Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 28 kwietnia 2023

O jednej szalonej sobocie oraz reszcie tygodnia

Po poludniu, w piatek 21 kwietnia, jak juz dotarlismy do chalupy (co o tej porze trwa dwa razy dluzej niz powinno), dzieciaki zjadly obiad i stwierdzilismy, ze pogoda piekna, wiec zeby nie marnowac dnia, przejdziemy sie z siersciuchem wiekszym, a po powrocie jak zwykle ostatnio, porzucamy do kosza i wyprowadzimy do ogrodu siersciucha mniejszego. ;)

Nik w powietrzu :D
 

Dlugo jednak zabawa nie trwala, bo trzeba bylo dokonczyc lekcje do polskiej szkoly, zebym mogla wyslac je nauczycielkom przy okazji maila ze ich nie bedzie. Tak wlasciwie to lekcje konczyla Bi, bo jej pani tym razem wyslala baaardzo duzo. Podejrzewam, ze dlatego, ze mieli dwa weekendy przerwy, wedlug mnie jednak powinna wziac pod uwage, ze wiele dzieci wyjezdzalo na ferie wiosenne, wiec nie mialy kiedy odrobic takiego nadmiaru. Serio, ta pani zwykle zadaje 1-2 cwiczenia, a tym razem mieli cale dwie strony w ksiazce, wypisac po 10 czasownikow, przymiotnikow oraz przyslowkow zwiazanych z Wielkanoca oraz przepisac do zeszytu wierszyk. W teorii nie wydaje sie duzo, ale pamietajmy, ze mowimy o dzieciach anglojezycznych, majacych wykonac to po polsku. W kazdym razie, z duza doza mojej pomocy, Bi dokonczyla swoja prace domowa, a potem zagonilam Nika do nauki na sprawdzian. Panicz byl wsciekly, bo nie dosc, ze trzeba sie uczyc, to jeszcze przyznam, ze jego pani przygotowala ten sprawdzian naprawde trudny. Odmiany przez osoby, czasy, przymiotniki, przeciwienstwa, a do tego opisanie swojego wygladu oraz kilka pytan o znanych Polakow. Klasowka na calego, dlatego chcialam zaczac z Nikiem przygotowywac sie wczesniej, bo gdybysmy to przecwiczyli raz w piatek przed szkola, na bank nic by nie zapamietal... Coz, Mlodszy urzadzil solidna awanturke, cwiczyl (tu i odpowiedz dobra musi znac, ale tez wiedziec jak ja poprawnie napisac, ha!) ze lzami w oczach, ale caly material powtorzyl. :)

Sobota zaczela sie nieco pozniej, bo Potworki nie jechaly do Polskiej Szkoly. Litosciwie, w tym sezonie zadne z nich nie ma ani jednego meczu o 9 rano, a w poprzednich to przeciez byla regula. ;) Nooo, poki co, bo 3 soboty w maju Nik ma poki co wolne, bowiem zarezerwowane sa na mecze o puchar Stanu, ale nie wiadomo jeszcze kiedy owe rozgrywki sie zaczna i czy chlopaki przejda dalej. W kazdym razie, pierwsza mecz miala Bi, na 10:30. Moglismy wiec w miare sie wyspac i wyszykowac, zanim trzeba bylo sie zbierac. Szyki popsula mi tylko pogoda, bo mialo byc pochmurno, ale bez deszczu i w miare cieplo. Tymczasem rano okazalo sie, ze wszystkie powierzchnie sa mokre, czyli w nocy musialo padac, jest tylko 10 stopni i w dodatku solidnie wieje. Jechalismy z meczu panny prosto do Nika, ale wiedzialam, ze podczas rozgrywki dziewczyn, Nik bedzie szalal z kolegami - bracmi innych dziewczyn z druzyny. Wiedzac, ze na bank przemoczy buty, dalam mu zwykle adidasy i skarpety, a pilkarskie, wraz z ochraniaczami spakowalam. Z Bi odwrotnie - spakowac musialam jej normalne buty i suche skarpetki. Do tego cala torbe picia i przekasek, skoro wychodzilismy z domu na wiekszosc ranka, a na dokladke, poniewaz pogoda byla jaka byla, jeszcze dlugie spodnie jakby ktoremus bylo chlodno. Sama planowalam zalozyc dlugi sweter na wierzch, ale ostatecznie wzielam wiosenna, lekko ocieplana kurtke i cale szczescie, bo wiatr i tak przewiewal mnie na wskros. W czasie gry dziewczyn, tak jak przewidzialam, Mlodszy biegal z chlopakami i wszyscy ostatecznie latali w krotkim rekawku. ;) Zespol Bi gral... srednio; widac bylo lekkie po-zimowe otumanienie (:D), ale na szczescie przeciwniczki najwyrazniej rowniez sie jeszcze nie przebudzily ze snu, bo nasze dziewczyny wygraly i to solidnie, 4:1. Niestety, nie mam zadnego sensownego zdjecia Starszej.

Niestety, zdjecie z tak daleka, ze domyslam sie tylko, ktora postac to Bi...
 

Grala wylacznie na obronie, a w czasie pierwszej polowy, kiedy byla po mojej stronie, caly czas Nik zawracal mi gitare. Chcieli z kolega kupic sobie cos w sklepiku, a ze ja z kolei laknelam kawy, wiec poszlam z nimi. Chlopaki wybrali popcorn, przy czym okazalo sie, ze sklepik byl oblegany i trzeba bylo poczekac i na jedno i na drugie. "Kilka" minut zmienilo sie w ponad 10 i w rezultacie ominela mnie wiekszosc pierwszej polowy. Na poczatku nie pstrykalam zdjec bo rozmawialam ze znajoma, a poza tym "mialam czas", a potem juz nie mialam okazji az do drugiej polowy. A ze dziewczyny zmienily strony, to okazalo sie, ze Bi wyladowala hen-hen, na drugim koncu boiska. Mecz dziewczyn niestety z jakiegos powodu mocno sie przeciagnal. Juz wczesniej wiedzialam, ze skonczy sie (a raczej mial) jakies 10 minut przed meczem Nika. Niestety, Starsza grala w sasiednim miasteczku, a Mlodszy u nas. Napisalam do trenera, ze Nika nie bedzie na rozgrzewce, ale optymistycznie zakladalam, ze zdazymy akurat na poczatek meczu. Taaa... U Bi sie przeciagnelo, a u Kokusia okazalo, ze zaczeli nieco wczesniej i kiedy dojechalismy, zostalo im calutkie 7 minut pierwszej polowy. Na szczescie trener byl na tyle mily, ze w drugiej polowie Mlodszy gral calkiem dlugo.

Nik probuje przejac pilke sprzed nosa przeciwnika; nie pamietam, czy sie udalo
 

Nie jestem zbyt obiektywna, ale wydaje mi sie, ze gra rowniez szla mu bardzo dobrze. ;) Niestety, przeciwnicy okazali sie lepsi i nasi chlopcy przegrali; wydawalo sie, ze 2:3, ale potem, na apce z powiadowieniami dla druzyny, pojawil sie wynik 1:3. Albo wiec nie zaliczyli im jednego gola, albo ktos sie pomylil.

Na meczach "atrakcje" minionej soboty sie jednak nie skonczyly. ;) Do domu zajechalismy o 12:45 i... mialam ochote zaszyc sie w cieplej chalupie, bo jak pisalam, pogoda byla malo przyjemna. Temperatura sie nieco podniosla, ale nadal bylo pochmurno, a powietrze przesiakniete paskudna wilgocia. Nieopatrznie jednak dzien wczesniej spytalam Potworki czy chca pojechac na ulubiona farme, ktora urzadzila doroczny festyn z okazji Dnia Ziemi. Oboje byli oczywiscie chetni i choc mi przeszla ochota zeby sie gdziekolwiek ruszyc, oni nie zapomnieli i nie odpuscili. ;) Co robic... Wpadlismy do chalupy na szybkie siusiu, wzielismy w reke cos na przekaszenie i pojechalismy. Na farmie w sumie zabawa jak rok temu.

Ten kuc mial bardzo ciekawe namaszczenie i nadal byl kudlaty po zimie
 

Potworki nakarmily co sie dalo, choc dojechalismy po poludniu i sporo zwierzakow bylo juz objedzonych. Poza kozami; te nadal przepychaly sie zeby dostac sie do zarcia. :D

A ta pieknosc (przystojniak?) nawet nam slicznie zapozowal(a)
 

Potworki dopadly jakas kure; taka niemrawa byla, ze nawet nie trzeba jej bylo gonic.

Albo jakas chora, albo taka przejedzona, ze biegac jej sie nie chcialo...
 

Byly przejazdzki na kucykach, choc najwiekszego tuz przed nami zabrano na odpoczynek, wiec Bi jechala na biedaku, ktory wygladal na duzo za malego dla jej postury. ;)

Przodem jeszcze nie wygladalo to az tak strasznie...
 

Zreszta, Kokusia (zamiast na tego samego rumaka) pokierowali na normalnego, malego kucyka, wiec Mlodszy tez wygladal raczej groteskowo. :D

Jakby wyprostowal nogi, to prawie dosiegnalby ziemi :D
 

Tym razem Potworki chcialy tez koniecznie przejechac sie wozem z sianem. Ja nie, bo wiem jak kluje w doope, ale nie chcialo mi sie samej tam sterczec, a przejazdzka kosztowala cale $2, wiec tez sie zabralam. Przyznaje, ze po lazeniu w kolko po farmie, milo bylo przez 20 minut posiedziec, choc trzeslo i rzucalo na wszystkie strony.

