Bzy juz praktycznie przekwitly, ale zanim to nastapilo pocieszyly nasze oko zarowno na podworku, jak i jadalnianym stole.
Kiedy patrze na powyzsze zdjecie, nadal czuje ich zapach. Ach... Szkoda, ze kwitna tak krotko...
Mialam sie pochwalic weekendowymi robotami poczynionymi w ogrodzie i... sie nie pochwale! Bo zrobilam okraglutkie NIC! :D
Warzywnik wyglada nadal tak, jak wygladal po przekopaniu, czyli tak:
Tragedia, co? ;) Te kamole z przodu, M. wydobyl podczas przekopywania. Rok temu, tesc wykopal ich chyba jeszcze wiecej. Przysiegam, ze one sie w tym warzywniku rozmnazaja! :D
To zielone na srodku, to szczypiorek, ktory posadzilam (znaczy sie, posadzilam cebulki) 7 lat temu. Od tego czasu, co roku wschodzi i mamy swiezy szczypior od wczesnej wiosny do poznej jesieni. :)
Za to zielone niedobitki po prawej, to truskawki. Niestety, w tym roku musimy juz dosadzic krzaczkow, bo ich zywot sie konczy. Ale pare truskawek jeszcze zbierzemy na pozegnanie:
A skoro czasu na ogrod nie bylo, to co ogolnie porabialismy?
W piatkowe popoludnie, kiedy wszyscy zjechalismy do domu, pogoda byla tak piekna (cieplo, ale nie upalnie), ze zdecydowalismy sie zapakowac Potworki i wyprobowac swiezo odkryty plac zabaw, doslownie 5 minut od domu. Ja to sie stalo, ze dotychczas o nim nie wiedzielismy? Schowany jest za szkola podstawowa, polozony na wzgorzu, otoczony drzewami oraz krzewami i od drogi w ogole niewidoczny. Odkrylam go dopiero przy zapisywaniu Bi do zerowki. :D Niestety, mimo ze plac fajny, duzy, ladnie utrzymany, raczej nieczesto bedziemy z niego korzystac. Polozony jest na ogrodzonym terenie szkoly, schowany za budynkiem i kiedy podjechalismy tam z Potworkami byl zupelnie pusty! Podczas godziny, ktora tam spedzilismy, pojawila sie zaledwie dwojka dzieci, ktore najwyrazniej odebrane ze swietlicy, wyprosily jeszcze ostatnie hustanie lub zjazd ze zjezdzalni. A poza tym bylo cicho, pusto i choc bedac z M. nawet mi to odpowiadalo, to gdybym wybrala sie tam z Potworkami sama, pewnie co chwila nerwowo bym sie ogladala za siebie i czula przechodzace ciarki. ;)
W sobote za to pogoda sie popsula, zreszta zgodnie z prognozami. Bylo pochmurno, chlodno i caly dzien zanosilo sie na deszcz, chociaz ten spadl w koncu dopiero w nocy. M. musial isc na pol dnia do pracy, wiec ranek uplynal mi na uzeraniu sie z Potworami. ;) M. wyszedl o 6:30 rano, wczesniej zapodajac dzieciarni kakauko oraz wlaczajac bajki, wiec pomyslalam, ze powyleguje sie jeszcze chociaz z godzinke. Taaa... Doslownie po 10 minutach Bi zaczela zawodzic, ze ona tej bajki nie chce, chce inna! O ile to jeszcze udalo mi sie zignorowac, to juz wolania Nika, jakies 15 minut pozniej, ze zrobil kupe, juz nie moglam. ;) Zwloklam sie wiec z lozka i humor mialam popsuty juz na reszte poranka. A Potwory jakby to wyczuly, grymasily przy sniadaniu, klocily sie i szarpaly bez przerwy. Jak tylko temperatura osiagnela w miare zadowalajacy poziom, wyprowadzilam towarzystwo do ogrodu, ale i tam ciagle wrzeszczeli, przepychali sie, jeczeli i klocili. Taki dzien, najwyrazniej... ;)
W kazdym razie, kiedy na horyzoncie pojawil sie ojciec, przywozac w dodatku ulubione sushi (ktorym gardzi u nas jedynie Nik), mialam ochote wielbic niebiosa z wdziecznosci! ;) A poniewaz pogoda nie nastrajala do pracy w ogrodzie, kiedy dzieciaki padly na drzemke, ja z ulga wypryslam z domu na zakupy. Prognozy pogody pokazuja bowiem uparcie 30-stopniowe upaly, majace zaczac sie... dzis! Co, przy zaledwie 12 kreskach na termometrze z rana, wydaje mi sie nieprawdopodobne... ale najprawdopodobniej prawdziwe. Witamy w Nowej Anglii i jej szalonym klimacie! :D Tymczasem, przeglad dzieciecej, letniej garderoby, zaowocowal wyrzuceniem polowy ciuchow albo do wora na rzeczy za male, albo na szmatki, bo dorobily sie tajemniczych plam oraz zaciekow i nadawaly najwyzej na harce w przydomowym ogrodzie. I naprawde nie wiem czemu nie pozbylam sie ich jeszcze jesienia. Mialabym teraz mniej pracy przy sortowaniu bawelny. ;) W kazdym razie, zakupy byly cudownym odpoczynkiem dla moich zszarganych nerwow, a dzieciaki zostaly obkupione na (mam nadzieje) cale lato.
