Po poludniu, w piatek 21 kwietnia, jak juz dotarlismy do chalupy (co o tej porze trwa dwa razy dluzej niz powinno), dzieciaki zjadly obiad i stwierdzilismy, ze pogoda piekna, wiec zeby nie marnowac dnia, przejdziemy sie z siersciuchem wiekszym, a po powrocie jak zwykle ostatnio, porzucamy do kosza i wyprowadzimy do ogrodu siersciucha mniejszego. ;)
Dlugo jednak zabawa nie trwala, bo trzeba bylo dokonczyc lekcje do polskiej szkoly, zebym mogla wyslac je nauczycielkom przy okazji maila ze ich nie bedzie. Tak wlasciwie to lekcje konczyla Bi, bo jej pani tym razem wyslala baaardzo duzo. Podejrzewam, ze dlatego, ze mieli dwa weekendy przerwy, wedlug mnie jednak powinna wziac pod uwage, ze wiele dzieci wyjezdzalo na ferie wiosenne, wiec nie mialy kiedy odrobic takiego nadmiaru. Serio, ta pani zwykle zadaje 1-2 cwiczenia, a tym razem mieli cale dwie strony w ksiazce, wypisac po 10 czasownikow, przymiotnikow oraz przyslowkow zwiazanych z Wielkanoca oraz przepisac do zeszytu wierszyk. W teorii nie wydaje sie duzo, ale pamietajmy, ze mowimy o dzieciach anglojezycznych, majacych wykonac to po polsku. W kazdym razie, z duza doza mojej pomocy, Bi dokonczyla swoja prace domowa, a potem zagonilam Nika do nauki na sprawdzian. Panicz byl wsciekly, bo nie dosc, ze trzeba sie uczyc, to jeszcze przyznam, ze jego pani przygotowala ten sprawdzian naprawde trudny. Odmiany przez osoby, czasy, przymiotniki, przeciwienstwa, a do tego opisanie swojego wygladu oraz kilka pytan o znanych Polakow. Klasowka na calego, dlatego chcialam zaczac z Nikiem przygotowywac sie wczesniej, bo gdybysmy to przecwiczyli raz w piatek przed szkola, na bank nic by nie zapamietal... Coz, Mlodszy urzadzil solidna awanturke, cwiczyl (tu i odpowiedz dobra musi znac, ale tez wiedziec jak ja poprawnie napisac, ha!) ze lzami w oczach, ale caly material powtorzyl. :)
Sobota zaczela sie nieco pozniej, bo Potworki nie jechaly do Polskiej Szkoly. Litosciwie, w tym sezonie zadne z nich nie ma ani jednego meczu o 9 rano, a w poprzednich to przeciez byla regula. ;) Nooo, poki co, bo 3 soboty w maju Nik ma poki co wolne, bowiem zarezerwowane sa na mecze o puchar Stanu, ale nie wiadomo jeszcze kiedy owe rozgrywki sie zaczna i czy chlopaki przejda dalej. W kazdym razie, pierwsza mecz miala Bi, na 10:30. Moglismy wiec w miare sie wyspac i wyszykowac, zanim trzeba bylo sie zbierac. Szyki popsula mi tylko pogoda, bo mialo byc pochmurno, ale bez deszczu i w miare cieplo. Tymczasem rano okazalo sie, ze wszystkie powierzchnie sa mokre, czyli w nocy musialo padac, jest tylko 10 stopni i w dodatku solidnie wieje. Jechalismy z meczu panny prosto do Nika, ale wiedzialam, ze podczas rozgrywki dziewczyn, Nik bedzie szalal z kolegami - bracmi innych dziewczyn z druzyny. Wiedzac, ze na bank przemoczy buty, dalam mu zwykle adidasy i skarpety, a pilkarskie, wraz z ochraniaczami spakowalam. Z Bi odwrotnie - spakowac musialam jej normalne buty i suche skarpetki. Do tego cala torbe picia i przekasek, skoro wychodzilismy z domu na wiekszosc ranka, a na dokladke, poniewaz pogoda byla jaka byla, jeszcze dlugie spodnie jakby ktoremus bylo chlodno. Sama planowalam zalozyc dlugi sweter na wierzch, ale ostatecznie wzielam wiosenna, lekko ocieplana kurtke i cale szczescie, bo wiatr i tak przewiewal mnie na wskros. W czasie gry dziewczyn, tak jak przewidzialam, Mlodszy biegal z chlopakami i wszyscy ostatecznie latali w krotkim rekawku. ;) Zespol Bi gral... srednio; widac bylo lekkie po-zimowe otumanienie (:D), ale na szczescie przeciwniczki najwyrazniej rowniez sie jeszcze nie przebudzily ze snu, bo nasze dziewczyny wygraly i to solidnie, 4:1. Niestety, nie mam zadnego sensownego zdjecia Starszej.
