Kiedy niemal 4 lata temu zaczelam moja blogowa przygode, byl czerwiec, dawno po 29 lutym. Dzis jest wiec tak naprawde pierwsza dla mnie okazja skrobniecia czegos w jedyny dodatkowy dzien roku przestepnego. ;)
Jak wiec postowo uczcic 29 luty 2016?
Mozna np. fizjologicznie. :D
Potworki daly od wczoraj popis swoich mozliwosci, na ktore tak naprawde sa juz nieco za duze. ;)
Kiedy z uczuciem blogosci wygonilam w niedzielny ranek meza i dzieci do ogrodu (mielismy 14 stopni!), zeby w spokoju odkurzyc chalupe, po 20 minutach tata odstawil syna mego z powrotem do domu, z krotkim komentarzem, ze Mlodszy w gaciach ma "klocka". Ale jak to, dlaczego?! Nic podobnego nie zdarzylo mu sie od feralnej wizyty u znajomych w listopadzie! Niestety okazalo sie, ze to dopiero poczatek. Caly dzien Nik popuszczal w majty przy kazdym purknieciu, albo i bez niego. Zmienilam mu wczoraj 4 pary gaci. Normalnie cofamy sie do poczatku nocnikowania! ;) A dzis rano zawartosc nocnika byla hm... dosc wodnista, wiec mamy dwoch potencjalnych winowajcow. Albo Kokusio zjadl cos, co nie podeszlo jego zoladkowi, albo to (tfu tfu, przez lewe ramie!) jakis wirus. Pozyjemy, zobaczymy.
Tymczasem Potwor Starszy przyczlapal do naszej sypialni o 5:30 dzisiejszego poranka. Mogla sie, kurcze, zlitowac i poczekac te 20 minut do dzwieku budzika. Ale gdzieee... W kazdym razie przywlokla sie do naszej sypialni nie w celach senno - przytulanskich, tylko aby rzeczowo oznajmic, ze posikala sie w lozko. I znow: ale jak to, dlaczego?! "Bo ja zapomnialam...". Ale co zapomnialas??? Ze na sikanie idzie sie do lazienki?! Czy ze potrafisz juz trzymac?!
Najlepsze, ze jeszcze wczoraj, poprawiajac jej posciel przed spaniem, zastanawialam sie nad wyjeciem nieprzemakalnej podkladki spod przescieradla. Podkladka niemilosiernie gniecie sie, roluje i co wieczor trzeba ja poprawiac i rozprostowywac. Bi nie miala wpadki od sierpnia zeszlego roku, kiedy to ostatecznie postanowilismy zrezygnowac z nocnej pieluchy. A tu taka niespodzianka! Cale szczescie, ze zdecydowalam sie jednak podkladke zostawic na miejscu. Teraz wiem, ze zostaje tam na czas nieokreslony... ;)
Ciekawe ile jeszcze wody uplynie zanim bede mogla spokojnie zapomniec o pieluchach, podkladkach i zapasie czystych majtek? Mam przeczucie, ze sporooo... :D
poniedziałek, 29 lutego 2016
piątek, 26 lutego 2016
Moje paranoje
Nie bylo w tym tygodniu posta i wlasciwie to go nawet nie planowalam, ale ze temat sam mi "wpadl", to moze jeszcze w piatek, zdaze Wam zapodac dawke dobrego humoru?
Bo tak, post bedzie smieszny. To ostatnio (pomijajac teksty Potworkow) rzadkosc.
Nie, nie jest u nas dobrze. Dobrze nie bedzie jeszcze przez jakis czas, nawet pomimo tego, ze luty pomalu sie konczy. Ile zlego zdarzylo sie w tym najkrotszym miesiacu w roku, kiedys Wam opowiem. Ale nie dzis.
W kazdym razie, w srode, poraz pierwszy od kilku tygodni, udalo mi sie posmiac. Tak szczerze (choc z lekkim niedowierzaniem) i to z samej siebie i swojej wybujalej wyobrazni. Moze po przeczytaniu czesc z Was uzna mnie za kandydatke na oddzial zamkniety i wyrzuci z listy czytelniczej. Coz, trudno, podejme ryzyko. ;)
Zaczelo sie w poniedzialek. Po tygodniowej nieobecnosci w pracy, przyjechalam do firmy, wymienilam kilka grzecznosciowych zwrotow z wspolpracownikami przy wodopoju, vel. ekspresie do kawy, pogadalam z kolega z biura, po czym odpalilam Outlooka i z westchnieniem zaczelam przegladac te kilkadziesiat maili, ktore uzbieraly sie w skrzynce.
Wiekszosc okazala sie juz nieaktualna, czesc zachecala do kursow, egzaminow, doksztalcania oraz samorealizacji, ale moja uwage przykul jeden. Powiadomienie o wysylce z FedEx'u. Imie nadawcy ani adres nic mi nie mowil. Przeszukalam szufladki pamieci, probujac sobie przypomniec co tez ja ostatnio zamawialam oraz dlaczego mialabym podawac adres mailowy z pracy. Nic, pustka. Od Swiat niczego nie zamawialam. W koncu uznalam, ze z jakiegos powodu filter spamu zawiodl i maila czym predzej usunelam, zla na siebie, ze w ogole go otworzylam, ale cieszac sie, ze przynajmniej nie kliknelam na zaden z linkow.
O mailu natychmiast zapomnialam. Do srody.
W srode dostalam kolejne zawiadomienie z FedEx'u. Tym razem status zmieniony zostal na "dostarczone i pokwitowane przez "Kurt"". No kuzwa, rzeczywiscie, doslownie 5 minut wczesniej, idac po kawe, minelam przy glownym wejsciu managera o tym imieniu, podpisujacego pokwitowanie za dostarczone paczki! Popedzilam z powrotem na recepcje i oczywiscie znalazlam paczuszke z moim imieniem. Taka nie za duza, dosc plaska. Ksiazka czy co?
Myslicie, ze sie ucieszylam? A gdzie tam, ja wpadlam w panike! No bo przeciez NIC nie zamawialam! Nazwisko nadawcy obce, adres gdzies ze Stanu Michigan...
Dobre 10 minut stalam w biurze i patrzylam na ta paczke, zastanawiajac sie czy ja otworzyc. Potrzasnelam, popukalam... A jak to bomba (dziwne, ze nie wybuchla kiedy nia potrzasnelam :D)? Wybuchnie mi w rekach razem z polowa budynku? A moze jakis waglik? MUSI to byc przeciez jakis podstep, skoro dostaje tajemnicze paczuszki od obcego nadawcy? Przez moment poczulam sie niczym Neo z Matrix'a, kiedy otrzymal paczke w biurze, a z paczki wypadl telefon, ktory ku zdumieniu bohatera, natychmiast zadzwonil. ;)
Ile mozna siedziec i patrzec sie na kawalek kartonu? W koncu stwierdzilam, ze w koncu i tak musze kiedys umrzec (serio, serio, taka mysl przeleciala mi przez glowe!), wiec zabralam sie za otwieranie, zastanawiajac sie czy to nie jakas tajemnicza substancja wybuchowa, ktora zdetonuje sie przy dostepie swiezego powietrza...
Naprawde nie wiem czy moj instynktowny strach, to znak naszych czasow, czy struny mojej psychiki napiete ostatnio do granic mozliwosci, po prostu nie wytrzymuja i pekaja jedna po drugiej? W koncu komu mogloby zalezec, zeby zmiesc z powierzchni ziemi moje nic nie znaczace jestestwo? Raczej chyba nikomu az tak sie nie narazilam. Oczywiscie moglabym pasc ofiara jakiegos terrorysty, wybierajacego swoje ofiary zupelnie przypadkowo. Ale, spojrzmy prawdzie w oczy. Ja, w mojej malutkiej firmie, na moim pipidowku? Bardzo naciagana teoria...
