Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 29 kwietnia 2022

Grafik robi sie nieco szalony :D

W poprzednim tygodniu doszly treningi pilkarskie obojga dzieci, za to w minionym rowniez weekendowe mecze. Nie moze byc przeciez za nudno ;)

Sobota, 23 kwietnia to bylo po prostu wariactwo. Wstalam z Potworkami z samego rana, musielismy bowiem podjechac do Polskiej Szkoly. Co prawda dzieciaki na lekcjach nie zostawaly bo Nik mial mecz, ale chcialam wreczyc nauczycielce Kokusia formularz oraz czek na te nieszczesna wycieczke, o ktorej niedawno pisalam. Formularze trzeba bylo przyniesc do 30 kwietnia, a tego dnia ktores z Potworkow mecz ma na 9 rano, nie byloby wiec jak. Akurat w tamta sobote Nik gral o 10:15, byl wiec czas pojechac. Nie chcialam przeszkadzac w lekcjach, wiec pojechalismy juz na 8:30 rano, zeby Pania zlapac zanim rozpocznie zajecia. Wrocilismy do domu i akurat mielismy okolo godzinki zeby przygotowac sie do wyjazdu na boisko. Zajechalismy na rozgrzewke, Nik polecial do druzyny, a ja z Bi rozsiadlysmy sie na krzeselkach. Potem okazalo sie, ze na mecz przyjechala ta sama kolezanka, ktora spotkala dzien wczesniej na treningu, ktora zreszta nie byla tam przypadkowo, bo jej brat jest w druzynie Nika. Co lepsze, ta dziewczynka nalezy do druzyny Bi, tylko nie bylo jej na srodowym treningu! :) W kazdym razie, od tego momentu corki juz "nie mialam". Spokojnie przygladalam sie meczowi chlopcow, a dziewczyny ponownie wyczynialy akrobacje na barierkach. Zerkalam tylko na nie od czasu do czasu. Chlopaki grali przeciw innej druzynie z naszego miasteczka, ktora okazala sie twardym przewnikiem, choc poziomami byli chyba calkiem wyrownani.

Nik, z wlosami na twarzy, szykuje sie do przejecia pilki. A nie pisalam ostatnio, ze koszulki maja oczojebne?! :D
 

Mielismy pecha, bo poczatkowo trener (ktory nie zna jeszcze mozliwosci zawodnikow; w koncu to byl pierwszy mecz) wsadzil na bramke chlopca, ktory jest, co tu duzo mowic... ciamajda. Tak, wiem, pozycja bramkarza jest najbardziej stresujaca, ale ten chlopak, mimo iz wysoki i w sumie szczuply, to taka troche fajtlapa. Nawet na innej pozycji, wyglada jakby nie wiedzial co zrobic z ramionami, pilka przelatuje mu miedzy nogami... no gdzie on na bramke. W ciagu kilkunastu minut wpuscil trzy gole. Przy pierwszej okazji trener go wymienil i potem inni chlopcy juz obronili wszystkie. ;) Niestety, to co napsul bylo juz nie do odrobienia. Nasi chlopcy robili co mogli, ale strzelili tylko dwa gole i ostatecznie przegrali. Musze sie jednak pochwalic, ze jednego z tych dwoch goli, strzelil... Nik! :) Biegal, biegal az sie dobiegal. ;) Bardzo nieobiektywnie stwierdzam, ze Mlodszy byl jednym z najlepiej grajacych chlopcow w naszej druzynie. Nie wiem co sie stalo z dwoma innymi, ktorych pamietam z poprzednich sezonow jako swietnych graczy. No ale w koncu to pierszy mecz w sezonie i wszyscy maja prawo byc troche "zesztywniali" po zimie. :)

Na sobotnie popoludnie zaplanowalam wziac dzieciaki na impreze organizowana na znajomej farmie, z okazji Dnia Ziemii. Tak szczerze, to nie wiem co mial piernik do wiatraka, bo byl to po prostu wielki, halasliwy festyn, ktory z sama "Ziemia" nie mial nic wspolnego. No ale niech im bedzie. ;) Mielismy tylko wpasc do domu, szybko cos przekasic i jechac, ale M. w miedzyczasie napisal, ze jedzie po chinczyka. Ucieszylam sie przedwczesnie, ze przynajmniej nie musze martwic sie o to, co dzieciakom dac. Niestety, okazalo sie, ze malzonek podjechal jeszcze do Polakowa, przez co do domu zjechal w koncu dopiero przed 13. Szybko dalam dzieciakom jesc i pojechalismy, ale na miejsce dotarlismy gdzies przed 14, impreza zas konczyla sie o 16. Naiwnie myslalam, ze to nic, godzinka, poltorej i pojedziemy, bo co tam tyle czasu robic. Okazalo sie przy okazji, ze choc za samo wejscie placilo sie niewiele - $5, to wszystkie atrakcje byly dodatkowo odplatne! Dojechalismy tak pozno, ze nie sprzedawali juz karmy, bowiem objedzone zwierzaki kompletnie ja ignorowaly. Pewnie bali sie, ze sie pochoruja. :D I moze to dobrze, bo bylyby kolejne wydane dulary. ;) A tak, to wejscie na dmuchany zamek - $1, luzik.

