Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

środa, 25 maja 2016

Co tam, panocku, slychac w ogrodzie?

-A, nudy, nudy slychac... ;)

Bzy juz praktycznie przekwitly, ale zanim to nastapilo pocieszyly nasze oko zarowno na podworku, jak i jadalnianym stole.


Kiedy patrze na powyzsze zdjecie, nadal czuje ich zapach. Ach... Szkoda, ze kwitna tak krotko...

Mialam sie pochwalic weekendowymi robotami poczynionymi w ogrodzie i... sie nie pochwale! Bo zrobilam okraglutkie NIC! :D

Warzywnik wyglada nadal tak, jak wygladal po przekopaniu, czyli tak:


Tragedia, co? ;) Te kamole z przodu, M. wydobyl podczas przekopywania. Rok temu, tesc wykopal ich chyba jeszcze wiecej. Przysiegam, ze one sie w tym warzywniku rozmnazaja! :D

To zielone na srodku, to szczypiorek, ktory posadzilam (znaczy sie, posadzilam cebulki) 7 lat temu. Od tego czasu, co roku wschodzi i mamy swiezy szczypior od wczesnej wiosny do poznej jesieni. :)

Za to zielone niedobitki po prawej, to truskawki. Niestety, w tym roku musimy juz dosadzic krzaczkow, bo ich zywot sie konczy. Ale pare truskawek jeszcze zbierzemy na pozegnanie:


A skoro czasu na ogrod nie bylo, to co ogolnie porabialismy?

W piatkowe popoludnie, kiedy wszyscy zjechalismy do domu, pogoda byla tak piekna (cieplo, ale nie upalnie), ze zdecydowalismy sie zapakowac Potworki i wyprobowac swiezo odkryty plac zabaw, doslownie 5 minut od domu. Ja to sie stalo, ze dotychczas o nim nie wiedzielismy? Schowany jest za szkola podstawowa, polozony na wzgorzu, otoczony drzewami oraz krzewami i od drogi w ogole niewidoczny. Odkrylam go dopiero przy zapisywaniu Bi do zerowki. :D Niestety, mimo ze plac fajny, duzy, ladnie utrzymany, raczej nieczesto bedziemy z niego korzystac. Polozony jest na ogrodzonym terenie szkoly, schowany za budynkiem i kiedy podjechalismy tam z Potworkami byl zupelnie pusty! Podczas godziny, ktora tam spedzilismy, pojawila sie zaledwie dwojka dzieci, ktore najwyrazniej odebrane ze swietlicy, wyprosily jeszcze ostatnie hustanie lub zjazd ze zjezdzalni. A poza tym bylo cicho, pusto i choc bedac z M. nawet mi to odpowiadalo, to gdybym wybrala sie tam z Potworkami sama, pewnie co chwila nerwowo bym sie ogladala za siebie i czula przechodzace ciarki. ;)

W sobote za to pogoda sie popsula, zreszta zgodnie z prognozami. Bylo pochmurno, chlodno i caly dzien zanosilo sie na deszcz, chociaz ten spadl w koncu dopiero w nocy. M. musial isc na pol dnia do pracy, wiec ranek uplynal mi na uzeraniu sie z Potworami. ;) M. wyszedl o 6:30 rano, wczesniej zapodajac dzieciarni kakauko oraz wlaczajac bajki, wiec pomyslalam, ze powyleguje sie jeszcze chociaz z godzinke. Taaa... Doslownie po 10 minutach Bi zaczela zawodzic, ze ona tej bajki nie chce, chce inna! O ile to jeszcze udalo mi sie zignorowac, to juz wolania Nika, jakies 15 minut pozniej, ze zrobil kupe, juz nie moglam. ;) Zwloklam sie wiec z lozka i humor mialam popsuty juz na reszte poranka. A Potwory jakby to wyczuly, grymasily przy sniadaniu, klocily sie i szarpaly bez przerwy. Jak tylko temperatura osiagnela w miare zadowalajacy poziom, wyprowadzilam towarzystwo do ogrodu, ale i tam ciagle wrzeszczeli, przepychali sie, jeczeli i klocili. Taki dzien, najwyrazniej... ;)
W kazdym razie, kiedy na horyzoncie pojawil sie ojciec, przywozac w dodatku ulubione sushi (ktorym gardzi u nas jedynie Nik), mialam ochote wielbic niebiosa z wdziecznosci! ;) A poniewaz pogoda nie nastrajala do pracy w ogrodzie, kiedy dzieciaki padly na drzemke, ja z ulga wypryslam z domu na zakupy. Prognozy pogody pokazuja bowiem uparcie 30-stopniowe upaly, majace zaczac sie... dzis! Co, przy zaledwie 12 kreskach na termometrze z rana, wydaje mi sie nieprawdopodobne... ale najprawdopodobniej prawdziwe. Witamy w Nowej Anglii i jej szalonym klimacie! :D Tymczasem, przeglad dzieciecej, letniej garderoby, zaowocowal wyrzuceniem polowy ciuchow albo do wora na rzeczy za male, albo na szmatki, bo dorobily sie tajemniczych plam oraz zaciekow i nadawaly najwyzej na harce w przydomowym ogrodzie. I naprawde nie wiem czemu nie pozbylam sie ich jeszcze jesienia. Mialabym teraz mniej pracy przy sortowaniu bawelny. ;) W kazdym razie, zakupy byly cudownym odpoczynkiem dla moich zszarganych nerwow, a dzieciaki zostaly obkupione na (mam nadzieje) cale lato.
Ech, co ja gadam... Zaloze sie, ze bede jeszcze dokupywac to i owo, bo Potwory, szczegolnie mlodszy, "lapia" dziury oraz niespieralne plamy, niczym pajak muchy! Wczoraj wlasnie odebralam Nika od opiekunki z dziura w spodniach wielkosci calego kolana! Opiekunka przepraszala (nie, zebym sie na nia gniewala; znam dobrze mozliwosci Kokusia :D), mowiac, ze Nik wcale tak mocno sie nie przewrocil, nawet nie zaplakal, a portki nadawaly sie wylacznie do kosza, bo wyszarpanej dziury tej wielkosci, nie oplacalo sie nawet zaszywac... Z lekka wszystko mi opadlo... Te konkretne spodnie kupilam mu bowiem raptem miesiac temu. Mimo, ze jasniutkie, szarawe, nie zdazyly sie dorobic nawet najmniejszej plameczki. A bardzo fajnie na Niku wygladaly. Coz, jeden wywiniety orzel i po spodniach. ;)
Nie ludze sie wiec. Wiem, ze nim lato sie skonczy, jeszcze kilka razy bede oblatywac sklepy i szukac okazji w necie... ;)

Kiedy zajechalam do domu, wypoczeta psychicznie, choc fizycznie nogi w doope mi wlazily, Potwory juz zdazyly wstac i Nik od nowa urzadzal fochy oraz fanaberie. Tym razem M. czmychnal z domu (ciekawe czemu? :D), pod pretekstem przywiezienia workow z ziemia ogrodowa oraz kompostem. I przywiozl, tyle ze zanim wyciagnal dzieciece foteliki, zlozyl siedzenia w aucie, obrocil do sklepu oraz z powrotem, zrobila sie pora kolacji. I tak worki zostaly przy ogrodku i leza tam do dzis, a mamy srode... Plan byl taki zeby w niedziele M. cale to dobro wrzucil do warzywnika i jeszcze raz przemieszal glebe. I na planie sie skonczylo, mimo ze na przekor prognozom, niedziele mielismy przepiekna. Okazala sie byc jednak spedzona w pospiechu i z ku*wa na ustach. Przynajmniej dla mnie. ;)

Rano wiadomo, msza. Po mszy na zakupy do amerykanskiego spozywczaka, po czym pedem do Polakowa. Zanim zajechalismy do domu, bylo prawie poludnie. Za pol godziny mielismy umowionego faceta, ktory zainteresowany byl kupnem naszego starego zestawu jadalnego. Zanim dokladnie obejrzeli wszystko, dogadali sie co do ceny, powynosili i zaladowali na przyczepke, bylo po 13. Na 14 zas, jechalam z dzieciakami na przyjecie urodzinowe (znowu! Wsciekli sie z tymi przyjeciami!). Oczywiscie M. dostal liste prac polowych do wykonania. Co z tego, skoro umowil sie z kumplem. Kolega G. przyjechal niby tylko pomoc M. w ustawieniu telewizji, bo cos sie popierniczylo w polskich kanalach, a tu dzieci o bajki prosza. ;) Nadal mialam wiec nadzieje, ze zrobia co trzeba, chwilke moze posiedza przy piwie, a potem G. pojedzie w cholere, a moj malzonek cos jednak zrobi. Jak zwykle, popisalam sie naiwnoscia.

Pare slow o urodzinach. Odbyly sie w tej samej sali zabaw, gdzie bylam z Bi poprzednio.



Tym razem wzielam ze soba Nika, po czesci chcac i jemu zapewnic troche atrakcji, a po czesci dajac M. tym samym czas na spokojna prace (o naiwnosci...). Blad! Powinnam byla zostawic Nika w domu. Nie tylko M. nie zrobil nic pozytecznego, ale na dodatek, jak tylko weszlismy do sali z dmuchancami, syn przykleil mi sie do nogi, jeczac ze on sie boi i zebysmy wracali... Dopiero po pol godzinie, czyli prawie na sam koniec skakania, Nik osmielil sie wejsc na najmniejsza ze zjezdzalni. Oczywiscie z moja asysta... Dobrze, ze to przewidzialam i odpowiednio sie ubralam, przedkladajac wygode nad styl i elegancje. ;) Jak Nik sie uczepil tej jednej zjezdzalni, tak juz na niej pozostal.