Chcecie widziec co bylo w przesylce? Bo to, ze do Was pisze, znaczy oczywiscie, ze ani nie bylo tam bomby, ani smiertelnego wirusa... ;) Bylo za to to:
A ja jak zaczelam sie smiac, to nie moglam przestac przez dobrych kilka minut. :D
"To" jest certyfikatem i upominkiem za 10 lat pracy w firmie. Upominek wybralam sobie z listy ponad miesiac temu i w ostatnim natloku przykrych wydarzen oraz nerwowce, zupelnie o nim zapomnialam... ;) Glowna siedziba mojej pracy do takich zamowien wykorzystuje obca firme, dlatego nie rozpoznalam ani nazwy, ani adresu.
Ale popadanie w paranoje to mam opanowane na medal. :D
Bo tak, post bedzie smieszny. To ostatnio (pomijajac teksty Potworkow) rzadkosc.
Nie, nie jest u nas dobrze. Dobrze nie bedzie jeszcze przez jakis czas, nawet pomimo tego, ze luty pomalu sie konczy. Ile zlego zdarzylo sie w tym najkrotszym miesiacu w roku, kiedys Wam opowiem. Ale nie dzis.
W kazdym razie, w srode, poraz pierwszy od kilku tygodni, udalo mi sie posmiac. Tak szczerze (choc z lekkim niedowierzaniem) i to z samej siebie i swojej wybujalej wyobrazni. Moze po przeczytaniu czesc z Was uzna mnie za kandydatke na oddzial zamkniety i wyrzuci z listy czytelniczej. Coz, trudno, podejme ryzyko. ;)
Zaczelo sie w poniedzialek. Po tygodniowej nieobecnosci w pracy, przyjechalam do firmy, wymienilam kilka grzecznosciowych zwrotow z wspolpracownikami przy wodopoju, vel. ekspresie do kawy, pogadalam z kolega z biura, po czym odpalilam Outlooka i z westchnieniem zaczelam przegladac te kilkadziesiat maili, ktore uzbieraly sie w skrzynce.
Wiekszosc okazala sie juz nieaktualna, czesc zachecala do kursow, egzaminow, doksztalcania oraz samorealizacji, ale moja uwage przykul jeden. Powiadomienie o wysylce z FedEx'u. Imie nadawcy ani adres nic mi nie mowil. Przeszukalam szufladki pamieci, probujac sobie przypomniec co tez ja ostatnio zamawialam oraz dlaczego mialabym podawac adres mailowy z pracy. Nic, pustka. Od Swiat niczego nie zamawialam. W koncu uznalam, ze z jakiegos powodu filter spamu zawiodl i maila czym predzej usunelam, zla na siebie, ze w ogole go otworzylam, ale cieszac sie, ze przynajmniej nie kliknelam na zaden z linkow.
O mailu natychmiast zapomnialam. Do srody.
W srode dostalam kolejne zawiadomienie z FedEx'u. Tym razem status zmieniony zostal na "dostarczone i pokwitowane przez "Kurt"". No kuzwa, rzeczywiscie, doslownie 5 minut wczesniej, idac po kawe, minelam przy glownym wejsciu managera o tym imieniu, podpisujacego pokwitowanie za dostarczone paczki! Popedzilam z powrotem na recepcje i oczywiscie znalazlam paczuszke z moim imieniem. Taka nie za duza, dosc plaska. Ksiazka czy co?
Myslicie, ze sie ucieszylam? A gdzie tam, ja wpadlam w panike! No bo przeciez NIC nie zamawialam! Nazwisko nadawcy obce, adres gdzies ze Stanu Michigan...
Dobre 10 minut stalam w biurze i patrzylam na ta paczke, zastanawiajac sie czy ja otworzyc. Potrzasnelam, popukalam... A jak to bomba (dziwne, ze nie wybuchla kiedy nia potrzasnelam :D)? Wybuchnie mi w rekach razem z polowa budynku? A moze jakis waglik? MUSI to byc przeciez jakis podstep, skoro dostaje tajemnicze paczuszki od obcego nadawcy? Przez moment poczulam sie niczym Neo z Matrix'a, kiedy otrzymal paczke w biurze, a z paczki wypadl telefon, ktory ku zdumieniu bohatera, natychmiast zadzwonil. ;)
Ile mozna siedziec i patrzec sie na kawalek kartonu? W koncu stwierdzilam, ze w koncu i tak musze kiedys umrzec (serio, serio, taka mysl przeleciala mi przez glowe!), wiec zabralam sie za otwieranie, zastanawiajac sie czy to nie jakas tajemnicza substancja wybuchowa, ktora zdetonuje sie przy dostepie swiezego powietrza...
Naprawde nie wiem czy moj instynktowny strach, to znak naszych czasow, czy struny mojej psychiki napiete ostatnio do granic mozliwosci, po prostu nie wytrzymuja i pekaja jedna po drugiej? W koncu komu mogloby zalezec, zeby zmiesc z powierzchni ziemi moje nic nie znaczace jestestwo? Raczej chyba nikomu az tak sie nie narazilam. Oczywiscie moglabym pasc ofiara jakiegos terrorysty, wybierajacego swoje ofiary zupelnie przypadkowo. Ale, spojrzmy prawdzie w oczy. Ja, w mojej malutkiej firmie, na moim pipidowku? Bardzo naciagana teoria...
Chcecie widziec co bylo w przesylce? Bo to, ze do Was pisze, znaczy oczywiscie, ze ani nie bylo tam bomby, ani smiertelnego wirusa... ;) Bylo za to to:
A ja jak zaczelam sie smiac, to nie moglam przestac przez dobrych kilka minut. :D
"To" jest certyfikatem i upominkiem za 10 lat pracy w firmie. Upominek wybralam sobie z listy ponad miesiac temu i w ostatnim natloku przykrych wydarzen oraz nerwowce, zupelnie o nim zapomnialam... ;) Glowna siedziba mojej pracy do takich zamowien wykorzystuje obca firme, dlatego nie rozpoznalam ani nazwy, ani adresu.
Ale popadanie w paranoje to mam opanowane na medal. :D
wtorek, 16 lutego 2016
Z serii: W tym domu sie gada
Znow ponad miesiac minelo od poprzedniej serii potworkowych tekstow smiesznych i zalamujacych. Ale coz, jak nastroju na takie posty nie bylo... :(
Poniewaz jednak wersja "robocza" wydluzala sie pomalu w malego tasiemca, publikuje.
***
Wsciekly Nik do drazniacej sie z nim siostry: "Bibi, ty chlopaku!"
Czy musze dodawac, ze ta "obelga" zostala przyjeta dzikim wyciem i uzalaniem sie, ze "Jak on mogl tak na mnie powiedziec!"? ;)
***
Wsciekla, dla odmiany, Bi do mitygujacej ja matki: "Przestan do mnie mowic, ty glupia babo!"
Hem, hem... Trzeba bardziej uwazac jakim miesem sie rzuca podczas jazdy autem...
***
Bi przynosi z przedszkola teksty o hmm... interesujacej tresci. Popularne jest wypinanie tylka, udawanie piardow i spiewanie "Poopy potty, poopy potty!".
Najbardziej jednak "zabila" mnie, kiedy zaczela spiewac: "Shake your booty, shake your booty!".
Boszzzz... Co Ci rodzice puszczaja dzieciakom za piosenki?! Bo panie w przedszkolu raczej nie ucza ich pop'u i to niezbyt wysokich lotow... ;)
***
Matka, zaskoczona tempem, w jakim syn jej pochlonal jogurt: "Wow, ty chyba ten jogurcik wciagnales nosem!"