Grala wylacznie na obronie, a w czasie pierwszej polowy, kiedy byla po mojej stronie, caly czas Nik zawracal mi gitare. Chcieli z kolega kupic sobie cos w sklepiku, a ze ja z kolei laknelam kawy, wiec poszlam z nimi. Chlopaki wybrali popcorn, przy czym okazalo sie, ze sklepik byl oblegany i trzeba bylo poczekac i na jedno i na drugie. "Kilka" minut zmienilo sie w ponad 10 i w rezultacie ominela mnie wiekszosc pierwszej polowy. Na poczatku nie pstrykalam zdjec bo rozmawialam ze znajoma, a poza tym "mialam czas", a potem juz nie mialam okazji az do drugiej polowy. A ze dziewczyny zmienily strony, to okazalo sie, ze Bi wyladowala hen-hen, na drugim koncu boiska. Mecz dziewczyn niestety z jakiegos powodu mocno sie przeciagnal. Juz wczesniej wiedzialam, ze skonczy sie (a raczej mial) jakies 10 minut przed meczem Nika. Niestety, Starsza grala w sasiednim miasteczku, a Mlodszy u nas. Napisalam do trenera, ze Nika nie bedzie na rozgrzewce, ale optymistycznie zakladalam, ze zdazymy akurat na poczatek meczu. Taaa... U Bi sie przeciagnelo, a u Kokusia okazalo, ze zaczeli nieco wczesniej i kiedy dojechalismy, zostalo im calutkie 7 minut pierwszej polowy. Na szczescie trener byl na tyle mily, ze w drugiej polowie Mlodszy gral calkiem dlugo.
Nie jestem zbyt obiektywna, ale wydaje mi sie, ze gra rowniez szla mu bardzo dobrze. ;) Niestety, przeciwnicy okazali sie lepsi i nasi chlopcy przegrali; wydawalo sie, ze 2:3, ale potem, na apce z powiadowieniami dla druzyny, pojawil sie wynik 1:3. Albo wiec nie zaliczyli im jednego gola, albo ktos sie pomylil.
Na meczach "atrakcje" minionej soboty sie jednak nie skonczyly. ;) Do domu zajechalismy o 12:45 i... mialam ochote zaszyc sie w cieplej chalupie, bo jak pisalam, pogoda byla malo przyjemna. Temperatura sie nieco podniosla, ale nadal bylo pochmurno, a powietrze przesiakniete paskudna wilgocia. Nieopatrznie jednak dzien wczesniej spytalam Potworki czy chca pojechac na ulubiona farme, ktora urzadzila doroczny festyn z okazji Dnia Ziemi. Oboje byli oczywiscie chetni i choc mi przeszla ochota zeby sie gdziekolwiek ruszyc, oni nie zapomnieli i nie odpuscili. ;) Co robic... Wpadlismy do chalupy na szybkie siusiu, wzielismy w reke cos na przekaszenie i pojechalismy. Na farmie w sumie zabawa jak rok temu.
Potworki nakarmily co sie dalo, choc dojechalismy po poludniu i sporo zwierzakow bylo juz objedzonych. Poza kozami; te nadal przepychaly sie zeby dostac sie do zarcia. :D
Potworki dopadly jakas kure; taka niemrawa byla, ze nawet nie trzeba jej bylo gonic.
Byly przejazdzki na kucykach, choc najwiekszego tuz przed nami zabrano na odpoczynek, wiec Bi jechala na biedaku, ktory wygladal na duzo za malego dla jej postury. ;)
Zreszta, Kokusia (zamiast na tego samego rumaka) pokierowali na normalnego, malego kucyka, wiec Mlodszy tez wygladal raczej groteskowo. :D
Tym razem Potworki chcialy tez koniecznie przejechac sie wozem z sianem. Ja nie, bo wiem jak kluje w doope, ale nie chcialo mi sie samej tam sterczec, a przejazdzka kosztowala cale $2, wiec tez sie zabralam. Przyznaje, ze po lazeniu w kolko po farmie, milo bylo przez 20 minut posiedziec, choc trzeslo i rzucalo na wszystkie strony.
