w skarpecie, ktora nastepnie naklada na stope, albo w miseczce, do ktorej potem wsuwa piete. Tygodniowa kuracja zaowocowala wylacznie kilkukrotnym poparzeniem problematycznej czesci ciala, natomiast poprawy brak, wiec wizyta u lekarza raczej M. nie obejdzie. ;)
To tyle o musztardzie. A ciekawe jestescie dalszego ciagu sagi lodowkowej? Telenowela nadal trwa! :D
W sobote, zgodnie z ustaleniami, przywiezli nam lodowke #3. Zabrali stara (a moze "nowa"? Bo w sumie mielismy ja niecaly miesiac...), po czym wniesli nowa. Juz na poczatku jasne bylo, ze magazyn nie wywiazal sie z obietnicy sprawdzenia sprzetu przed dostarczeniem. Mieli bowiem otworzyc paczke, podlaczyc lodowke i sprawdzic czy wszystko dziala i wyglada jak trzeba. Gdzies jednak zawiodla komunikacja, bo nikt tego nie zrobil.
No nic, na pierwszy rzut oka, wszystko wydawalo sie ok. Podczas instalacji, M. sprawdzil wszystkie panele, ktore tym razem zdawaly sie ladnie przylegac. Lodowka chodzi tez calkiem cicho, co tylko utwierdzilo nas, ze ta pierwsza, oprocz oderwanego panela, miala tez jakas mechaniczna usterke. Juz wydawalo sie, ze w koncu otrzymalismy niespaczony sprzet, kiedy... okazalo sie ze "trzecia" ma problem z drzwiami. A konkretnie, to zawiasy sa pogiete i brakuje w nich srub. To model z tych majacych z jednej strony lodowke, a z drugiej zamrazarnik. Rezultatem drzwi nie siedzacych na zawiasach jak trzeba jest to, ze w szpare miedzy drzwiami, na samej gorze nie wcisne nawet jednego palca, a na samym dole mieszcze dwa. Oprocz tego, patrzac z prawego boku, na samej gorze i na dole, drzwi i bok lodowki, ukladaja sie ladnie, w jedna linie. A na srodku, lodowka wystaje, jakby byla wybrzuszona. ;) I wiecie co? Gdyby to byl #1, moze nie zwrocilabym uwagi, olala te drzwi (chociaz, kurcze, powinny rowno przylegac, zeby gdzies powietrze nie uciekalo!), poniewaz to jednak juz trzecia, zagotowalam sie! Tym bardziej, ze mielismy obiecane, ze sprawdza ja przed dostarczeniem!
Facet dostarczajacy zadzwonil od razu do sklepu, zeby zdac raport, ze lodowka sie nie nadaje (ale oczywiscie tymczasowo zostala, bo nie wyobrazam sobie spedzic kolejnego tygodnia z turystyczna, jak w sierpniu), a my szybko wcisnelismy w Potworki obiad i popedzilismy do sklepu z reklamacja. Jak w poprzednich razach M. sie wsciekal, a ja tylko wzdychalam, tym razem odwrotnie: M. zaczal sie smiac, za to ja sie wku*wilam. W sklepie grzecznie, ale stanowczo wyluszczylam, ze to juz ponad miesiac jak "bujamy" sie z lodowkami, ze M. dwa razy tracil czesc dniowki, bo zwalnial sie z pracy zeby odebrac sprzet, ze juz drugi raz tracimy czas przyjezdzajac osobiscie do ich sklepu i ze spodziewalismy sie czegos lepszego od firmy o takiej renomie. Zazadalismy tez rozmowy z glownym managerem, ale ze byla to sobota, mial wolne. Dodalismy wiec, ze w tej chwili jestesmy tak rozczarowani, ze zadamy jakiejs rekompensaty za stracony czas i pieniadze, albo pojdziemy do mediow i opiszemy jaka obsluge dostalismy od sieci sklepow, ktora znana jest na cala Hameryke.
Jaki rezultat przyniosla nasza tyrada, przekonamy sie konkretnie w sobote, kiedy przywioza lodowke #4!!! :D. Poki co jednak, poniewaz oswiadczylismy, ze absolutnie nie chcemy czwartej lodowki z tego samego, felernego modelu, w ramach rekompensaty, pozwolono nam wybrac jakikolwiek model, a oni pokryja roznice. Huhuhu! M. krazyl wokol najdrozszych, fikusnych modeli, gdzie naciskajac guzik, mozna otworzyc np. tylko polowe drzwi, lub ich zewnetrzna obudowe. Jest nawet model z wbudowanym komputerem, ktory automatycznie zamawia brakujace produkty. :O Ja jednak, patrzac na te cuda techniki, widzialam tylko kolejne potencjalne awarie, szczegolnie, ze Potworki osiagnely juz wiek, gdzie same sobie otwieraja lodowke, zeby cos wyciagnac. Oczami wyobrazni widzialam ich dziko chichoczacych i naciskajacych guziki raz za razem. Wizja Potworkow + tableta w drzwiach lodowki, w ogole mnie przerazila. ;) Wybralismy wiec posredni model, z podwojna zamrazarka na dole i lodowka u gory, z podwojnymi drzwiami. Roznica wyszla okolo $700, wiec chyba zrobilismy dobry interes, ale wszystko okaze sie, kiedy dowioza lodowke bezpiecznie do naszej chalupy. Mam nadzieje, ze te drozsze modele robia porzadniej i zadne panele ani drzwi, nie beda obluzowane. ;)
Aha, zeby nie bylo watpliwosci, to zanim wybralismy pierwszy model, najpierw sprawdzilismy jaka firma lodowek jest w tej chwili najlepsza na rynku i taka wybralismy. No dobra, moglismy postawic na niemiecka precyzje i wziac Boscha, ale tu akurat cena zwalila nas z nog. Jaka firme wybralismy nie podam (chyba, ze w mailu, jak ktos ciekawy), bo nie chce robic reklamy, czy raczej, w naszym przypadku, antyreklamy. ;) Pierwszy wybrany przez nas model tez nie byl jakims badziewiem. Fakt, ze lodowka byla niewielka (stosunkowo, bo malenstwo to-to tez nie bylo), ale to dla nas bylo akurat zaleta. Cene (pewnie z racji rozmiaru) miala znosna i chyba o to sie rozbija. Tansze modele robione sa byle jak. Mam nadzieje, ze nowy model, bardziej "z gornej polki", bedzie bardziej dopracowany... ;)
Oczekujcie wiec kolejnej (ostatniej juz, mam nadzieje!) czesci sagi! :D