Nik (czy to politowanie w jego glosie, czy moja wyobraznia): "No cos ty mamo, psecies noskiem sie nie je!"
***
Podczas zabawy w wannie, Nik steruje niebieskim delfinkiem, wolajac: "On szuka swoich blatow!"
Coz, mialo byc zapewne "braci", ale ze matce marzy sie remont kuchni, skojarzenie miala natychmiastowe. Z blatami kuchennymi. Najlepiej z marmuru... :D
***
Nik drapie sie zawziecie. Jest srodek stycznia, ale Mlodszy upiera sie, ze ucial go komar: "Komal mnie zlapal i uglyz!"
Wielka musiala byc bestia. :)
***
Nik przejezdza autem po lozku, oznajmiajac: "To jest taka potrzonsniona dloga"
Potrzonsniona = wyboista? :)
***
Ponizsze dwa teksty, sponsoruje slowo "swietny". :)
Nik przyglada sie opiekunce szamoczacej sie z jego kozakami. W koncu oznajmia z wyzszoscia: "Babcia ty nie umies. Moja mama to swietnie ubiela moje buty!"
Nik bawi sie plastikowa kuchenka i oczywiscie nie przestaje komentowac:
"Ojej, zepsula sie kuchenka! Ale to nic, psyjedzie dziadek to naplawi. Dziadek jest swietnym ekspeltem!"
***
Bawimy sie ciastolina. Poniewaz najczesciej wydobywam ja z pojemniczkow poprzez wsciekle walenie w stol, Nik, po otwarciu kolejnego prosi: "Mozes mi to odtluc?"
***
Nik: "Mamo, jestem tylko zywy. Wlacam do lozka..."
***
Nik wywrocil sie i "cos" stalo mu sie w noge: "Uuueeee!!!! Maaamooo, zlamalem noooge! Buuuuu!!!! Musimy jechac do doktooolaaa! Yyyyyyy!!! Mamo, a psykleis mi plastelek na ta zlamana nooogeee?"
Odpowiadam, ze nie ma ranki, nie leci krew, wiec plaster nie jest potrzebny.
Nik: "Ale zalas beeedzieee leeecieeec!".
Taaak... Dramaturgie moje dzieci maja w genach... ;)
***
Dziewczyny, przepraszam, ze tak malo sie ostatnio u Was udzielam. Czytam na biezaco, ale kiedy przychodzi do zostawienia komentarza... jakos nie mam ani weny ani nastroju. Blokade jakas zlapalam. Ale ona przejdzie. Mam nadzieje, ze szybko. W tym tygodniu siedze z Potworkami w domu (ferie zimowe), wiec postaram sie zmusic, zeby choc troche ponadrabiac komentarze u Was, obiecuje...
Poniewaz jednak wersja "robocza" wydluzala sie pomalu w malego tasiemca, publikuje.
***
Wsciekly Nik do drazniacej sie z nim siostry: "Bibi, ty chlopaku!"
Czy musze dodawac, ze ta "obelga" zostala przyjeta dzikim wyciem i uzalaniem sie, ze "Jak on mogl tak na mnie powiedziec!"? ;)
***
Wsciekla, dla odmiany, Bi do mitygujacej ja matki: "Przestan do mnie mowic, ty glupia babo!"
Hem, hem... Trzeba bardziej uwazac jakim miesem sie rzuca podczas jazdy autem...
***
Bi przynosi z przedszkola teksty o hmm... interesujacej tresci. Popularne jest wypinanie tylka, udawanie piardow i spiewanie "Poopy potty, poopy potty!".
Najbardziej jednak "zabila" mnie, kiedy zaczela spiewac: "Shake your booty, shake your booty!".
Boszzzz... Co Ci rodzice puszczaja dzieciakom za piosenki?! Bo panie w przedszkolu raczej nie ucza ich pop'u i to niezbyt wysokich lotow... ;)
***
Matka, zaskoczona tempem, w jakim syn jej pochlonal jogurt: "Wow, ty chyba ten jogurcik wciagnales nosem!"
Nik (czy to politowanie w jego glosie, czy moja wyobraznia): "No cos ty mamo, psecies noskiem sie nie je!"
***
Podczas zabawy w wannie, Nik steruje niebieskim delfinkiem, wolajac: "On szuka swoich blatow!"
Coz, mialo byc zapewne "braci", ale ze matce marzy sie remont kuchni, skojarzenie miala natychmiastowe. Z blatami kuchennymi. Najlepiej z marmuru... :D
***
Nik drapie sie zawziecie. Jest srodek stycznia, ale Mlodszy upiera sie, ze ucial go komar: "Komal mnie zlapal i uglyz!"
Wielka musiala byc bestia. :)
***
Nik przejezdza autem po lozku, oznajmiajac: "To jest taka potrzonsniona dloga"
Potrzonsniona = wyboista? :)
***
Ponizsze dwa teksty, sponsoruje slowo "swietny". :)
Nik przyglada sie opiekunce szamoczacej sie z jego kozakami. W koncu oznajmia z wyzszoscia: "Babcia ty nie umies. Moja mama to swietnie ubiela moje buty!"
Nik bawi sie plastikowa kuchenka i oczywiscie nie przestaje komentowac:
"Ojej, zepsula sie kuchenka! Ale to nic, psyjedzie dziadek to naplawi. Dziadek jest swietnym ekspeltem!"
***
Bawimy sie ciastolina. Poniewaz najczesciej wydobywam ja z pojemniczkow poprzez wsciekle walenie w stol, Nik, po otwarciu kolejnego prosi: "Mozes mi to odtluc?"
***
Nik: "Mamo, jestem tylko zywy. Wlacam do lozka..."
***
Nik wywrocil sie i "cos" stalo mu sie w noge: "Uuueeee!!!! Maaamooo, zlamalem noooge! Buuuuu!!!! Musimy jechac do doktooolaaa! Yyyyyyy!!! Mamo, a psykleis mi plastelek na ta zlamana nooogeee?"
Odpowiadam, ze nie ma ranki, nie leci krew, wiec plaster nie jest potrzebny.
Nik: "Ale zalas beeedzieee leeecieeec!".
Taaak... Dramaturgie moje dzieci maja w genach... ;)
***
(Jeszcze jedno zimowe zdjecie, ktore niemal poszlo na zmarnowanie. Bi zamknela oczy, Nik w ogole bardziej interesowal sie swoimi spodniami niz obiektywem aparatu, ale za to Maya wbiegla w kadr idealnie kiedy pstryknelam :D)
Dziewczyny, przepraszam, ze tak malo sie ostatnio u Was udzielam. Czytam na biezaco, ale kiedy przychodzi do zostawienia komentarza... jakos nie mam ani weny ani nastroju. Blokade jakas zlapalam. Ale ona przejdzie. Mam nadzieje, ze szybko. W tym tygodniu siedze z Potworkami w domu (ferie zimowe), wiec postaram sie zmusic, zeby choc troche ponadrabiac komentarze u Was, obiecuje...
piątek, 12 lutego 2016
Zimowe dni
Jak Pani Zima w koncu sobie o nas przypomniala, to teraz nie odpuszcza. Coz, powinnam sie chyba cieszyc, ze nie przypomniala sobie w marcu, albo co gorsza w kwietniu...
Ostatni tydzien uplynal pod znakiem sniegu. Sypalo, padalo, proszylo. Wszystkie wariacje zaliczone.