(Niestety, wszystkie zdjecia z hasania, wygladaja tak :D)

Dobrze, ze Bi ganiala za reszta dzieciakow i nie musialam i jej asystowac. Zreszta, tylko dlatego osmielilam sie wziac Nika, bo poprzednim razem widzialam, ze wsrod kolegow z klasy, Bi niemal przestaje mnie zauwazac. ;)
Poza tym, wiecie zapewne, ze w salach zabaw, placi sie zazwyczaj w zaleznosci od ilosci zaproszonych dzieci. Coz, moja dwojke mozna by spokojnie policzyc jako jedno, bo Nik zjadl kawalek pizzy, ale praktycznie nie tknal torta, natomiast Bi nie ruszyla pizzy, a wszamala ciacho. Dopelniaja sie idealnie. ;)



Kiedy zjechalam z Potworkami na powrot do domu, bylo juz po 16, a kolega M. siedzial sobie w najlepsze... Okazalo sie bowiem, ze G. przywiozl ze soba pistolet, wiec chlopaki, po ustawieniu tv, zaczeli strzelac do napredce narysowanej na kawalku dykty, tarczy... :/ Szlag mnie z lekka trafil, ale zem jest osoba kulturalna (hem, hem...) to nic nie mowilam, zajelam sie zmeczona hasaniem dzieciarnia i udawalam, ze nic a nic mi nie przeszkadza to, ze kolega zostal sobie u nas kolejne 40 min. Kiedy wreszcie laskawie odjechal, udalo mi sie odkurzyc chalupe, po czym okazalo sie, ze pomalu czas zaczynac wieczorne przygotowania do kapieli i spania Potworkow. I wtedy przyjechala ciotka M.! Myslalam, ze wyjde z siebie i stane obok! Przyjechala, spytala co porabiamy, a na nasze niesmiale bakniecie, ze wlasnie mielismy brac dzieci do kapieli, oswiadczyla, ze ojojoj, to ona nam nie bedzie przeszkadzac, po czym... rozsiadla sie wygodniej i zaczela nawijac! :/ I siedziala tak ponad godzine! Conajmniej trzy razy wtracalam w rozmowe o tej kapieli dzieci, o tym, ze padniete sa bo nie spaly w dzien, za to wyzyly sie na dmuchancach, dajac tym samym cicho do zrozumienia: zbieraj sie kobieto! Ona na to, zebysmy sie nia nie przejmowali, robili co trzeba, a ona sobie posiedzi. No jasne! Zostawie goscia samego w jadalni, a ja pojde w pizdu! Chociaz szkoda, ze nie mam takiego tupetu. Znacznie latwiej by sie mi zylo...
Na koniec wkurzyl mnie wlasny malzonek. O ile kolegi bowiem nie zatrzymywal i widzialam, ze sam czeka az G. w koncu sie zwinie, o tyle cioteczke jeszcze z 10 minut w drzwiach zagadywal! Tutaj juz nie zdzierzylam, poszlam nalewac wode, a w koncu wsadzilam Potwory do wanny i czekalam na M., ktory za ciotka wyszedl az na taras, zeby jeszcze obgadac z nia ostatnie arcy-wazne tematy... Jak przyszedl w koncu do tej lazienki, myslalam, ze oczy mu wydrapie! Oczywiscie dowiedzialam sie, ze przesadzam, bo nic takiego sie nie stalo... :/

Po niedzielnym maratonie bylam wiec mocno podminowana i tylko wspolnie obejrzany, kolejny odcinek Gry o Tron sprawil, ze poszlismy z M. spac w miare w zgodzie. ;)
Za to w poniedzialek, postanowilam poprawic sobie humor i z nadzieja, ze M. kiedys w koncu skonczy przygotowywac ziemie w warzywniku, podczas przerwy na lunch podjechalam do najblizszego ogrodniczego, z zamiarem kupienia sadzonek. Mocno sie jednak rozczarowalam, bo sadzonek ogorkow do kiszenia mieli tylko dwie. Co ja moge otrzymac z dwoch krzaczkow?! Baklazanow mieli jakas nietypowa odmiane, ktora tez mnie nie zachecila. Tylko papryki kupilam takie, jakie chcialam. Za to nie znalazlam nasion, a nie bylo tez w poblizu zadnego pracownika, ktorego moglabym o nie spytac. Ale nakupilam kwiatkow! :) Glownie jednorocznych, do doniczek, ale w koszyku znalazla sie tez hosta i inny kwiatek wieloroczny. oraz kilka workow ziemi i nowe rekawice. A! I srodki na owady, bo moje lilie znow zjadane sa przez te obrzydliwe, czerwone zuki. :/

(Bagaznik mojej wozidupki po zakupach :D)

Takze, z zakupow jestem calkiem zadowolona, chociaz musze objechac inne ogrodnicze, w poszukiwaniu reszty warzywek oraz jeszcze kilku kwiatkow. ;)

W poniedzialek po pracy znow odpuscilam M. kopanie w warzywniku, bowiem wiedzac, ze wtorek ma byc deszczowy, wolalam zabrac Potworki na plac zabaw. Tym razem wybralismy park, gdzie zawsze jest sporo dzieciakow. Czasem latem, tlok jest az nie do zniesienia, ale w poniedzialek, pewnie z racji pory (dotarlismy tam okolo 18), bylo tak wsam raz. :) Poraz pierwszy tez, do zabawy (czyli dzikiego ganiania) Potworkow probowal dolaczyc chlopiec nieco starszy od Nika, ale Bi zbesztala go "I don't want to play with you, I want to play with my brother!". Ojjjj... Probowalam interweniowac i przekonac, zeby dopuscic chlopca do zabawy, tym bardziej, ze maly poszedl smutny do swojej mamy, ale Bi pozostala nieugieta. Nie lubi (chociaz nie zna) tego chlopca i juz. Chwile pozniej zaczepila ja nieco starsza dziewczynka o polskich korzeniach, ktora rozpoznala nasz jezyk. Nie wiem czy zadzialal tutaj wlasnie wspolny jezyk, wspolna plec czy to, ze panienka byla na oko z 2 lata starsza, ale tym razem Bi juz chetnie wlaczyla sie do zabawy. Okazalo sie tez, ze znajomosc polskiego dziewczynki byla mocno ograniczona, ale wpol po angielsku i jakos sie dogadaly. ;) I chociaz koniec koncow Bi bawila sie wysmienicie, to we mnie pozostal jakis niesmak w zwiazku z tamtym chlopcem. Szkoda mi go bylo, ale zupelnie nie wiem czy powinnam surowo nakazac Bi sie z nim bawic? W sumie ma prawo wybierac sobie towarzyszy zabaw, ale zaskoczylo mnie takie stanowcze odrzucenie tamtego malego. Z tego co wiem, w przedszkolu bawi sie ze wszystkimi dziecmi, bez wzgledu na plec i wiek...

Na koniec zas, musze Wam napisac ostatnie, kokusiowe teksty. Jak wielokrotnie pisalam, Mlody ma fenomenalna pamiec i rzuca nam nieraz takie hasla, ze pokladamy sie ze smiechu. Zazwyczaj tez, maly skubaniec pamieta w jakiej sytuacji slyszal dane wyrazenie i powtarza je w bezblednym znaczeniu. Czasem jednak cos mu sie pomyli. ;)

W poniedzialkowy wieczor wracamy z placu zabaw, az tu nagle z tylnego siedzienia dochodzi nas westchnienie: "Jestem lozcalowany..."
Matka: "Rozczarowany? A czym?"
Nik: "Bo sie nabiegalem..."

Mysle, ze Nik mial na mysli wykonczony. ;)

Albo, kilka dni wczesniej. M. strofuje syna, ktory zdjal pizame oraz pieluche i lata po domu z golym tylkiem zamiast podjac probe naciagniecia majtek na cztery litery. Mlodszy odparowuje oburzony: "To jesce o nicym nie swiadcy!". :D

Medal dla tego, kto domysli sie, co Nik mial na mysli. Ja nie mam pojecia. ;)

A, jeszcze dwie ostatnie foty Potwornickich. Powyrastali z plaszczykow przeciwdeszczowych, ale zamiast nowych, zazadali parasolek podejrzanych u innych przedszkolakow.



Radosci bylo co niemiara! Oczywiscie teraz lataja po ogrodzie z parasolkami, bez wzgledu na to, czy pada desz czy swieci slonce. Okazuje sie tez, ze z parasolka mozna nawet jezdzic na rowerze. ;)



A przede mna jeszcze dwa dni w pracy (swoja droga - ale ten tydzien sie wleeeczeee...), a potem w koncu hamerykancka majowka! Poniedzialek mamy wolny, juhuuu!!! Co prawda planow konkretnych nie mamy, ale poniewaz ma nadal byc po 30 stopni, mysle, ze cos wymyslimy. A w najgorszym wypadku, w koncu poczynimy jakies postepy w pracach ogrodowych... ;)

piątek, 20 maja 2016

Z serii: w tym domu sie gada!, na dobre rozpoczecie weekendu oraz rodzicielskie chwalipiectwo

Dzisiaj bedzie krotko. Zazwyczaj spisuje powiedzonka Potwornickich przed dobrych kilka tygodni, a jak potem przychodzi do napisania posta, to czasem jakis tekst albo jest juz nieaktualny, albo nie pamietam w jakiej sytuacji padl. Dzis wiec tylko kilka tekscikow od mlodocianych teksciarzy. ;)


Nik: "Mamo, mamo, widzialem wenzia! Oglomnego!"
Matka (zywo zainteresowana, bo jak wiadomo, weze autentycznie sie u nas zdarzaja): "O! Naprawde?! Gdzie?!"
Malzonek (studzac moj zapal): "To byla dzdzownica..."


***

Bi (patrzac na moja bluzke z paskami poprzeplatanymi metalicznymi nicmi): "Podobaja mi sie te sparklies! Mamo, a jak bede duza, to bedziemy sie dzielic ta bluzka?"

Prosze. Ledwie 5 lat skonczyla, a juz rosci sobie prawa do mojej garderoby! ;)


***

Rano zadzwonila do mnie kolezanka z pracy, ze jej nie bedzie. Bi bardzo sie przejela.

"Mamo, ale jak ty teraz bedziesz pracowac?!"
Matka (lekko zbita z tropu): "Nooo, zwyczajnie, bede pracowac tylko z takim panem"
Bi: "Ale ta pani ci przeciez mowi jak masz pracowac!"
Matka: "Eee, nie..."

Gwoli wyjasnienia - ta kolezanka nie jest moja szefowa. :D Zupelnie nie wiedzialam jak wytlumaczyc 5-latce, ze kolezanka to nie nauczycielka w przedszkolu, ktora dyktuje co, kto, kiedy robi. Bo mam wrazenie, ze takie wlasnie skojarzenie miala Bi. ;)


***

Co nieco o mezowskim wspolczuciu. Gadamy o nadchodzacym urlopie, plazy, cieplym oceanie... Maz wspomina cos o kapielach morskich, na co ja, z moim wrodzonym fatalizmem:

"Nie wiem czy ja sie w ogole odwaze wejsc do tego oceanu! Jeszcze mi jakis rekin noge odgryzie..."
M. (niefrasobliwie): "No przeciez masz dwie!"