Sianko aromatyczne, ale klujace, ze hej ;)
 

Atrakcja przejazdzki bylo, ze zabral sie z nami jeden z psow, ktory mieszka na farmie, uwielbia ludzi i ma cierpliwosc do wszystkich glaszczacych go bez ustanku, dzieci. Potworki nie chcialy sie od niego odkleic, jakby w domu psa nie mialy. ;) Oboje chcieli tez oczywiscie pomalowac sobie twarze, choc ja nie bylam zbyt szczesliwa, bo $18 za cos, co wieczorem i tak trzeba bedzie zmyc, to jak dla mnie duuuza przesada... Ale ze takiej okazji czesto nie maja, to z rezygnacja sie zgodzilam. Niestety, choc do tego momentu temperatury byly znosne, akurat kiedy stalismy w kolejce do malowania twarzy, wiatr przybral na sile i zrobil sie lodowato zimny. Ja mialam bluzke z dlugim rekawem i na to gruby sweter, a nie bylo mi przyjemnie. Nik mial nadal koszulke i spodenki z meczu, wiec co chwila wtulal sie w moj sweter zeby sie zagrzac. Mam nadzieje, ze nie zakonczy sie to jakims przeziebieniem... W tym roku na szczescie byly az 3 malujace panie, wiec kolejka szla w miare szybko, ale jednak troche sie uczekalismy... Efekt byl jednak bardzo fajny, choc Kokusia malowidlo mocno go "postarzalo". ;)

Wilk i... "gepardzie oko", choc wyszlo bardziej na maroko cos a'la tygrys, choc glownie kolorystycznie ;)
 

Na koniec, mimo ze trzesli sie z zimna, oboje uparli sie na slushies, czyli mrozone, kolorowe napoje. Zupelnie nielogiczne, ale ok. :D

To samo biora zawsze na znajomej stacji benzynowej i 7x tansze, ale tutaj tez koniecznie musieli, bo przeciez byly "inne"...
 

Potem w koncu udalo mi sie ich zgarnac do auta, zamim wymyslili lub dojrzeli cos jeszcze. :D Do domu dojechalismy przed 17 i juz w drodze zaczelo lekko kropic. Okazalo sie, ze mocniejszy wiatr wial nie przez przypadek, tylko przygnal mocny front. Wkrotce lunal deszcz, a wieczorem odezwaly sie pierwsze grzmoty. Raz rabnelo tak mocno, ze az chalupa sie zatrzesla, a ja pobieglam do okna, bo wydawalo mi sie, ze piorun trzepnal w naszego kosza. ;) Noc byla slaba, bo budzil mnie nie tylko kot, ktory wslizgiwal sie pod koldre i gryzl po ramionach (no co ona ma za pomysly w srodku nocy...), ale tez regularne grzmoty albo dla odmiany, odglos ulewy, niczym wodospadu splywajacego po dachu...

Malzonek pracowal rowniez w niedziele, wiec rano zabralam sie z Potworkami na msze sami, a on mial pojechac do polskiego kosciola, ktory ma najpozniejsza msze. Pojechalismy w ulewnym deszczu i wrocilismy w ulewe. W dodatku bylo okolo 13 stopni, wiec ucieszylam sie kiedy przyszlo powiadomienie, ze mecz Kokusia zostal odwolany. Ten mial co prawda odbyc sie dopiero o 3:30, kiedy deszcz mial zelzec, ale ze lalo od poprzedniego wieczora, wiec boiska pewnie byly nasiakniete niczym gabka. :) Myslalam, ze moj tata odpusci sobie wizyte u nas w taka pogode, ale okazalo sie, ze tak wynudzil sie przez weekend, ze nawet ulewa go nie odstraszyla. :) Dziadek posiedzial, wypil kawe, zjadl ciasto i pojechal, a ja zabralam sie za weekendowe pranie. Dzien wczesniej prawie nie bylo mnie w domu, a wieczorem juz mi sie nie chcialo, wiec wszystko zostalo na niedziele... Poza tym, przez ilosc deszczu, a temperature na tyle wysoka, ze ogrzewanie w domu sie nie wlaczalo, chalupa byla jakas taka chlodna i wilgotna, ze rozpalilismy w kominku. Upieklam tez chlebek bananowy (ktory juz mi sie kompletnie przejadl), wiec uchylony potem piekarnik dodatkowo dodal przytulnosci. W mieszaniu zaskakujaco pomogl mi Nik. 

Kto by pomyslal, ze mieszanie ciasta wygra z elektronika...
 

Spytalam chcac odciagnac go na moment od Nintendo i bylam bardzo zaskoczona kiedy zgodzil sie wrecz z entuzjazmem. Potworki zapragnely tez zrobic sobie domowa pizze, a ze kiedy jak nie w weekend, wiec czemu nie...

Nigdy nie chce im sie rozciagnac porzadnie ciasta i potem wychodza takie cuda ;)
 

Najbardziej jednak zaskoczyla nas Bi, ktora sama marudzila, ze chce odpoczac od ekranu, ale nie chce jej sie ani szydelkowac, ani malowac po numerkach i spytala czy moze... popielic rabatki! :O Ogolnie, to ja na to jak na lato, tyle, ze na rabatkach wiekszosc roslin jest nadal malutkie i trzeba wiedziec co jest kielkujacym kwiatem, a co chwastem. Starsza jednak tak dlugo nudzila, ze stwierdzilam, ze moze wypielic kamyki przy domu. Te kamienie akurat powinnismy zebrac, polozyc material ogrodniczy i wysypac je od nowa, ale kiedy sie za to zbierzemy skoro nie moge doprosic sie, zeby M. pod cisnieniem umyl frontowe wejscie pokryte glonami? :/ Poki co wiec, spod kamykow kielkuja zarowno chwasty, jak i kwiaty, ktore same sie tam zasialy. Poniewaz jednak z zalozenia nie powinno tam rosnac nic, powiedzialam Bi, ze moze ruszyc do "boju", bo na kamykach moze wyrywac wszystko jak leci. I przyznaje, ze panna wypielila cala mniejsza czesc po jednej stronie i 1/3 wiekszej po drugiej. Nasza pozostala trojka (plus dwa siersciuchy) jednak wolala grzac sie przy kominku. Prym wiodla tu Oreo, ktora siadala lub ukladala sie przy samej kratce, a to czarne futro miala wrecz gorace w dotyku. :)

Po ponurym weekendzie, poniedzialek przywital nas sloneczkiem, choc temperatura doopy nie urywala, bo bylo ledwie 8 stopni. ;) Nie mniej, zgadnijmy kto uparl sie na krotkie spodenki? I nie, po poludniu wcale nie mialo byc zawrotnie cieplo. Ostatecznie mielismy 14 stopni. Rano odstawilam Potworki na przystanek, a potem wiadomo - Maya pileczka, Oreo jedzenie, jakas zmywarka, pochowanie rozwlecznych w czasie weekendu pierdol i trzeba bylo jechac do roboty. Tego dnia stwierdzilam, ze wystarczy juz tych jazd do domu w srodku dnia i zostalam w pracy. Po powrocie bardzo ekspresowy obiad, bo oba Potworki mialy zajecia juz o 17, po czym rozjechalismy sie we... wlasciwie tym samym kierunku. Doslownie ostatnia przecznice od akrobatyki Bi, chlopaki musza odbic w prawo. ;) 

Tu chyba dziewczyny sluchaja instrukcji
 

Przy okazji udalo mi sie zalatwic zeby moc zapisac Bi na wakacyjne zajecia z tanca. Panna zapragnela zapisac sie na tzw. "mix", gdzie przez 5 tygodni dzieciaki maja co tydzien cwiczyc inny styl tanca. Poza akrobatyka (ktora dla mnie srednio taniec przypomina) Bi nigdy nie uczeszczala na prawdziwe zajecia taneczne, wiec ciekawa jest roznych stylow. A skoro sklonna jest jezdzic na nie w wakacje, to dlaczego nie? Niestety, kiedy w zeszlym tygodniu weszlam na strone zeby ja zapisac, okazalo sie, ze wiek zaznaczony jest do 11 lat i system wywalal mnie, nie pozwalajac nic zrobic. A Bi wczesniej rozmawiala z instruktorka, ktora jest jednoczesnie wlascicielka, ze moze bez problemu sie zapisac. Na szczescie, kiedy zglosilam problem, od reki podniesli wiek w systemie do 12 lat. ;) Wrocilysmy do domu przed chlopakami bo trening Kokusia trwa 15 minut dluzej niz akrobatyka.

A juz w domu, Bi cwiczyla w ogrodzie stanie na glowie, zas obok Maya wyczyniala wlasne wygibasy :D
 

Po ich powrocie musialam wysluchac marudzenia malzonka, ze Mlodszy na treningu nie uwaza, zadziera koszulke na glowe i patrzy w niebo, koledzy go wyprzedzaja, nie nadaje sie i na bank wywala go z zespolu. :/ No coz, ja na sobotnim meczu widzialam cos wrecz przeciwnego, ale fakt, ze Nik to komediant, ktory malo co bierze na powaznie. Kiedy trzeba sie spiac, okazuje sie, ze potrafi sie starac, ale jesli wie, ze nie musi, woli pajacowac. ;) A co do utrzymaniu sie w druzynie, zobaczymy... Jesli go wyrzuca, to trudno, bedzie mogl grac w zespole rekreacyjnym. Poza tym ma jeszcze plywanie, w ktorym osiaga bardzo dobre wyniki, wiec moze sie skoncentrowac na nim...

Wtorkowy ranek to niczym dzien swistaka - ta sama rutyna, te same czynnosci... Potworki pojechaly do szkoly, ja pogadalam z sasiadka, zapewnilam psu troche ruchu, nakarmilam glodnego kota i pojechalam do roboty. Tam jedyna roznica sa przegladane papiery, a dodatkowo mielismy meeting; co za odmiana! :D Po pracy szybki obiad i czas byl jechac na trening Bi. Zabieralismy tez kolezanke z zespolu, bo jej mama robi podyplomowke i jechala na zajecia, zas tata zabieral gdzies jej TRZECH braci. ;) Oficjalnego trenera nadal nie bylo, co niestety kiepsko wplywa na zachowanie dziewczyn. Zastepca wydaje sie sympatyczny, ale az za bardzo. Ma cichy, spokojny glos, wiec dziewczyny czasem go nie slysza, a czasem celowo ignoruja... Poczatkowo bylo tam wiecej smiechu i wyglupow niz trenowania. ;)

 

Jakas "akcja"

W koncu do akcji wkroczyla mama jednej z dziewczynek, przebojowa babka z donosnym glosem i ustawila towarzystwo nieco do pionu. Troche pochodzilam wokol boiska, troche wokol szkoly przy ktorej sie znajduje, posiedzialam w aucie i trening jakos zlecial. Potem jeszcze odstawic do domu kolezanke i moglysmy z Bi wrocic do siebie.