W zeszly piatek pisalam, ze siedze z dzieciakami, bo przedszkole Bi zostalo zamkniete z powodu sniezycy. Jakiez bylo moje zaskoczenie, kiedy w poniedzialek Matka Natura zeslala ponownie zamiecie i zawieje, a ja dostalam nad ranem maila, ze przedszkole znow jest zamkniete. Kolejny szok przezylam we wtorek rano, kiedy przytomnie sprawdzilam maile zanim wyszlam z domu i okazalo sie, ze przedszkole otwieraja 1.5 godz. pozniej... Wygladam przez okno - nasza ulica pieknie odsniezona... Skad te opoznienie? Nie mam zielonego pojecia...
To jest cos, co niesamowicie mnie tu irytuje i bedzie irytowac jeszcze bardziej, bo w koncu moja przygoda ze szkolami publicznymi dopiero sie zaczyna... Pod byle gownianym pretekstem, szkoly sa zamykane, opozniane lub dzieci wypuszczane do domu wczesniej. Troche sniegu i juz panika... A ty - pracujacy rodzicu, martw sie co robic. Bo, tak dla informacji, nielegalne jest zostawienie tu dziecka samego w domu, przed ukonczeniem przez nie 12 (DWUNASTU!!!) lat... :( Pol biedy jak ma sie taka prace jak moja, gdzie nikt zbyt krzywo nie patrzy na czeste zwolnienia i spoznienia. U M. juz by to nie przeszlo... I jak np. w zeszly piatek rzeczywiscie pogoda byla straszna, sniegu napadalo juz nad ranem, a sypalo gesto jakos do 13 i drogi byly koszmarne, o tyle w poniedzialek snieg zaczal padac dopiero po 10 rano! W dodatku padal sobie tak leniwie i delikatnie, ze ulice srednio przejezdne zrobily sie dopiero gdzies o 18! No i potem to wtorkowe opoznienie bez powodu... Zalamka... Jestem pewna, ze w Polsce w zyciu z takiego powodu nie zamykaliby szkol... :/ W dodatku, jesli liczba tzw. "snow days" przekroczy 5, wtedy dni te sa odrabiane na koniec roku, zakonczenie sie przesuwa i wez sobie czlowieku zaplanuj urlop albo oboz dla dziecka... :/
Za to w srode, kiedy w nocy znow sypnelo i drogi z rana byly w oplakanym stanie (dwa razy serce mialam w gardle, bo hamuje przed znakiem stop'u, przede mna auta, a moje, pomimo hamulca, sobie jedzie w najlepsze...), przedszkole otworzono o normalnej porze. I badz tu czlowieku madry... :(
W ogole przelotne sniezyce nawiedzaly nas codziennie, po kilka razy dziennie. Dzieciaki szczesliwe, w koncu moga nacieszyc sie sniegiem. Chociaz tyle. Od dzis za to, nasz Stan zamienil sie w Arktyke. W nocy temp. spadly do -16 stopni. Kolejne 3 maja byc w granicach -25. A w dzien slupek rteci nie ma sie podniesc powyzej -10. Brrr... To -4, ktore mamy za oknem obecnie, wydaje sie niemal tropikiem... Na szczescie juz od wtorku odwilz. Tydzien takiej zimy w zupelnosci wystarczy.
Zostawiam Was z kilkoma snieznymi zdjeciami Potworkow. Kto wie, moga to byc ostatnie w tym sezonie...
Snieg w piatek byl mokry i lepki, wiec udalo nam sie nawet ulepic balwana. No dobrze, to "nam" to troche naciaganie. MATCE sie udalo, a dzieciaki pomagaly (przeszkadzaly) jak mogly. ;)
Balwanek wyszedl troche jak z koszmaru. Nie moglam przyczepic brykietu, ktory podkradlam z grilla, wegielki ciagle odpadaly, wiec wyglada jakby mial rozmazany makijaz. Pod sniegiem nie moglam tez znalezc zadnych porzadnych patykow, wiec zerwalam jakies wiechcie. ;) Na glowe nic nie udalo sie skombinowac, za to okazalo sie, ze nie mamy w domu marchewek i za nos robila mini papryczka. ;)
Dobrze, ze zdjecia naszego "dziela" porobilam, bo balwankiem zywo interesowala sie Maya i nastepnego dnia, tyle z niego zostalo:
I tak zabawy na sniegu trwaly caly miniony tydzien.
I caly tydzien, przynajmniej kilka razy dziennie, niebo nagle zaciagalo sie chmurami i w ciagu kilku minut krajobraz robil sie, o taki:
Zima jednak zima, a oprocz dni przymusowo wolnych, zycie toczy sie swoim rytmem. Pamietacie jak niedawno pisalam o dzieciecych pierwszych razach i ze nie zawsze sa one pozytywne? Dzis rano Bi zaliczyla swoj drugi raz. U dentysty. Wniosek? Drugie razy bywaja 100x gorsze. Nie chce mi sie nawet opisywac calej wizyty, podsumuje tylko, ze wyszlysmy z niczym. Pomimo znieczulenia, a moze przez nie (bo juz TO jest dla niej trauma), Bi nie dala sie nawet dotknac. Tak wierzgala, machala rekoma, krecila glowa, odmawiala otworzenia buzi, ze po pol godzinie prob uspokojenia malej histeryczki, dentystka rozlozyla rece i powiedziala, ze nie bedzie dalej probowac, bo boi sie, ze Bi machnie znow glowa, a jej wiertlo spadnie z zeba i zadrapie dziaslo lub policzek. Ja wyszlam z tamtad tak wsciekla, ze myslalam, ze Starsza rozszarpie. Bi wyszla trzymajac sie za odretwialy policzek i wyjac, ze ten ja boli... :( Plan? Damy Bi kilka tygodni na odetchniecie, a potem sprobuje wyslac ja z M. Jak obecnosc taty nie pomoze, bedziemy szukac gabinetu stosujacego gaz rozsmieszajacy. Podobno to dziala troche jak glupi jasiek: nie znieczula, ale uspokaja i z lekka oglupia... Jesli to nie podziala, to zostaje juz tylko zabieg pod narkoza... Mam jednak nadzieje, ze nie bedzie to konieczne. :(
Nic nie idzie w tym lutym, jak powinno, mowie Wam, NIC. Wszystko jest na opak, ze wszystkim sa problem i klody rzucane pod nogi... :(
A nastepny tydzien to u nas ferie zimowe. Z tej "okazji" siedze z Potworkami w domu. Myslalam, zeby gdzies z nimi pojechac, zafundowac im jakies atrakcje, ale szczerze, to sie boje... Jestem przekonana, ze jesli postanowie wyjechac z domu, to przebije opone na pierwszym zakrecie, albo co gorsza na jakims bezdrozu... Czeka mnie tez ciezki weekend i nie wiem w jakim stanie bede po nim... Zreszta, gardlo mnie boli i nie wiem czy akurat na dni wolne nie rozlozy nas wszystkich jakies chorobsko. W tegorocznym lutym nic mnie juz nie zdziwi... :/
Trzymajcie sie. Do przeczytania!
Ostatni tydzien uplynal pod znakiem sniegu. Sypalo, padalo, proszylo. Wszystkie wariacje zaliczone.
W zeszly piatek pisalam, ze siedze z dzieciakami, bo przedszkole Bi zostalo zamkniete z powodu sniezycy. Jakiez bylo moje zaskoczenie, kiedy w poniedzialek Matka Natura zeslala ponownie zamiecie i zawieje, a ja dostalam nad ranem maila, ze przedszkole znow jest zamkniete. Kolejny szok przezylam we wtorek rano, kiedy przytomnie sprawdzilam maile zanim wyszlam z domu i okazalo sie, ze przedszkole otwieraja 1.5 godz. pozniej... Wygladam przez okno - nasza ulica pieknie odsniezona... Skad te opoznienie? Nie mam zielonego pojecia...