Ech, co ja gadam... Zaloze sie, ze bede jeszcze dokupywac to i owo, bo Potwory, szczegolnie mlodszy, "lapia" dziury oraz niespieralne plamy, niczym pajak muchy! Wczoraj wlasnie odebralam Nika od opiekunki z dziura w spodniach wielkosci calego kolana! Opiekunka przepraszala (nie, zebym sie na nia gniewala; znam dobrze mozliwosci Kokusia :D), mowiac, ze Nik wcale tak mocno sie nie przewrocil, nawet nie zaplakal, a portki nadawaly sie wylacznie do kosza, bo wyszarpanej dziury tej wielkosci, nie oplacalo sie nawet zaszywac... Z lekka wszystko mi opadlo... Te konkretne spodnie kupilam mu bowiem raptem miesiac temu. Mimo, ze jasniutkie, szarawe, nie zdazyly sie dorobic nawet najmniejszej plameczki. A bardzo fajnie na Niku wygladaly. Coz, jeden wywiniety orzel i po spodniach. ;)
Nie ludze sie wiec. Wiem, ze nim lato sie skonczy, jeszcze kilka razy bede oblatywac sklepy i szukac okazji w necie... ;)
Kiedy zajechalam do domu, wypoczeta psychicznie, choc fizycznie nogi w doope mi wlazily, Potwory juz zdazyly wstac i Nik od nowa urzadzal fochy oraz fanaberie. Tym razem M. czmychnal z domu (ciekawe czemu? :D), pod pretekstem przywiezienia workow z ziemia ogrodowa oraz kompostem. I przywiozl, tyle ze zanim wyciagnal dzieciece foteliki, zlozyl siedzenia w aucie, obrocil do sklepu oraz z powrotem, zrobila sie pora kolacji. I tak worki zostaly przy ogrodku i leza tam do dzis, a mamy srode... Plan byl taki zeby w niedziele M. cale to dobro wrzucil do warzywnika i jeszcze raz przemieszal glebe. I na planie sie skonczylo, mimo ze na przekor prognozom, niedziele mielismy przepiekna. Okazala sie byc jednak spedzona w pospiechu i z ku*wa na ustach. Przynajmniej dla mnie. ;)
Rano wiadomo, msza. Po mszy na zakupy do amerykanskiego spozywczaka, po czym pedem do Polakowa. Zanim zajechalismy do domu, bylo prawie poludnie. Za pol godziny mielismy umowionego faceta, ktory zainteresowany byl kupnem naszego starego zestawu jadalnego. Zanim dokladnie obejrzeli wszystko, dogadali sie co do ceny, powynosili i zaladowali na przyczepke, bylo po 13. Na 14 zas, jechalam z dzieciakami na przyjecie urodzinowe (znowu! Wsciekli sie z tymi przyjeciami!). Oczywiscie M. dostal liste prac polowych do wykonania. Co z tego, skoro umowil sie z kumplem. Kolega G. przyjechal niby tylko pomoc M. w ustawieniu telewizji, bo cos sie popierniczylo w polskich kanalach, a tu dzieci o bajki prosza. ;) Nadal mialam wiec nadzieje, ze zrobia co trzeba, chwilke moze posiedza przy piwie, a potem G. pojedzie w cholere, a moj malzonek cos jednak zrobi. Jak zwykle, popisalam sie naiwnoscia.
Pare slow o urodzinach. Odbyly sie w tej samej sali zabaw, gdzie bylam z Bi poprzednio.
Tym razem wzielam ze soba Nika, po czesci chcac i jemu zapewnic troche atrakcji, a po czesci dajac M. tym samym czas na spokojna prace (o naiwnosci...). Blad! Powinnam byla zostawic Nika w domu. Nie tylko M. nie zrobil nic pozytecznego, ale na dodatek, jak tylko weszlismy do sali z dmuchancami, syn przykleil mi sie do nogi, jeczac ze on sie boi i zebysmy wracali... Dopiero po pol godzinie, czyli prawie na sam koniec skakania, Nik osmielil sie wejsc na najmniejsza ze zjezdzalni. Oczywiscie z moja asysta... Dobrze, ze to przewidzialam i odpowiednio sie ubralam, przedkladajac wygode nad styl i elegancje. ;) Jak Nik sie uczepil tej jednej zjezdzalni, tak juz na niej pozostal.