Co poza tym? Spedzilam 5 dni w domu i mam wyrzuty sumienia, ze bylam tak malo produktywna. Fakt, ze 4 z tych 5 dni, M. spedzil z nami w domu, a to zawsze utrudnia mi jakiekolwiek dzialanie. W sobote pol dnia spedzilismy na "zabawie" z lodowka i jej sprzedawcami... Zrobilismy tez zakupy w supermarkecie hamerykackim oraz polskim. Zaliczylismy msze w niedziele. Posprzatalam tez gruntownie chatke. Upieklam podwojna porcje muffinek... Oraz zmodyfikowana wersje chlebka bananowego. Ale mycie okien znow odlozylam na kiedys tam... W sobote i niedziele padalo, wiec i tak nie moglam. W poniedzialek M. robil porzadki jesienne w ogrodzie, a we wtorek dopadl mnie Pan Niechciej. ;) Dzisiaj wstalam zdeterminowana, zeby sie w koncu za to zabrac, ale zaraz po wygrzebaniu sie z poscieli, okazalo sie, ze mam zatkany nos i lepetyna mnie rypie. Najwyrazniej dopada mnie przeziebienie, ktore meczy Potworki od 2-3 tygodni i stanie w przeciagu jest dla mnie mocno niewskazane. Co ja zrobie, biedna, przeciez nie moge sie doprawic... :D
Spedzilam wiec piec dni z Potworkami, ktore przez pierwsze dwa dopytywaly o szkole i przedszkole, ale potem im sie spodobalo i juz w poniedzialek Bi uderzyla w placz, ze w czwartek (!) idzie do zerowki. :) Poza tym Bi oraz Nik rysowali, kolorowali, wycinali, lepili z ciastoliny, a kiedy w koncu ujrzelismy slonce, korzystalismy ze zlotej jesieni, bo temperatury nadal mamy przyjemne, 16-17 stopni. Jutro ma byc chyba nawet 20, ale za to z popoludniowym deszczem. :) Cwiczylysmy tez z Bi literki, co matke przyprawilo o bol glowy, a dziecku tak sie spodobalo, ze chce to robic po 3 razy dziennie. :D
A teraz trzeba bedzie odbebnic dwa dni w pracy i znowu bedzie weekend! ;) Az sie boje, co zastane jutro na biurku, bo mojego biurowego kolegi nie bylo do dzis w pracy, a szef wraz z asystentka ograniali zapewne tylko to, co najpilniejsze. Bedzie sie dzialo. :) Za to fajnie bedzie zaczac prace w niby poniedzialek, a zaraz nastepnego dnia miec piatek! :D
Zostawiam Was z jesienna fota Potworkow. Prawie polowa pazdziernika, a na moim telefonie tylko dwa zdjecia z tego miesiaca. Jakos nie mialam weny. :)
Taki piekny, jesienny zakatek zrobil nam sie kolo szopki. :)
Mojego meza boli pieta. Tak od okolo 3 tygodni. M., jak to M., do lekarza nie pojdzie, za to zgadal sie z kolega, podobno majacym taki sam problem. Kolega nie boi sie "bialych kitli", skonsultowal sie wiec z fachowcem. Okazalo sie, ze ma zapalenie. W piecie. Pierwszy raz o czyms takim slysze, ale nie znam sie, wiec nie dyskutuje. :D Podobno to od spedzania duzej czesci dnia na nogach, chociaz z tego co moj maz opowiada, to spedza jednak sporo czasu w pracy przy biurku. W kazdym razie, na podstawie diagnozy kolegi, M. zdiagnozowal u siebie takie samo zapalenie. ;) Kolega dostal srodki na stan zapalny. Malzonek moj nie byl u lekarza, wiec leczy sie sam. I tak, w ruch poszedl cuchnacy Voltaren (to nie jest post sponsorowany! :D), a poza tym, jakas zielarka - amatorka z polskiego sklepu, poradzila mu, ze na stany zapalne dobre sa nasiona gorczycy. M. spedza wiec wieczory, nagrzewajac ziarna musztardy (gorczycy) albo w skarpecie, ktora nastepnie naklada na stope, albo w miseczce, do ktorej potem wsuwa piete. Tygodniowa kuracja zaowocowala wylacznie kilkukrotnym poparzeniem problematycznej czesci ciala, natomiast poprawy brak, wiec wizyta u lekarza raczej M. nie obejdzie. ;)
To tyle o musztardzie. A ciekawe jestescie dalszego ciagu sagi lodowkowej? Telenowela nadal trwa! :D
W sobote, zgodnie z ustaleniami, przywiezli nam lodowke #3. Zabrali stara (a moze "nowa"? Bo w sumie mielismy ja niecaly miesiac...), po czym wniesli nowa. Juz na poczatku jasne bylo, ze magazyn nie wywiazal sie z obietnicy sprawdzenia sprzetu przed dostarczeniem. Mieli bowiem otworzyc paczke, podlaczyc lodowke i sprawdzic czy wszystko dziala i wyglada jak trzeba. Gdzies jednak zawiodla komunikacja, bo nikt tego nie zrobil.
No nic, na pierwszy rzut oka, wszystko wydawalo sie ok. Podczas instalacji, M. sprawdzil wszystkie panele, ktore tym razem zdawaly sie ladnie przylegac. Lodowka chodzi tez calkiem cicho, co tylko utwierdzilo nas, ze ta pierwsza, oprocz oderwanego panela, miala tez jakas mechaniczna usterke. Juz wydawalo sie, ze w koncu otrzymalismy niespaczony sprzet, kiedy... okazalo sie ze "trzecia" ma problem z drzwiami. A konkretnie, to zawiasy sa pogiete i brakuje w nich srub. To model z tych majacych z jednej strony lodowke, a z drugiej zamrazarnik. Rezultatem drzwi nie siedzacych na zawiasach jak trzeba jest to, ze w szpare miedzy drzwiami, na samej gorze nie wcisne nawet jednego palca, a na samym dole mieszcze dwa. Oprocz tego, patrzac z prawego boku, na samej gorze i na dole, drzwi i bok lodowki, ukladaja sie ladnie, w jedna linie. A na srodku, lodowka wystaje, jakby byla wybrzuszona. ;) I wiecie co? Gdyby to byl #1, moze nie zwrocilabym uwagi, olala te drzwi (chociaz, kurcze, powinny rowno przylegac, zeby gdzies powietrze nie uciekalo!), poniewaz to jednak juz trzecia, zagotowalam sie! Tym bardziej, ze mielismy obiecane, ze sprawdza ja przed dostarczeniem!
Facet dostarczajacy zadzwonil od razu do sklepu, zeby zdac raport, ze lodowka sie nie nadaje (ale oczywiscie tymczasowo zostala, bo nie wyobrazam sobie spedzic kolejnego tygodnia z turystyczna, jak w sierpniu), a my szybko wcisnelismy w Potworki obiad i popedzilismy do sklepu z reklamacja. Jak w poprzednich razach M. sie wsciekal, a ja tylko wzdychalam, tym razem odwrotnie: M. zaczal sie smiac, za to ja sie wku*wilam. W sklepie grzecznie, ale stanowczo wyluszczylam, ze to juz ponad miesiac jak "bujamy" sie z lodowkami, ze M. dwa razy tracil czesc dniowki, bo zwalnial sie z pracy zeby odebrac sprzet, ze juz drugi raz tracimy czas przyjezdzajac osobiscie do ich sklepu i ze spodziewalismy sie czegos lepszego od firmy o takiej renomie. Zazadalismy tez rozmowy z glownym managerem, ale ze byla to sobota, mial wolne. Dodalismy wiec, ze w tej chwili jestesmy tak rozczarowani, ze zadamy jakiejs rekompensaty za stracony czas i pieniadze, albo pojdziemy do mediow i opiszemy jaka obsluge dostalismy od sieci sklepow, ktora znana jest na cala Hameryke.