Szalenstwa na dmuchancu. Z kolezanki Bi widac tylko chude kolana :D
 

Przejazdzka na kucyku - $5, tez ok. Po jakims czasie dolaczyla do nas sasiadka, na ktora wpadlam wychodzac wczesniej z meczu i ktorej powiedzialam o imprezie. Okazalo sie, ze poza swoimi dwiema corkami, zgarnela jeszcze dwie dziewczynki z druzyny swojej mlodszej, w sumie mialysmy wiec pod opieka szescioro dzieci. Ze sie ich doliczyc nie moglysmy, to malo powiedziane. ;) Dzieciarnia biegala w kolko, probowala glaskac wszystkie zwierzaki i lapac kury. Potworkom sie to zreszta udalo.

Komu kure? :D
 

Konie i krowy ostentacyjnie juz sie od ludzi odwracaly, ale Bi oraz Nik byli zadowoleni glaszczac chociaz zadki. :D

Dobrze, ze krowa nie miala dosc glaskow i nie kopnela ;)
 

Potem dzieciarnia ochoczo ustawila sie w kolejke do malowania twarzy. O matko i corko! Pamietam te dziewczyne z ktorejs z Komunii. Maluje pieknie, ale niemozliwie wolnooo... A ze przed nami byly grupki oraz rodziny z kilkorgiem dzieci, wiec stalysmy tam prawie godzine! :O W ktorym momencie dzieciaki przyfilowaly mala karteczke z cena - $15!!! :O O jasna cholera! Tyle kasy za malunek, ktory wieczorem i tak bede musiala zmazac?! :O No ale dzieciaki juz podniecone wybieraly z katalogu ktory chca rysunek, wiec nie mialysmy sumienia ich z tamtad odciagac. A malunki wyszly, przyznaje, piekne. ;)

Wyszlo ladnie, ale czy warte bylo trzech dyszek, tu juz moglabym polemizowac ;)
 

W tym momencie dochodzila juz 16, wiec podeszlismy szybko na przejazdzke kucykami, a tam... kolejna dlugasna kolejka. :O Znow praktycznie pol godziny stania. Dobrze, ze w zasiegu wzroku byl plac zabaw, wiec dzieciarnia poleciala szalec, a ja i sasiadka stanelysmy w ogonku.

Jezdziec, ktory nawet stop w strzemiona nie wsuwa ;)
 

Najlepszy byl jakis Meksykanin z wielka rodzinka, ktory stal kilka miejsc przed nami. W ktoryms momencie polazl z cala swoja ferajna kawalek dalej, usiasc na lawki, nic nie mowiac. Kolejka doszla do bramki, jakas inna rodzina, ktora byla za nim, zaczela jezdzic, wiec uznalam ze tamci jednak zrezygnowali. Potworki ustawily sie jako nastepne w kolejce, az tu nagle gosciu (nizszy ode mnie chyba o pol glowy), wskakuje mi przed samym nosem, rzucajac tylko "I was first!"!!! Jak to czesto bywa, z zaskoczenia zabraklo mi slow na taka jawna bezczelnosc! :D Z drugiej strony, facet faktycznie byl przede mna, ale mogl odchodzac z kolejki powiedziec cos, ze idzie tylko usiasc, ale wroci. A on nic, poszedl, rodzina za nim zdazyla juz posadzic dzieci na kucykach, a jemu nagle sie przypomnialo, ze powinna byc jego kolej! I ani przepraszam, ani pocaluj mnie w doope... Zupelnie jakbym to ja sie przed niego celowo wepchala. :D

Bi potrzebowalaby juz jednak wiekszego rumaka; na kuce robi sie za wielka ;)
 