To jest cos, co niesamowicie mnie tu irytuje i bedzie irytowac jeszcze bardziej, bo w koncu moja przygoda ze szkolami publicznymi dopiero sie zaczyna... Pod byle gownianym pretekstem, szkoly sa zamykane, opozniane lub dzieci wypuszczane do domu wczesniej. Troche sniegu i juz panika... A ty - pracujacy rodzicu, martw sie co robic. Bo, tak dla informacji, nielegalne jest zostawienie tu dziecka samego w domu, przed ukonczeniem przez nie 12 (DWUNASTU!!!) lat... :( Pol biedy jak ma sie taka prace jak moja, gdzie nikt zbyt krzywo nie patrzy na czeste zwolnienia i spoznienia. U M. juz by to nie przeszlo... I jak np. w zeszly piatek rzeczywiscie pogoda byla straszna, sniegu napadalo juz nad ranem, a sypalo gesto jakos do 13 i drogi byly koszmarne, o tyle w poniedzialek snieg zaczal padac dopiero po 10 rano! W dodatku padal sobie tak leniwie i delikatnie, ze ulice srednio przejezdne zrobily sie dopiero gdzies o 18! No i potem to wtorkowe opoznienie bez powodu... Zalamka... Jestem pewna, ze w Polsce w zyciu z takiego powodu nie zamykaliby szkol... :/ W dodatku, jesli liczba tzw. "snow days" przekroczy 5, wtedy dni te sa odrabiane na koniec roku, zakonczenie sie przesuwa i wez sobie czlowieku zaplanuj urlop albo oboz dla dziecka... :/
Za to w srode, kiedy w nocy znow sypnelo i drogi z rana byly w oplakanym stanie (dwa razy serce mialam w gardle, bo hamuje przed znakiem stop'u, przede mna auta, a moje, pomimo hamulca, sobie jedzie w najlepsze...), przedszkole otworzono o normalnej porze. I badz tu czlowieku madry... :(
W ogole przelotne sniezyce nawiedzaly nas codziennie, po kilka razy dziennie. Dzieciaki szczesliwe, w koncu moga nacieszyc sie sniegiem. Chociaz tyle. Od dzis za to, nasz Stan zamienil sie w Arktyke. W nocy temp. spadly do -16 stopni. Kolejne 3 maja byc w granicach -25. A w dzien slupek rteci nie ma sie podniesc powyzej -10. Brrr... To -4, ktore mamy za oknem obecnie, wydaje sie niemal tropikiem... Na szczescie juz od wtorku odwilz. Tydzien takiej zimy w zupelnosci wystarczy.
Zostawiam Was z kilkoma snieznymi zdjeciami Potworkow. Kto wie, moga to byc ostatnie w tym sezonie...
(Bi "plywa" w sniegu)
(Moj czerwony krasnalek :D)
Snieg w piatek byl mokry i lepki, wiec udalo nam sie nawet ulepic balwana. No dobrze, to "nam" to troche naciaganie. MATCE sie udalo, a dzieciaki pomagaly (przeszkadzaly) jak mogly. ;)
Balwanek wyszedl troche jak z koszmaru. Nie moglam przyczepic brykietu, ktory podkradlam z grilla, wegielki ciagle odpadaly, wiec wyglada jakby mial rozmazany makijaz. Pod sniegiem nie moglam tez znalezc zadnych porzadnych patykow, wiec zerwalam jakies wiechcie. ;) Na glowe nic nie udalo sie skombinowac, za to okazalo sie, ze nie mamy w domu marchewek i za nos robila mini papryczka. ;)
Dobrze, ze zdjecia naszego "dziela" porobilam, bo balwankiem zywo interesowala sie Maya i nastepnego dnia, tyle z niego zostalo:
(A psiur jakby mogl, jeszcze dokonczylby dziela zniszczenia)
I tak zabawy na sniegu trwaly caly miniony tydzien.
(Ta kupa badyli obok Nika to nasze ognisko. Mlodszy najwyrazniej zatesknil za latem, bowiem wzial sobie za cel odkopanie go, co mu sie zreszta nie udalo)
I caly tydzien, przynajmniej kilka razy dziennie, niebo nagle zaciagalo sie chmurami i w ciagu kilku minut krajobraz robil sie, o taki:
Zima jednak zima, a oprocz dni przymusowo wolnych, zycie toczy sie swoim rytmem. Pamietacie jak niedawno pisalam o dzieciecych pierwszych razach i ze nie zawsze sa one pozytywne? Dzis rano Bi zaliczyla swoj drugi raz. U dentysty. Wniosek? Drugie razy bywaja 100x gorsze. Nie chce mi sie nawet opisywac calej wizyty, podsumuje tylko, ze wyszlysmy z niczym. Pomimo znieczulenia, a moze przez nie (bo juz TO jest dla niej trauma), Bi nie dala sie nawet dotknac. Tak wierzgala, machala rekoma, krecila glowa, odmawiala otworzenia buzi, ze po pol godzinie prob uspokojenia malej histeryczki, dentystka rozlozyla rece i powiedziala, ze nie bedzie dalej probowac, bo boi sie, ze Bi machnie znow glowa, a jej wiertlo spadnie z zeba i zadrapie dziaslo lub policzek. Ja wyszlam z tamtad tak wsciekla, ze myslalam, ze Starsza rozszarpie. Bi wyszla trzymajac sie za odretwialy policzek i wyjac, ze ten ja boli... :( Plan? Damy Bi kilka tygodni na odetchniecie, a potem sprobuje wyslac ja z M. Jak obecnosc taty nie pomoze, bedziemy szukac gabinetu stosujacego gaz rozsmieszajacy. Podobno to dziala troche jak glupi jasiek: nie znieczula, ale uspokaja i z lekka oglupia... Jesli to nie podziala, to zostaje juz tylko zabieg pod narkoza... Mam jednak nadzieje, ze nie bedzie to konieczne. :(
Nic nie idzie w tym lutym, jak powinno, mowie Wam, NIC. Wszystko jest na opak, ze wszystkim sa problem i klody rzucane pod nogi... :(
A nastepny tydzien to u nas ferie zimowe. Z tej "okazji" siedze z Potworkami w domu. Myslalam, zeby gdzies z nimi pojechac, zafundowac im jakies atrakcje, ale szczerze, to sie boje... Jestem przekonana, ze jesli postanowie wyjechac z domu, to przebije opone na pierwszym zakrecie, albo co gorsza na jakims bezdrozu... Czeka mnie tez ciezki weekend i nie wiem w jakim stanie bede po nim... Zreszta, gardlo mnie boli i nie wiem czy akurat na dni wolne nie rozlozy nas wszystkich jakies chorobsko. W tegorocznym lutym nic mnie juz nie zdziwi... :/
Trzymajcie sie. Do przeczytania!