W srode kolejna powtorka z rozrywki. Potworki na autobus, ja do zwierzynca, rozladowac zmywarke, przewietrzyc sypialnie i do pracy. Mala sensacja bylo, ze kot nad ranem "zaatakowal" Kokusia. ;) Pisalam, ze przylazi nam do lozek i czesto drapie i gryzie. Tym razem na ofiare wybral Mlodszego, ktoremu... rozcial ucho. Rano nie wygladalo ono zle, ale Nik mial plamy krwi na pizamie, na przescieradle, a dodatkowo, w lazience (dokad poszedl po chusteczke zeby sobie przylozyc do rozciecia), kapnal krwia na blat oraz kibel. Normalnie rzeznia! :D Tego dnia uswiadomilam sobie, ze we wtorek sa urodziny Bi, w nastepna niedziele chcemy zaprosic dziadka i chrzestnego na torta, a ja nie tylko nie kupilam oplatka do dekoracji, ale nawet nie spytalam panny co chcialaby na tym torcie miec. :O Podobnie jak Wielkanoc, urodziny Starszej wziely mnie z zaskoczenia. :D Po pracy do domu tylko na moment, bo juz na 17 trzeba bylo pedzic na trening Kokusia. Mlodszy biegal po boisku, a nasza trojka ponownie zrobila sobie spacer przy rzece.

To zolte na srodku, to Nik ;)
 

Czekajac pozniej na koniec treningu, Bi robila swoje zwykle wygibance na barierkach. Nawet mnie namowila do przewrotu w przod i w tyl, bo zdziwiona byla kiedy powiedzialam, ze umiem. ;) Niestety, od malego mam cos z blednikiem i po przewrocie do przodu spedzilam dobra minute czekajac az przejda mi zawroty.

Bi za to robi fikolek za fikolkiem i nic jej nie dolega
 

Pozniej po kawke i w koncu juz na dobre do domu. Zamowilam tez oplatki na tort Bi. Tak, dwa, bo ten ktory wybrala jako pierwszy moze nie dojsc na czas, a nie mialam ochoty placic $50 za ekspresowa przesylke. Tak w ogole to oplatek kosztowal $10, wiec w zyciu nie zaplacilabym im piec razy tyle zeby dostac go w ciagu dwoch dni. :/ A! Rozmawialam z tata i w rozmowie wyszlo, ze ma w poniedzialek gastroskopie! Na ktora mam go zawiezc i o ktorej wczesniej wiedzialam, ale... zapomnialam! Tyle sie ciagle dzieje, ze jak nie zapisze w kalendarzu, to koniec. Nie ma szans zebym pamietala... W kazdym razie dobrze, ze tata mi przypomnial, poniewaz musze w takim razie pracowac tego dnia z domu, bo po odstawieniu go na miejsce, niewiadomo o ktorej bede musiala odebrac...

W czwartek mala odmiana, bowiem wiozlam Potworki do szkoly. Niestety, wpakowalismy sie w taaakie korki, ze przyjechali 10 minut spoznieni... Mam ochote wysmarowac maila do miasta z zazaleniem, ze urzadzaja sobie przycinanie galezi i ruch wahadlowy w porannych godzinach szczytu, na jednej z glownych arterii miasteczka! Nosz kurna, nie mozna tego zaczac o godzinie 9, kiedy wszystkie szkoly zaczna juz zajecia i wiekszosc ludzi dojedzie do roboty?! Dzieciaki oczywiscie przezywaly, ze tak spoznione to dawno nie byly, ale na szczescie zaraz za nami podjechal nastepny samochod (pewnie ktos utknal w tym samym korku), wiec troche pocieszeni byli, ze nie tylko oni dojechali tak pozno. Cale szczescie, ze w ich szkole, mimo ze lekcje zacznaja sie oficjalnie o 8:45, to pierwsze 15 minut jest "na rozruch" i dopiero o 9 tak naprawde rozpoczynaja zajecia. Do pracy dojechalam juz bez przeszkod, za to desperacko pragnac kawy, bo przed wyjsciem nie mialam kiedy wypic, a pogoda byla bardzo kawowa - 9 stopni, ponuro i mzawka. ;) Po poludniu, juz w domu, na szczescie byl spokoj, bo Potworki nie mialy zadnych zajec. Cale szczescie, bo glowa zaczela mnie ostro rypac. Baaardzo rzadko boli mnie lepetyna, a tym razem naprawde bylam bliska wziecia tabletki. Nie wiem czy to zmiana cisnienia, czy zmeczenie, bo kiciul o polnocy urzadzil sobie wyscigi z grzechoczacymi myszkami. Na poczatku na dole, co dalo sie wytrzymac, pozniej jednak przeniosla sie na polpietro. Schody pustawe, wiec niesie sie echo i tu juz niezle dawala w tylek. Zeszlam raz i zrzucilam myszke na dol, majac nadzieje, ze bedzie kontynuowac harce na parterze. A gdzie tam; po chwili wrocila na polpietro, a chwile pozniej... do naszej sypialni. :O Nie mialam jednak energii na kolejne wstawanie, wiec zgrzytajac zebami, postanowilam przeczekac... No, ale zasnelam sporo pozniej niz powinnam, a ze pogoda byla rowniez "senna", wiec moze przez to czerep mi sie zbuntowal... W kazdym razie, brak dodatkowych zajec oznaczal, ze zagonilam Potworki do odrobienia pracy domowej z Polskiej Szkoly. Nie obylo sie oczywiscie bez protestu, co do samych lekcji, ale tez (juz na zapas) co do jazdy do szkoly w sobote. ;) Nie ma jednak zmiluj. Tak naprawde zostaly tylko 4 zajecia w owej szkole (jedna sobota to dlugi weekend, jedna wycieczki i jedna zakonczenie roku), z ktorych pewnie opuszcza minimum dwa, wiec nie maja prawa narzekac. :)

A tak ostatnio zastalam moje dziecko, kiedy o 23:30 szlam spac: zasnela przy zapalonym swietle, nie przykryta i nawet nie przebrana w pizame! :O

W piatek powrot do porannego schematu. Potworki na autobus, potem Maya i jej pileczka oraz Oreo i jej sniadanie, a pozniej do pracy. Wyszlam w poludnie, poniewaz chcialam jeszcze zrobic zakupy, a odbieralam dzieciaki ze szkoly, bo Nik znow targal oba instrumenty. W pracy narazie nadal malo co sie dzieje i wszyscy przychodza i wychodza kiedy im sie podoba, wiec stwierdzilam, ze nie bede gorsza. :D Zanim obrocilam do sklepu i do chalupy, zanim rozpakowalam torby, to zostalo mi jakies 45 minut na spokojna kawke. Coz, dobre i to. ;) Przynamniej kot dal sie pomiziac, bo jak przyjezdzam po dzieciach to jest juz tak "wymietoszony", ze tylko wyrywa sie i drze, albo wbija zebiszcza oraz pazury. :D

Milego weekendu!

piątek, 21 kwietnia 2023

Ostatni weekend ferii wiosennych i powrot w kierat

Po poludniu, w piatek 14 kwietnia, mielismy przez kilka godzin pelna chate. Wpadla do mnie kolezanka ze swoimi dziewczynkami. Jedna ma 11 lat i jest jedna z dobrych kolezanek Bi, a druga rozpieszczona 4.5-latka.

Ale zanim to nastapilo, oto ostatnie wybryki Oreo. Wspominalam, ze bylo bardzo goraco? Otoz kociak, jak widac, wskoczyl na blat w lazience dzieci, poprzewracal co mial po drodze, po czym ulozyl sie na drzemke w... zlewie. Podejrzewam, ze szukal ochlody. Tutaj juz (widzac mnie), wyczolgal sie z rzeczonego zlewu i ukladal do ataku :D
 

Nik juz od paru dni marudzil, ze same dziewczyny, wiec napisalam do mamy jego najlepszego kolegi czy jest przypadkiem wolny tego popoludnia. Na szczescie byl i przyjechal do nas na rowerze.

Szpiegowalam dzieciaki przez okno :)
 

Z jednej strony fajnie bo dziewczyny bawily sie razem i chlopaki razem, wiec nikt nie jojczal, ze mu sie nudzi. Z drugiej strony, nikt nie chcial sie bawic z najmlodsza, choc kolezanka w koncu huknela na swoja starsza corke, ze ma zabawiac siostre i koniec. ;) W praktyce roznie to bywalo, bo mala jest niestety mocno nieznosna i o wszystko sie drze. Probowala tez wziac na rece naszego kiciula, a wiadomo - kot sie nie da jak nie ma ochoty, co zaowocowalo kwadransem darcia i pokazywania na reke, choc nie miala ani sladu. :D Przez wiekszosc czasu jednak, dzieciarnia bawila sie w miare zgodnie i bez dramatow. Niestety w domu byl tez M., ktory potem narzekal, ze latali niczym stado sloni. Nie do konca byla to prawda, bo dopiero pod koniec zaczeli "damsko - meskie" przekomarzanie sie, typowe dla 10-11-latkow, czyli zasmiewanie sie, ze ten ozeni sie z tamta, itd. Nikt oczywiscie nie chcial byc przyszla mloda para, wiec bylo duzo krzykow i uciekania przed soba. ;) My z kolezanka mialysmy sporo czasu zeby spokojnie poplotkowac, choc tak dlugo nie udawalo nam sie spotkac, ze teraz zabraklo nam czasu na chocby "lizniecie" wszystkich tematow. W koncu jednak dziewczyny zaczely sie zbierac do wyjscia i wtedy najmlodsza panna naprawde pokazala co potrafi. Przyznaje, ze ostatnio jej mowa naprawde sie poprawila, ale nadal mowi dosc niewyraznie, a jak jeszcze zaczyna sie drzec, to kompletnie nie wiedzialam o co jej chodzi. Pozniej okazalo sie, ze chodzilo o chipsy, o czym Bi jakims cudem wiedziala, ale zolza pozalowala maluchowi i nawet nie zajaknela sie, ze rozumie o co dzieciak ryczy. A mloda darla sie na cala ulice, do samochodu nie chciala wejsc zapierajac sie i tupiac odnozami... No histeria pelna geba i w sumie ucieszylam sie, ze juz jada. :D Chwile pozniej napisala mama kolegi Nika, zeby wyslac go z powrotem do domu; cale szczescie. A na koniec, nie dosc ze musialam posprzatac pobojowisko, to jeszcze wysluchac fochow malzonka, ze dzieciaki rozwydrzone, ze halasuja, ze wyjadly mu lody... Niestety, jak ostatnio pisalam, mielismy 34 stopnie, wiec dzieciarnia przyssala sie glownie wlasnie do lodow. I pechowo, mimo ze mieli do wyboru chyba cztery rodzaje, to wyjedli jakies czekoladowe lody "fit", ktore okazuje sie M. kupil dla siebie. ;) No ale ogolnie popoludnie minelo fajnie, chalupa nadal stoi, spotkania towarzyskie mamy na jakis czas z glowy, wiec jest na plus.