Jaki rezultat przyniosla nasza tyrada, przekonamy sie konkretnie w sobote, kiedy przywioza lodowke #4!!! :D. Poki co jednak, poniewaz oswiadczylismy, ze absolutnie nie chcemy czwartej lodowki z tego samego, felernego modelu, w ramach rekompensaty, pozwolono nam wybrac jakikolwiek model, a oni pokryja roznice. Huhuhu! M. krazyl wokol najdrozszych, fikusnych modeli, gdzie naciskajac guzik, mozna otworzyc np. tylko polowe drzwi, lub ich zewnetrzna obudowe. Jest nawet model z wbudowanym komputerem, ktory automatycznie zamawia brakujace produkty. :O Ja jednak, patrzac na te cuda techniki, widzialam tylko kolejne potencjalne awarie, szczegolnie, ze Potworki osiagnely juz wiek, gdzie same sobie otwieraja lodowke, zeby cos wyciagnac. Oczami wyobrazni widzialam ich dziko chichoczacych i naciskajacych guziki raz za razem. Wizja Potworkow + tableta w drzwiach lodowki, w ogole mnie przerazila. ;) Wybralismy wiec posredni model, z podwojna zamrazarka na dole i lodowka u gory, z podwojnymi drzwiami. Roznica wyszla okolo $700, wiec chyba zrobilismy dobry interes, ale wszystko okaze sie, kiedy dowioza lodowke bezpiecznie do naszej chalupy. Mam nadzieje, ze te drozsze modele robia porzadniej i zadne panele ani drzwi, nie beda obluzowane. ;)
Aha, zeby nie bylo watpliwosci, to zanim wybralismy pierwszy model, najpierw sprawdzilismy jaka firma lodowek jest w tej chwili najlepsza na rynku i taka wybralismy. No dobra, moglismy postawic na niemiecka precyzje i wziac Boscha, ale tu akurat cena zwalila nas z nog. Jaka firme wybralismy nie podam (chyba, ze w mailu, jak ktos ciekawy), bo nie chce robic reklamy, czy raczej, w naszym przypadku, antyreklamy. ;) Pierwszy wybrany przez nas model tez nie byl jakims badziewiem. Fakt, ze lodowka byla niewielka (stosunkowo, bo malenstwo to-to tez nie bylo), ale to dla nas bylo akurat zaleta. Cene (pewnie z racji rozmiaru) miala znosna i chyba o to sie rozbija. Tansze modele robione sa byle jak. Mam nadzieje, ze nowy model, bardziej "z gornej polki", bedzie bardziej dopracowany... ;)
Oczekujcie wiec kolejnej (ostatniej juz, mam nadzieje!) czesci sagi! :D
Co poza tym? Spedzilam 5 dni w domu i mam wyrzuty sumienia, ze bylam tak malo produktywna. Fakt, ze 4 z tych 5 dni, M. spedzil z nami w domu, a to zawsze utrudnia mi jakiekolwiek dzialanie. W sobote pol dnia spedzilismy na "zabawie" z lodowka i jej sprzedawcami... Zrobilismy tez zakupy w supermarkecie hamerykackim oraz polskim. Zaliczylismy msze w niedziele. Posprzatalam tez gruntownie chatke. Upieklam podwojna porcje muffinek... Oraz zmodyfikowana wersje chlebka bananowego. Ale mycie okien znow odlozylam na kiedys tam... W sobote i niedziele padalo, wiec i tak nie moglam. W poniedzialek M. robil porzadki jesienne w ogrodzie, a we wtorek dopadl mnie Pan Niechciej. ;) Dzisiaj wstalam zdeterminowana, zeby sie w koncu za to zabrac, ale zaraz po wygrzebaniu sie z poscieli, okazalo sie, ze mam zatkany nos i lepetyna mnie rypie. Najwyrazniej dopada mnie przeziebienie, ktore meczy Potworki od 2-3 tygodni i stanie w przeciagu jest dla mnie mocno niewskazane. Co ja zrobie, biedna, przeciez nie moge sie doprawic... :D
Spedzilam wiec piec dni z Potworkami, ktore przez pierwsze dwa dopytywaly o szkole i przedszkole, ale potem im sie spodobalo i juz w poniedzialek Bi uderzyla w placz, ze w czwartek (!) idzie do zerowki. :) Poza tym Bi oraz Nik rysowali, kolorowali, wycinali, lepili z ciastoliny, a kiedy w koncu ujrzelismy slonce, korzystalismy ze zlotej jesieni, bo temperatury nadal mamy przyjemne, 16-17 stopni. Jutro ma byc chyba nawet 20, ale za to z popoludniowym deszczem. :) Cwiczylysmy tez z Bi literki, co matke przyprawilo o bol glowy, a dziecku tak sie spodobalo, ze chce to robic po 3 razy dziennie. :D
A teraz trzeba bedzie odbebnic dwa dni w pracy i znowu bedzie weekend! ;) Az sie boje, co zastane jutro na biurku, bo mojego biurowego kolegi nie bylo do dzis w pracy, a szef wraz z asystentka ograniali zapewne tylko to, co najpilniejsze. Bedzie sie dzialo. :) Za to fajnie bedzie zaczac prace w niby poniedzialek, a zaraz nastepnego dnia miec piatek! :D
Zostawiam Was z jesienna fota Potworkow. Prawie polowa pazdziernika, a na moim telefonie tylko dwa zdjecia z tego miesiaca. Jakos nie mialam weny. :)
Taki piekny, jesienny zakatek zrobil nam sie kolo szopki. :)
piątek, 7 października 2016
Sceny z zycia matki (ostrzezenie: kolejny tasiemiec!)
No to dotrzymalam slowa i pisze jeszcze w tym samym tygodniu. Samozadowolenie mnie po prostu rozpiera! ;)
A wiecie, ze jestem miedzy jednym dluuugim weekendem, a drugim?! :D
Pewnie, ze nie wiecie, bo skad? Pisze Wam wiec: poprzedni weekend mialam 4-dniowy, bowiem szkoly zamkniete byly w piatek oraz poniedzialek, natomiast nadchodzacy bedzie az 5-dniowy, poniewaz szkoly zamkniete sa od poniedzialku do srody, ha!
Dobra, z tym "ha!" to przesadzilam, bo w sumie to nic przyjemnego zuzywac cenny urlop na swieta, ktorych sie nawet nie obchodzi oraz szkolenia nauczycieli. Bo tak, w poprzedni piatek nauczyciele sie edukowali, w poniedzialek bylo Rosh Hashanah (zydowskie swieto), w kolejny poniedzialek mamy Columbus Day, w srode Yom Kippur (kolejne zydowskie swieto), a wtorek dzieci dostaly wolny w bonusie. ;) Najlepsze, ze kazde miasteczko ustala sobie wlasny grafik i tak, syn kolezanki, ze wszystkich tych dni, wolne ma tylko w Columbus Day, a siostrzency znajomego nie maja wolnego w ogole, o! A ja zmuszona jestem brac dni z wlasnego urlopu, bo oczywiscie wiekszosc prywatnych firm nie obchodzi nawet Dnia Kolumba, a co dopiero zydowskich swiat. O dawaniu pracownikom wolnego z okazji szkolenia nauczycieli ich potomkow juz nie mowiac. ;) Gdzie tu sprawiedliwosc?!