Jasne. Jak strace jedna, zostanie mi druga. Co za ulga! :D


***


Teraz pora na przechwalki. Niewiele mam okazji, zeby podejrzec czego Bi tak naprawde uczy sie w tym swoim przedszkolu. A zapytana, Bi odpowiada niechetnie lub twierdzi, ze nie umie/ nie wie/ nie pamieta, itd. Od czasu do czasu, w rozmowie albo zabawie, sama jednak wyskakuje z wiedza, o ktora bym jej nie posadzala. Tak sie sklada, ze w zaledwie minionym tygodniu, mialam dwie takie sytuacje.

Odprowadzam Bi rano do przedszkola. W sali jest tablica ze sporym napisem "STAR OF THE WEEK". Kazda literka wycieta z kolorowego papieru. Bi zaciaga mnie pod ta tablice i zaczyna dopytywac, pokazujac kolejne literki: "Lubisz to "es"? A lubisz to "ti"? A to "ej" lubisz?". Z "ar" miala problem, ale nastepnie zapytala czy lubie to "o" i ta literke obok (bo "ef" najwyrazniej tez jest jeszcze obce :D). Przezylam szok. Moja 5-latka rozpoznaje litery! Jeszcze troche, a zacznie skladac je w slowa, a wtedy nie bede mogla otworzyc przy niej bloga, bo wezmie i przeczyta! :D
W koncu jednak doszlysmy do slowa "week" i Bi, pokazujac na "w" spytala: "A lubisz to "em"?

Klasyczny blad przy nauce alfabetu. :D

Bibusiowe "lubisz" = "podoba ci sie".
To niestety czesta przypadlosc polakow mieszkajacych za granica. Takze, o zgrozo, tych ktorzy przyjechali tu jako dorosli. Wiadomo, ze angielskie "like" oznacza zarowno "lubie", jak i "podoba mi sie". I nie moge Bi wbic do glowy tego drugiego znaczenia. ;)

Chwalipiectwa ciag dalszy:

Bi bawi sie stara komorka, na ktorej mozna juz tylko wbijac cyferki oraz pstrykac (kiepskie) zdjecia. Starsza robi to pierwsze, czyli wciska po kolei klawisze, recytujac: "One, two, three...". I tak dalej, az doliczyla do 10. Matka podstepna zasmiala sie "O-o, nie ma guziczka z cyfra dziesiec!". A moje dziecko, zupelnie niestropione, wcisnelo 1-0 i pokazalo mi mowiac: "Teraz jest. Bo one i zero to ten.".

Szczeke zbieralam z podlogi pare minut. ;)

I tym optymistycznym akcentem Was zostawiam. ;) Mialam nadzieje zajac sie warzywnikiem, ale pogoda ma sie schrzanic idealnie na sobote oraz niedziele. Jesli deszcz okaze sie przelotny, moze cos porobie w zapuszczonej dzungi, znaczy sie ogrodzie. ;) Ma byc niestety raczej chlodno, wiec biore rowniez pod uwage, ze natura piecucha zatrzyma mnie w domu. ;) Dodatkowo, w niedziele jestesmy zaproszeni na kolejne urodziny. Tym razem zabieram obydwa Potwory i mialam zamiar wreczyc M. dluga liste ogrodowych prac-nie-cierpiacych-zwloki. Niestety, niedziela ma byc tym gorszym dniem, jesli chodzi o pogode... :/
Coz, jesli uzyskam jakiekolwiek rezultaty, pochwale sie w przyszlym tygodniu. ;)

wtorek, 17 maja 2016

Sceny z zycia smokow, eeee... Potworkow

Mialam jako dziecko ksiazke "Sceny z zycia smokow" i uwielbialam ja! Nie mam pojecia co sie z na stalo, ale musze pamietac, zeby podczas kolejnej wizyty w Polsce, ja odszukac.
O, takie wydanie do mnie nalezalo:


Zazwyczaj nie polecam na blogu ani ksiazek, ani zabawek, ale (tak przy okazji) do zakupu tej ksiazeczki bardzo zachecam (to NIE jest post sponsorowany! :D)! Mnostwo dobrego humoru i w dodatku napisana przez polska autorke! Przeznaczona jest raczej dla nieco starszych czytelnikow, nie zupelnych maluszkow, ale sadze ze np. Bi juz by sie spodobala. A jak nie teraz, to za rok - dwa. :)



To byla taka mala, ksiazkowa dygresyjka, a teraz do scen z zycia moich wlasnych Potworow. :)

Dziewczyny, wzrusza mnie bardzo, ze cieszy Was moja wieksza aktywnosc. ;) Majac tyle fajnych blogow do wyboru, Wy wypatrujecie moich tasiemcow... To chyba juz pachnie masochizmem. ;)

Kolega moj niestety - stety, wrocil wczoraj do pracy. Ja akurat sie poniekad ciesze, bo wreszcie mam do kogo gebe otworzyc. Bez J., siedze w pracy niczym pustelnik, zamknieta w klaustrofobicznym biurze i innych pracownikow widze tylko podczas lunchu. ;) Nie da sie jednak ukryc, ze powrot biurowego wspollokatora oznacza znow mniej postow...

Poniewaz jednak w pracy nadal wzgledny spokoj, cos tam poklikam. ;)

Za mna "interesujacy" weekend. W cudzyslowiu, bo nie robilismy nic specjalnego, poza wyrywaniem chwasciorow w ogrodzie oraz zwyczajowymi zakupami, sprzataniem i pichceniem. Za to Potwory dawaly czadu. ;) Czasem trudno powiedziec czy lepiej smiac sie, czy plakac z ich wybrykow. Najczesciej wybieram kompromis i wzdycham ciezko lub zgrzytam zebami. :)

Jak bowiem zareagowac np. na kupe w pampersie? Ja wiem, wychowuje dwojke dzieci od ich narodzin i nic co matczyne nie jest mi obce. Zafajdane pieluchy rowniez. Musze jednak przyznac, ze od kilku dobrych miesiecy nie zdarzyla nam sie taka watpliwa "niespodzianka". Zdazylam sie odzwyczaic. A tu mi moj TRZY i POL-letni syn przychodzi krotko po drzemce, razem z ciagnacym sie za nim smrodkiem... Bleee... Wiem, wiem, moj blad ze nie zdjelam mu pieluchomajtek zaraz po przebudzeniu... Ale, no wlasnie, od jakiegos czasu, po drzemce pieluchy zazwyczaj byly nieskalane nawet siuskami, wiec moja czujnosc zostala uspiona...
Coz, szukajac pozytywow, ponad trzylatek przynajmniej sam chce juz byc wytarty i przebrany, wiec lezy grzecznie, zadziera nogi jak trzeba i nie ucieka z brudnym pupskiem... Nie zmienia to jednak faktu, ze czynnosc byla malo przyjemna... ;)

Zebyscie nie pomyslaly, ze podnoszenie matce cisnienia to wylacznie domena Potwora Mlodszego. Kilka cennych godzin z mojego weekendu, spedzilam oczywiscie probujac (to kluczowe slowo) doprowadzic pomieszczenia w chalupie do stanu uzywalnosci. Miedzy innymi lazienki. Coz... Syzyfowa praca... Czlowiek pare godzinek pucuje, a lazienka wraca do stanu wyjsciowego w tym samym, jak nie krotszym, czasie... O ile zachlapane blaty oraz lustro jestem w stanie przelknac, ale juz to, ze przy myciu zebow, Bi specjalnie celuje wypluwana pasta, zeby kapnela na moj lsniacy kran, to juz cios ponizej pasa! :/

Zastanawia mnie tez fenomen "matki". Jak bardzo by nie byla ona zajeta, a ojciec w tym czasie zbijal baki, dzieci i tak beda truc glowe rodzicielce...
Taka sytuacja. Szykuje sie do wyjscia, czyli w praktyce miotam po lazience na wszystkie strony. Moj malzonek zas stoi w drzwiach tegoz przybytku, z rekoma w kieszeni i nawija. Nawet nie pamietam na jaki temat. Podchodzi Nik i... zupelnie ignorujac ojca przeciska sie do lazienki, po czym podstawia mi pod nos brudne rece! Nosz! Szlag mnie na cos takiego trafia i bardzo czesto w naszym domu mozna uslyszec warkniecie: "A ty dziecko nie widzisz, ze mama jest zajeta? Nie masz ojca?!".

Nik w miniony weekend zaliczyl jakis powrot do przeszlosci. Kupa w pieluchomajtach to raz. Zeby lepiej zrozumiec nr. "dwa", mala dygresja. Posiadanie dzieci nieco starszych, ma swoje zalety. Czlowiek juz tak namietnie nie chowa wszystkiego. Zabezpieczenie na drzwiach lazienkowej szafki jest, bo bylo i jakos tak zostalo. Ale na drzwiach szafek kuchennych, na ktore zadna blokada tak naprawde dobrze nie pasowala, juz od dawna nie zahaczamy obsesyjnie gumek, sznurkow, tasmy czy innych wynalazkow. Oczywiscie najbardziej niebezpieczne srodki, jak wybielacz czy plyn do odtykania rur, mam schowane w piwnicy. Ale reszta detergentow sobie lezy w szafce i Nik praktycznie sie nimi nie interesuje. Szybciej juz wyciagnie zmiotke oraz szufelke i "zamiata". Myslalam, ze zainteresowanie srodkami czystosci juz dawno za nami. Tymczasem postawilam na szafce pusta buteleczke po plynie do mycia, zeby pozniej ja wrzucic do recyklingu. I udalo mi sie przylapac mojego syna, jak wzial ta buteleczke, otworzyl korek, powachal, po czym... Zaczal zapalem oblizywac otwor! A kiedy czym predzej wyrwalam mu buteleczke z rak, jeszcza filuternie stwierdzil "Doble bylo!". :O

W zasadzie co ja sie dziwie, skoro kiedys przylapalam Bi, jak przed posmarowaniem buzi kremem, najpierw go polizala... :/