W sobote M. pojechal do pracy, ale ja i Potworki mielismy kolejny spokojny ranek, bo Polska Szkola nadal miala przerwe. Niespodziewanie wpadl moj tata i oboje stwierdzilismy, ze mamy wrazenie, ze jest niedziela, bo zawsze przyjezdza wlasnie w ten dzien. Temperatura spadla, ale nadal mielismy okolo 20 stopni, choc bylo pochmurno i dusznawo. Po odjezdzie mojego taty, przypomnialo mi sie, ze Bi juz kilka razy wspominala, ze skonczyla czytac wszystkie wypozyczone ksiazki. Zaproponowalam wiec Potworkom, ze jesli tata napompuje naszej trojce kola, mozemy pojechac na rowerach. Oboje oczywiscie byli bardzo chetni.

Lubie takie przejazdzki w konkretnym celu
 

My pojechalismy, a M. kontynuowal zalewanie cementem slupka od kosza. Deszcze zapowiadali dopiero na wieczor, wiec mial nadzieje, ze zdazy porzadnie przeschnac. Wiadomo co mowia o nadziei, wiec juz wychodzac z Potworkami z biblioteki, rzucily mi sie w oczy ciemne chmury na horyzoncie. Cale szczescie, ze byly na tyle daleko, ze spokojnie wrocilismy do domu. Jakas godzine pozniej zaczelo jednak kropic, chwile potem lunelo, a jeszcze za moment zaczelo blyskac i grzmiec. I przelotne burze krazyly juz nad nami do wieczora, wiec nie ruszalismy sie wiecej z domu. Na brak zajec jednak nie moglam narzekac, bo jak to ja, siedzialam w domu ponad tydzien, a w ostatni weekend przed powrotem do roboty przypomnialam sobie, ze mialam zmienic posciel. Oczywiscie weekend to czas normalnego, cotygodniowego prania, wiec kiedy dolozylam posciel, pralka i suszarka chodzily prawie non stop, a ja skladalam jeden ladunek za drugim. ;)

Niedziela byla wolna juz i dla M. Rano pojechalismy do kosciola, a potem znow przyjechal moj tata i dojadl reszte ciasta, ktore zostalo po ostatnim pieczeniu. ;) Tego dnia bylo znow o kilka stopni chlodniej niz w sobote, ale przy wigoci i duchocie w powietrzu, wydawalo sie w miare cieplo. Kontynuowalam prania, wstawilam zmywarke, ale po poludniu skorzystalismy z braku deszczu i zabralismy Maye na spacer. 

Jeden z sasiadow mial wlaczone zraszacze i Maya probowala sie napic, choc bardziej klapala wsciekle zebiszczami w strumien wody ;)
 

Bi probowala "wyprowadzic" Oreo do ogrodu, ale trawa nadal byla mokra po wieczornym deszczu i kot byl wyraznie zdegustowany. Po powrocie spedzila sporo czasu wylizujac dokladnie lapki. ;) Poznym popoludniem zas, postanowilismy sprobowac zawiesic z M. kosza. "Sprobowac", bowiem malzonek pesymistycznie zalozyl, ze nie damy rady. Cala ta "tablica" z koszem jest bowiem bardzo ciezka, a M. musial ja sam podtrzymywac, podczas kiedy ja od tylu celowalam srubami w otwory. Stojac na niezbyt rowno ustawionej drabinie, zeby mi za latwo nie bylo. ;)

Tu kosz juz wlasciwie wisi, a M. dokreca ostatnie sruby, ale tak to wlasnie wygladalo: on na pace auta (tylko wtedy z drugiej strony), ja na drabinie :D
 

Malzonek trzymal jak dawal rade, a ze malo co widzial z drugiej strony tablicy, wiec bylo to niestety krzywo. Pierwsze dwa razy sruba wchodzila kompletnie na ukos, a moje polecenia: do przodu, do prawej, do gory, itd. nie dawaly nic. Za trzecim razem, M. rzucil zirytowany, ze "wiedzialem, ze nie damy rady, bo ty nie masz sily..." i w tym momencie sruba wskoczyla na miejsce. :D Ostatecznie kosz wiec zawisl i Potworki czym predzej ruszyly do wyprobowania nowego sprzetu.

Radosci nie bylo konca :)
 

Sama zreszta z nimi pocelowalam, przy czym brak kondycji dal mi sie szybko we znaki i wieczorem bolaly mnie i ramiona od rzucania pilka i nogi od biegania za nia. ;) Nie ma jednak co narzekac, bo odrobina ruchu zawsze jest mile widziana. ;) A wieczorem, z bolem serca, wyciagalam juz plecaki Potworkow oraz nasze sniadaniowki, trzeba sie bylo bowiem przygotowywac na powrot do szkoly oraz biura...

Oczekiwalam, ze w poniedzialek rano Potworki beda bez humoru i dowolanie ich z dolu zajmie wieki. Zakladalam tez, ze Bi moze wrecz ryczec, ze nie chce do szkoly, jak to bylo po przerwie bozonarodzeniowej. Niespodziewanie jednak oboje wstali w miare szybko i w dosc neutralnych nastrojach. Radosci nie okazywali, ale nie bylo tez wiekszej rozpaczy. :D Podejrzewam, ze oboje byli w miare wypoczeci po feriach, bo i ja dobudzilam sie bez wiekszego problemu, a przeciez po zmianie czasu chodzilam ostatnio niczym snieta ryba. :D Odprowadzilam ich na autobus, wrocilam porzucac psu pileczke, nakarmic kota i ogarnac kuchnie po sniadaniu, po czym sama pojechalam do pracy.

Idac do lazienki, przez okno dojrzalam taki widok. Zakladam, ze to jakies cwiczenia, bo nie mielismy zadnego alarmu ;)
 

W poludnie wyszlam zeby odwiedzic zwierzyniec, pomyslalam bowiem, ze po ponad tygodniu kiedy przez wiekszosc czasu ktos byl w domu, zostawienie ich (glownie kiciula) na 7 godzin to musialby byc spory szok. Mysle jednak, ze od nastepnego tygodnia odpuszcze sobie te jazdy, bo nawet Oreo rosnie i chyba jest juz na tyle duza zeby wytrzymac. Od tego tygodnia Nik mial wrocic na treningi pilki noznej, ale caly dzien mzylo i w koncu trening odwolali. Akrobatyka jednak odbyla sie normalnie, wiec pojechalam z Bi i godzinke siedzialam w aucie, wkurzajac sie na niechodzacy internet w telefonie, a potem (z braku lepszego zajecia) gadajac z tata. Tego dnia grupa Bi dostala wreszcie stroje na wystep. 

Dziewczyny przebieraly sie zeby sprawdzic czy wszystko pasuje, a potem pstryknely sobie grupowe zdjecie, ktore mam nadzieje kiedys przesla rodzicom
 

Ten ma sie odbyc na poczatku czerwca i wydaje sie, ze luuuzik, jeszcze tyyyle czasu, tymczasem tak naprawde zostalo tylko 6 zajec, bo po drodze wypada nam dlugi weekend.

To okropienstwo kosztowalo $160, a ja dobrowolnie nie wzielabym tego za darmo :D
 

Niestety, panna wyszla ze studia ze lzami w oczach, narzekajac na ostry bol nadgarstka. Nie jest spuchniety, ani siny, wiec raczej cos tam sobie po prostu nadwyrezyla. Problem w tym, ze musi byc sprawny na ostatnie proby oraz wystep bo dziewczyny robia gwiazdy, mostki i inne cuda na kiju - we wszystkim obciazajac nadgarstki...

Po poprzednim tygodniu, ktory nie byl nawet "cieply", ale wrecz upalny, w poniedzialek temperatura doszla ledwie do 15 stopni, ktore w nocy spadly do 9 i we wtorek rano w domu wlaczylo sie ponownie ogrzewanie. :O Tego dnia mialo byc jeszcze chlodniej, bo 13-14 stopni, przy zachmurzonym niebie i przelotnych mzawkach. Za to natura jakby czekala na te odrobine wilgoci. Marzec oraz poczatek kwietnia byly bardzo suche; praktycznie bez porzadniejszego opadu, kiedy wiec w sobote oraz niedziele przeszly burze z ulewnym deszczem, wszystko doslownie wybuchlo zielenia. Nagle na wszystkich drzewach i krzewach pojawily sie liscie, te kwitnace oslepiaja biela oraz rozem, wszedzie pelno jest wiosennych kwiatow, a trawa wyglada jakby ktos wylal na nia seledynowa farbe. :) No, pieknie jest! Az milo sie stoi z Potworkami na przystanku, szczegolnie ze tego ranka, pomimo raczej ponurej aury, (jeszcze) nie padalo. Odstawilam dzieciaki na autobus, po czym odhaczylam moja zwyczajowa poranna rutyne - Maya i jej pileczka, Oreo i jej sniadanie, potem szybkie pranie, zmywarka, kawa w miedzyczasie i do pracy. :) W poludnie podjechalam sprawdzic jak sie ma zwierzyniec. :) Mial sie oczywiscie swietnie, choc moze obie troche tesknily, bo nawet kiciul dal sie ponosic bez wbijania pazurow i zebiszczy w ramie. ;P Wrocilam do pracy, odbebnilam reszte godzin, po czym wrocilam ponownie do domu. Chcialoby sie napisac "na dobre", ale niestety, Bi miala tego dnia pierwszy trening pilki w sezonie wiosennym. Panna pojechala na szczescie z entuzjazmem. Trener dziewczyn musial akurat na pierwszy tydzien wyjechac z kraju, wiec jego obowiazki przejal jakis tata. Dla dziewczyn okazalo sie to jednak zaleta, bo "zastepca", najwyrazniej nie wiedzac co zrobic z banda 11-12-latek, pozwolil im caly trening grac mecz. ;)

Bi stanela nawet na chwile na bramce i tak jej sie spodobalo, ze stwierdzila, ze moze sprobuje na prawdziwym meczu
 

Wrocilysmy do domu, wjechalysmy do garazu i kontrolnie pytam Bi czy wszystko ma: pilke, wode, koszulke zespolu? Niestety spytalam mocno po czasie. Panna rozejrzala sie z panika w oczach, bo zauwazyla, ze nie ma... pilki! No pieknie... Boisko oddalone o niecale 15 minut, ale straaasznie nie chcialo sie wracac. Pilka jednak ma dla Potworkow wartosc sentymentalna, bo dostali ja od mojego taty, a w dodatku ma logo ktorychs z mistrzostw swiata. Weszlam na gore zeby powiedziec M., ze musze wrocic na boisko, a malzonek, z jakiegos powodu bez humoru, zaczal sie rzucac, ze jak to mozliwe, ze tego nie zauwazylam i ze trzeba za kare Bi wypisac z pilki to sie nauczy pilnowac swoich rzeczy... Czy tylko mi sie wydaje, ze kara mocno zawyzona w stosunku do przewinienia? ;) Tak czy owak, wrocilysmy na boisko, pilka na szczescie dalej siedziala spokojnie w bramce, zabralysmy zgube i wrocilysmy (kolejny raz) do domu. Niestety, bylo juz grubo po 19, wiec czasu zostalo nam tylko na kolacje oraz przygotowanie na kolejny dzien i trzeba bylo zagonic Potworki do spania.