W sumie, zanim zaczniecie grzmiec jaka ta Hameryka podla, niedobra i fuj, musze cos sprostowac... W wiekszosc z tych wolnych dni, szkoly organizuja opieke nad dzieciakami. Cos na zasadzie polkoloni. I gdyby te "polkolonie" odbywaly sie w naszej podstawowce, wyslalabym tam Potworki bez wahania. Niestety, na te dni wszystkie szkoly podstawowe w naszym miasteczku (a jest ich 4), spedzaja dzieci do jednej (oczywiscie nie naszej, za dobrze by mi bylo). Nie decyduje sie tam wysylac Potworkow (narazie, za pare lat moze mi sie odmienic), bowiem po pierwsze wiem, jak wyglada ich adaptacja w nowym miejscu. Dopiero co przetrwalam tygodniowy ryk na poczatku wrzesnia. Za wiecej narazie podziekuje. Po drugie, szkola organizujaca polkolonie, znajduje sie w zupelnie innej czesci miasteczka. Nie jakos specjalnie daleko, ale w centrum, gdzie problemy z parkowaniem oraz przejazdem sa na porzadku dziennym. Zeby sie tam dostac, a potem wy-dostac, moja podroz do pracy i z powrotem, wydluzylaby sie niemal dwukrotnie. A ze przywilejem dlugiego stazu pracy w jednej firmie, jest posiadanie wiekszej ilosci dni wolnych niz przecietny "zuczek", wiec korzystam. ;)
Przyznaje tez, ze chociaz ze smutkiem patrze na topniejace dni urlopowe, to milo jest odliczac do kolejnych wolnych dzionkow. ;) W nastepnym tygodniu biore wiec 3 dni wolne, w kolejnym jeden na wycieczke przedszkolna Kokusia, potem popracuje dwa pelne (o zgrozo!) tygodnie, a pozniej znow beda dwa dni wolne w jednym tygodniu, jeszcze pozniej Thanksgiving, po drodze jakies wczesniejsze wyjscia z okazji wywiadowek, itd. Tak to mozna pracowac! ;)
Mam tez nadzieje, ze nadchodzacy (dlugi) weekend bedzie nieco lepszy niz miniony. Co z tego, ze mialam dwa dodatkowe dni, skoro nie dosc, ze pogoda byla rodem z listopada - szaro, deszczowo i zimno, to jeszcze oba Potwory kaszlace i usmarkane... Z planow, zeby zabrac ich gdziekolwiek, wyszly nici. W niedziele, w muzeum (ktore tak naprawde jest stara farma) nieopodal naszego domu, organizowali "Hay Day", czyli jesienny festyn, z malowaniem dyni, przejazdzka na sianie i innymi atrakcjami. Bardzo chcialam zabrac tam dzieciaki, ale jak, skoro oboje lazili z glutem po brode? Jeszcze gdyby bylo cieplo i slonecznie, olalabym moze katar i zabrala ich i tak, ale ziab, deszcz + smarki i mamy recepture na dluzsza infekcje. :/ A dluzszej juz nam w sumie nie trzeba, bo u Nika ten katar ciagnie sie juz trzeci tydzien! Ludzie, no ile mozna?! Mialam cichutka nadzieje, ze Bi poprzynosila rok temu wystarczajaco zarazkow z przedszkola, zeby Mlodszy tez nieco sie uodpornil, ale gdzie tam! Mamy klasyczny przyklad dziecka w pierwszym roku edukacji w "placowce". Bedzie tak pewnie teraz smarkal i kaszlal na zmiane do pierwszych mrozow (tfu, tfu!). A mnie pielegniarka przedszkolna goni z przypomnieniami o szczepionce na grype! :/
Nowe wiesci z sagi lodowkowej: jutro maja dowiezc kolejna. To juz #3! :D
Ostatnio skonczylo sie na tym, ze przywiezli nowa, ale okazalo sie, ze z boku ma autentyczna dziure! I to taka dlugosci 15 cm! Oczywiscie zabrali zlom z powrotem. Wieczorem tego samego dnia, M. zadzwonil do sklepu z pytaniem o dalsze ustalenia. Okazalo sie, ze samochod dostawczy nie dojechal jeszcze do magazynu (bylo po 19!), a najpierw musza ustalic co sie z nia stalo i czy rzeczywiscie nie nadaje sie do sprzedazy (jaja jakies!). Ktos mial oddzwonic do nas nastepnego dnia rano. To byl wtorek. W srode cisza. Tak samo kolejnego dnia. W koncu M. wsciekl sie nie na zarty i stwierdzil, ze nie bedzie bawil sie w telefony. Pojedzie do sklepu i zrobi awanture. Kiedy do soboty nikt sie nie odezwal, zapakowalismy Potworki w auto i pojechalismy zlozyc kolejna juz reklamacje. Ja jestem malo wojownicza, wiec zostawilam gadanie M., chociaz jego akcent mozna nozem krajac. :D Ale za to ma grozna aparycje, w dodatku z marszu zazadal manager'a, wiec skakali przy nim az milo. Z jednego manager'a zrobilo sie dwoch, wysluchali, posprawdzali dane w komputerze, przepraszali kilkanascie razy. A ja ganialam za Potworami, ktore radosnie rozbiegly sie po sklepie. ;) W koncu ustalili dostarczenie nowej lodowki na sobote, a wczesniej sprawdzenie, czy napewno wszystko jest w porzadku, czy dziala i wyglada jak trzeba.
Do trzech razy sztuka! Mam nadzieje, ze tym razem dostaniemy w koncu porzadny sprzet!
Z innej beczki, to zaczely mnie dopadac watpliwosci czy nie zapisanie Bi do polskiej szkoly w tym roku, bylo dobra decyzja. Wydawalo mi sie, ze przyda jej sie raczej dodatkowa nauka angielskiego. Tymczasem okazalo sie, ze moje dziecko swietnie sobie z nim radzi, tylko matke ma przewrazliwiona na punkcie czystosci jezyka... ;) Zaobserwowalam za to cos niepokojacego. Potworki, w zabawie, mowia do siebie prawie wylacznie po angielsku! Do nas - rodzicow, nadal mowia po polsku, wtracajac rzadziej lub czesciej angielskie wyrazy. Ale do siebie nawzajem uzywaja glownie angielskiego. Spodziewalam sie oczywiscie, ze przyjdzie to wraz z pojsciem Nika do przedszkola, ale ze tak szybko?! Po zaledwie miesiacu?!
Przyszlo mi do glowy, ze jeszcze nie jest za pozno, zeby Bi jednak so polskiej szkoly zapisac. W koncu mamy dopiero pazdziernik. Podzielilam sie pomyslem z M. i... prawie sie poklocilismy. Wbrew temu, co wczesniej ustalalismy, moj malzonek nie widzi zadnego sensu w wysylaniu Potworkow do polskiej szkoly. :( Twierdzi, ze jezyk polski do niczego im sie nie przyda, skoro beda mieszkac w Stanach.
Kuzwa! Czasami nie moge uwierzyc, jak my sie roznimy w pewnych kwestiach! Po pierwsze, na dzien dzisiejszy, Bi i Nik maja w Polsce dwie babcie, dziadka, ciotke, wujka oraz dwie kuzynki. Dalszej rodziny nawet nie licze! Fajnie by bylo, gdyby potrafili sie z nimi normalnie dogadac, chocby przez Skypa. :/ Maja tez dziadka, co prawda mieszkajacego w Hameryce, ale mowiacego bardzo slabiutko po angielsku. Po drugie, wychodze z zalozenia, ze polski, nawet jesli nie jest tutaj popularny, to zawsze dodatkowy jezyk, a tego czego sie naucza, nikt im nie odbierze. Pewnie, ze moglabym ich zapisac na jezyk francuski lub niemiecki (tutaj rownie "nieprzydatne" co polski), ale wtedy musialabym zostawic ich samych sobie, bo nie znam zadnego z tych jezykow. Z polskim przynajmniej jestem w stanie im pomoc. Poza tym, Polska Szkola, to nie tylko jezyk. To tez troche naszej kultury, zwyczajow, polskosci. Dodatkowo, mysle, ze warto zeby Potworki poznaly i zaprzyjaznily sie z innymi polsko - amerykanskimi dziecmi.
Ten wywod dotyczy akurat Polskiej Szkoly, ale tak jest ze wszystkim co dotyczy edukacji oraz rozwoju naszych dzieci. :/ Podobna rozmowe odbylam z M., kiedy zaproponowalam zapisanie Bi na lekcje plywania. O ktorych rozmawialismy latem i ktore wowczas sam zasugerowal! :O Tym razem uslyszalam, zebym robila co chce, tylko pamietala, ze to ja bede ja wozic. Czyli ja moge latac jak ze sraczka, a moj maz umywa rece! Tak samo bedzie pewnie zima z nauka jazdy na nartach! Przeciez ja jestem matka, ale on, jako ojciec, ma na wszystko wylane! Cycki opadaja... Ku*wa!
No. Wkurzylam sie. Lekko. ;)
Chcialam jeszcze pochwalic mego syna. To niesamowite, ze w domowych pieleszach ciezko jest przekonac moje dzieci do nauki czegokolwiek, ale wystarczy wyslac do przedszkola, a rozwijaja sie ekspresowo! Moj synek, moj malutki Kokus, nagle zaczal ambitnie cwiczyc samodzielne ubieranie, do ktorego ze srednim skutkiem probowalam przekonac go od roku. Pewnie, ze idzie mu to opornie, czasem rece az same wyrywaja mi sie, zeby pomoc i musze hamowac nadopiekuncze zapedy. ;) W koncu wiec, Nik potrafi samodzielnie zdjac bluzke (ze zdejmowaniem oraz nakladaniem spodni i gaci radzil sobie juz wczesniej). Nalozenie to nadal duzo frustracji, bo lapki za nic nie chca trafiac do rekawow, ale najwazniejsze, ze probuje. A dzis rano kompletnie mnie zaskoczyl, samodzielnie zapinajac zamek w kamizelce! :O
Jeszcze ze dwa tygodnie temu pytalam Kokusia kiedy mi cos narysuje. Odpowiadal, ze musi podrosnac. :D A tu nagle, z dnia na dzien, zaczal rysowac glowonogi, gdzie jeszcze latem rezygnowal z malowania po kilku maznieciach na kartce...