Matka Potworow za to bije rekordy w roztargnieniu. Szykujac w sobote dzieciakom ubrania, nie dosc, ze robilam to na raty (przeszkadzalo mi ciagle "Mama, chce mleko! Mama, a moge pomalowac? Maaamaaa, a jak zjadlam(em) sniadanie, to moge cukierka w nagrode?"), to jeszcze przynosilam nie te czesci garderoby co trzeba. Mialam doniesc Bi spodnie oraz skarpetki, a przynioslam, owszem, spodnie oraz: "Mamo, ale ja juz mam majtki!". Oooo... Pisalam o tym ostatnio Asi w komentarzu i prosze, znow to zrobilam! :D

Dobrze, ze chociaz maz i ojciec sie sprawil (ale ciii..., zeby nie przechwalic!). Musze go bowiem po-chwalic, ze warzywnik mi przekopal! Teraz usiluje go zachecic, zeby przywiozl ziemi ogrodowej oraz kompostu i to ladnie przemieszal z nasza "glina". Cos sie narazie opiera, a tu polowa maja juz leci... Mysle jednak, ze do weekendu to zrobi, a wtedy bede mogla wybrac sie do ogrodniczego i zajac sadzeniem, hej! :)

Poza tym, juz kilka razy przyuwazylam, tylko jakos zapominalam napisac, ze Potworki rozwijaja sie spolecznie. Oczywiscie dziala to tak pol na pol, bo rownie czesto przepychaja sie i tluka o wybrane zabawki czy lakocie. ;) Czasem jednak, coraz czesciej, sie dziela. Prym wiedzie tu oczywiscie Bi, bo po pierwsze jest starsza, a po drugie przedszkole tez zapewne pomaga w tym wzgledzie. Zawsze byla walka o to, kto rano zamknie Maye w klatce (wiem, wiem, jest sie o co klocic, ale matki kilkulatkow napewno rozumieja). Tymczasem kilka dni temu, kiedy Bi pierwsza klatke dopadla, a Nik rozdarl sie i zatupal nogami, spodziewajac sie zwyczajowej awantury, ruszylam do kuchni z zamiarem rozdzielenia Potworow. Nie zdazylam sie jednak wylonic zza winkla, kiedy uslyszalam Bi: "To chcesz zamknac gorny czy dolny zamek?". Nik (juz spokojnie - szok!) odpowiedzial, ze gorny, Bi stwierdzila, ze w takim razie ona zamknie dolny, po czym zgodnie psisko zamkneli i poszli sie ubierac. A ja zostalam schowana za scianka, ze szczeka do podlogi. ;)
Albo scenka samochodowa. W niedziele, jak zwykle zajechalismy po mszy na kawe, gdzie Potworki za grzeczne (powiedzmy) zachowanie w kosciele, wybrali sobie po malutkiej paczuszce slodyczy. Bi wybrala zelki, a Nik miniaturowe ciasteczka. Podczas drogi, Starsza wysypala i pogubila polowe zelkow, ale widzac, ze brat nadal ma kilka ciasteczek, zaczela marudzic, zeby sie z nia podzielil. Ku mojemu zaskoczeniu, Nik bez fochow oddal Bi pare ciastek. Szok, szok! Oczywiscie natychmiast zawolal: "Mama, podzielilem sie z Bi, jestem gzecny, plawda?". ;) Jednak nasze trucie do znudzenia o dzieleniu, gdzies tam dociera... :D
To nie koniec. Wczoraj, podczas jazdy z przedszkola, Bi udalo sie wygrzebac z zakamarkow fotelika pogubione zelki. Nik to dostrzegl i zaczal marudzic, ze on tez chce. Bi sie opierala, ale wtedy nawiazala sie dosc ciekawa dyskusja:
Nik: "Podziel sie ze mna!"
Bi: "Nie, to moje!"
Nik: "A ja sie z tobom podzielilem moimi ciasteckami!" (pamietal, skubany!)
Bi (stropiona): "Aaaa... No tak... prosze!"
Oddala mu pare ukochanych zelkow! Bez mojej ingerencji! Prowadzilam auto cichutko jak trusia i sie nie odzywalam. Nadal jestem pod wrazeniem, ze moje dzieci same dochodza do kompromisow i nie musze sobie gardla zdzierac, zeby zazegnac konflikt. Zeby moglo im to juz zostac! :D

A ostatnia "scena", jest matka nerwowo obgryzajaca paznokcie i siedzaca w pracy jak na szpilkach, bowiem wyslala Potwora Starszego na pierwsza, samotna wycieczke (przed)szkolna! Teraz jeszcze lepiej rozumiem co czula Stokrotka, wysylajac na takowa Stokrocie...
Niestety, wyruszali spod przedszkola dosc pozno, wiec nie mialam jak podejrzec jakim pojechali autobusem. Nie wiem czy byl to poczciwy, zolty schoolbus? Zakladam, ze nie, bowiem w liscie do rodzicow, panie zaznaczyly ze autobus bedzie wyposazony w odpowiednie foteliki. Schoolbusy zas nie maja nawet pasow, a o fotelikach mozna sobie pomarzyc! Zreszta, w swoim czasie pojezdzilam sobie takim zoltym autobusem i mowie Wam, ze to przezycie z rodzaju tych ekstremalnych! :D Sporo pewnie zalezy od kierowcy, ale autobusy te maja bardzo elastyczne zawieszenie i w rezultacie kolysze i rzuca je na wszystkie strony. To, plus brak pasow, czy nawet podlokietnikow, sprawia, ze czlowiek trzyma sie siedzenia z przodu niczym tratwy ratunkowej! ;)
W kazdym razie, mam nadzieje, ze droga minela przedszkolakom bezpiecznie (bo juz powinni byc na miejscu). Bi jeszcze w weekend urzadzila awanture, ze ona chce jechac z mama, a nie autobusem, ale wczoraj nagle zaliczyla zwrot o 180 stopni i odkad odebralam ja z przedszkola, powtarzala jak bardzo sie cieszy, ze jedzie na wycieczke. Nie wiem co panie jej naopowiadaly... Euforia trwala nadal dzis rano, ja przezornie nic juz o autobusie nie wspominalam i dziecko zostalo w przedszkolu cale w skurwonkach. ;) W to, ze bedzie sie dobrze bawic, nie watpie, bowiem pojechali na farme, ktora rodzinnie co roku odwiedzamy, a o ktorej juz tu pisalam. Mozna tam karmic zwierzatka, przejechac sie kucykiem, dodatkowo beda mieli przejazdzke wozem z sianem, wiec jestem pewna, ze zabawa bedzie przednia! Martwie sie tylko o dojazd oraz droge powrotna... I zeby mi tam dziecka nie zgubili. :/

Bedzie dobrze, nie? Bo znow zaczelam sie stresowac...

piątek, 13 maja 2016

"Przyjaciol przedstawiamy wam, wciaz cos woza tu i tam..."

Dziewczyny, bije rekordy! Nie tylko to drugi post w tym tygodniu, ale i juz czwarty w maju. A to dopiero polowa miesiaca! Poodpowiadalam nawet na prawie wszystkie zalegle komentarze! :)

Przyczyna mojej nietypowej ostatnio aktywnosci jest wyjatkowo cichy tydzien w  pracy oraz nieobecnosc kolegi z biura. Moge pisac (prawie) do wyrzygu i nikt mi nie zaglada przez ramie co robie! ;)

***
Wlasciwie, to chronologicznie, post o "Tomku" powinien byl sie ukazac jakies 2 tygodnie temu, bo bylismy tam ostatniego dnia kwietnia, ale wszystkie posty urodzinowo - Bibusiowe mialy niezaprzeczalne pierwszenstwo. :)

Co tu wiec najpierw o naszej wycieczce...

Moze to, ze wybierajac date, mialam farta jak jasna cholera! Bilety kupowalam z ponad miesiecznym wyprzedzeniem. Dzien wycieczki wybralam bazujac tylko na jednym: im pozniej tym lepiej. Chodzilo mi o to, zeby bylo mozliwie jak najcieplej. O ile lubie aktywnosc na swiezym powietrzu, o tyle jestem strasznym zmarzluchem. Zima, na narty czy snieg z dziecmi, wiadomo, jest zimnica, trzeba sie grubo przyodziac. Ale wiosna pogoda jest tak zmienna i nieprzewidywalna, ze stwierdzilam, ze skoro cala tomkowa atrakcja odbywala sie w 3 kwietniowe weekendy pod rzad, ja wybieram ten ostatni. 30 kwiecien, sobote. I cale, wielkie szczescie, ze nie 1 maja, niedziele! ;) Dlaczego? Ano dlatego, ze udalo nam sie wstrzelic w ostatni sloneczny i cieply dzien! Od niedzieli nastapil ponad tydzien zimna oraz deszczu... :)

Drugim fartem bylo dokladnie to, ze kupilam bilety tak wczesnie. Na stronie internetowej bylo jak byk napisane, ze mozna bedzie je tez kupic na miejscu, przy kasach. Tylko ze wtedy trzeba by bylo kupic to, co zostalo, a musicie wiedziec, ze sprzedawane byly na konkretna godzine odjazdu pociagu. Poniewaz zalezalo mi, zeby nie spedzac calego dnia w biegu, wstac rano bez pospiechu, wyjezdzajac kupic kawe (bez tego ani rusz!), itd., poza tym zeby dzieci sie w aucie zdrzemnely (taaa... zasneli 10 minut przed celem podrozy, a jechalismy tam prawie godzine), stwierdzilam, ze kupie je wtedy, kiedy jest ich jeszcze do wyboru, do koloru. I znowu: cale szczescie! Tydzien przed impreza weszlam z ciekawosci na ich strone i biletow zostalo: DWA! A kiedy dojechalismy na miejsce, wszedzie porozstawione byly tablice, ze przepraszaja, ale w tym roku, wyjatkowo, wszystkie zostaly wyprzedane przed festynem! Jakbym tak poczekala, to musialabym albo lapac jakies "ochlapy", albo zostalabym z niczym... A przyznaje, ze mocno sie zastanawialam... Ponad miesiac, myslalam... Cokolwiek moze sie zdarzyc i pokrzyzowac nam plany... Ale w koncu doszlam do wniosku, ze na dobra sprawe w sam dzien imprezy dzieci moga sie obudzic z goraczka albo sraczka, wiec co za roznica. ;)

Mielismy kolejnego farta, dotrwalismy do dnia atrakcji, dzieciaki wytrzymaly w zdrowiu, pojechalismy. Tak naprawde nie bardzo wiedzialam czego sie spodziewac. Na stronie bylo napisane, ze calosc imprezy odbywa sie na zasadzie festynu, a przejazdzka Tomkiem to tylko jedna z atrakcji. Dodatkowo, cala impreza odbywala sie na terenie muzeum kolei parowej, wiec liczylam, ze sama tez zobacze cos ciekawego. Nie wiem w takim razie, dlaczego bilety sprzedawano bazujac na godzinie odjazu tomkowego pociagu. Ktos mogl nie zalapac sie na przejazdzke, ale zostala jeszcze cala impreza oraz muzeum... Ale to tak nawiasem mowiac...