Sroda przywitala pieknym slonce, ale... 2 stopniami. :O Po prostu "kocham" te wiosenne rozstrzaly temperatur... W dzien robilo sie pomalu coraz cieplej, ale za to sie zachmurzylo, wiec niestety wydawalo sie raczej chlodniej, tym bardziej ze dosc mocno wialo. ;) Potworki jednak twardo wyruszyly do szkoly, co prawda w dlugich spodniach, ale tylko w bluzach zamiast kurtek. Ja jak zwykle zapewnilam psiurowi troche gimnastyki i nakarmilam kiciula, ktory pomalu nabiera rozumu. Wlasnie wbijal mi pazury w reke, kiedy wzielam jego miseczke. Natychmiast drapanie i gryzienie przeszlo w mruczenie. :D Potem wstawic pranie, przelozyc naczynia po sniadaniu ze zlewu do zmywarki, przewietrzyc sypialnie i do roboty. Aha! Dzien wczesniej, podczas treningu dziewczyn, zadzwonila do mnie mama rodzenstwa, z ktorym Potworki byly na mini golfie w zeszlym tygodniu. Niestety, wlasnie odkryla, ze jej potomstwo ma... wszy! :O I wszystko wskazuje, ze mialy je juz wlasnie tydzien temu. A dzieciaki razem sie bawily, razem jechaly w samochodzie, pochylajac sie nad Nintendo czy telefonem. Co gorsza, Bi miala klamre do wlosow, ktora zapinala kolezance zeby zobaczyc jak wyglada... :( No to teraz musze im glowy sprawdzac od czasu do czasu i zwracac uwage na podejrzane drapanie. Ech... Tyle razy dostawalam ze szkoly wiadomosci, ze np. w II klasach odkryli wszy (oczywiscie nie podawali, w ktorej klasie konkretnie) i zeby miec sie na bacznosci i dotychczas Potworki nic nie zlapaly. Moze i tym razem sie wywina... Jak narazie, po tej rozmowie, to mnie zaczela swedziec glowa. :D W poludnie wizyta u zwierzynca, ale tego dnia akurat kot byl w nastroju do atakow, wiec bylo raczej irytujaco niz kojaco. Wrocilam do roboty, gdzie caly dzien podpisywalam papiery. Kalibruja nam maszyne, wiec dostaje pliki dokumentow. Calutkie 150 (sto piecdziesiat!) stron, podpis oraz data na kazdej, a na niektorych dodatkowo kolejny podpis, imie drukowanymi literami, inicjal, tytul w pracy oraz oczywiscie kolejna data! Poza przerwami od czasu do czasu, mozolnie wypisywalam wiec podpis za podpisem, date za data... Dziwne ze pod koniec dnia dlugopis nie przyrosl mi do reki. :D I oczywiscie kazda strone trzeba szybko przeleciec wzrokiem zeby sprawdzic czy wszystko sie zgadza. Wrocilam do domu, ale dlugo sie nim nie nacieszylam, bo Nik mial na 17 trening. Co prawda M. twierdzil, ze moze pojechac sam zeby "nabic" krokow, ale mialam ten sam cel. ;) W koncu malzonek chodzi w czasie przerwy na lunch przy kazdej pogodzie (za co go podziwiam, bo jestem zmarzluchem i zima nie wysciubiam nosa z budynku), wiec on ostatecznie zrobil 14 tysiakow, a ja marne 9. Mnie bardziej byly wiec te kroki potrzebne, szczegolnie, ze po zimie jestem kompletnie bez formy i dostaje zadyszki po wejsciu po schodach. Pojechalismy wiec wszyscy, bo nawet Bi sie z nami zabrala, choc teraz kiedy ma telefon moze spokojnie zostawac w chalupie. Nik polecial biegac z chlopakami, a nasza trojka urzadzila sobie piekny spacer przez lasek wzdluz rzeki.

Panna czyms mocno zafrasowana, a fote pstryknelysmy bo na galezi wystajacej z wody siedzial kormoran, ale na zdjeciu wyszedl niczym czarna kropka :/
 

Przy okazji stwierdzilam, ze nasze miasteczko przeczy stereotypom o hamerykanckich grubasach, bo gdzie czlowiek sie nie ruszy, tam wpada na osoby biegajace, jezdzace na rowerach, rolkach, itd. I naprawde niewiele widuje sie osob z ekstremalna otyloscia. Mila niespodzianka bylo, ze zle przeczytalam wiadomosc i bylam przekonana, ze trening Kokusia potrwa 1.5 godziny, tymczasem skonczyl sie o 18:15.

Dobrze, ze wrocilismy ze spaceru na czas ;)
 

Szkoda tylko, bo chcialam chwilke popatrzec jak Mlodszy sobie radzi, a tu znienacka przylecial do samochodu, do ktorego w koncu wsiedlismy zeby odpoczac po lazeniu. Pojechalismy szybko po kawe, a potem do domu, ale oczywiscie malo co zostalo juz z wieczora.

W czwartek rano jak zawsze zawiozlam Potworki do szkoly i jak zawsze lekko sie spoznilismy. :D Nie idzie nam to poranne szykowanie kompletnie, choc tym razem wina byly glownie potworne korki w centrum (czyli na jednym skrzyzowaniu :D) oraz niespodziewane roboty drogowe (i ruch wahadlowy) na bocznej drodze, ktora zwykle jest pusta i spokojna. Dojechalismy w sumie punkt 8:45, czyli na oficjalny poczatek lekcji, jednak Nik narzekal, ze zanim odstawi instrumenty do odpowiednich sal i dojdzie do swojej klasy, to juz bedzie spozniony. Ciekawe jednak, bo sale klas V sa zaraz po drugiej stronie holu co sale muzyczne (Mlodszy ma wiec calkiem blisko), za to klasy VI maja zajecia na drugim koncu szkoly, a Bi kompletnie nie marudzila. Najwyrazniej dla panny, kazda stracona minuta lekcji, to plus. :D Po odstawieniu potomstwa, pojechalam prosto do roboty, gdzie konczylam skladanie podpisow na dokumencie kalibracji. Na szczescie od poprzedniego dnia zostalo mi tylko kilkanascie stron. Niestety, niektore facet przyniesie mi z powrotem, bo znalazlam na nich bledy, wiec nie podpisalam. ;) W poludnie podjechalam do zwierzakow, gdzie Oreo jak zwykle swirowala, az nasza nadzwyczaj spokojna Maya, szczeknela na nia. To jest wrecz niespotykane u tego psa, wiec musiala byc naprawde poirytowana. :D Wrocilam do pracy (bo nie mialam innego wyjscia :D) i odbebnilam reszte popoludnia. W domu na szczescie nastapily spokojne czwartki, kiedy dzieciaki nie maja zadnych zajec. Po obiedzie troche pogralismy w kosza przy domu, ale zeby Potworkom nie bylo za dobrze, musieli tez odrobic czesc lekcji do Polskiej Szkoly. W tym tygodniu co prawda nie planuje ich tam wysylac, ale zadania domowe wypada wyslac. Szczegolnie, ze zeszly tydzien mieli wolny i mogli je odrabiac pomalutku i na spokojnie, ale ze podniesli bunt, to stwierdzilam, ze prosze bardzo, niech robia teraz. A mogli miec je juz dawno z glowy... :D Wyprowadzilismy tez do ogrodu Oreo, ale poki co, wykorzystywala kazda okazje, zeby puscic sie pedem do garazu. :D