Mimo, ze impreza byla teoretycznie do 16, nikt szczegolnie sie tym nie przejmowal, farma bowiem otwarta jest bodajze do 17. Dzieciaki polecialy wiec jeszcze na dmuchanca, gdzie nie sprawdzali juz biletow, a na koniec po mrozone napoje, bo po szalenstwach oczywiscie chcialo sie pic. Tutaj kolejny szok, bo takie niezbyt wielkie kubki mrozonej, smakowej "wody", kosztowaly $6! Na szczescie tu tez juz nikt nie pilnowal co sie dzieje, wiec dzieciarnia wtopiwszy sie w gromade ludzi, wracala po niekonczace sie dolewki. :D

Cala sasiedzka ferajna :)
 

Przy takiej zabawie, nie dziwota, ze mlodziezy nie mozna bylo z tamtad wyciagnac. Dobrze, ze nie mieszkamy bardzo daleko, ale i tak w domu bylismy po 17. Chyba sie starzeje, bo po takim dniu bylam po prostu wykonczona. Kiedy wieczorem skonczylam Potworkom czytac, ledwie patrzylam na oczy. Dochodzila 23, a ja tylko wypuscilam psa na szybkie siusiu, po czym powloklam sie do lozka, ledwie zywa. :D

Niedziela byla juz spokojniejsza. Rano kosciol, potem po kawe. Wpadlismy do chalupy na szybkie drugie sniadanie, a dla Bi przebranie i pedzilismy na jej mecz. Byl on w sasiednim miasteczku, ale akurat mieszkamy w takim miejscu, ze mamy tam blizej niz na "nasze" boiska. :) Nawet M. pojechal, co nalezy oglosic swietem narodowym. ;) Nik nie mial wyjscia i zabral sie z nami, ale nawet nie protestowal, bo wiedzial, ze bedzie kolega z druzyny, ktory jest bratem jednej z dziewczyn u Bi. Kiedy dojechalismy, przezylismy lekka konsternacje. W druzynie Bi mamy roczniki 2010 i 2011, jest wiec kilka dziewczynek wysokich, wyzszych nawet niz Bi. W tamtym zespole byly jednak istne giganty! Nie wszystkie oczywiscie, ale dobrych kilka wygladalo na 14-15 lat! Przy tym byly nie tylko wysokie, ale po prostu masywne; takie babo - chlopy. Wiem, ze u nas w tym sezonie zdolano zebrac tylko jedna druzyne 11-12-latek. Mozliwe, ze w tamtym miasteczku mieli ten sam problem i polaczyli wiecej rocznikow. Wiem, ze czasem tak robia zeby dzieciaki mialy szanse grac. Calkiem prawdopodobne wiec, ze tamte dziewczyny byly po prostu starsze.

Nie mam pojecia co Bi probuje tu zdzialac :D
 

Pomyslalam, ze one te nasze "drobinki" po prostu staranuja. :D Pozniej okazalo sie jednak, ze rozmiar to nie wszystko (hehehe), bo panny byly wielkie, ale powolne i niezgrabne. Bardzo szybko przekonalismy sie, ze "nasze" dziewczyny zwinnie je przescigaja i odbieraja im pilke. Tamte probowaly wykorzystywac swoje rozmiary przepychajac sie i szarpiac za koszulki, co zaowocowalo kilkoma wolnymi rzutami. Wydawalo sie wiec, ze mamy spora przewage i powinnismy wygrac z palcem w... nosie (:D), a tymczasem wynik koncowy to bylo 1:0. Dla naszych oczywiscie, ale patrzac na gre tych dwoch zespolow, powinnismy miec przynajmniej kilka goli wiecej. Co wiec sie stalo? Otoz, nasze panny najwyrazniej budza sie jeszcze z zimowego snu. Tylu zmarnowanych okazji jeszcze nie widzialam. Sa pod bramka, trener krzyczy: "Strzelaj!", rodzice z trybun: "Strzelaj, strzelaj!!!", a one co? One najwyrazniej czekaja na to idealne ustawienie, kiedy zadna z przeciwniczek nie bedzie stala na drodze... :D Nawet Bi, ktora na jesien swietnie grala, tym razem miala kilka "akcji", gdzie przejela pilke, ale zamiast z nia biec, natychmiast odkopywala ja do kolezanki i zadowolona. A byla na pozycji napastnika! :D Nie wiem co za zacmienie ja chwycilo. Oczywiscie panna wyszla zadowolona, bo wygraly, a ze graly jak graly, to juz bez znaczenia. ;)