A jak bylo? Eeee... Powiedzialabym, ze slabo, ale Bi sie ewidentnie baaardzo podobalo, wiec niech bedzie, ze srednio... ;)

Samo muzeum mnie rozczarowalo. Maja bardzo ladnie odrestaurowana zabytkowa stacyjke. Kilkanascie starych wagonow. Ale samych ciuchci, ktorych bylam bardzo ciekawa oraz ktore chcialam pokazac dzieciom, widzialam TRZY. W tym jedna w stanie mocnego rozparcelowania... I cala szope luznych czesci, ktore moga byc interesujace tylko dla jakiegos znawcy - amatora. I to ma byc muzeum kolei parowej??? Toz kolej parowa to przede wszystkim lokomotywy! E no, zawiedziona bylam... ;) Mozliwe oczywiscie, ze na czas festynu czesc "eksponatow" zostala pochowana. Potrzebny w koncu byl im duzy, pusty plac... Wyglada jednak na to, ze muzeum koncentruje sie glownie na komercyjnej czesci dzialalnosci. Na wiosne maja bowiem festyn z "Tomkiem", w grudniu przejazdzki z Mikolajem. Latem organizuja jazde na przystan, gdzie ludzie przesiadaja sie do zabytkowej, parowej lodzi i plywaja po rzece. Oprocz tego, w pazdzierniku maja przejazdzki krajobrazowe dla milosnikow natury i jesiennych lisci, a w weekendowe wieczory, romantyczne kolacje w "Warsie". A! jest tam tez ogromny sklep z pamiatkami, a jak! :)
Ale samych lokomotyw maja niewiele...

Jesli jednak macie dzieciaki w wieku 4-8 lat kochajace "Tomka i Przyjaciol" i niestraszne Wam dzikie tlumy oraz stanie w dlugasnych kolejkach, to taki festyn moze byc atrakcja dla Was! :D

Ten caly "Tomek" to niezly chwyt reklamowy, bo oprocz polgodzinnej przejazdzki pociagiem oraz irytujacej muzyczki z bajki, puszczanej przez glosniki, wlasciwie niewiele bylo z tematyki samej bajki. Stal Piotrek, ale nie jezdzil. Mozna bylo sobie zrobic z nim zdjecie, ale odplatne, poza tym oblegany byl przez takie tlumy, ze zrezygnowalismy. Gruby Zawiadowca podobno gdzies krazyl, ale spedzilismy tam ponad 2 godziny i nie udalo nam sie go dostrzec. Podobno gdzies mial byc kacik do rysowania oraz budowania z klockow o tomkowej tematyce, ale tego tez nie udalo nam sie odnalezc.

Reszta byla po prostu ogromnym festynem z atrakcjami przeznaczonymi dla maluchow, budkami z zarciem, itd. Mysle, ze dziecko starsze niz 7-8-letnie wynudziloby sie tam strasznie, bo nawet karuzele byly male i wolne, przeznaczone dla mlodszych milusinskich.
Za to ze zgroza dostrzegalam w tlumie ludzi z niemowlakami oraz roczniakami. Jak to ostatnio pisalam Lahanie w komentarzu, bylam w szoku. Czesc miala dodatkowo starsze dzieci, wiec oczywiscie przyjechali tam dla nich. Ale wielu mialo ze soba tylko to jedno, malutkie dziecko, ktore plakalo rozdraznione halasem, albo ciagle uciekalo i wrzeszczalo wnieboglosy, bo wolalo biegac w kolko niz stac w kolejce na karuzele... Nie wiem, moze to tylko ja, ale dla mnie takie maluszki bardziej by skorzystaly na spacerze w parku lub na placu zabaw. Nie wierze, ze kilkunastomiesieczne dziecko moglo miec jakakolwiek frajde z takiej imrezy. No, ale w sumie to nie moja broszka. Mnie tylko zal bylo tych wymeczonych na maksa maluchow...

Zreszta, nawet z dwojki naszych Potworkow, mlodszy delikwent mial atrakcje w nosie. A ma przeciez juz skonczone 3 lata, uwielbia ogladac "Tomka", zna na pamiec cale dialogi z bajki oraz imiona wszystkich bohaterow, posiada cala kolekcje pociagow, bluzeczki, ksiazeczki i Bog wie co jeszcze... Ktos pomyslalby, ze to wymarzony kandydat na tego rodzaju festyn... Niestety, Nik byl wyraznie znudzony i lekko zdezorientowany. Zobaczyl Piotrusia, ucieszyl sie, pomachal, po czym gotow byl wracac do domu. :D Szybko okazalo sie, ze na kazda przejazdzke karuzela trzeba bylo czekac dobre 10 minut w kolejce. Bi stala z usmiechem, tylko od czasu do czasu pytajac czy dlugo jeszcze. Nik... chodzil w kolko, dlubal w nosie, probowal odbiegac od nas i jeeeeczaaaal... Matko, ile on sie najeczal... Niestety, stwierdzilismy z M., ze Mlodszy po prostu do takich atrakcji jeszcze nie dorosl... Szybko tez okazalo sie, ze nawet jak juz odczekalismy swoje w kolejce, Nik cieszyl sie tylko do momentu, az karuzela ruszyla.


(Tu jeszcze usmiech :D)

A potem uderzyl w placz, ze on chce wysiadac! Jak na zlosc, tylko na jedna karuzele dzieci wsiadaly z rodzicami, reszta byla tak mala, ze miescila tylko maluchy... Dobrze, ze dzieciaki byly przypiete pasami, bo Nik jak nic probowalby wyskoczyc w biegu. ;) A tak, przy kazdym okrazeniu tylko patrzyl na nas przerazony i wolal, ze on chce juz wyjsc! No, traume dziecku zafundowalismy! :D Potem zgodzil sie juz wsiasc tylko na jedna karuzele ze mna, a nastepnie z Bi.



Ale nawet obecnosc siostry nie pomogla. Po bodajze trzecim okrazeniu, Nik przestal sie usmiechac, za to zaczal wolac, zeby TO wylaczyc. ;)

Za to Bi chlonela atmosfere festynu pelna piersia! Dlatego wczesniej napisalam, ze to atrakcja dla dzieci tak od 4 roku zycia. Kazdy maluch jest oczywiscie inny, ale Bi jakos tak rok temu zaczela dojrzewac, zeby cieszyc sie z poznawania nowych miejsc i probowania nowych aktywnosci. Tylko dla niej spedzilismy tam az dwie godziny, bo Starsza byla zachwycona i chciala koniecznie sprobowac kazdej atrakcji! :)


(To bylo cos na ksztalt toru przeszkod. Kolo, przez ktore przechodzi Bi sie krecilo, ale Starsza przeszla przez nie bez wahania :D)

Dla niej wlazlam nawet na gigantyczna zjezdzalnie i zjechalam na worku. Mam lekki lek wysokosci i chociaz z dolu nie wygladalo to zle, w miare wdrapywania sie pod gore, coraz bardziej krecilo mi sie w glowie. Bi miala radoche, a ja tak naprawde koncentrowalam sie tylko na tym, zeby nie patrzec w dol. ;) Kiedy zjechalysmy, Starsza zakrzyknela "A zjedziemy jeszcze raz?!". Mnie zas sie zoladek przekrecil ("Tym razem jedzie ojciec" - pomyslalam), ale na szczescie wizja czekania w kolejce od nowa, skutecznie odstraszyla nawet moja corke. ;) Bi rowniez chciala koniecznie dotknac i pomacac kazdy napotkany wagon oraz lokomotywe i bardzo byla rozczarowana, ze nie mozna do nich wsiasc... :)



Przejechalismy sie oczywiscie pociagiem ciagnietym przez Tomka. Glownie dlatego przeciez tam pojechalismy. Szkoda tylko, ze z wagonu, Tomka zupelnie nie bylo widac. :)


(Nik od niedawna stal sie Krolem Glupich Min)

My - staruszki, mielismy akurat frajde (lata cale pociagiem nie jechalam!), ale Potworki wysiedzialy te 30 minut tylko dzieki calemu plecakowi przekasek. ;) Jechalismy naprawde fajnym, zabytkowym wagonem, obitym drewniana boazeria.


Najwieksza wada przejazdzki bylo jej tempo. ;) Pociag mial wyznaczona trase, ktora byla dosc krotka, wiec zeby wydluzyc ja w te pol godziny, wlokl sie w slimaczym tempie. Serio, zeby podroz byla nieco bardziej ekscytujaca, powinien byc halas, stukot kol po szynach, a tu nic. :( Nic dziwnego, ze dzieciarnia sie nudzila i z tego co widzialam w wagonie, to nie tylko nasza... Po przejazdzce zaciagnelismy dzieciaki na przod, zeby pokazac im, ze rzeczywiscie ciagnal nas "Tomek". ;) Tutaj znow porazka. Ciuchcia zablokowana, bezposredni dostep tylko dla tych, ktorzy chca pamiatkowe (platne) zdjecie. Trudno, zrobilam Potworkom zdjecie zza plota. :D


(Kokus trzyma nawet miniaturke "Tomka")

Kolejna zalamka byly toalety, a wlasciwie ich brak. Na caly ten tlum (spokojnie bylo tam kilkaset ludzikow) byly tylko 4 przenosne TOiTO'iki (tak to sie zwalo?). Ilosc osob przewijajacych sie przez nie, skutecznie nas odstraszyla. Pierwsza rzecza, ktora zrobilismy po powrocie do auta, bylo wbicie w nawigacje poszukiwanie najblizszego McDonald's, Dunkin' Donuts, albo innego czegos. Wszystko jedno, byle toaleta byla. Czysta. :) Dzieciarnia na szczescie wytrzymala bez wpadek...