piątek, 5 lutego 2016
Dostalam prezent na imieniny
Dzis 5 luty. Imieniny Agaty i Adelajdy. Matka Natura byla na tyle sympatyczna, ze zeslala z tej okazji zime i calkiem niezly opad sniegu. A w naszym miasteczku zamkneli wszystkie publiczne szkoly. W tym Bibisiowe przedszkole. W sumie prezent najbardziej pozadany przez Potworki, od rana wygladajace tesknie za okno i dopytujace sie kiedy wyjdziemy (od 6:50 rano, kiedy bylo jeszcze ciemnawo...). Dla mnie znacznie mniej, bowiem juz spedzilam poniedzialek i wtorek w domu z Bi, ktora dorobila sie przeziebienia polaczonego z czyms na ksztalt zapalenia ucha. "Na ksztalt", albowiem w poniedzialek, po srednio przespanej nocy (Bi budzila sie co godzine, wyjac, ze ucho ja boli i nawet srodek przeciwbolowy nie dawal rady), popedzilysmy do pediatry, zas ta nie mogla zajrzec do rzeczonego ucha, bowiem przeszkadzala woskowina i wijace sie z bolu dziecko. :( Nie mogac definitywnie stwierdzic zapalenia ucha, przepisala tylko kropelki z antybiotykiem. A Bi jeszcze tego samego popoludnia zasmarkala sie i rozkaszlala. Nie wiadomo wiec co to za dziadostwo jej sie przyplatalo. W kazdym razie, przez pierwsze 3 dni przeklinalam nasza pediatre (ktora zreszta szczerze lubie) i jej pieprzone kropelki. Bi ma waziutkie kanaliki, a koncowka kropelek jest niewiele wezsza. Mam wkrapiac 5 kropelek, ale miedzy Bogiem a prawda, robie to zupelnie na slepo. Sprawy nie ulatwia pacjentka, ktora przy najmniejszym dotyku ucha, darla sie, ze ja boli. Od wczoraj jednak pozwala sobie w koncu zakraplac bez protestu, wiec wnioskuje, ze jesli to rzeczywiscie infekcja, to juz przechodzi...
I to by byla jedyna dobra wiesc.
Poza tym dzieje sie u nas zle. Bardzo zle. Mysle, ze kiedys o tym napisze. Kiedy bede juz wiedziec: woz albo przewoz, przejde co trzeba, otrzasne sie i pogodze. A moze nie napisze... Nie wiem. Narazie swoje wyplakalam, a teraz odsuwam wszelkie mysli jak najdalej.
Poniewaz nieszczescia lubia nawiedzac grupowo, to wczoraj jakis ch*j wjechal M. w doope. Zderzak rozwalony, zamek od bagaznika sie nie domyka, lampy wyrwane... M. za to narzeka na bol szyi i barkow (glowa niezle mu szarpnelo). Jezdzi od posterunku, zeby zdobyc oficjalny raport, po lekarza po leki przeciwbolowe, zalatwia wycene szkod, wydzwania do ubezpieczycieli, itd. Ciesze sie, ze nie jestem w to zamieszana, ale fakt jest taki, ze od wczoraj meza praktycznie nie widze. A to dopiero poczatek formalnosci....
Coz, to tylko auto i tylko pieniadze...
Poza tym, tak jak pisalam, siedzialam z Bi w domu w poniedzialek oraz wtorek, siedze dzisiaj, w poniedzialek mam rano wizyte u lekarza, w piatek znow z Bi do dentysty, a za tydzien Starsza ma ferie zimowe, wiec leniuchuje caly tydzien. W pracy w koncu zaczna krzywo patrzec na moje ciagle urywanie sie i zwolnienia...
Z pozytywniejszych wiesci, we wtorek wieczorem bylismy na spotkaniu organizacyjnym w sprawie zerowki, w przyszlej szkole Bi. Takie spotkania beda sie odbywaly co miesiac az do maja. Zaskoczona bylam, ze dzieci zostaly podzielone na "klasy" i odeslane z nauczycielkami do salek, a rodzice zostali w kafeterii, zeby wysluchac przemowy dyrektorki, szkolnej pielegniarki, szefowej swietlicy oraz dwoch innych pan, ktorych funkcji nie doslyszalam. Spodziewalam sie, ze Bi za cholere nie pojdzie z obca pania i obcymi dziecmi (bylo kilkoro z jej przedszkola, ale trafily do innych grup), ale tu mialam niespodzianke, bo poszla nawet sie nie ogladajac
Ogolnie szkola zrobila na mnie pozytywne wrazenie. Czysta, wesola, wszedzie dekoracje z prac uczniow. Wejscie zamkniete i nikt niepozadany latwo sie nie dostanie. Kadra, ktora jak narazie poznalam, zrobila wrazenie sympatycznej i przyjaznej dzieciom. A jak bedzie naprawde, wyjdzie w praniu. We wrzesniu.
Uprzedze pytania i napisze (juz chyba kiedys to zrobilam), ze obowiazek szkolny zaczyna sie tutaj od zerowki, w roku, w ktorym dziecko konczy 5 lat. Ciesze sie, ze wiem, na czym stoje i nie ma takiego cudowania jak obecnie w Polsce. Tutaj pod pewnymi warunkami dziecko mozna "opoznic" o rok, ale w przypadku Bi nie biore tego nawet pod uwage. W przedszkolu radzi sobie tak swietnie, ze zerowka jest naturalnym, kolejnym krokiem. Co do szkoly podstawowej, to kazde miasteczko ma swoj system. W naszym, podstawowka trwa 4 lata, od zerowki, po 3 klase. Pozniej dzieci przechodza na 2 lata do tzw. "wyzszej" podstawowki (upper elementary school), pozniej na 3 lata do odpowiednika naszego gimnazjum, a potem juz czeka ich 4-letnia szkola srednia. Troche duzo tych zmian, wiec ciesze sie, ze przynajmniej narazie, Bi spedzi 4 lata w tej samej, znanej szkole.
Oba Potworki dbaja tez skutecznie o rozrywke dla rodzicow. Mimo, ze ostatnio nie jest nam do smiechu, to jednak nie sposob nie usmiechnac sie choc kacikiem ust na niektore wybryki. Choc czasem wszystko opada i zamiast smiac sie, nie wiadomo czy nie wziac pasa i zloic dwoch malych tylkow. Na przyklad taka sytuacja:
Laduje zmywarke, a wiec krece sie raz w kierunku zlewu, raz w strone rzeczonego sprzetu... Katem oka widze, ze Bi cos majstruje, ale w pierwszej chwili nie zwracam uwagi co dokladnie. W koncu w glowie wlacza mi sie matczyny radar i spogladam uwazniej. Co robilo moje dziecko? Dziubala paluchem w masle, po czym... wcierala je w szafki kuchenne!!! A ja sie dziwie, ze co nie dotkne, to albo sie wszystko klei, albo jest tluste... :/
Albo inna:
Daje Nikowi jogurt, po czym wychodze do drugiego pokoju, zeby wlaczyc komputer. Potrzebuje tylko tyle czasu, zeby wejsc, pstryknac guzik, wyjsc. Doslownie 10 sekund. Wracam do pokoju w momencie, kiedy Nik nabiera lyzke jogurtu, po czym... daje ja Mai do wylizania!!!
Trzecia sytuacja:
Bi i Nik dostali na deser pokrojona w kostke galaretke. Bi pochlonela swoja porcje blyskawicznie. Nikowi idzie wolniej, bo brzydzi sie oslizglego dotyku na raczkach. W koncu prosi, zeby wytrzec mu dlon. Jak tylko odwraca sie do mnie (a tylem do siostry i miseczki), widze nad jego glowka, ze Bi blyskawicznie pochyla sie nad jego porcja i garsciami zaczyna napychac sobie buzie nikowa galaretka. W tym miejscu, bardzo niepedagogicznie parsknelam smiechem, tak komicznie to wygladalo!
[Wlasnie zadzwonil M., ze wpadl w poslizg i wpierdzielil sie komus w auto. Luty 2016 przejdzie do historii jako rekodowy miesiac nieszczesc i pecha...]
I to by byla jedyna dobra wiesc.