Atrakcja przejazdzki bylo, ze zabral sie z nami jeden z psow, ktory mieszka na farmie, uwielbia ludzi i ma cierpliwosc do wszystkich glaszczacych go bez ustanku, dzieci. Potworki nie chcialy sie od niego odkleic, jakby w domu psa nie mialy. ;) Oboje chcieli tez oczywiscie pomalowac sobie twarze, choc ja nie bylam zbyt szczesliwa, bo $18 za cos, co wieczorem i tak trzeba bedzie zmyc, to jak dla mnie duuuza przesada... Ale ze takiej okazji czesto nie maja, to z rezygnacja sie zgodzilam. Niestety, choc do tego momentu temperatury byly znosne, akurat kiedy stalismy w kolejce do malowania twarzy, wiatr przybral na sile i zrobil sie lodowato zimny. Ja mialam bluzke z dlugim rekawem i na to gruby sweter, a nie bylo mi przyjemnie. Nik mial nadal koszulke i spodenki z meczu, wiec co chwila wtulal sie w moj sweter zeby sie zagrzac. Mam nadzieje, ze nie zakonczy sie to jakims przeziebieniem... W tym roku na szczescie byly az 3 malujace panie, wiec kolejka szla w miare szybko, ale jednak troche sie uczekalismy... Efekt byl jednak bardzo fajny, choc Kokusia malowidlo mocno go "postarzalo". ;)
Na koniec, mimo ze trzesli sie z zimna, oboje uparli sie na slushies, czyli mrozone, kolorowe napoje. Zupelnie nielogiczne, ale ok. :D
Potem w koncu udalo mi sie ich zgarnac do auta, zamim wymyslili lub dojrzeli cos jeszcze. :D Do domu dojechalismy przed 17 i juz w drodze zaczelo lekko kropic. Okazalo sie, ze mocniejszy wiatr wial nie przez przypadek, tylko przygnal mocny front. Wkrotce lunal deszcz, a wieczorem odezwaly sie pierwsze grzmoty. Raz rabnelo tak mocno, ze az chalupa sie zatrzesla, a ja pobieglam do okna, bo wydawalo mi sie, ze piorun trzepnal w naszego kosza. ;) Noc byla slaba, bo budzil mnie nie tylko kot, ktory wslizgiwal sie pod koldre i gryzl po ramionach (no co ona ma za pomysly w srodku nocy...), ale tez regularne grzmoty albo dla odmiany, odglos ulewy, niczym wodospadu splywajacego po dachu...
Malzonek pracowal rowniez w niedziele, wiec rano zabralam sie z Potworkami na msze sami, a on mial pojechac do polskiego kosciola, ktory ma najpozniejsza msze. Pojechalismy w ulewnym deszczu i wrocilismy w ulewe. W dodatku bylo okolo 13 stopni, wiec ucieszylam sie kiedy przyszlo powiadomienie, ze mecz Kokusia zostal odwolany. Ten mial co prawda odbyc sie dopiero o 3:30, kiedy deszcz mial zelzec, ale ze lalo od poprzedniego wieczora, wiec boiska pewnie byly nasiakniete niczym gabka. :) Myslalam, ze moj tata odpusci sobie wizyte u nas w taka pogode, ale okazalo sie, ze tak wynudzil sie przez weekend, ze nawet ulewa go nie odstraszyla. :) Dziadek posiedzial, wypil kawe, zjadl ciasto i pojechal, a ja zabralam sie za weekendowe pranie. Dzien wczesniej prawie nie bylo mnie w domu, a wieczorem juz mi sie nie chcialo, wiec wszystko zostalo na niedziele... Poza tym, przez ilosc deszczu, a temperature na tyle wysoka, ze ogrzewanie w domu sie nie wlaczalo, chalupa byla jakas taka chlodna i wilgotna, ze rozpalilismy w kominku. Upieklam tez chlebek bananowy (ktory juz mi sie kompletnie przejadl), wiec uchylony potem piekarnik dodatkowo dodal przytulnosci. W mieszaniu zaskakujaco pomogl mi Nik.