W przedszkolu bardzo duzo cwicza rece, piszac po liniach. Dostaje wiec sporo probek "pisowni" mojego syna:
Jak widac raczka jeszcze drzaca, niezbyt sprawna, ale mamy dopiero poczatek pazdziernika. Ma czas, zeby sie wprawic. Poza tym, najwazniejsze, ze on to lubi! W domu sam zaczal mnie prosic, zebym mu cos napisala, a on poprawia to po liniach! :O
A zeby nie bylo, ze chwale tylko Nika, to Bi tez cwiczy pisanie z rownym bratu zapalem. Tyle, ze jest juz kilka poziomow wyzej, wiec zamiast odrysowywac po liniach, ja jej dyktuje po literce, a ona pisze. I rozpoznaje juz znaczna wiekszosc alfabetu. Musimy tylko popracowac nad zapamietaniem, ze sa litery duze i litery male, bo Bi zazwyczaj umie napisac tylko jeden rodzaj, wiec jej wyrazy to mieszanka duzych i malych liter. ;) Poki co, sporo czasu spedzamy razem, kiedy ja gotuje lub zaladowuje zmywarke, jednoczesnie dyktujac corce literki, a ona lezy obok na podlodze i pisze, pisze, pisze...
A obok (tez na podlodze) siedzi Nik i leci mazakiem po liniach. ;) Nie narzekam. Przynajmniej moge zrobic cos pozytecznego wieczorami, nie majac jednoczesnie wyrzutow sumienia, ze nie spedzam tego czasu z dziecmi. ;)
Pogadalam sobie, a teraz przejde do tytulowych "scen".
Do pierwszej, zgodnie z powiedzeniem, ze "zdjecie warte jest tysiac slow", dodam fotke wraz z tylko krotkim opisem.
Otoz, pewnego sobotniego poranka, matka jak zwykle wziela sie za odgruzowanie domu. Wlasciwie to chciala odkurzyc oraz pomyc podlogi, ale w naszej chalupie, najpierw trzeba spedzic sporo czasu zbierajac zabawki z podlogi, spod kanap, lozek oraz innych mebli. Chcac nie chcac, z mala pomoca (haha!) Potworkow, pozbieralam wszystkie lalki, auta, puzzle, kartki, mazaki i cala mase innych dupereli i doprowadzilam pokoik dzieci do stanu (prawie) idealnego. A po odkurzeniu ich krolestwa, kazalam im z niego nie wychodzic, poniewaz chcialam spokojnie przeleciec reszte domu.
Kiedy po pol godzinie wrocilam, zeby oznajmic Potworkom, ze moga juz znow balaganic w innych pokojach, oto co zastalam.
To sie nazywa talent... :/
Kolejne dwie scenki beda tylko opisowe i wierzcie mi, tym razem nie chcialybyscie zobaczyc zdjec. :D Co ciekawe, obie zdarzyly sie tego samego dnia, jakby sie Potwory zmowily!
A myslalam, ze tego typu "fizjologiczne" anegdotki, skoncza sie wraz z odpieluchowaniem dzieci. Taaa...
Tak, jak sie zapewne juz domyslacie, o kupie bedzie! ;) Kto wrazliwy, niech nie czyta!
Scena 1:
Nik zalatwia potrzebe. Poniewaz zazwyczaj lubi sobie posiedziec na tronie, a mu sie nudzi, czesto dla towarzystwa wola Maye. Pies na to, jak na lato, w koncu siersciuchy lubia takie zapaszki. ;) Dotychczas obecnosc Mai w lazience kompletnie mi zwisala, ale od teraz bede ja przeganiac az sie bedzie za nia kurzylo!
Nik bowiem w koncu zawolal, zeby go podetrzec, a ja niewiele myslac podnioslam go z kibelka i postawilam na podlodze. Mlodszy sie wypial, a w tym momencie od drugiej strony podeszla Maya i zaczela wylizywac rozmazane g*wno z jego tylka! Fuuuuuj!!!! Ohyda, wygonilam psiura do ogrodu i nie daje jej sie wiecej lizac po rekach! Ani innej czesci ciala! Wiem, wiem, ze w ogrodzie pewnie znajduje i zjada rownie obrzydliwe "kaski", ale ja tego nie widze, wiec mnie nie rusza. Tym razem widzialam, wiec ruszylo. :D
Scena 2:
Tym razem Bi siedzi na tronie. Po chwili wola, ze i jej pupsko gotowe jest do wytarcia (Starsza umie juz to robic sama, ale czasem sie leni). Wchodze do lazienki starajac sie nie oddychac, siegam juz-juz po srajtasme, a na niej jakies rozmazane slady... Kolorem bardzo przypominajace kupe, w dodatku. Patrze na papier, patrze na corke i pytam, co zrobila z tym papierem toaletowym? Bi twierdzi, ze nic, ale usmiecha sie przy tym, wiec wiem juz, ze cos zrobila! Domyslam sie, ale jeszcze kolejny raz pytam stanowczo, co zrobila?! W koncu sie przyznaje, ze wsadzila sobie palca w pupe i potem go wytarla o papier! Yyyyyyyy!!!!!! Obrzydliwosc!!! Skad w ogole taki pomysl?!
Coz... Kazalam dziecku umyc rece dwa razy, a sama podziekowalam w duchu, ze nie wytarla palucha o sciane... ;)
Mowie Wam... Nielatwo mnie obrzydzic, ale dwie takie sytuacje w jeden dzien, to duzo, nawet na mnie. ;)
A teraz zostawiam Was. Pewnie odezwe sie dopiero w okolicach czwartku. Milego weekendu, dlugiego czy nie! ;)
A wiecie, ze jestem miedzy jednym dluuugim weekendem, a drugim?! :D
Pewnie, ze nie wiecie, bo skad? Pisze Wam wiec: poprzedni weekend mialam 4-dniowy, bowiem szkoly zamkniete byly w piatek oraz poniedzialek, natomiast nadchodzacy bedzie az 5-dniowy, poniewaz szkoly zamkniete sa od poniedzialku do srody, ha!
Dobra, z tym "ha!" to przesadzilam, bo w sumie to nic przyjemnego zuzywac cenny urlop na swieta, ktorych sie nawet nie obchodzi oraz szkolenia nauczycieli. Bo tak, w poprzedni piatek nauczyciele sie edukowali, w poniedzialek bylo Rosh Hashanah (zydowskie swieto), w kolejny poniedzialek mamy Columbus Day, w srode Yom Kippur (kolejne zydowskie swieto), a wtorek dzieci dostaly wolny w bonusie. ;) Najlepsze, ze kazde miasteczko ustala sobie wlasny grafik i tak, syn kolezanki, ze wszystkich tych dni, wolne ma tylko w Columbus Day, a siostrzency znajomego nie maja wolnego w ogole, o! A ja zmuszona jestem brac dni z wlasnego urlopu, bo oczywiscie wiekszosc prywatnych firm nie obchodzi nawet Dnia Kolumba, a co dopiero zydowskich swiat. O dawaniu pracownikom wolnego z okazji szkolenia nauczycieli ich potomkow juz nie mowiac. ;) Gdzie tu sprawiedliwosc?!