Kot pedzi, Nik w sumie nie ma wyboru, a za nimi nieodlaczna Maya :D

W piatek rano mielismy mala konfrontacje miedzy Bi a kotem. ;) Panna kiedys znalazla gdzies pawie pioro i przyczepila je do sciany w swoim pokoju. W sumie az dziwne, ze kot dopiero teraz zwrocil na nie uwage, ale zerwal i podarl kilka tych "fredzelkow". Duzej szkody nie wyrzadzil, pioro nadal jest piekne, ale Starsza wsciekla sie i probowala kota wyrzucic z pokoju. On oczywiscie, jak ma humor na zabawe, nie daje sie latwo zlapac i broni zebiszczami oraz wszystkimi pazurami. Bi w koncu odniosla sukces, Oreo wyleciala z pokoju "z hukiem", ale panna zostala z gigantyczna, krawa krecha na dloni. :D Oczywiscie wyszla na autobus z buzia w centki i lzami w oczach, a kot... patrzyl stoicko ze schodow. ;) Dzieciaki pojechaly, a ja jak zwykle porzucalam pileczke psu, dalam sniadanie kotu, po czym... mialam troche spokoju, bo tego dnia postanowilam pracowac z domu. Musialam znow jechac z Oreo do weterynarza, na kolejna dawke szczepien oraz srodka na robaki, a ze zaraz za rogiem jest supermarket, to stwierdzilam, ze od razu odhacze juz zakupy. A ze w pracy nadal wzgledny spokoj, to uznalam, ze nie ma juz co tam jechac, skoro moge porobic cos na kompie. ;) A tak przy okazji, dla polskich czytelnikow, imie naszego kociaka wymawia sie "orjo", bo tak tutaj brzmi nazwa znanych ciasteczek. ;) Pisze, bo moja siostra wymawiala je po polsku, tak jak jest napisane i bardzo sie zdziwila kiedy uslyszala, jak wolaja na kiciula Potworki. :D Na 10 pojechalam wiec z OrJo (:D) do weta i tym razem sie rozczarowalam... Ostatnio doslownie weszlam i wyszlam, rach-ciach i zalatwione. Tym razem akurat wszedl ktos przede mna z dwoma psami i trwalo to i trwalo... Slyszalam niestety, ze nawet dwie asystentki, ktore przygotowywaly pacjentow zbierajac podstawowe informacje, wazac, itd. mruczaly miedzy soba, ze dyzur miala jakas pani weterynarz, ktora znana jest z dokladnosci i powolnego dzialania. Co ciekawe, okazala sie ona byc mloda kobieta, a nie zgrzybiala staruszka. ;) W kazdym razie, po 20 minutach czekania (a bylam przed czasem), kiedy za mna ustawily sie juz kolejne 4 osoby, w koncu nadeszla moja kolej. A raczej Oreo. Biedny kiciul byl mocno wystraszony, choc wywolal oczywiscie cala serie och'ow i ach'ow. Mlode stworzenia zawsze robia furore. :D Bidula dostala kolejna dawke szczepienia, a takze lekarstwo na robaki. Tym razem nie tylko na te "jelitowe", ale tez kropelki na kark przeciwko pchlom oraz kleszczom. Mimo, ze nasze kocie narazie mieszka w chalupie, to Maya wychodzi, wiec trzeba i Oreo zabezpieczac, bo szczegolnie kleszcze, czesto traktuja psa jako autobus i nieraz znajdowalismy je maszerujace po domu... Na szczescie, pomimo opoznienia, temperatura nadal nie podniosla sie zbyt wysoko i moglam zgodnie z planem pojechac na zakupy. Chcialam bowiem zostawic kota w aucie, ale nie ryzykowalabym gdyby bylo za cieplo, choc i tak na wszelki wypadek uchylilam wszystkie okna... Po powrocie czekalo mnie mozolne rozpakowywanie zakupow, ale pozniej mialam troche oddechu, az przyszla pora odebrania Potworkow. Poniewaz bylam w domu, zaoferowalam, ze ich odbiore ze szkoly, Nik bowiem wracal tego dnia nie tylko z obydwoma instrumentami, ale jeszcze z dodatkowa torba. Co w tej torbie, zapytacie? Otoz dzieciaki z klasy Kokusia, za dobre zachowanie, nazbieraly w koncu iles tam punktow i zasluzyly na nagrode. Nagrody sa rozne: dluzsza przerwa, obejrzenie filmu, tance wygibance do appki Go Noodles, itd. Tym razem jednak, dzieciaki wybraly sobie... drzemke! Niezle sie usmialam, kiedy sie o tym dowiedzialam. Najwyrazniej banda 10-11-latkow zapragnela poczuc sie znowu przedszkolakami! :D W kazdym razie, Mlodszy (oprocz plecaka, trabki oraz skrzypiec) taszczyl jeszcze ze szkoly torbe z kocykiem, podusia oraz maskotka (wybral Prosiaczka). Dzien wczesniej instrumenty zostawil w szkole, wiec rano mial tylko torbe, ale po poludniu musial wziac ze soba juz wszystko. Wychodzac ze szkoly, wygladal doslownie jak jakis cygan z tymi tobolami. :D

I tak nam zlecial pierwszy tydzien po feriach wiosennych. Jakos przezylismy. A od tego, wiekszosc weekendow bedzie przez kilka tygodni zalatana, bowiem nadchodza sobotnie mecze pilki noznej. ;)

piątek, 14 kwietnia 2023

Swiatecznie i feryjnie ;)

Wielkanoc wziela mnie w tym roku kompletnie z zaskoczenia. Niby gdzies tam kojarzylam date, ale jakos nie docieralo, ze to "juz". Nie mowiac, ze jakos kompletnie nie mialam nastroju. W sobote wieczorem przypomnialo mi sie, ze nie wyjelam zadnych ozdob swiatecznych! :O W tym momencie jednak nogi bolaly mnie od calodziennego stania, a dodatkowo czekalo przytaszczenie prezentow z piwnicy, wiec machnelam reka. ;) Dobrze, ze podczas ostatnich zakupow rzucily mi sie w oczy doniczki z kwiatami, wiec kupilam tulipany oraz lilie na oba jadalne stoly. Chociaz takie delikatne, wiosenne akcenty. ;)

W piatek, 7 kwietnia, Potworki mialy w koncu wolne w szkole. Dla nich fajnie, dla mnie gorzej, bo oznaczalo to oczywiscie ciagle zawracanie gitary. W dodatku M. pojechal na pol dnia do roboty, wiec znow zostalam sama z dzieciarnia. Na szczescie to juz nie sa maluszki, ktore potrzebuja mnie na kazdym kroku, ale i tak co chwila z czyms przychodzili, albo musialam nawrzeszczec na jedno lub drugie zeby zostawili kota w spokoju. Prym wiedzie tu Nik, ktory sam jest jak dziki kocur i ganiaja jedno drugie... ;) Dzien spedzilam glownie sprzatajac, tym razem dol i piwnice. Poza tym, skoro byl to Wielki Piatek, trzeba bylo oczywiscie przygotowac pisanki.

Bi usilowala we wszystko zaangazowac bardzo "zainteresowanego" kiciula, a mnie zylka skakala przy wizji kudlow na kuchennym blacie...
 

Potworki poradzily sobie w sumie same, ja im tylko nalalam odpowiedniej ilosci octu, bo obawialam sie, ze znajac ich mozliwosci, zaleja mi blaty i cala kuchnia bedzie cuchnac. ;)

Jesli o jaja chodzi, to Potworki sa malo kreatywne - nabazgrac cos przezroczysta kredka, pofarbowac i juz ;)
 

Poza tym upieklam sernik, bo ten lubie zostawiac na noc w piekarniku, zeby sobie spokojnie dostygl. Przy okazji mialam okazje wyprobowac nowy sprzet i... troche sie rozczarowalam.

Robi sie serniczek :)
 

Jak widac, kupilam Cuisineart zamiast najpopularniejszego Kichenaid'a. Wybralam go glownie z sentymentu, bo na slub dostalismy ekspres do kawy tej firmy i dziala wiernie juz ponad 15 lat. I teraz troche zaluje... Wiadomo, sprzet sie nie zacina, ani nie zawiesza i nie grozi wyzionieciem ducha w samym srodku pieczenia. Moc ma. Ale! Moze to kwestia ustawienia (nie mialam czasu dokladnie poczytac instrukcji), lecz mieszadlo nie dosiega do brzegow miski ani jej dna. Odstep jest dosc solidny, wiec sporo niewymieszanych skladnikow osiada na brzegach. Zeby nie bylo, w starym mikserze bylo to samo, tam jednak mieszadla krecily sie w miejscu, a przy okazji byly usytuowane lekko z boku. Kiedy wiec wszystko sie krecilo, ja moglam lyzka zeskrobywac z brzegow ciasto. Tutaj mieszadlo nie dosc, ze jest bardzo szerokie, to jeszcze obraca sie i wokol wlasnej osi i naokolo miski, wiec proba zeskrobania brzegow, zakonczyla sie wyrwaniem mi lyzki z reki. :/ Kiedy chce oskrobac brzeg oraz dno miski (czyli co chwila), musze wiec zatrzymywac caly mikser i dopiero to robic, a poza tym mieszadlo jest tak szerokie, ze przy okazji brudze sobie cala reke, bo nie da rady sie o nie nie otrzec (czy jest uniesione, czy nie). Malzonek pyta czy oddajemy i kupujemy Kichenaid'a, a ja zastanawiam sie czy tam wyglada to lepiej. Ktos ma? Moze mi podpowiecie? W kazdym razie, sernik wymieszalam i wstawilam do piekarnika, ale dopilnowac musial go M., bo ja pedzilam z Kokusiem na... mecz. Nie wiem kto planowal ten sezon ze ustawili ostatnie mecze na Wielki Piatek, ale Mlodszy oczywiscie burzyl sie i buntowal, ze nie chce, ze przeciez nie mial szkoly, wiec chcialby miec caly dzien wolny, ze jest zmeczony, itd. Tymczasem pytalam go juz kilka dni wczesniej, mowil ze jedzie, wpisalam go wiec jako obecnego. Dodatkowo, to byl juz ostatni mecz na hali, sporej grupki chlopcow mialo brakowac (zapewne przez termin tuz przed Swietami oraz feriami wiosennymi), wiec byla okazja zeby kazdy mogl dluzej pograc. A w sam piatek wyjscie z domu naprawde Nikowi dobrze zrobilo, bo poza farbowaniem jajek, calutki dzien spedzil na tablecie. Marudzac na potege pojechal wiec... i oczywiscie fajnie sie zlozylo, bo nie dosc, ze sporo gral, to jeszcze naprawde swietnie mu szlo, a dodatkowo chlopakom w koncu udalo sie wygrac!