I wlasciwie tak moge zakonczyc opowiesc. Bi sie podobalo. Od czasu do czasu przypomina jej sie i nalega, zeby znow tam pojechac. Na nic moje tlumaczenia, ze tomkowy festyn odbywa sie tylko raz do roku... Na szczescie jej uwage zaprzata teraz glownie odliczanie do urlopu oraz wakacji u babci, czyli u dawnej opiekunki. Przedszkole bedzie bowiem zamkniete od polowy czerwca, a wtedy Bi wroci pod opieke Pani Marysi. Do wrzesnia. ;)
Nik na temat festynu nie wspomina NIC, wiec wnioskuje, ze nie przypadl mu do gustu, co zreszta bylo widac. :)

wtorek, 10 maja 2016

Weekend spod znaku Matki i Corki

Wyjatkowo, nie bedzie mojego ulubionego westchnienia "O matko i corko!"... Wyjatkowo, bedzie to post cukierkowo - optymistyczny. ;)

Powinnam chyba sprostowac, ze piszac "weekend" mam na mysli niedziele oraz poniedzialek. Bo tak, mialam wczoraj wolne, ha! ;)

W sobote... Nie pamietam za bardzo co robilam w sobote... Hmmm... A! Malzonek rano w pracy byl. A potem pedzilam do dentysty, bo ostatni przeglad odkryl nowy ubytek. :/ Poza tym pogoda byla pochmurna, po poludniu znow lalo i ogolnie bylo szaro, buro i do doopy... O! I jeszcze malzon mnie zirytowal! Bo wiecie, do dentysty jechalam na 11. Spodziewalam sie wiec, ze kiedy wroce, dzieciaki akurat beda szamac obiad, po czym poloze ich na drzemke i bede miala chwile relaksu. Tymczasem, kiedy wrocilam, Potworki rzeczywiscie jadly, tylko ze "madry" tatus obiecal im ze jak ladnie zjedza, w nagrode pojda na podworko! Myslalam, ze faceta udusze! Poszli wiec na dwor, po czym, tak jak sie spodziewalam, nie moglam ich ani zwabic do domu, ani na drzemke zagonic! Jak w koncu sie polozyli, przyjechal kolega M. zmienic sobie u nas na podworku (bo mieszka w bloku) klocki hamulcowe. Potwory w ryk, ze oni koniecznie chca tego "kolege" zobaczyc! Zobaczyli, w koncu sie polozyli. Nik padl niemal natychmiast, za to Bi przewracala sie z boku na bok, az w koncu uderzyla w placz, ze ona zasnac nie moze! Dziwne tylko, ze kiedy powiedzialam, ze ma sie nie wyglupiac, tylko polozyc sie i zamknac oczy, odleciala w minute. ;)

A mial to byc radosny post. Tymczasem zrzedze w najlepsze. :) Na szczescie niedziela byla duzo przyjemniejsza...

Tu wlasnie napisze dlaczego, mimo, ze krecil sie glownie wokol Bi, weekend nalezal rowniez do matki! Otoz, tubylcy obchodza Dzien Matki w drugi weekend maja. W tym roku wypadal wiec wlasnie w miniona niedziele! :)
Dla mnie to byl pierwszy Dzien Matki, ktory naprawde obchodzilam! Moj malzonek (juz kilka razy chyba sie na niego skarzylam) nie nalezy do typu, ktory kupi upominek, czy nawet zdechlego kwiatka i podaruje zonie - matce, ze niby od dzieci. Oczywiscie nie musi, w koncu jego matka nie jestem, ale przyznaje, ze podobaja mi sie takie gesty i tacy faceci... No, ale coz... Musztarda po obiedzie, a nie bede meza zmieniac z tego powodu... Zreszta, gdyby nie ja, o wyslaniu kwiatkow swojej mamusi, tez by nie pamietal, o! :D
Moglabym sobie oczywiscie kupic prezent sama, ale to juz nie to samo...

W kazdym razie, w koncu wyslalam starsze dziecko do przedszkola. Zdolne panie nauczycielki zadbaly o to, do czego M. nie dojrzal przez 5 lat. A ja w koncu doczekalam sie prezentu na Dzien Matki! Az mi lzy ze szczescia i wzruszenia stanely w oczach! ;)
Na poczatku, czyli w czwartek, Bi przytaszczyla z przedszkola taka paczuszke:


Po czym oznajmila, ze to jest na Mother's Day i ze nie moge otworzyc prezentu az do Sunday. Nastepnie kazala sobie pokazac w kalendarzu kiedy wlasciwie bedzie ten Sunday. ;)

A w niedziele rano (po dopytaniu czy to dzis jest Sunday), wrecz nie odstepowala mnie na krok, dopoki nie odpakowalam paczuszki. Odwiniete z papieru, wyglada to tak:

(z tylu, schowany byl obrazek, ktory ja nazywam "laurka")

Mam nie tylko wzruszajacy prezent, ale tez piekna pamiatke, bo O oraz V w "love" to oczywiscie odciski lapki i stop Bi! Tablica juz wisi w jednym z pokoi. :) A nawiasem mowiac, nie wiem co to za farby panie uzyly, bo prezenty robili jakis tydzien temu, a stopy Bi nadal sa zoltawe! :D
Jeszcze pokaze Wam zblizenie na laurke, bo na poprzednim zdjeciu wyszla zamazana:


Moja pierwsza laurka, chlip!!! ;)
Jestem co prawda pewna, ze Bi sama nie wiedzialaby jak napisac "loves me", ale za to mam 100% pewnosc, ze samodzielnie to prze-pisala. "S" jest przekrecone, a "E" gdzies wcielo, ale i tak matka peka z dumy! :)


Niekwestionowana Krolowa reszty weekendu byla jednak Bi! :)

Najpierw, w niedzielne popoludnie, odbylo sie przyjecie urodzinowe. Nie wszyscy czytaja odpowiedzi pod komentarzami, wiec napisze tutaj, ze zrezygnowalismy z wielkiej imprezy. Zaprosilismy tylko najblizsza rodzine, ktora mamy na miejscu, w zawrotnej ilosci 2 osob, czyli dziadka oraz ciocio-babcie, plus bonus w postaci chrzestnego. :) Okazuje sie jednak, ze to (przynajmniej narazie) zupelnie Bi wystarczylo. O imprezke z dzieciakami nawet sie nie dopytuje i oby tak zostalo. ;)



Wyzej Bi czekajaca na gosci. Niecierpliwosc byla ogromna, placzliwosc niemozliwa, dopytywanie kiedy przyjada, irytujace... A potem szal, radosc, dziadek zostal zaciagniety do dziecinnego pokoju, a po ciotce M. oraz chrzestnym Potworki rowno poskakaly (nic dziwnego, ze tak rzadko nas odwiedzaja :D). Ale kiedy wszyscy stanelismy naokolo stolu, zeby zaspiewac Sto Lat, Bi zawstydzila sie niemal do lez. ;)


(Mialam kupic jakis rozowo - ksiezniczkowy obrus, ale tak mi sie nowy stol podoba, ze zal mi bylo go przykrywac)

Swieczki jednak udalo jej sie zdmuchnac:


(Jak widac brat w nosie ma, ze to urodziny siostry. Bi dmucha swieczki, a on niewzruszenie bawi sie obok autkami :D)

Nastepnie konieczne bylo zapalenie swieczek dla Nika, bo podniosl wrzask, ze on tez chce! ;)


(Czy on nie wyglada bosko w takich dluzszych wlosach?! :) Nie wiem czy nie zlamie sie latem, bo juz teraz strasznie mu sie glowka poci, ale narazie wcale nie mam ochoty ich obcinac!)

Torcik tiramisu, pyyycha!!! I wyjatkowo, Potworki rowniez palaszowaly go az milo!

Jak widac, niedziele mielismy imprezowa. ;) Niestety, odbilo sie to na psychice Najmlodszego. Rodzice do polnocy nadrabiali zaleglosci w "Grze o Tron", tymczasem o 1 w nocy Nik najpierw zaczal sie przebudzac wykrzykujac cos o motorze (dostal motorek widoczny na zdjeciach wyzej), a pozniej dwa razy przydreptal i usilowal wycyganic miejsce w naszym lozku. Odprawienie go z kwitkiem skonczylo sie fochem oraz rykiem na caly dom. Dziw, ze Bi nie obudzil...

Poniedzialek mialam za to wolny od pracy. Co nie znaczy, ze spokojny i leniwy. Wrecz przeciwnie.

Tego dnia ponownie rzadzila Bi (Nika sprzedalam opiekunce). :) Najpierw rano do dentysty. Tylko na przeglad i fluoryzacje, ale i tak mialam obawy jak sie zachowa po ostatnich, traumatycznych przezyciach. Szczegolnie, ze tym razem nie ciagnelam M. z nami. ;) Na szczescie Bi, jak tylko uwierzyla (bo na poczatku byla troche nieufna), ze nie bedzie leczenia, spisala sie na medal. Pieknie wspolpracowala, otwierala buzie, plukala, smiala sie wesolo, no nie to samo dziecko! ;) A jak jeszcze dostala nowa szczoteczke, mala paste, dwie naklejki oraz duperelki ze "skrzyni skarbow", to w ogole wyszla stamtad cala w skurwonkach! ;)

Potem pojechalysmy na (w zalozeniu) szybkie zakupy. Potrzebowalam tylko plyn do plukania ust oraz pieluchy dla Kokusia (bo ten kawaler nadal sypia w pielucho-majtkach i nie wiem, kiedy sie to zmieni). Po drodze mialysmy supermarket, wiec pomyslalam, ze szybko chwyce brakujace artykuly, a przy okazji kupie prezent dla chlopca, na ktorego urodziny Bi idzie za dwa tygodnie. Blad, okropny blad! Nie kupuje sie prezentow dla dzieci z wlasnym dzieckiem u boku! ;) Bi zaczela prosic o cos, cokolwiek, dla siebie... Najpierw sie opieralam, ale potem przypomnialo mi sie, ze wlasciwie to Bi nie dostala na urodziny praktycznie nic od swoich starych. Z czystym sumieniem pozwolilam jej wiec wybrac sobie maly zestawik Lego, tak na probe. Tylko, zeby uniknac ryku, musialam kupic tez cos Kokusiowi... Padlo na kolejne autko, jakby inaczej. ;) A przy kasie pani zaspiewala mi taka sumke, ze tylko cichutko sobie westchnelam... ;)

Wrocilysmy do domu na niecale dwie godzinki. Akurat na tyle, zeby rozladowac (i ponownie zaladowac) zmywarke, poskladac wysuszone pranie i pomoc dziecku ulozyc Lego.