Poza tym dzieje sie u nas zle. Bardzo zle. Mysle, ze kiedys o tym napisze. Kiedy bede juz wiedziec: woz albo przewoz, przejde co trzeba, otrzasne sie i pogodze. A moze nie napisze... Nie wiem. Narazie swoje wyplakalam, a teraz odsuwam wszelkie mysli jak najdalej.
Poniewaz nieszczescia lubia nawiedzac grupowo, to wczoraj jakis ch*j wjechal M. w doope. Zderzak rozwalony, zamek od bagaznika sie nie domyka, lampy wyrwane... M. za to narzeka na bol szyi i barkow (glowa niezle mu szarpnelo). Jezdzi od posterunku, zeby zdobyc oficjalny raport, po lekarza po leki przeciwbolowe, zalatwia wycene szkod, wydzwania do ubezpieczycieli, itd. Ciesze sie, ze nie jestem w to zamieszana, ale fakt jest taki, ze od wczoraj meza praktycznie nie widze. A to dopiero poczatek formalnosci....
Coz, to tylko auto i tylko pieniadze...
Poza tym, tak jak pisalam, siedzialam z Bi w domu w poniedzialek oraz wtorek, siedze dzisiaj, w poniedzialek mam rano wizyte u lekarza, w piatek znow z Bi do dentysty, a za tydzien Starsza ma ferie zimowe, wiec leniuchuje caly tydzien. W pracy w koncu zaczna krzywo patrzec na moje ciagle urywanie sie i zwolnienia...
Z pozytywniejszych wiesci, we wtorek wieczorem bylismy na spotkaniu organizacyjnym w sprawie zerowki, w przyszlej szkole Bi. Takie spotkania beda sie odbywaly co miesiac az do maja. Zaskoczona bylam, ze dzieci zostaly podzielone na "klasy" i odeslane z nauczycielkami do salek, a rodzice zostali w kafeterii, zeby wysluchac przemowy dyrektorki, szkolnej pielegniarki, szefowej swietlicy oraz dwoch innych pan, ktorych funkcji nie doslyszalam. Spodziewalam sie, ze Bi za cholere nie pojdzie z obca pania i obcymi dziecmi (bylo kilkoro z jej przedszkola, ale trafily do innych grup), ale tu mialam niespodzianke, bo poszla nawet sie nie ogladajac
Ogolnie szkola zrobila na mnie pozytywne wrazenie. Czysta, wesola, wszedzie dekoracje z prac uczniow. Wejscie zamkniete i nikt niepozadany latwo sie nie dostanie. Kadra, ktora jak narazie poznalam, zrobila wrazenie sympatycznej i przyjaznej dzieciom. A jak bedzie naprawde, wyjdzie w praniu. We wrzesniu.
Uprzedze pytania i napisze (juz chyba kiedys to zrobilam), ze obowiazek szkolny zaczyna sie tutaj od zerowki, w roku, w ktorym dziecko konczy 5 lat. Ciesze sie, ze wiem, na czym stoje i nie ma takiego cudowania jak obecnie w Polsce. Tutaj pod pewnymi warunkami dziecko mozna "opoznic" o rok, ale w przypadku Bi nie biore tego nawet pod uwage. W przedszkolu radzi sobie tak swietnie, ze zerowka jest naturalnym, kolejnym krokiem. Co do szkoly podstawowej, to kazde miasteczko ma swoj system. W naszym, podstawowka trwa 4 lata, od zerowki, po 3 klase. Pozniej dzieci przechodza na 2 lata do tzw. "wyzszej" podstawowki (upper elementary school), pozniej na 3 lata do odpowiednika naszego gimnazjum, a potem juz czeka ich 4-letnia szkola srednia. Troche duzo tych zmian, wiec ciesze sie, ze przynajmniej narazie, Bi spedzi 4 lata w tej samej, znanej szkole.
Oba Potworki dbaja tez skutecznie o rozrywke dla rodzicow. Mimo, ze ostatnio nie jest nam do smiechu, to jednak nie sposob nie usmiechnac sie choc kacikiem ust na niektore wybryki. Choc czasem wszystko opada i zamiast smiac sie, nie wiadomo czy nie wziac pasa i zloic dwoch malych tylkow. Na przyklad taka sytuacja:
Laduje zmywarke, a wiec krece sie raz w kierunku zlewu, raz w strone rzeczonego sprzetu... Katem oka widze, ze Bi cos majstruje, ale w pierwszej chwili nie zwracam uwagi co dokladnie. W koncu w glowie wlacza mi sie matczyny radar i spogladam uwazniej. Co robilo moje dziecko? Dziubala paluchem w masle, po czym... wcierala je w szafki kuchenne!!! A ja sie dziwie, ze co nie dotkne, to albo sie wszystko klei, albo jest tluste... :/
Albo inna:
Daje Nikowi jogurt, po czym wychodze do drugiego pokoju, zeby wlaczyc komputer. Potrzebuje tylko tyle czasu, zeby wejsc, pstryknac guzik, wyjsc. Doslownie 10 sekund. Wracam do pokoju w momencie, kiedy Nik nabiera lyzke jogurtu, po czym... daje ja Mai do wylizania!!!
Trzecia sytuacja:
Bi i Nik dostali na deser pokrojona w kostke galaretke. Bi pochlonela swoja porcje blyskawicznie. Nikowi idzie wolniej, bo brzydzi sie oslizglego dotyku na raczkach. W koncu prosi, zeby wytrzec mu dlon. Jak tylko odwraca sie do mnie (a tylem do siostry i miseczki), widze nad jego glowka, ze Bi blyskawicznie pochyla sie nad jego porcja i garsciami zaczyna napychac sobie buzie nikowa galaretka. W tym miejscu, bardzo niepedagogicznie parsknelam smiechem, tak komicznie to wygladalo!
[Wlasnie zadzwonil M., ze wpadl w poslizg i wpierdzielil sie komus w auto. Luty 2016 przejdzie do historii jako rekodowy miesiac nieszczesc i pecha...]
poniedziałek, 1 lutego 2016
Przedszkole po hamerykancku czesc II, czyli pierwsze swiadectwo Bi
Dostalam w lapki pierwsze "swiadectwo" mojego starszego dzieciecia. ;)
Nie wiem jak to wyglada w Polsce w przedszkolach? Pamietam mgliscie, ze moja mama wypisywala tzw. ocene opisowa kazdego dziecka, ale nie moge sobie przypomniec czy byla to ocena roczna, czy polroczna...
Tutaj w kazdym razie jest to "swiadectwo" (tak naprawde to z angielskiego na nasze "raport postepow", ale slowo swiadectwo lepiej mi pasuje) polroczne. Kolejne otrzymam w czerwcu. Sklada sie ono z krotkiego opisu postepow dziecka od wrzesnia oraz listy 30 "zadan/zdolnosci", ktore dziecko rozwija w tym wieku. Do kazdego z tych zadan dodany jest poziom, na ktorym dziecko jest aktualnie: od L1 do L4. Oprocz tego, do kazdego poziomu dopisane jest "emerging", co oznacza, ze dziecko dopiero zaczyna opanowywac zadanie na tym poziomie, lub "mastered", okreslajace ze maluch wykonuje zadanie na tym poziomie z palcem w nosie. ;)
Troche skomplikowane, co? ;) Dodatkowo dostalam 6-stronicowa legende, opisujaca co kazdy poziom dla poszczegolnego zadania oznacza. Dobre pol godziny zajelo mi, zeby wszystko rozszyfrowac i doczytac. Ale przynajmniej mam dokladny obraz tego, co potrafi moja corka. :)
Zalozenie jest takie, ze jesli dziecko do czerwca opanuje wiekszosc zadan na poziomie L3 lub wyzszym, spokojnie poradzi sobie w zerowce. Z duma musze (bo siem uduszem) napisac, ze na 30 zadan, Bi ma juz 22 opanowane na przynajmniej poziomie L3. Z tych 22, w przypadku 9 jest to nawet poziom L4. Zakladajac, ze przez kolejne 5 miesiecy Bi bedzie nadal sie rozwijac i cwiczyc sadze, ze z czystym sumieniem mozemy poslac ja do zerowki we wrzesniu. ;)
Z tych dziewieciu L4, czesc nalezy do zdolnosci manualnych, co dla mnie nie jest zadnym zaskoczeniem. Sama widze, ze Bi ma swietnie wycwiczona reke, pieknie trzyma olowek, ladnie rysuje, doskonale kopiuje literki (na poziomie 4-latka oczywiscie, bo tak ogolnie to bazgrze jak kura pazurem). Co mnie jednak zaciekawilo, Bi ma takze doskonale opanowane sortowanie, wzory, oraz sekwencje, takze te trudniejsze, zwiazane z waga lub uplywem czasu.