Na szczescie zaczyna sie "normalny" sezon, na swiezym powietrzu, wiec skoncza sie te beznadziejne foty przez siatke
 

W ostatnim meczu, ale lepiej pozno niz wcale, tak? ;) I to wygrali solidnie, bo 10:4. Normalnie strzelali bramke za bramka! Panicz Nik po czasie oczywiscie caly byl szczesliwy ze pojechal, ale co sie umarudzil wczesniej, to tylko moje nerwy wiedza... :D

W sobote na 10 swiecenie, wiec jeszcze rano biegalam po ogrodzie obcinajac po pare galazek barwinka oraz forsycji dla ozdoby koszyczkow. Dzien wczesniej spytalam Bi czy chce niesc koszyczek, bo panna przeciez uwaza sie juz za prawie dorosla i ku mojemu zaskoczeniu, chciala. Ponownie mielismy wiec oba koszyczki, a przeciez dwa lata temu urzadzila bunt i bylismy pewni, ze nadeszla era jednego. ;) Niestety, jestem gapa i nie zrobilam zdjecia. :( W kazdym razie, M. znow pol dnia pracowal, wiec pojechalam na swiecenie sama z dzieciakami, pozniej zas do taty sprawdzic mu poczte i rachunki, potem jeszcze po kawe i do domu na juz glowne swiateczne pichcenie i ostatnie latanie ze scierka. Zamiast bigosu zrobilam ponownie cukinie z ciecierzyca po marokansku, do tego salatke oraz zapiekana biala kielbase. Zurek na szczescie ugotowal M. Upieklam jeszcze babke cytrynowa oraz eksperyment - maly serniczek cytrynowy. Co prawda wedlug przepisu mial byc "limonkowy", ale mialam jeszcze kupe cytryn, wiec zamienilam owoc. ;) Niestety, tego przepisu nie planuje powtarzac, bo z wierzchu sernik wyszedl twardy (choc sie nie przypalil), a w srodku mial zakalec. :/

Oto wypieki, ktore "wyszly" :)
 

W kazdym razie, na tym gotowanie swiateczne zakonczylam, bowiem moj tata byl w Polsce, kuzynka M. odpisala tylko skladajac zyczenia, ale nawet nie zajaknela sie na temat zaproszenia na Swieta (szczerze to nie wiem co za problem napisac "sorki, nie dam rady"), wiec na sniadanie wpadl tylko chrzestny Potworkow. I to naprawde "wpadl" bo posiedzial raptem 1.5 godziny, a potem popedzil, bo mial randke. ;) W sobote, tuz przed polnoca, przytaszczylam jeszcze prezenty i chowalam po szufladach jajka, bo zgodnie z zapowiedzia, w tym roku schowalam je w domu. ;)

A przy prezentach czai sie Oreo, ktory oczywiscie musial sprawdzic co takiego sie dzieje ;)

W niedziele rano pojechalismy wiec na msze, gdzie byly tlumy nie widziane tam poza Bozym Narodzeniem oraz Wielkanoca. ;) Przyjechalismy 5 minut przed poczatkiem i okazalo sie, ze praktycznie nie bylo juz miejsc siedzacych. Na szczescie organista zaprosil chetnych do usiadniecia na miejscu choru, ktorego tego dnia brakowalo. Swoja droga dziwne, ze nie bylo go akurat na najwazniejsze Swieto... Malzonek stwierdzil, ze woli stac, ale ja z Potworkami skorzystalismy chetnie z zaproszenia, choc Nik nerwowo dopytywal sie, czy na pewno nie kaza nam spiewac. :D Po dluuugiej (jak to na Wielkanoc) mszy zajechalismy do chalupy i jeszcze nie zdazylam wszystkiego odgrzac, a juz dzwonil do drzwi chrzestny. Zjedlismy, pogadalismy, A. pojechal, a my reszte dnia spedzilismy juz gadajac z rodzina na Skypie, a Potworki cieszac sie prezentami od "zajaczka".

Kadr z filmiku z poszukiwan jaj; jedyny moment, kiedy oboje byli w tym samym miejscu ;)
 

Nik dostal deskorolke, nowa gre na Nintendo oraz male puzzle 3D, a Bi nowy obrazek do malowania po numerkach, oslonki na kontrolki do konsoli w ksztalcie kotkow i pieskow oraz... zestaw perfum. Panna dorasta i zazdroscila kuzynce, ktora dostala kiedys perfumy, wiec stwierdzilam, ze niech ma. To jeszcze nie "dorosle" psikadla, ale juz tez nie dzieciece. Przy okazji, w zestawie jest 5 flakonikow, kazdy o innym zapachu, wiec panna bedzie mogla okreslic jakie zapachy jej najbardziej pasuja. Oczywiscie prezent okazal sie wielkim hitem, a Bi chodzi po domu i co chwila sie psika. W gardle mnie drapie od tych rozpylonych w powietrzu perfum. ;) Nie bylo jakiejs pieknej pogody, ale mielismy 13 stopni i slonce, wiec poszlismy na szlak spacerowy obok naszego osiedla, zeby Nik mogl wyprobowac deskorolke.

Mlodszy radzil sobie calkiem niezle, ale narzekal, ze deskorolka nie "dziala" jak trzeba...
 

Ta niestety hitem nie byla, bo jakos slabo skreca, a Mlodszy po 15 minutach stwierdzil, ze bola go nogi. :/ Po poludniu i wieczorem juz relaksowalismy sie bardziej "stacjonarnie", czyli Nik napierdzielal w nowa gre, Bi malowala swoj obraz, a my z M. zasiedlismy przed tv. ;)

Bedzie kolejne arcydzielo ;)
 

Poniedzialek to tutaj juz dzien jak codzien, ale na szczescie dla Potworkow zaczynaly sie (albo w sumie juz trwaly, bo w szkole nie byli przeciez od czwartku) tygodniowe ferie wiosenne. Malzonek pojechal wiec jak zwykle do roboty, ale ja z dzieciakami pospalismy dluzej, zjedlismy pozne sniadanie i zaczelismy zastanawiac sie, co dalej. Po przedswiatecznym sprzataniu oraz gotowaniu, mialam ochote jeden dzien posiedziec sobie spokojnie i nigdzie nie pedzic. Tym bardziej, ze w chalupie nadal panowal wzgledny porzadek, a lodowka pelna byla przysmakow, nie musialam wiec martwic sie o gotowanie ani wieksze sprzatania. Bi jednak jeczala, ze chce jechac do sklepu po nowe wloczki bo zaczela szydelkowac kolejny kocyk (stwierdzila, ze poprzedni jest za cieply na lato) i tak dlugo wiercila mi dziure w brzuchu, ze w koncu spytalam Nika co o tym mysli (bo musialabym wziac go ze soba). O dziwo tez byl chetny zeby wyrwac sie z domu, wiec pojechalismy. Ze sklepu podazylismy jeszcze po kawke oraz napoje, a potem juz do chalupy. Po chlodnym swiatecznym weekendzie, zrobilo sie 19 stopni i slonecznie, wiec kiedy M. wrocil z pracy, wyruszylismy na spacer z Maya, a po powrocie pokopalam pilke z Nikiem i wyprowadzilismy znow na ogrod kiciula. ;)

Kiciek nie za bardzo byl pod wrazeniem i uparcie ciagnal do domu ;)
 

Pechowo, okazalo sie, ze wszystkie nasze ogrodowe gry zostaly przypadkowo zamkniete w schowku w przyczepce i to w takim miejscu, ze nie da sie tam dostac bez sciagniecia calego pokrowca. Co prawda M. mysli juz o jego zdjeciu, ale zanim sie za to zabierze, to minie jeszcze chwilka... Poki co, mamy wiec do dyspozycji tylko pilki nozne oraz skakanki. :D

Oraz elektryczne deskorolki, choc Bi swoja porzucila juz chyba na dobre...
 

We wtorek pogoda wskoczyla na kolejny poziom i mielismy dwadziescia kilka kresek. W dzien duzo nie skorzystalismy, bo majac do dyspozycji tydzien wiekszej czasowej swobody, zabralam Potworki do sklepu obuwniczego. Potrzebowalam pantofli do pracy dla siebie, a dla dzieciakow crocs'ow do biegania po ogrodzie i na kempingi. Ja buty znalazlam bez problemu (takie zwykle, wygodne "szmaciaki" na lato, w ktorych stopa bardzo sie nie spoci), Bi wybrala sobie crocs'y, a Nik... zaczal wymyslac. Najpierw wynalazl tylko jedna pare crocs'ow, ktora mu sie podobala, ale oczywiscie nie bylo jego rozmiaru. Potem zaczal narzekac, ze ma jedna pare adidasow, bo druga jest juz tak zniszczona, ze wstyd ja zakladac gdziekolwiek poza podworkiem. Niby prawda, wiec pytam czy mu jakies wpadly w oko. Nie, bo on chce takie wsuwane, bez sznurowadel. Przeszlam sie miedzy regalami, ale znalazlam tylko 3 pary, ktore mialy jego rozmiar, z ktorych wszystkie panicza gdzies uwieraly. :O Na wiesc, ze innych wsuwanych nie ma, stwierdzil (przeczac samemu sobie), ze w takim razie popatrzy na sznurowane. Ewidentnie swierzbilo go zeby mu cokolwiek kupic. Dobrze, albo i niedobrze, ale z przynajmniej 20 par butow, nie znalazl zadnej, ktora spodobala mu sie na tyle, zeby przymierzyc. :O Wracajac, pojechalismy jeszcze do mojego taty, zeby wyjac listy i wypisac ostatnie rachunki. Potem po kawe, niezdrowe napoje dla dzieciakow i do domu. ;) Poniewaz pogoda ponownie dopisala, znow wzielismy na spacer Maye, a potem wyprowadzilismy Oreo na ogrod.

Kiciul poznaje przyszle (miejmy nadzieje) terytorium
 

Kot najwyrazniej zalicza wzloty i upadki jesli chodzi o przyzwyczajanie sie do podworka, bo tego dnia ponownie trzasl sie jak galareta, a zimno nie bylo z cala pewnoscia... Wieczorem zas M. pojechal... po kosza do koszykowki! NadeJszla wiekopomna chwila i Potworki ublagaly ojca zeby postawic ustrojstwo przy domu. Trzeba przyznac, ze jadac po osiedlach mieszkalnych w Hameryce, niemal co drugi dom ma takiego kosza. U nas wyzwaniem bedzie znalezienie dla niego dobrego miejsca, bo caly podjazd oraz ogrod, opadaja mniej lub bardziej w dol. Malzonek twierdzi, ze ma pomysl, wiec zobaczymy co tam wymyslil. ;)

Sroda okazala sie dla Potworkow niespodziewanie bardzo towarzystka. Jak zwykle, czlowiek probuje umawiac dzieciakom zabawy z kolegami, to majac do dyspozycji 5 dni, musialy skumulowac sie na ten sam dzien. ;) Rano zabralam Potworki oraz znajome rodzenstwo na mini golfa. Co prawda musialam po nich jechac (a mieszkaja w sasiedniej miejscowosci), ale ze to kilkanascie minut, to uznalam, ze nie ma problemu. Co do samego mini golfa, to Bi byla cala ucieszona, bo miala kolezanke, za to Nik poczatkowo mine mial jak sroda na piatek, pomimo, ze on rowniez mial kolege. Pewnie dlatego, ze kiedy jest ze mna oraz Bi, przymykam oko, ze gra zupelnie wbrew zasadom, ale inne dzieciaki go temperuja. Szybko jednak okazalo sie, ze obaj chlopcy maja malo cierpliwosci do precyzyjnego uderzania w pileczke i cala czworka rozdzielila sie pod wzgledem plci.