Bi wybrala sobie (na szczescie) zestaw z Lego Juniors. Na szczescie, bo te zestawy przeznaczone sa dla dzieci w wieku 4-7 lat i maja niewiele elementow. Na pierwszy raz wystarczy. Bi miala czasem problem zeby odczytac z instrukcji, ktory klocek gdzie dopasowac. Nie mowiac juz o tym, ze ciezko bylo jej wcisnac odpowiednio najmniejsze elementy. Musze jednak przyznac, ze to swietne cwiczenie dla malych paluszkow. A usmiech, ktory mozecie zobaczyc na zdjeciu, mowi wyraznie, ze zabawa byla przednia (to nie jest post sponsorowany! :D).

Nastepnie przyszla pora, zeby jechac do szkoly na spotkanie w sprawie zerowki, o ktorym Wam juz wspominalam. Troche sie stresowalam po tym co naopowiadal mi kolega z pracy, ale okazalo sie, ze zupelnie niepotrzebnie! Wszystko przez to, ze tutaj kazde miasteczko ma swoj wlasny program i zasady. U nas, owszem, dzieci zabrano na dol, do klasy. Biedna Bi sie tego nie spodziewala (ja tez nie), poza tym byla to pora drzemki i podejrzewam, ze byla juz zwyczajnie zmeczona. W kazdym razie sie poplakala, bidulka. Ja w tym czasie mialam spotkanie z administratorka, pielegniarka szkolna oraz (nie wiem jak to przetlumaczyc) nadzorczynia nauczycielek (?). Kims w tym rodzaju, w kazdym razie. ;) Dwom musialam tylko wreczyc wymagane dokumenty oraz odpowiedziec na pytania w stylu czy dziecko bedzie jezdzic autobusem, chodzic na swietlice, o alergie, itp. Tylko ta "glowna" nauczycielka (head teacher) poprosila, zeby opowiedziec jej cos o dziecku i robila skrupulatne notatki. Ona tez wytlumaczyla mi, ze testy "gotowosci", ktore robia dzieciom (nadal nie wiem co to dokladnie za testy) maja im tylko ulatwic przydzielenie ich do odpowiedniej klasy. Chodzi o to, zeby kazda grupa (bedzie ich 4) byla "mieszana",  z dziecmi zdolniejszymi oraz tymi, ktore maja jakies braki. I tyle. Uff...

Wrocilysmy do domu odpoczac przez 1.5 godzinki, po czym przyszla pora zeby jechac po Nika, ktory niezmiernie sie oburzyl, ze najpierw odebralam Bi (zeby on wiedzial, ze spedzilam z nia caly dzien! :D), bo przeciez zawsze przyjezdzam najpierw po niego! ;)

Po tygodniu deszczu, w koncu wyszlo slonce a wraz z nim wrocily temperatury okolo 20 stopni. Wieczor spedzilam wiec pielac chwasty, ktore rozpanoszyly sie w ogrodzie niemilosiernie. Trzeba tez bylo podlac nowo zasadzone krzaczki. Kupilismy bowiem jeszcze 6 nowych malin (chcemy, zeby kawalek ogrodu zarosl nimi calkowicie) oraz na probe dwie porzeczki. Zobaczymy czy przezyja. ;) Jak narazie status po zimie, to jedna zdechla, zeszloroczna malina (z 4 posadzonych). Jagody przezyly, ale nie wygladaja w ogole na wieksze niz rok temu, wiec nie wiem co z nich bedzie. W kazdym razie jagod w tym roku raczej nie uswiadczymy... :/

Tak wlasnie minal mi wczorajszy dzien. Bylam tak padnieta, ze o 9 wieczorem oczy mi sie juz same zamykaly... Nie ma jak "wolne"! :D

czwartek, 5 maja 2016

O piecioletniej Bi oraz inne, pomniejsze dygresje

Piec lat brzmi juz powaznie. To wiek, z ktorego mam juz sporo wspomnien z wlasnego dziecinstwa. Z 3 lat nie pamietam nic, z 4 mam jakies wyrywkowe, niejasne wspomnienia. Ale juz z bycia piecioletnia Agatka, pamietam sporo. Zarowno wydarzenia, jak i czesto uczucia, ktore im towarzyszyly.

Nie moge uwierzyc, ze moja coreczka jest juz na tyle duza, ze wiele z tego co bedzie sie dzialo w nadchodzacym roku (oraz kolejnych), zapadnie jej w pamiec do konca zycia...

Od ostatniego podsumowania rozwoju Bi minelo pol roku. Czy cos sie zmienilo?

Z tego, co przychodzi mi do glowy, to fascynacja konmi poszla w odstawke. Moze kiedys wroci, ale przynajmniej narazie, cala Bibusiowa "stadnina" wala sie po polkach i obrasta w kurz.

Podobnie, Bi nadal utrzymuje, ze jest "princess", ale zarowno stroj Elsy, czy tiulowa spodniczka ze skrzydelkami w komplecie, leza schowane w szafce, zupelnie ostatnio nieuzywane. Bajki "ksiezniczkowe" nigdy jej nie pociagaly i choc lubi puzzle lub kolorowanki z "Zosia", "Kraina Lodu" czy innymi krolewnami, to ogladac kreskowek z nimi nie chce. Nie, zebym ja specjalnie namawiala, chociaz ja sama, jako dziewczynka uwielbialam wszystkie disney'owskie ekranizacje basni. ;)

Co za to lubi ogladac Bi? Ostatnio na topie jest (ku rozpaczy i buntowi brata) "Klub Przyjaciol Myszki Miki", ktorego Nik z jakiegos powodu nie trawi, oraz (i tu juz Mlodszy jest zachwycony) "Epoka Lodowcowa". Wszystkie 4 czesci. Wybor nieco zaskakujacy, bo mam wrazenie, ze to bajka adresowana do troche starszych odbiorcow, a niektore dialogi smieszne sa tylko dla doroslych, ale ze nie ma tam razacej przemocy ani starszydel i sama bajka jest wizualnie przyjemna, pozwalam Potworkom na seanse. A ze w lipcu ma wyjsc piata czesc, mozliwe, ze zdecydujemy sie na pierwsze, rodzinne wyjscie do kina. Obawiam sie tylko, ze Nik bedzie na glos powtarzal kazde zdanie bohaterow i rownie glosno komentowal kazda akcje. Inni ogladajacy nas znienawidza. :D

To byly obecne gusta "telewizyjne" Bi. Teraz ubraniowe. Juz jakis czas temu, Bi zaczela domagac sie ubierania spodniczek. Potem na jakis czas odpuscila, ale ostatnio znow zada rajstop oraz spodnic. Co gorsza, musze ja nieco stopowac, bo im bardziej pstrokate polaczenie sobie wybierze, tym mocniej jest zachwycona. Bo tak, coraz czesciej stoi nade mna niczym Cerber i domaga sie konkretnej garderoby. O ile, kiedy jestesmy w domu, wzruszam ramionami na jej wybor, o tyle puszczenie jej do przedszkola w rajstopach w paski polaczonych z kraciasta spodnica (co mialyscie okazje podziwiac na jednym z niedawnych zdjec), razi ta ociupinke gustu, ktora posiadam. :D

Szesc miesiecy temu napisalam, ze Bi zaczela bawic sie lalkami. Coz, ta chwilowa fascynacja, rowniez minela. Lalki zamieszkaly jakis czas temu w domku i tam juz zostaly. :)

A jak bawi sie Bi? Jesli mozna to nazwac "zabawa", to moja piecioletnia corcia namietnie rysuje i maluje. Zarowno w przedszkolu, jak i w domu. Arcydziel przynosi z placowki kilkanascie dziennie, a dodatkowych kilka tworzy w domu. Makulatury zbieramy cale stosy. A lasy amazonskie placza... ;)

Poza smarowaniem po kartkach, Bi uwielbia ukladac puzzle. Radzi sobie calkiem-calkiem i to bez patrzenia na obrazek (sztuka dla mnie nieosiagalna)! Kiedy zamawialam jej 60-czesciowe ukladanki na Wielkanoc, myslalam, ze moze byc bunt i niechec, ale pozytywnie sie zdziwilam. Owszem, ukladanie zajmuje jej duzo czasu i okazjonalnie potrzebuje pomocy matki w znalezieniu miejsca dla jakiegos upartego puzzla, ale uklada je bez wiekszych problemow i bez fochow, ze "ona nie umie" (ktorych sie obawialam). :)

Z zapalem kopiuje napisy z ksiazek, pudelek czy klawiatury. Ale jesli jej sie napisze cos na kartce i poprosi o przepisanie, tupnie noga, ze nie da rady i odchodzi obrazona. ;)

Zwiewa na widok najmniejszej muszki, brzydzi sie robali, kiedy zobaczy na ogrodzie wezyka (mamy takie malutkie, niejadowite) pedzi w panice do domu. Ale w blocie grzebie z ogromnym entuzjazmem, a ktoregos dnia przylapalalm ja jak to blotko... smakowala! Na szczescie skwitowala, ze niesmaczne. :D

Jezdzi na rowerze jak szatan! Rozpedza sie jak szalona, robi gwaltowne zwroty i hamuje tak, ze boje sie, ze wyleci nad kierownica! Nasz podjazd zrobil sie dla niej za nudny i za krotki. Czas wyprowadzic sprzet na dluzsze szlaki. ;) Na jazde bez bocznych kolek jednak w tym roku raczej sie nie zdecydujemy. Bi to panikara i histeryczka. ;) Jedna utrata rownowagi i nie daj Boze upadek, a obawiam sie, ze rower wyladowal by w szopce na reszte sezonu. :)

Wlasnie. Moze cosik o charakterku Malej Damy? A ten jest... hmm... glosny. :D Bi jest uparta, placzliwa i strzela fochy z byle powodu, albo i bez powodu. Szkoda, ze jej upor nie przeklada sie na dazenie do celu. Wrecz przeciwnie, Bi latwo sie zniecheca, a czesto nie chce nawet czegos sprobowac, jesli wydaje jej sie, ze nie potrafi.