Spytalam chcac odciagnac go na moment od Nintendo i bylam bardzo zaskoczona kiedy zgodzil sie wrecz z entuzjazmem. Potworki zapragnely tez zrobic sobie domowa pizze, a ze kiedy jak nie w weekend, wiec czemu nie...
Najbardziej jednak zaskoczyla nas Bi, ktora sama marudzila, ze chce odpoczac od ekranu, ale nie chce jej sie ani szydelkowac, ani malowac po numerkach i spytala czy moze... popielic rabatki! :O Ogolnie, to ja na to jak na lato, tyle, ze na rabatkach wiekszosc roslin jest nadal malutkie i trzeba wiedziec co jest kielkujacym kwiatem, a co chwastem. Starsza jednak tak dlugo nudzila, ze stwierdzilam, ze moze wypielic kamyki przy domu. Te kamienie akurat powinnismy zebrac, polozyc material ogrodniczy i wysypac je od nowa, ale kiedy sie za to zbierzemy skoro nie moge doprosic sie, zeby M. pod cisnieniem umyl frontowe wejscie pokryte glonami? :/ Poki co wiec, spod kamykow kielkuja zarowno chwasty, jak i kwiaty, ktore same sie tam zasialy. Poniewaz jednak z zalozenia nie powinno tam rosnac nic, powiedzialam Bi, ze moze ruszyc do "boju", bo na kamykach moze wyrywac wszystko jak leci. I przyznaje, ze panna wypielila cala mniejsza czesc po jednej stronie i 1/3 wiekszej po drugiej. Nasza pozostala trojka (plus dwa siersciuchy) jednak wolala grzac sie przy kominku. Prym wiodla tu Oreo, ktora siadala lub ukladala sie przy samej kratce, a to czarne futro miala wrecz gorace w dotyku. :)
Po ponurym weekendzie, poniedzialek przywital nas sloneczkiem, choc temperatura doopy nie urywala, bo bylo ledwie 8 stopni. ;) Nie mniej, zgadnijmy kto uparl sie na krotkie spodenki? I nie, po poludniu wcale nie mialo byc zawrotnie cieplo. Ostatecznie mielismy 14 stopni. Rano odstawilam Potworki na przystanek, a potem wiadomo - Maya pileczka, Oreo jedzenie, jakas zmywarka, pochowanie rozwlecznych w czasie weekendu pierdol i trzeba bylo jechac do roboty. Tego dnia stwierdzilam, ze wystarczy juz tych jazd do domu w srodku dnia i zostalam w pracy. Po powrocie bardzo ekspresowy obiad, bo oba Potworki mialy zajecia juz o 17, po czym rozjechalismy sie we... wlasciwie tym samym kierunku. Doslownie ostatnia przecznice od akrobatyki Bi, chlopaki musza odbic w prawo. ;)
Przy okazji udalo mi sie zalatwic zeby moc zapisac Bi na wakacyjne zajecia z tanca. Panna zapragnela zapisac sie na tzw. "mix", gdzie przez 5 tygodni dzieciaki maja co tydzien cwiczyc inny styl tanca. Poza akrobatyka (ktora dla mnie srednio taniec przypomina) Bi nigdy nie uczeszczala na prawdziwe zajecia taneczne, wiec ciekawa jest roznych stylow. A skoro sklonna jest jezdzic na nie w wakacje, to dlaczego nie? Niestety, kiedy w zeszlym tygodniu weszlam na strone zeby ja zapisac, okazalo sie, ze wiek zaznaczony jest do 11 lat i system wywalal mnie, nie pozwalajac nic zrobic. A Bi wczesniej rozmawiala z instruktorka, ktora jest jednoczesnie wlascicielka, ze moze bez problemu sie zapisac. Na szczescie, kiedy zglosilam problem, od reki podniesli wiek w systemie do 12 lat. ;) Wrocilysmy do domu przed chlopakami bo trening Kokusia trwa 15 minut dluzej niz akrobatyka.