Team "dziewczyny"
 

Niestety, mimo ze dojechalismy raptem 20 minut po otwarciu obiektu, juz byl tam tlum. Najwyrazniej sporo ludzi wpadlo na ten sam pomysl co my, ze skoro nie ma szkoly, a pogoda jest piekna, mozna by zaliczyc jakas aktywnosc na swiezym powietrzu. A mini golf jest jedna z najtanszych opcji. W rezultacie juz na wstepie musielismy czekac na swoja kolej, a dodatkowo okazalo sie, ze przed nami sa dwie babcie z nastoletnimi wnuczkami, ktore skrupulatnie zapisywaly oraz podliczaly punkty, wiec zajmowalo im to sporo dluzej niz powinno. Nik oraz jego kolega mocno sie irytowali i musialam ich ciagle reprymendowac, bo glosno wyrazali swoje zniecierpliwienie, a jednak 10-latkom juz troche takie zachowania nie przystoja...

Team "chlopaki"
 

Po wszystkim oznajmilam, ze nastepnym razem biore same dziewczyny, bo one graly spokojnie, bez pospiechu, ale rownym tempem, zasmiewaly sie kiedy pileczka poleciala w zupelnie zlym kierunku i ogolnie widac bylo, ze swietnie sie bawia, mimo ze co chwila musielismy czekac az grupka przed nami zwolni dolek. Kiedy juz przeszlismy wszystkie 19 dolkow, pomaszerowalismy na lody. Akurat w tym momencie podjechala mama rodzenstwa, wiec na szczescie odpadlo mi odwozenie ich z powrotem do domu. Dziewczyny niestety podniosly lament i blagania o wiecej wspolnej zabawy. Mama zaproponowala, ze dzieciaki moga pojechac do niej, Nik jednak tego samego dnia zaproszony byl do najlepszego kolegi. W koncu pojechala sama Bi, a dla mnie dzien uplynal pod znakiem jezdzenia w kolko. Przyjechalam do domu z Nikiem, podalam mu lunch i zawiozlam do kolegi. Dwie godziny pozniej go odebralam, odstawilam pod dom, po czym pojechalam po Starsza. Z nia podazylysmy do domu mojego taty, bo chcialam zostawic mu troche jedzenia. Tego wieczoru wracal z Polski, a w lodowce mial tylko swiatlo. Proponowalam, ze mu zrobie zakupy, ale stwierdzil, ze nie trzeba i zebym najwyzej przywiozla mu cos na kanapke zeby miec na sniadanie. No to zawiozlam mu i troche chleba, wedliny i sera oraz pare pojemnikow swiatecznych przysmakow. ;) Mialam to zawiezc we wtorek, ale skleroza nie boli, wiec musialam zrobic kolejne koleczko, tym razem niestety w popoludniowych korkach... Wieczorem okazalo sie, ze jak zwykle nie docenilam mocy wiosennego slonca i cala nasza trojka spalila sobie twarze, a dzieciaki tez lekko ramiona oraz karki. Ech... co roku to samo... A tak w ogole, to dzieciaki odbieralam od kolegow kompletnie przemoczone, bo okazalo sie, ze przy 28 stopniach (!) obie grupki wpadly na ten sam pomysl, czyli zeby psikac sie pistoletami na wode. Mam nadzieje, ze nikt sie nie pochoruje, choc raczej nie powinno byc z tym problemu, z racji, ze temperatury mielismy zdecydowanie letnie...

Na czwartek plany mialam glownie zakupowe. Po pierwsze, trzeba bylo sie zaopatrzyc w spozywke na caly tydzien. Dodatkowo, poniewaz sezon pilki noznej zaczyna sie w nastepnym tygodniu, kazalam Potworkom przymierzyc korki. I mialam nosa, bo Bi ze swoich kompletnie wyrosla, za to Nikowe na rozmiar sa ok, ale poniewaz w druzynie ligowej naprawde duzo grali, wiec sporo korkow (tych wypustek) mial mocno startych. Niespodziewanie, poniewaz wiedzial ze jestesmy w domu, M. stwierdzil, ze wyjdzie z pracy wczesniej i pojedzie na zakupy z nami. Przyznaje, ze srednio bylo mi to na reke, bo juz na dzien doby rozjechal mi sie plan dnia. Chcialam na zakupy jechac jak najszybciej, tak okolo 10 rano kiedy otwierali sklep sportowy. Tymczasem zanim M. dojechal, zanim sie chwile ogarnal po pracy i wyjechalismy z domu, zrobila sie 11:30. Dodatkowo, zakupy z malzonkiem bywaja... irytujace. My z M. sie wspaniale uzupelniamy, bo ja bez problemu ulegam jakims drobnym zyczeniom Potworkow, a malzonek ma weza w kieszeni. Wiadomo, dzieciaki prosza a to o loda, a to jakies ciastka wpadna im w oczy i zwykle macham reka zeby brali, bo w koncu to takie drobne przyjemnosci. A M. od razu: "a po co, a bez sensu, a nie wymyslaj...". Potworki przez to tez nie za bardzo lubia z tata jezdzic na zakupy. Pojechalismy jednak razem i na szczescie w sportowym M. sam stwierdzil, ze musza wybrac korki, ktore im sie podobaja i sa przy tym wygodne. W granicach rozsadku, bo kiedy Bi przyniosla buty kosztujace $100, a wiem ze na wiosne zalozy je dwa razy w tygodniu przez 2 miesiace, zas na jesien moga byc juz za male, sama kazalam je odlozyc. ;) Na koniec okazalo sie, ze calkiem niechcacy, wybrali chyba najtansze z opcji. :D

Zgadnijmy co bylo najatrakcyjniejsza (w oczach Potworkow) czescia sklepu? Zeby nie bylo, korki byly na dole i na gore nie mielismy potrzeby wjezdzac :D
 

Na zakupach spozywczych juz jednak sie zaczelo, bo Bi wypatrzyla lodowe przysmaki dla... psow, Nik tez cos tam wynalazl, ojciec powiedzial "nie", wiec oboje opuszczali sklep niezadowoleni. ;) Potem tylko na stacje benzynowa bo auto wolalo jesc i do domu. Poczatkowo wybieral sie do nas dziadek, ale poniewaz wrocilismy przed 14, stwierdzil ze to juz... pozno. :D No coz, jego wola. Po powrocie M. zabral sie za montowanie kosza do koszykowki. Niestety, jak to z moim mezem bywa, ma swoje wlasne pomysly i choc ustrojstwo ma specjalny podest do ktorego mozna wlac np. wode zeby calosc byla stabilna, M. uparl sie, ze on go wymontuje i slupek wkopie w ziemie. Zeby jednak calosc nie stracila zbytnio na wysokosci, kupil kawal drewna, ktory chce czesciowo wsadzic do srodka. No coz... jak zaczal te drewno ociosywac, to zeszla mu reszta popoludnia. :O Tego dnia stuknely nam... 32 stopnie. Trzydziesci dwa, moi panstwo!!! W polowie kwietnia! Organizmy nieprzyzwyczajone, wiec (poza M., ktory meczyl sie z koszem) lezelismy na kanapach, przy wszystkich oknach otwartych, zeby zrobic przewiew. Pod wieczor zabralam Kokusia na trening plywacki, ostatni na jakis czas, chlip... :( Niestety, przy dwoch treningach pilkarskich tygodniowo oraz dwoch meczach, ciezko jest wcisnac jeszcze basen, nie mowiac juz o tym, ze chlopak musi miec tez pare dni na oddech. Dalismy trenerowi w podziece karte podarunkowa, Nik wzial udzial w treningu skoro juz tam byl i kolejny dzien ferii zlecial niewiadomo kiedy.

Zegnamy plywanie (na kilka tygodni)

W piatek rano wstalam z poczuciem misji. :D Moja kolezanka miala wpasc po poludniu na kawe, a ona jest z rodzaju "pedantycznych", chcialam wiec troche ogarnac chalupe. Myslalam, ze rach-ciach i skoncze; w koncu dopiero co sprzatalam na swieta. Okazalo sie jednak, ze przez tydzien niezle nasyfilismy, wiec zajelo mi to dluzej niz przewidzialam. Dodatkowo, dzien wczesniej na kawe anonsowal sie moj tata, ktory za Chiny nie chcial pojac delikatnych aluzji, ze musze troche posprzatac, bo bede miala goscia... To dodalo presji czasowej oraz problemu z ciastem. Ze swiatecznych zostalo pare marnych kawalkow, a dzien wczesniej upieklam co prawda banana bread, ale M. zjadl kawal, wzial troche do pracy i znikla prawie polowa. :O Na szybko pieklam wiec kolejny placek. Przy okazji znalazlam jajko, ktorego Nik nie mogl znalezc w Wielkanocny poranek, a ja nie moglam sobie przypomniec gdzie moglam je schowac. Okazalo sie, ze bylo w szafce za mikserem. :D Jak to oczywiscie bywa, moj tata caly ranek sie nie odzywal, a kiedy w koncu napisalam z pytaniem czy przyjezdza, okazalo sie, ze... jest w pracy. Mial do niej wrocic (po powrocie z Polski) od poniedzialku, ale dal znac, ze jest juz w Stanach i jego szefostwo natychmiast to wykorzystalo. ;) Niepotrzebnie wiec spieszylam sie z tym dodatkowym ciastem, no ale przynajmniej juz bylo, a pod nieobecnosc "dziadzia" zyskalam wiecej czasu na sprzatanie. Malzonek ponownie przyjechal do chalupy wczesniej, stwierdzajac, ze skoro wszyscy jestesmy, to posiedzi z nami. To "posiedzi" to oczywiscie umownie, bo tak naprawde to wiekszosc dnia meczyl sie z koszem. W koncu, po poludniu, slupek stanal, choc kosz nadal nie zawisl. ;) Tego dnia temperatura doszla jeszcze wyzej - do 34 stopni i czlowiek sie po prostu roztapial, a Potworki oraz ja czekalismy, kazde na swojego goscia. ;)

Do przeczytania!