Niemozliwie dokucza bratu. Fizycznie nadal jest silniejsza i wykorzystuje to bez skrupulow. Wiem, ze takie przepychanki sa normalne wsrod rodzenstwa, ale Bi, jesli sie rozzlosci (a duzo jej nie trzeba), jest agresywna i co gorsza, zawzieta. Ona naprawde chce brata zdzielic i nawet jesli rodzic ja przytrzyma, ona nadal sie wyrywa i usiluje dopiac swego. I chociaz wolalabym, zeby Potwory same sie dogadaly, to najczesciej konczy sie na rozpaczliwym krzyku Nika, ktory nijak nie moze jej uciec i niestety, musimy z M. wkroczyc i rozdzielic towarzystwo.

Tak jak wspomnialam wyzej, Bi ma okropne tendencje do wpadania w histerie. Jak sie na czyms "zafiksuje", to koniec. Bedzie wyc, szarpac sie, zapowietrzac i ciezko z nia wtedy nawiazac kontakt wzrokowy (czy jakikolwiek inny). Kleczy sie przy niej, trzyma ja za ramiona, mowi sie, a ona niczym w transie, dalej drze sie, patrzy gdzies nad toba i usiluje wyrwac. To sa momenty kiedy przelatuje mi przez glowe, ze pomoglby solidny klaps. Najczesciej konczy sie na porzadnym potrzasnieciu. I taki "szok" pomaga. Zaskoczone dziecko patrzy na ciebie i w koncu slucha co do niego mowisz. Ufff...

Zeby nie bylo az tak negatywnie, Bi jest juz na tyle duza, ze cieszy sie z nowych doswiadczen, atrakcji, wycieczek... pod warunkiem, ze odbywaja sie w obecnosci rodzicow. Bez mamy albo taty, Bi traci pewnosc siebie. Pod koniec maja, w przedszkolu maja wycieczke na farme. Tym razem rodzice mogli wybrac opcje jazdy z dzieckiem, ale nie musieli, wiec wpisalam Bi jako jadaca autobusem. Niestety, kiedy powiedzialam o tym Bi, myslac ze ucieszy sie na mysl o jezdzie zoltym schoolbus'em, ta wpadla w panike! Szybko odeszlam od tego tematu, ale stanelo na tym, ze Bi owszem, chce jechac na farme, ale z mama. Nie chce absolutnie jechac autobusem... Ekhem... Zobaczymy jak to bedzie... ;)

Jesli jednak na wycieczke wyrusza z rodzicami, Bi odlicza w kalendarzu dni i z entuzjazmem bierze udzial w kazdej atrakcji. Przekonalismy sie o tym w zeszla sobote, kiedy pojechalismy na festyn z "Tomkiem" (o tym kiedy indziej). Nik mial w zasadzie w nosie gdzie jest, chodzil z nami bo go za soba ciagnelismy, ale tak naprawde mogl tam nie jechac i wcale by nie zalowal. Natomiast Bi co rano sprawdzala w kalendarzu ile zostalo jeszcze dni, w dzien wycieczki od rana marudzila czy juz czas jechac, a na miejscu chciala zaliczyc kazda karuzele oraz inne atrakcje. Jakby mogla, zostalaby tam caly dzien. :)

Cos o nauce angielskiego. Tu za duzo nie moge powiedziec, bo tak naprawde niewiele mam okazji, zeby posluchac jak Bi posluguje sie tym, badz co badz, nowym dla niej jezykiem. Wtraca angielskie slowka oraz wyrazenia oraz czesto gada do brata po angielsku. Odkad zalapala, ze poza domem wiekszosc ludzi mowi tym "innym" jezykiem, zaczela zaczepiac obcych (szczegolnie kasjerki w sklepach) i raczyc ich niesamowicie interesujacymi informacjami, jak ta, ze ona lubi ksiezniczki i "Frozen" oraz kolor "pink". :D

Kilka razy jednak udalo mi sie podsluchac jak Bi porozumiewa sie z kolezankami oraz nauczycielkami. Jej angielski nie jest moze super poprawny gramatycznie, ale sie dogaduje. W kazdym razie nawet dzieciaki wiedza o co jej chodzi. ;) Z rozmowy z nauczycielka wiem jednak, ze nadal czesto brakuje jej slow. Dlatego, po dlugich debatach, zdecydowalismy, ze jednak nie poslemy jej jeszcze w tym roku do Polskiej Szkoly. Po pierwsze, chcemy zeby miala jeszcze jeden rok na spokojna nauke angielskiego. Niech najpierw nauczy sie liter oraz zaczatkow czytania w jednym jezyku, zanim zacznie mieszac dwa. Po drugie, tak naprawde, Polska Szkola nie jest jej jeszcze potrzebna. Bi po polsku mowi bardzo ladnie i co wazniejsze, mowi chetnie. Nie wstydzi sie, nie odpowiada nam po angielsku. Przekreca wyrazy i kaleczy gramatyke, ale to zdarza sie nawet dzieciom wychowanym w Polsce. Rok odroczenia jej nie zaszkodzi, a pomoze napewno najpierw odnalezc sie w anglojezycznej szkole.

Jesli juz o szkole mowa... W poniedzialek mam spotkanie w przyszlej podstawowce Bi, gdzie zostanie ona poddana testom na "gotowosc" do zerowki. Do niedawna uwazalam to za formalnosc, bo przeciez Mala Dama radzi sobie swietnie w przedszkolu... Moja pewnosc zostala jednak solidnie zachwiana przez kolege z pracy, ktorego syn tez mial zaczac zerowke w tym roku. Mieszkaja w innym miasteczku, wiec "test gotowosci" mieli w innym terminie i sa juz po. Okazalo sie, ze tamtemu chlopczykowi poszlo na tyle slabo, ze koledze powiedziano, ze to jego decyzja, ale wedlug nich, Maly nie jest gotowy. Moze pojsc do zerowki, przejdze do I klasy, bo po zerowce nie zatrzymuja na drugi rok, ale jesli przez ten czas nie nadgoni, nie przepuszcza go do II klasy... Kolega spanikowal i postanowil jednak synka odroczyc. A we mnie zasial ziarno niepewnosci. Nie mam pojecia co to za testy robia dzieciom i jakie sa wymagania w poszczegolnych miasteczkach oraz szkolach, ale obawiam sie, jak Bi, z jej nadal dosc podstawowym angielskim, sobie poradzi... Jesli kiepsko jej pojdzie, czeka nas kolejna wazna decyzja do podjecia.
Tymczasem Bi dopytuje sie codziennie kiedy zaczyna zerowke. Kaze sobie pokazywac w kalendarzu, co zawsze konczy sie westchnieniem, ze "jeszcze tak dluuugo..." (ciekawe, ze mi ten czas zapewne minie szybciej niz zauwaze). Serducho jej peknie jesli dowie sie, ze bedzie musiala zostac kolejny rok w "pre-school"... Z drugiej strony, na przedszkole tez tak czekala, a potem 3 tygodnie histeryzowala przy rozstaniu... ;)
Coz, cos (przynajmniej czesciowo, bo wynikow "testu" pewnie nie beda mieli od razu) wyjasni sie w poniedzialek. Dzis jest czwartek, a ja juz zaczynam sie stresowac...

A na koniec, tradycyjnie, kilka wspominkowych fotek. :)


(Prawie 4-miesieczna Bi. Juz miala takie "bibusiowe" oczka)


(Roczny brudasek)


(Dwa latka. Wlos nadal przerzedzony :D)


(Trzy lata)


(Lat 4. Alez jej wlosy w rok urosly! :O)

Oraz swiezynka z minionego weekendu:


(Bi lat 5. Wlosy jeszcze dluzsze i to po lekkim podcieciu! I buzia jakas taka powazna. Moje malenstwo zaczyna wygladac jak "duza" dziewczynka. Chlip!)
 
Dopisek po bilansie:
 
wzrost - 114.3 cm
waga - 20.8 kg


poniedziałek, 2 maja 2016

Piec lat temu...

"To byl maj, pachniala Saska Kepa..."

Troche sie rozpedzilam. :) Moze i pachniala, kto ja tam wie... Nigdy na Saskiej Kepie nie bylam, w ogole w Warszawie bylam dwa razy w zyciu i to nie w celach turystycznych...

Zdecydowanie jednak, piec lat temu byl maj. Bij-zabij nie pamietam pogody, ale byl poczatek jednego z piekniejszych miesiecy w roku, a ja o tej porze (zaczelam posta o 9:25 rano) lezalam juz na porodowce (od poprzedniego popoludnia), mialam pompowana w zyly oksytocyne, opinaly mnie pasy z czujnikami monitorujacymi skurcze oraz tetno mojej malenkiej coreczki, a ja cala trzeslam sie ze stresu... ;) Liczylam na szybka akcje, tymczasem ta postepowala w slimaczym tempie i Bi przyszlo mi poznac dopiero o 11:38 wieczorem. :)

Wszystko to jednak niewazne. Niewazny brak jedzenia przez niemal 32 godziny. Niewazny bol, niewygoda, przerazenie, zmeczenie tak powalajace, ze zasypialam pomiedzy skurczami partymi i trzeba bylo uzyc ciagu prozniowego, zeby pomoc mi wypchnac moja coreczke na swiat... Nic nie jest wazne w obliczu takiego CUDU...

Corenko moja najukochansza! Piec lat temu uczynilas moje zycie tak szczesliwym, tak pelnym!
 
Rosnij Kochanie zdrowa i pelna charyzmy, jak dotychczas! Niech nie brakuje Ci sily woli i nie daj sobie w kasze dmuchac! Poznawaj siebie, ludzi oraz swoje otoczenie. Nawet jesli czasem czegos nie wiesz, ja oraz tata chetnie wytlumaczymy Ci ten ogromny, ale wspanialy swiat! Badz zawsze nasza pelna charakteru ale rowniez uroku, Mala Dama!
 
Kochamy Cie, Ksiezniczko!