To napisawszy, zostaje te 8, ktore Bi nadal wykonuje na nizszym poziomie. W wiekszosci jest to juz poziom L2 mastered, wiec mysle, ze spokojnie do czerwca powinna przeskoczyc wyzej. W przypadku jednej "zdolnosci", bo trudno to nazwac zadaniem, Bi jest na poziomie, hem hem, L1, ale o tym pozniej. ;)
Wiekszosc zadan, z ktorymi Bi ma problem zwiazane jest, co latwo przewidziec, z poczatkujaca znajomoscia angielskiego. Bi nie do konca rozumie konwersacje oraz ma problemy z rozpoznawaniem glosek oraz skladaniem dluzszych wypowiedzi w swoim "nowym" jezyku. Mysle jednak, ze to spokojnie jest do nadrobienia. Klania sie takze wrodzona ostroznosc, wiec Starsza preferuje znane i opanowane zajecia oraz cwiczenia i niechetnie probuje czegos nowego, nawet z pomoca nauczyciela. Tu juz bedzie trudniej, bo jak zmienic osobowosc? Pozostaje miec nadzieje, ze z wiekiem Bi nabierze smialosci. :)
Teraz to nieszczesne L1. Na tym poziomie Bi posiada zdolnosc rozwiazywania konfliktow. Poziom L1 oznacza, ze Bi albo sie poddaje albo uzywa sily fizycznej. Poniewaz nie dostalam raportu, ze moje dziecko tlucze lub gryzie inne dzieci, zakladam, ze Bi po prostu uderza w bek. ;) Dziwi mnie, ze nie idzie po pomoc do nauczyciela (to bylby juz poziom L2), bo w domu nader chetnie przybiega naskarzyc na brata. ;) No coz, Bi zawsze byla emocjonalna osobka. Niw trzeba wiele, zeby wpadla w zlosc czy uderzyla w placz. Podejrzewam, ze minie kilka lat zanim nauczy sie dogadac z kims na spokojnie. ;)
Ale tak ogolnie, to dumna jestem jak paw, no! :D
Nie wiem jak to wyglada w Polsce w przedszkolach? Pamietam mgliscie, ze moja mama wypisywala tzw. ocene opisowa kazdego dziecka, ale nie moge sobie przypomniec czy byla to ocena roczna, czy polroczna...
Tutaj w kazdym razie jest to "swiadectwo" (tak naprawde to z angielskiego na nasze "raport postepow", ale slowo swiadectwo lepiej mi pasuje) polroczne. Kolejne otrzymam w czerwcu. Sklada sie ono z krotkiego opisu postepow dziecka od wrzesnia oraz listy 30 "zadan/zdolnosci", ktore dziecko rozwija w tym wieku. Do kazdego z tych zadan dodany jest poziom, na ktorym dziecko jest aktualnie: od L1 do L4. Oprocz tego, do kazdego poziomu dopisane jest "emerging", co oznacza, ze dziecko dopiero zaczyna opanowywac zadanie na tym poziomie, lub "mastered", okreslajace ze maluch wykonuje zadanie na tym poziomie z palcem w nosie. ;)
Troche skomplikowane, co? ;) Dodatkowo dostalam 6-stronicowa legende, opisujaca co kazdy poziom dla poszczegolnego zadania oznacza. Dobre pol godziny zajelo mi, zeby wszystko rozszyfrowac i doczytac. Ale przynajmniej mam dokladny obraz tego, co potrafi moja corka. :)
Zalozenie jest takie, ze jesli dziecko do czerwca opanuje wiekszosc zadan na poziomie L3 lub wyzszym, spokojnie poradzi sobie w zerowce. Z duma musze (bo siem uduszem) napisac, ze na 30 zadan, Bi ma juz 22 opanowane na przynajmniej poziomie L3. Z tych 22, w przypadku 9 jest to nawet poziom L4. Zakladajac, ze przez kolejne 5 miesiecy Bi bedzie nadal sie rozwijac i cwiczyc sadze, ze z czystym sumieniem mozemy poslac ja do zerowki we wrzesniu. ;)
Z tych dziewieciu L4, czesc nalezy do zdolnosci manualnych, co dla mnie nie jest zadnym zaskoczeniem. Sama widze, ze Bi ma swietnie wycwiczona reke, pieknie trzyma olowek, ladnie rysuje, doskonale kopiuje literki (na poziomie 4-latka oczywiscie, bo tak ogolnie to bazgrze jak kura pazurem). Co mnie jednak zaciekawilo, Bi ma takze doskonale opanowane sortowanie, wzory, oraz sekwencje, takze te trudniejsze, zwiazane z waga lub uplywem czasu.
To napisawszy, zostaje te 8, ktore Bi nadal wykonuje na nizszym poziomie. W wiekszosci jest to juz poziom L2 mastered, wiec mysle, ze spokojnie do czerwca powinna przeskoczyc wyzej. W przypadku jednej "zdolnosci", bo trudno to nazwac zadaniem, Bi jest na poziomie, hem hem, L1, ale o tym pozniej. ;)
Wiekszosc zadan, z ktorymi Bi ma problem zwiazane jest, co latwo przewidziec, z poczatkujaca znajomoscia angielskiego. Bi nie do konca rozumie konwersacje oraz ma problemy z rozpoznawaniem glosek oraz skladaniem dluzszych wypowiedzi w swoim "nowym" jezyku. Mysle jednak, ze to spokojnie jest do nadrobienia. Klania sie takze wrodzona ostroznosc, wiec Starsza preferuje znane i opanowane zajecia oraz cwiczenia i niechetnie probuje czegos nowego, nawet z pomoca nauczyciela. Tu juz bedzie trudniej, bo jak zmienic osobowosc? Pozostaje miec nadzieje, ze z wiekiem Bi nabierze smialosci. :)
Teraz to nieszczesne L1. Na tym poziomie Bi posiada zdolnosc rozwiazywania konfliktow. Poziom L1 oznacza, ze Bi albo sie poddaje albo uzywa sily fizycznej. Poniewaz nie dostalam raportu, ze moje dziecko tlucze lub gryzie inne dzieci, zakladam, ze Bi po prostu uderza w bek. ;) Dziwi mnie, ze nie idzie po pomoc do nauczyciela (to bylby juz poziom L2), bo w domu nader chetnie przybiega naskarzyc na brata. ;) No coz, Bi zawsze byla emocjonalna osobka. Niw trzeba wiele, zeby wpadla w zlosc czy uderzyla w placz. Podejrzewam, ze minie kilka lat zanim nauczy sie dogadac z kims na spokojnie. ;)
Ale tak ogolnie, to dumna jestem jak paw, no! :D
Subskrybuj:
Posty (Atom)