(Niestety, wszystkie zdjecia z hasania, wygladaja tak :D)
Dobrze, ze Bi ganiala za reszta dzieciakow i nie musialam i jej asystowac. Zreszta, tylko dlatego osmielilam sie wziac Nika, bo poprzednim razem widzialam, ze wsrod kolegow z klasy, Bi niemal przestaje mnie zauwazac. ;)
Poza tym, wiecie zapewne, ze w salach zabaw, placi sie zazwyczaj w zaleznosci od ilosci zaproszonych dzieci. Coz, moja dwojke mozna by spokojnie policzyc jako jedno, bo Nik zjadl kawalek pizzy, ale praktycznie nie tknal torta, natomiast Bi nie ruszyla pizzy, a wszamala ciacho. Dopelniaja sie idealnie. ;)
Kiedy zjechalam z Potworkami na powrot do domu, bylo juz po 16, a kolega M. siedzial sobie w najlepsze... Okazalo sie bowiem, ze G. przywiozl ze soba pistolet, wiec chlopaki, po ustawieniu tv, zaczeli strzelac do napredce narysowanej na kawalku dykty, tarczy... :/ Szlag mnie z lekka trafil, ale zem jest osoba kulturalna (hem, hem...) to nic nie mowilam, zajelam sie zmeczona hasaniem dzieciarnia i udawalam, ze nic a nic mi nie przeszkadza to, ze kolega zostal sobie u nas kolejne 40 min. Kiedy wreszcie laskawie odjechal, udalo mi sie odkurzyc chalupe, po czym okazalo sie, ze pomalu czas zaczynac wieczorne przygotowania do kapieli i spania Potworkow. I wtedy przyjechala ciotka M.! Myslalam, ze wyjde z siebie i stane obok! Przyjechala, spytala co porabiamy, a na nasze niesmiale bakniecie, ze wlasnie mielismy brac dzieci do kapieli, oswiadczyla, ze ojojoj, to ona nam nie bedzie przeszkadzac, po czym... rozsiadla sie wygodniej i zaczela nawijac! :/ I siedziala tak ponad godzine! Conajmniej trzy razy wtracalam w rozmowe o tej kapieli dzieci, o tym, ze padniete sa bo nie spaly w dzien, za to wyzyly sie na dmuchancach, dajac tym samym cicho do zrozumienia: zbieraj sie kobieto! Ona na to, zebysmy sie nia nie przejmowali, robili co trzeba, a ona sobie posiedzi. No jasne! Zostawie goscia samego w jadalni, a ja pojde w pizdu! Chociaz szkoda, ze nie mam takiego tupetu. Znacznie latwiej by sie mi zylo...
Na koniec wkurzyl mnie wlasny malzonek. O ile kolegi bowiem nie zatrzymywal i widzialam, ze sam czeka az G. w koncu sie zwinie, o tyle cioteczke jeszcze z 10 minut w drzwiach zagadywal! Tutaj juz nie zdzierzylam, poszlam nalewac wode, a w koncu wsadzilam Potwory do wanny i czekalam na M., ktory za ciotka wyszedl az na taras, zeby jeszcze obgadac z nia ostatnie arcy-wazne tematy... Jak przyszedl w koncu do tej lazienki, myslalam, ze oczy mu wydrapie! Oczywiscie dowiedzialam sie, ze przesadzam, bo nic takiego sie nie stalo... :/
Po niedzielnym maratonie bylam wiec mocno podminowana i tylko wspolnie obejrzany, kolejny odcinek Gry o Tron sprawil, ze poszlismy z M. spac w miare w zgodzie. ;)
Za to w poniedzialek, postanowilam poprawic sobie humor i z nadzieja, ze M. kiedys w koncu skonczy przygotowywac ziemie w warzywniku, podczas przerwy na lunch podjechalam do najblizszego ogrodniczego, z zamiarem kupienia sadzonek. Mocno sie jednak rozczarowalam, bo sadzonek ogorkow do kiszenia mieli tylko dwie. Co ja moge otrzymac z dwoch krzaczkow?! Baklazanow mieli jakas nietypowa odmiane, ktora tez mnie nie zachecila. Tylko papryki kupilam takie, jakie chcialam. Za to nie znalazlam nasion, a nie bylo tez w poblizu zadnego pracownika, ktorego moglabym o nie spytac. Ale nakupilam kwiatkow! :) Glownie jednorocznych, do doniczek, ale w koszyku znalazla sie tez hosta i inny kwiatek wieloroczny. oraz kilka workow ziemi i nowe rekawice. A! I srodki na owady, bo moje lilie znow zjadane sa przez te obrzydliwe, czerwone zuki. :/