W sumie, zanim zaczniecie grzmiec jaka ta Hameryka podla, niedobra i fuj, musze cos sprostowac... W wiekszosc z tych wolnych dni, szkoly organizuja opieke nad dzieciakami. Cos na zasadzie polkoloni. I gdyby te "polkolonie" odbywaly sie w naszej podstawowce, wyslalabym tam Potworki bez wahania. Niestety, na te dni wszystkie szkoly podstawowe w naszym miasteczku (a jest ich 4), spedzaja dzieci do jednej (oczywiscie nie naszej, za dobrze by mi bylo). Nie decyduje sie tam wysylac Potworkow (narazie, za pare lat moze mi sie odmienic), bowiem po pierwsze wiem, jak wyglada ich adaptacja w nowym miejscu. Dopiero co przetrwalam tygodniowy ryk na poczatku wrzesnia. Za wiecej narazie podziekuje. Po drugie, szkola organizujaca polkolonie, znajduje sie w zupelnie innej czesci miasteczka. Nie jakos specjalnie daleko, ale w centrum, gdzie problemy z parkowaniem oraz przejazdem sa na porzadku dziennym. Zeby sie tam dostac, a potem wy-dostac, moja podroz do pracy i z powrotem, wydluzylaby sie niemal dwukrotnie. A ze przywilejem dlugiego stazu pracy w jednej firmie, jest posiadanie wiekszej ilosci dni wolnych niz przecietny "zuczek", wiec korzystam. ;)
Przyznaje tez, ze chociaz ze smutkiem patrze na topniejace dni urlopowe, to milo jest odliczac do kolejnych wolnych dzionkow. ;) W nastepnym tygodniu biore wiec 3 dni wolne, w kolejnym jeden na wycieczke przedszkolna Kokusia, potem popracuje dwa pelne (o zgrozo!) tygodnie, a pozniej znow beda dwa dni wolne w jednym tygodniu, jeszcze pozniej Thanksgiving, po drodze jakies wczesniejsze wyjscia z okazji wywiadowek, itd. Tak to mozna pracowac! ;)
Mam tez nadzieje, ze nadchodzacy (dlugi) weekend bedzie nieco lepszy niz miniony. Co z tego, ze mialam dwa dodatkowe dni, skoro nie dosc, ze pogoda byla rodem z listopada - szaro, deszczowo i zimno, to jeszcze oba Potwory kaszlace i usmarkane... Z planow, zeby zabrac ich gdziekolwiek, wyszly nici. W niedziele, w muzeum (ktore tak naprawde jest stara farma) nieopodal naszego domu, organizowali "Hay Day", czyli jesienny festyn, z malowaniem dyni, przejazdzka na sianie i innymi atrakcjami. Bardzo chcialam zabrac tam dzieciaki, ale jak, skoro oboje lazili z glutem po brode? Jeszcze gdyby bylo cieplo i slonecznie, olalabym moze katar i zabrala ich i tak, ale ziab, deszcz + smarki i mamy recepture na dluzsza infekcje. :/ A dluzszej juz nam w sumie nie trzeba, bo u Nika ten katar ciagnie sie juz trzeci tydzien! Ludzie, no ile mozna?! Mialam cichutka nadzieje, ze Bi poprzynosila rok temu wystarczajaco zarazkow z przedszkola, zeby Mlodszy tez nieco sie uodpornil, ale gdzie tam! Mamy klasyczny przyklad dziecka w pierwszym roku edukacji w "placowce". Bedzie tak pewnie teraz smarkal i kaszlal na zmiane do pierwszych mrozow (tfu, tfu!). A mnie pielegniarka przedszkolna goni z przypomnieniami o szczepionce na grype! :/
Nowe wiesci z sagi lodowkowej: jutro maja dowiezc kolejna. To juz #3! :D
Ostatnio skonczylo sie na tym, ze przywiezli nowa, ale okazalo sie, ze z boku ma autentyczna dziure! I to taka dlugosci 15 cm! Oczywiscie zabrali zlom z powrotem. Wieczorem tego samego dnia, M. zadzwonil do sklepu z pytaniem o dalsze ustalenia. Okazalo sie, ze samochod dostawczy nie dojechal jeszcze do magazynu (bylo po 19!), a najpierw musza ustalic co sie z nia stalo i czy rzeczywiscie nie nadaje sie do sprzedazy (jaja jakies!). Ktos mial oddzwonic do nas nastepnego dnia rano. To byl wtorek. W srode cisza. Tak samo kolejnego dnia. W koncu M. wsciekl sie nie na zarty i stwierdzil, ze nie bedzie bawil sie w telefony. Pojedzie do sklepu i zrobi awanture. Kiedy do soboty nikt sie nie odezwal, zapakowalismy Potworki w auto i pojechalismy zlozyc kolejna juz reklamacje. Ja jestem malo wojownicza, wiec zostawilam gadanie M., chociaz jego akcent mozna nozem krajac. :D Ale za to ma grozna aparycje, w dodatku z marszu zazadal manager'a, wiec skakali przy nim az milo. Z jednego manager'a zrobilo sie dwoch, wysluchali, posprawdzali dane w komputerze, przepraszali kilkanascie razy. A ja ganialam za Potworami, ktore radosnie rozbiegly sie po sklepie. ;) W koncu ustalili dostarczenie nowej lodowki na sobote, a wczesniej sprawdzenie, czy napewno wszystko jest w porzadku, czy dziala i wyglada jak trzeba.
Do trzech razy sztuka! Mam nadzieje, ze tym razem dostaniemy w koncu porzadny sprzet!
Z innej beczki, to zaczely mnie dopadac watpliwosci czy nie zapisanie Bi do polskiej szkoly w tym roku, bylo dobra decyzja. Wydawalo mi sie, ze przyda jej sie raczej dodatkowa nauka angielskiego. Tymczasem okazalo sie, ze moje dziecko swietnie sobie z nim radzi, tylko matke ma przewrazliwiona na punkcie czystosci jezyka... ;) Zaobserwowalam za to cos niepokojacego. Potworki, w zabawie, mowia do siebie prawie wylacznie po angielsku! Do nas - rodzicow, nadal mowia po polsku, wtracajac rzadziej lub czesciej angielskie wyrazy. Ale do siebie nawzajem uzywaja glownie angielskiego. Spodziewalam sie oczywiscie, ze przyjdzie to wraz z pojsciem Nika do przedszkola, ale ze tak szybko?! Po zaledwie miesiacu?!
Przyszlo mi do glowy, ze jeszcze nie jest za pozno, zeby Bi jednak so polskiej szkoly zapisac. W koncu mamy dopiero pazdziernik. Podzielilam sie pomyslem z M. i... prawie sie poklocilismy. Wbrew temu, co wczesniej ustalalismy, moj malzonek nie widzi zadnego sensu w wysylaniu Potworkow do polskiej szkoly. :( Twierdzi, ze jezyk polski do niczego im sie nie przyda, skoro beda mieszkac w Stanach.
Kuzwa! Czasami nie moge uwierzyc, jak my sie roznimy w pewnych kwestiach! Po pierwsze, na dzien dzisiejszy, Bi i Nik maja w Polsce dwie babcie, dziadka, ciotke, wujka oraz dwie kuzynki. Dalszej rodziny nawet nie licze! Fajnie by bylo, gdyby potrafili sie z nimi normalnie dogadac, chocby przez Skypa. :/ Maja tez dziadka, co prawda mieszkajacego w Hameryce, ale mowiacego bardzo slabiutko po angielsku. Po drugie, wychodze z zalozenia, ze polski, nawet jesli nie jest tutaj popularny, to zawsze dodatkowy jezyk, a tego czego sie naucza, nikt im nie odbierze. Pewnie, ze moglabym ich zapisac na jezyk francuski lub niemiecki (tutaj rownie "nieprzydatne" co polski), ale wtedy musialabym zostawic ich samych sobie, bo nie znam zadnego z tych jezykow. Z polskim przynajmniej jestem w stanie im pomoc. Poza tym, Polska Szkola, to nie tylko jezyk. To tez troche naszej kultury, zwyczajow, polskosci. Dodatkowo, mysle, ze warto zeby Potworki poznaly i zaprzyjaznily sie z innymi polsko - amerykanskimi dziecmi.