Po ich powrocie musialam wysluchac marudzenia malzonka, ze Mlodszy na treningu nie uwaza, zadziera koszulke na glowe i patrzy w niebo, koledzy go wyprzedzaja, nie nadaje sie i na bank wywala go z zespolu. :/ No coz, ja na sobotnim meczu widzialam cos wrecz przeciwnego, ale fakt, ze Nik to komediant, ktory malo co bierze na powaznie. Kiedy trzeba sie spiac, okazuje sie, ze potrafi sie starac, ale jesli wie, ze nie musi, woli pajacowac. ;) A co do utrzymaniu sie w druzynie, zobaczymy... Jesli go wyrzuca, to trudno, bedzie mogl grac w zespole rekreacyjnym. Poza tym ma jeszcze plywanie, w ktorym osiaga bardzo dobre wyniki, wiec moze sie skoncentrowac na nim...
Wtorkowy ranek to niczym dzien swistaka - ta sama rutyna, te same czynnosci... Potworki pojechaly do szkoly, ja pogadalam z sasiadka, zapewnilam psu troche ruchu, nakarmilam glodnego kota i pojechalam do roboty. Tam jedyna roznica sa przegladane papiery, a dodatkowo mielismy meeting; co za odmiana! :D Po pracy szybki obiad i czas byl jechac na trening Bi. Zabieralismy tez kolezanke z zespolu, bo jej mama robi podyplomowke i jechala na zajecia, zas tata zabieral gdzies jej TRZECH braci. ;) Oficjalnego trenera nadal nie bylo, co niestety kiepsko wplywa na zachowanie dziewczyn. Zastepca wydaje sie sympatyczny, ale az za bardzo. Ma cichy, spokojny glos, wiec dziewczyny czasem go nie slysza, a czasem celowo ignoruja... Poczatkowo bylo tam wiecej smiechu i wyglupow niz trenowania. ;)
W koncu do akcji wkroczyla mama jednej z dziewczynek, przebojowa babka z donosnym glosem i ustawila towarzystwo nieco do pionu. Troche pochodzilam wokol boiska, troche wokol szkoly przy ktorej sie znajduje, posiedzialam w aucie i trening jakos zlecial. Potem jeszcze odstawic do domu kolezanke i moglysmy z Bi wrocic do siebie.
W srode kolejna powtorka z rozrywki. Potworki na autobus, ja do zwierzynca, rozladowac zmywarke, przewietrzyc sypialnie i do pracy. Mala sensacja bylo, ze kot nad ranem "zaatakowal" Kokusia. ;) Pisalam, ze przylazi nam do lozek i czesto drapie i gryzie. Tym razem na ofiare wybral Mlodszego, ktoremu... rozcial ucho. Rano nie wygladalo ono zle, ale Nik mial plamy krwi na pizamie, na przescieradle, a dodatkowo, w lazience (dokad poszedl po chusteczke zeby sobie przylozyc do rozciecia), kapnal krwia na blat oraz kibel. Normalnie rzeznia! :D Tego dnia uswiadomilam sobie, ze we wtorek sa urodziny Bi, w nastepna niedziele chcemy zaprosic dziadka i chrzestnego na torta, a ja nie tylko nie kupilam oplatka do dekoracji, ale nawet nie spytalam panny co chcialaby na tym torcie miec. :O Podobnie jak Wielkanoc, urodziny Starszej wziely mnie z zaskoczenia. :D Po pracy do domu tylko na moment, bo juz na 17 trzeba bylo pedzic na trening Kokusia. Mlodszy biegal po boisku, a nasza trojka ponownie zrobila sobie spacer przy rzece.
Czekajac pozniej na koniec treningu, Bi robila swoje zwykle wygibance na barierkach. Nawet mnie namowila do przewrotu w przod i w tyl, bo zdziwiona byla kiedy powiedzialam, ze umiem. ;) Niestety, od malego mam cos z blednikiem i po przewrocie do przodu spedzilam dobra minute czekajac az przejda mi zawroty.
Pozniej po kawke i w koncu juz na dobre do domu. Zamowilam tez oplatki na tort Bi. Tak, dwa, bo ten ktory wybrala jako pierwszy moze nie dojsc na czas, a nie mialam ochoty placic $50 za ekspresowa przesylke. Tak w ogole to oplatek kosztowal $10, wiec w zyciu nie zaplacilabym im piec razy tyle zeby dostac go w ciagu dwoch dni. :/ A! Rozmawialam z tata i w rozmowie wyszlo, ze ma w poniedzialek gastroskopie! Na ktora mam go zawiezc i o ktorej wczesniej wiedzialam, ale... zapomnialam! Tyle sie ciagle dzieje, ze jak nie zapisze w kalendarzu, to koniec. Nie ma szans zebym pamietala... W kazdym razie dobrze, ze tata mi przypomnial, poniewaz musze w takim razie pracowac tego dnia z domu, bo po odstawieniu go na miejsce, niewiadomo o ktorej bede musiala odebrac...