(Bagaznik mojej wozidupki po zakupach :D)
Takze, z zakupow jestem calkiem zadowolona, chociaz musze objechac inne ogrodnicze, w poszukiwaniu reszty warzywek oraz jeszcze kilku kwiatkow. ;)
W poniedzialek po pracy znow odpuscilam M. kopanie w warzywniku, bowiem wiedzac, ze wtorek ma byc deszczowy, wolalam zabrac Potworki na plac zabaw. Tym razem wybralismy park, gdzie zawsze jest sporo dzieciakow. Czasem latem, tlok jest az nie do zniesienia, ale w poniedzialek, pewnie z racji pory (dotarlismy tam okolo 18), bylo tak wsam raz. :) Poraz pierwszy tez, do zabawy (czyli dzikiego ganiania) Potworkow probowal dolaczyc chlopiec nieco starszy od Nika, ale Bi zbesztala go "I don't want to play with you, I want to play with my brother!". Ojjjj... Probowalam interweniowac i przekonac, zeby dopuscic chlopca do zabawy, tym bardziej, ze maly poszedl smutny do swojej mamy, ale Bi pozostala nieugieta. Nie lubi (chociaz nie zna) tego chlopca i juz. Chwile pozniej zaczepila ja nieco starsza dziewczynka o polskich korzeniach, ktora rozpoznala nasz jezyk. Nie wiem czy zadzialal tutaj wlasnie wspolny jezyk, wspolna plec czy to, ze panienka byla na oko z 2 lata starsza, ale tym razem Bi juz chetnie wlaczyla sie do zabawy. Okazalo sie tez, ze znajomosc polskiego dziewczynki byla mocno ograniczona, ale wpol po angielsku i jakos sie dogadaly. ;) I chociaz koniec koncow Bi bawila sie wysmienicie, to we mnie pozostal jakis niesmak w zwiazku z tamtym chlopcem. Szkoda mi go bylo, ale zupelnie nie wiem czy powinnam surowo nakazac Bi sie z nim bawic? W sumie ma prawo wybierac sobie towarzyszy zabaw, ale zaskoczylo mnie takie stanowcze odrzucenie tamtego malego. Z tego co wiem, w przedszkolu bawi sie ze wszystkimi dziecmi, bez wzgledu na plec i wiek...
Na koniec zas, musze Wam napisac ostatnie, kokusiowe teksty. Jak wielokrotnie pisalam, Mlody ma fenomenalna pamiec i rzuca nam nieraz takie hasla, ze pokladamy sie ze smiechu. Zazwyczaj tez, maly skubaniec pamieta w jakiej sytuacji slyszal dane wyrazenie i powtarza je w bezblednym znaczeniu. Czasem jednak cos mu sie pomyli. ;)
W poniedzialkowy wieczor wracamy z placu zabaw, az tu nagle z tylnego siedzienia dochodzi nas westchnienie: "Jestem lozcalowany..."
Matka: "Rozczarowany? A czym?"
Nik: "Bo sie nabiegalem..."
Mysle, ze Nik mial na mysli wykonczony. ;)
Albo, kilka dni wczesniej. M. strofuje syna, ktory zdjal pizame oraz pieluche i lata po domu z golym tylkiem zamiast podjac probe naciagniecia majtek na cztery litery. Mlodszy odparowuje oburzony: "To jesce o nicym nie swiadcy!". :D
Medal dla tego, kto domysli sie, co Nik mial na mysli. Ja nie mam pojecia. ;)
A, jeszcze dwie ostatnie foty Potwornickich. Powyrastali z plaszczykow przeciwdeszczowych, ale zamiast nowych, zazadali parasolek podejrzanych u innych przedszkolakow.
Radosci bylo co niemiara! Oczywiscie teraz lataja po ogrodzie z parasolkami, bez wzgledu na to, czy pada desz czy swieci slonce. Okazuje sie tez, ze z parasolka mozna nawet jezdzic na rowerze. ;)
A przede mna jeszcze dwa dni w pracy (swoja droga - ale ten tydzien sie wleeeczeee...), a potem w koncu hamerykancka majowka! Poniedzialek mamy wolny, juhuuu!!! Co prawda planow konkretnych nie mamy, ale poniewaz ma nadal byc po 30 stopni, mysle, ze cos wymyslimy. A w najgorszym wypadku, w koncu poczynimy jakies postepy w pracach ogrodowych... ;)