Ten wywod dotyczy akurat Polskiej Szkoly, ale tak jest ze wszystkim co dotyczy edukacji oraz rozwoju naszych dzieci. :/ Podobna rozmowe odbylam z M., kiedy zaproponowalam zapisanie Bi na lekcje plywania. O ktorych rozmawialismy latem i ktore wowczas sam zasugerowal! :O Tym razem uslyszalam, zebym robila co chce, tylko pamietala, ze to ja bede ja wozic. Czyli ja moge latac jak ze sraczka, a moj maz umywa rece! Tak samo bedzie pewnie zima z nauka jazdy na nartach! Przeciez ja jestem matka, ale on, jako ojciec, ma na wszystko wylane! Cycki opadaja... Ku*wa!
No. Wkurzylam sie. Lekko. ;)
Chcialam jeszcze pochwalic mego syna. To niesamowite, ze w domowych pieleszach ciezko jest przekonac moje dzieci do nauki czegokolwiek, ale wystarczy wyslac do przedszkola, a rozwijaja sie ekspresowo! Moj synek, moj malutki Kokus, nagle zaczal ambitnie cwiczyc samodzielne ubieranie, do ktorego ze srednim skutkiem probowalam przekonac go od roku. Pewnie, ze idzie mu to opornie, czasem rece az same wyrywaja mi sie, zeby pomoc i musze hamowac nadopiekuncze zapedy. ;) W koncu wiec, Nik potrafi samodzielnie zdjac bluzke (ze zdejmowaniem oraz nakladaniem spodni i gaci radzil sobie juz wczesniej). Nalozenie to nadal duzo frustracji, bo lapki za nic nie chca trafiac do rekawow, ale najwazniejsze, ze probuje. A dzis rano kompletnie mnie zaskoczyl, samodzielnie zapinajac zamek w kamizelce! :O
Jeszcze ze dwa tygodnie temu pytalam Kokusia kiedy mi cos narysuje. Odpowiadal, ze musi podrosnac. :D A tu nagle, z dnia na dzien, zaczal rysowac glowonogi, gdzie jeszcze latem rezygnowal z malowania po kilku maznieciach na kartce...
(Strasznie zamazane, ale zauwazylam to dopiero, jak wgralam, a nie chcialo mi sie pstrykac jeszcze raz. W kazdym razie to mama oraz Kokus, idacy na spacer, trzymajac sie za rece. Jestem wzruszona :D)
W przedszkolu bardzo duzo cwicza rece, piszac po liniach. Dostaje wiec sporo probek "pisowni" mojego syna:
Jak widac raczka jeszcze drzaca, niezbyt sprawna, ale mamy dopiero poczatek pazdziernika. Ma czas, zeby sie wprawic. Poza tym, najwazniejsze, ze on to lubi! W domu sam zaczal mnie prosic, zebym mu cos napisala, a on poprawia to po liniach! :O
A zeby nie bylo, ze chwale tylko Nika, to Bi tez cwiczy pisanie z rownym bratu zapalem. Tyle, ze jest juz kilka poziomow wyzej, wiec zamiast odrysowywac po liniach, ja jej dyktuje po literce, a ona pisze. I rozpoznaje juz znaczna wiekszosc alfabetu. Musimy tylko popracowac nad zapamietaniem, ze sa litery duze i litery male, bo Bi zazwyczaj umie napisac tylko jeden rodzaj, wiec jej wyrazy to mieszanka duzych i malych liter. ;) Poki co, sporo czasu spedzamy razem, kiedy ja gotuje lub zaladowuje zmywarke, jednoczesnie dyktujac corce literki, a ona lezy obok na podlodze i pisze, pisze, pisze...
A obok (tez na podlodze) siedzi Nik i leci mazakiem po liniach. ;) Nie narzekam. Przynajmniej moge zrobic cos pozytecznego wieczorami, nie majac jednoczesnie wyrzutow sumienia, ze nie spedzam tego czasu z dziecmi. ;)
Pogadalam sobie, a teraz przejde do tytulowych "scen".
Do pierwszej, zgodnie z powiedzeniem, ze "zdjecie warte jest tysiac slow", dodam fotke wraz z tylko krotkim opisem.
Otoz, pewnego sobotniego poranka, matka jak zwykle wziela sie za odgruzowanie domu. Wlasciwie to chciala odkurzyc oraz pomyc podlogi, ale w naszej chalupie, najpierw trzeba spedzic sporo czasu zbierajac zabawki z podlogi, spod kanap, lozek oraz innych mebli. Chcac nie chcac, z mala pomoca (haha!) Potworkow, pozbieralam wszystkie lalki, auta, puzzle, kartki, mazaki i cala mase innych dupereli i doprowadzilam pokoik dzieci do stanu (prawie) idealnego. A po odkurzeniu ich krolestwa, kazalam im z niego nie wychodzic, poniewaz chcialam spokojnie przeleciec reszte domu.
Kiedy po pol godzinie wrocilam, zeby oznajmic Potworkom, ze moga juz znow balaganic w innych pokojach, oto co zastalam.
(Malowniczy nielad, zlozony z zabawek na podlodze, na lozkach oraz pod lozkami, chociaz tego ostatniego, juz na zdjeciu nie widac...)
To sie nazywa talent... :/
Kolejne dwie scenki beda tylko opisowe i wierzcie mi, tym razem nie chcialybyscie zobaczyc zdjec. :D Co ciekawe, obie zdarzyly sie tego samego dnia, jakby sie Potwory zmowily!
A myslalam, ze tego typu "fizjologiczne" anegdotki, skoncza sie wraz z odpieluchowaniem dzieci. Taaa...
Tak, jak sie zapewne juz domyslacie, o kupie bedzie! ;) Kto wrazliwy, niech nie czyta!
Scena 1:
Nik zalatwia potrzebe. Poniewaz zazwyczaj lubi sobie posiedziec na tronie, a mu sie nudzi, czesto dla towarzystwa wola Maye. Pies na to, jak na lato, w koncu siersciuchy lubia takie zapaszki. ;) Dotychczas obecnosc Mai w lazience kompletnie mi zwisala, ale od teraz bede ja przeganiac az sie bedzie za nia kurzylo!
Nik bowiem w koncu zawolal, zeby go podetrzec, a ja niewiele myslac podnioslam go z kibelka i postawilam na podlodze. Mlodszy sie wypial, a w tym momencie od drugiej strony podeszla Maya i zaczela wylizywac rozmazane g*wno z jego tylka! Fuuuuuj!!!! Ohyda, wygonilam psiura do ogrodu i nie daje jej sie wiecej lizac po rekach! Ani innej czesci ciala! Wiem, wiem, ze w ogrodzie pewnie znajduje i zjada rownie obrzydliwe "kaski", ale ja tego nie widze, wiec mnie nie rusza. Tym razem widzialam, wiec ruszylo. :D
Scena 2:
Tym razem Bi siedzi na tronie. Po chwili wola, ze i jej pupsko gotowe jest do wytarcia (Starsza umie juz to robic sama, ale czasem sie leni). Wchodze do lazienki starajac sie nie oddychac, siegam juz-juz po srajtasme, a na niej jakies rozmazane slady... Kolorem bardzo przypominajace kupe, w dodatku. Patrze na papier, patrze na corke i pytam, co zrobila z tym papierem toaletowym? Bi twierdzi, ze nic, ale usmiecha sie przy tym, wiec wiem juz, ze cos zrobila! Domyslam sie, ale jeszcze kolejny raz pytam stanowczo, co zrobila?! W koncu sie przyznaje, ze wsadzila sobie palca w pupe i potem go wytarla o papier! Yyyyyyyy!!!!!! Obrzydliwosc!!! Skad w ogole taki pomysl?!