W czwartek mala odmiana, bowiem wiozlam Potworki do szkoly. Niestety, wpakowalismy sie w taaakie korki, ze przyjechali 10 minut spoznieni... Mam ochote wysmarowac maila do miasta z zazaleniem, ze urzadzaja sobie przycinanie galezi i ruch wahadlowy w porannych godzinach szczytu, na jednej z glownych arterii miasteczka! Nosz kurna, nie mozna tego zaczac o godzinie 9, kiedy wszystkie szkoly zaczna juz zajecia i wiekszosc ludzi dojedzie do roboty?! Dzieciaki oczywiscie przezywaly, ze tak spoznione to dawno nie byly, ale na szczescie zaraz za nami podjechal nastepny samochod (pewnie ktos utknal w tym samym korku), wiec troche pocieszeni byli, ze nie tylko oni dojechali tak pozno. Cale szczescie, ze w ich szkole, mimo ze lekcje zacznaja sie oficjalnie o 8:45, to pierwsze 15 minut jest "na rozruch" i dopiero o 9 tak naprawde rozpoczynaja zajecia. Do pracy dojechalam juz bez przeszkod, za to desperacko pragnac kawy, bo przed wyjsciem nie mialam kiedy wypic, a pogoda byla bardzo kawowa - 9 stopni, ponuro i mzawka. ;) Po poludniu, juz w domu, na szczescie byl spokoj, bo Potworki nie mialy zadnych zajec. Cale szczescie, bo glowa zaczela mnie ostro rypac. Baaardzo rzadko boli mnie lepetyna, a tym razem naprawde bylam bliska wziecia tabletki. Nie wiem czy to zmiana cisnienia, czy zmeczenie, bo kiciul o polnocy urzadzil sobie wyscigi z grzechoczacymi myszkami. Na poczatku na dole, co dalo sie wytrzymac, pozniej jednak przeniosla sie na polpietro. Schody pustawe, wiec niesie sie echo i tu juz niezle dawala w tylek. Zeszlam raz i zrzucilam myszke na dol, majac nadzieje, ze bedzie kontynuowac harce na parterze. A gdzie tam; po chwili wrocila na polpietro, a chwile pozniej... do naszej sypialni. :O Nie mialam jednak energii na kolejne wstawanie, wiec zgrzytajac zebami, postanowilam przeczekac... No, ale zasnelam sporo pozniej niz powinnam, a ze pogoda byla rowniez "senna", wiec moze przez to czerep mi sie zbuntowal... W kazdym razie, brak dodatkowych zajec oznaczal, ze zagonilam Potworki do odrobienia pracy domowej z Polskiej Szkoly. Nie obylo sie oczywiscie bez protestu, co do samych lekcji, ale tez (juz na zapas) co do jazdy do szkoly w sobote. ;) Nie ma jednak zmiluj. Tak naprawde zostaly tylko 4 zajecia w owej szkole (jedna sobota to dlugi weekend, jedna wycieczki i jedna zakonczenie roku), z ktorych pewnie opuszcza minimum dwa, wiec nie maja prawa narzekac. :)
W piatek powrot do porannego schematu. Potworki na autobus, potem Maya i jej pileczka oraz Oreo i jej sniadanie, a pozniej do pracy. Wyszlam w poludnie, poniewaz chcialam jeszcze zrobic zakupy, a odbieralam dzieciaki ze szkoly, bo Nik znow targal oba instrumenty. W pracy narazie nadal malo co sie dzieje i wszyscy przychodza i wychodza kiedy im sie podoba, wiec stwierdzilam, ze nie bede gorsza. :D Zanim obrocilam do sklepu i do chalupy, zanim rozpakowalam torby, to zostalo mi jakies 45 minut na spokojna kawke. Coz, dobre i to. ;) Przynamniej kot dal sie pomiziac, bo jak przyjezdzam po dzieciach to jest juz tak "wymietoszony", ze tylko wyrywa sie i drze, albo wbija zebiszcza oraz pazury. :D
Milego weekendu!