Coz... Kazalam dziecku umyc rece dwa razy, a sama podziekowalam w duchu, ze nie wytarla palucha o sciane... ;)
Mowie Wam... Nielatwo mnie obrzydzic, ale dwie takie sytuacje w jeden dzien, to duzo, nawet na mnie. ;)
A teraz zostawiam Was. Pewnie odezwe sie dopiero w okolicach czwartku. Milego weekendu, dlugiego czy nie! ;)
wtorek, 4 października 2016
Z serii: w tym domu sie gada
Oprocz zwyczajowych tekstow Potwornickich, mam tez do opisania kilka dzieciowych anegdotek. Planowalam je po prostu dorzucic do tego posta (i stworzyc kolejnego tasiemca, haha). Poniewaz jednak, od dluzszego czasu pisze srednio jeden post na tydzien, postanowilam oprzec sie statystyce. Dzis beda wiec tylko teksciory, a anegdotki wrzuce kiedy indziej. Miejmy nadzieje, ze to "kiedy indziej", wypadnie jeszcze w tym tygodniu. :D
***
Bi uparcie probuje przejac wladze w domu. Tupie wiec nogami i rykiem usiluje nagiac nasze decyzje oraz zasady, a takze tlucze Nika za niesubordynacje. To ostatnie, to np. odmowa zabawy w to, co ona sobie umyslila... Taaa... rosnie nam mloda dyktatorka. ;)
W kazdym razie, po ktorejs tam z kolei awanturze, kiedy stanowczo zakazalismy Starszej jakiegos wybryku, Bi wykrzyczala, celujac paluchem prosto w nasze kamienne twarze:
"Wy zawsze robicie co chcecie! Teraz moja kolej!"
Takie uroki doroslosci, malenka. ;)
***
Idziemy do przedszkola w mglisty poranek. Bi trze oczy, po czym marudzi:
"Mamo, mgla mi wchodzi do oczu!"
Czytalam kiedys o takiej jednej, ktorej sie oczy "pocily", ale zeby mgla do nich wlazila? ;)
***
Kiedy znajomy z pracy mial wpasc do nas ze swoim synkiem, z braku laku, opisalam go dzieciom jako "wujka Joe". Szybko przyszlo mi pozalowac, ze nie wybralam innego okreslenia, bo Potworki caly czas do przybycia gosci, dopytywaly, "kiedy w koncu przyjedzie ich kuzyn?!".
Skoro ten pan to wujek, no to Timothy musi byc przeciez kuzynem, nie? ;)
***
Nik przygladajac sie naklejce ze Spiderman'em:
"Supelmeny sa baldzo pomagalskie!"
Trudno odmowic mu racji. :)
***
Moje dzieci ostatnio maja jakas faze na zime. Wszystko przez cholerna Kraine Lodu. Nie dosc, ze wyklejaja i rysuja balwanki (w pazdzierniku to barbarzynstwo!), to Bi dorwala w ktorejs ksiazce opis jak wycinac z kartki sniezynki, mamy wiec ich w domu raptownie zatrzesienie. :)
Moje, podobno mowiace plynnie po angielsku dziecko ma jednak drobny problem z nomenklatura i na sniezki, z uporem maniaka, zamiast snowflakes, mowi snake flows.
***
Kolejne zmagania dziecka dwujezycznego. Nik uczyl sie w przedszkolu dni tygodnia. Panie dokonuja tego za pomoca piosenki. Wersja Kokusia zawiera jednak dwa dosc "interesujace" dni:
Monday!
Tuesday!
Wednesday!
First day!
Friday!
Center day!
Sunday!
***
A dlaczego czasem moje dzieci musza powtorzyc dwa razy zebym zrozumiala co do mnie mowia? Bowiem zdarza mi sie uslyszec kwiatki w stylu:
"Jego tire jest flat"
Moj mozg nie przestawia sie tak szybko z polskiego na angielski. ;)
***
Kilka dni temu, Nik zauwazyl na lodowce magnes, ktory przywiezlismy z Zakopanego i zapytal:
"A czemu tu sa mountains?" [Tak, tak, znow ta dwujezycznosc...]
Odpowiedzialam, ze babcia i dziadek tam mieszkaja, w miasteczku, ktore nazywa sie Zakopane. Ta ostatnia informacja okazala sie jednak przekraczac zdolnosci poznawcze niespelna 4-latka.
Nik: "A czemu oni sa zakopani w tych mountains?"
Matka: "Nie, nie, babcia i dziadek nie sa zakopani, tak sie nazywa ich miasteczko. My mieszkamy w ..., a babcia i dziadek w Zakopanem."
Nik: "A oni sie odkopia z tych gorow?"
Jak grochem o sciane... ;)
***
To na tyle. Do przeczytania! :*
***
Bi uparcie probuje przejac wladze w domu. Tupie wiec nogami i rykiem usiluje nagiac nasze decyzje oraz zasady, a takze tlucze Nika za niesubordynacje. To ostatnie, to np. odmowa zabawy w to, co ona sobie umyslila... Taaa... rosnie nam mloda dyktatorka. ;)
W kazdym razie, po ktorejs tam z kolei awanturze, kiedy stanowczo zakazalismy Starszej jakiegos wybryku, Bi wykrzyczala, celujac paluchem prosto w nasze kamienne twarze:
"Wy zawsze robicie co chcecie! Teraz moja kolej!"
Takie uroki doroslosci, malenka. ;)
***
Idziemy do przedszkola w mglisty poranek. Bi trze oczy, po czym marudzi:
"Mamo, mgla mi wchodzi do oczu!"
Czytalam kiedys o takiej jednej, ktorej sie oczy "pocily", ale zeby mgla do nich wlazila? ;)
***
Kiedy znajomy z pracy mial wpasc do nas ze swoim synkiem, z braku laku, opisalam go dzieciom jako "wujka Joe". Szybko przyszlo mi pozalowac, ze nie wybralam innego okreslenia, bo Potworki caly czas do przybycia gosci, dopytywaly, "kiedy w koncu przyjedzie ich kuzyn?!".
Skoro ten pan to wujek, no to Timothy musi byc przeciez kuzynem, nie? ;)
***
Nik przygladajac sie naklejce ze Spiderman'em:
"Supelmeny sa baldzo pomagalskie!"
Trudno odmowic mu racji. :)
***
Moje dzieci ostatnio maja jakas faze na zime. Wszystko przez cholerna Kraine Lodu. Nie dosc, ze wyklejaja i rysuja balwanki (w pazdzierniku to barbarzynstwo!), to Bi dorwala w ktorejs ksiazce opis jak wycinac z kartki sniezynki, mamy wiec ich w domu raptownie zatrzesienie. :)
Moje, podobno mowiace plynnie po angielsku dziecko ma jednak drobny problem z nomenklatura i na sniezki, z uporem maniaka, zamiast snowflakes, mowi snake flows.
***
Kolejne zmagania dziecka dwujezycznego. Nik uczyl sie w przedszkolu dni tygodnia. Panie dokonuja tego za pomoca piosenki. Wersja Kokusia zawiera jednak dwa dosc "interesujace" dni:
Monday!
Tuesday!
Wednesday!
First day!
Friday!
Center day!
Sunday!
***
A dlaczego czasem moje dzieci musza powtorzyc dwa razy zebym zrozumiala co do mnie mowia? Bowiem zdarza mi sie uslyszec kwiatki w stylu:
"Jego tire jest flat"
Moj mozg nie przestawia sie tak szybko z polskiego na angielski. ;)
***
Kilka dni temu, Nik zauwazyl na lodowce magnes, ktory przywiezlismy z Zakopanego i zapytal:
"A czemu tu sa mountains?" [Tak, tak, znow ta dwujezycznosc...]
Odpowiedzialam, ze babcia i dziadek tam mieszkaja, w miasteczku, ktore nazywa sie Zakopane. Ta ostatnia informacja okazala sie jednak przekraczac zdolnosci poznawcze niespelna 4-latka.
Nik: "A czemu oni sa zakopani w tych mountains?"
Matka: "Nie, nie, babcia i dziadek nie sa zakopani, tak sie nazywa ich miasteczko. My mieszkamy w ..., a babcia i dziadek w Zakopanem."
Nik: "A oni sie odkopia z tych gorow?"
Jak grochem o sciane... ;)
***
To na tyle. Do przeczytania! :*
Subskrybuj:
Posty (Atom)