Popoludnie to juz bylo nadrabianie zaleglosci domowych, czyli pranie, jakies lekkie ogarnianie, kapiel dzieciakow, itd. Pod wieczor siedlismy zeby w popatrzec jeszcze raz na bilety do Polski. Nie pamietam czy pisalam, ale dostalismy w koncu te vouchery z LOT'u. Tylko co z tego, skoro roznica 3 tygodni sprawila, ze bilety w terminie, ktory nas interesuje, podskoczyly drugie tyle! Serio! Jak M. mi o tym powiedzial, myslalam, ze cos zle spojrzal. Siadlam wiec z kompem i zaczelam patrzec sama. I malo oczy mi na wierzch nie wyszly. O ja cie pitole! Musialam isc tydzien po tygodniu i sprawdzac, a strone internetowa LOT ma stra-szna! Spedzilam godzine na internecie i dopiero na sierpien bilety troche spadaja w dol, ale nadal i tak sa drozsze niz byly nie tak dawno przeciez temu... :/ Tyle, ze ja powiedzialam juz w pracy, ze planuje wylot w czerwcu, nie mam dla Potworkow polkolonii (a nigdzie, gdzie sprawdzalam, nie ma miejsc!), za to na sierpien polkolonie mam. I wiem, ze w dwoch miejscach oddadza mi kase bez laski, ale na farmie beda robic problemy, bo juz przy zapisach to zastrzegaja. :( Nie mowiac juz o tym, ze jak nie covid, jak nie wojna, to teraz kontrolerzy lotow planuja strajk i niewiadomo co bedzie! Pie*dolca mozna dostac! :/

W poniedzialek, tradycyjnie juz, autobus Nika przyjechal 20 minut pozniej. Bi pojechala, a Nik z dwiema sasiadkami zdazyli jeszcze pograc w limbo. W koncu jednak odjechali, a ja wrocilam i planowalam porzucac psu pileczke, ale... nie znalazlam ani jednej! Jeszcze dzien wczesniej M. rzucal jej pomaranczowa, a tego dnia i tamta i niebieska, po prostu wsiakly. :/ Wrocilam wiec do chalupy, pootwieralam okna w sypialniach, rozladowalam zmywarke i siadlam nawet na moment z kawa. W drodze do roboty zahaczylam jeszcze o biblioteke, oddac ksiazke Kokusia, a wypozyczyc kolejna czesc z serii czytanej z Bi. :) W pracy spokojnie, bo nie bylo ani szefa, ani dwoch kolejnych osob, ktore wziely wolne za pracujaca sobote. Jedyna sensacja (dla mnie) bylo kiedy w lazience spojrzalam w lustro, a po moich wlosach lazi sobie... kleszcz!!! Aaaaa!!! Nienawidze dziadow!!! I nie mam pojecia skad wzial sie na moich wlosach! Rano dreptalam po ogrodzie, fakt. Ale mialam na sobie inne buty, inne spodnie i inna kurtke. Poza tym to byla juz 13 po poludniu. Mysle, ze gdyby wlazl na mnie rano, juz by sie zaszyl w jakims zakamarku, a nie lazil na wierzchu wlosow. Raczej podejrzewam, ze zaczail sie gdzies w biurze w robocie. Mamy taki dywan, na ktorym kompletnie nie widac paprochow, wiec mogl niepostrzezenie wlezc na krzeslo, a potem z oparcia juz na moje wlosy. Nie widze innego wyjscia, ale przez reszte dnia mialam wrazenie, ze wszystko mnie swedzi i zawziecie sie drapalam. :D

Po poludniu Nik mial basen. Ostatnio zazwyczaj jezdzil z M., ktory w tym czasie szedl na silownie, a potem albo wracali razem, albo ja Mlodszego odbieralam. Tym razem malzonek jednak wyjatkowo stwierdzil, ze jest zmeczony i nie chce mu sie cwiczyc. Pojechalam wiec ja i pierwszy raz od dluzszego czasu kiblowalam na goracym, dusznym basenie, patrzac jak plywa syn. Nie bede zreszta narzekac, bo nie bylo zle. Lubie podgladac aktywnosci Potworkow. :)

Plywak :)
 

Koszmar z biletami do Polski, cd. Wrocilam z Kokusiem z basenu, na szybko dalam Potworkom kolacje, po czym siedlismy z M. zeby zarezerwowac w koncu te bilety. Sierpien nie sierpien, trudno. W mailu z voucherami napisane bylo jak byk, ze przy platnosci wybrac "voucher" i wbic kod. Wybralismy polaczenie, powbijalismy mozolnie wszystkie informacje, posprawdzalismy wszystko 3 razy. Dochodzimy do placenia i... ZONK!!! Jest opcja karty platniczej, PayPal, cos tam jeszcze, a vouchera NIET!!! Ojaciepierdolechujbytopojebany!!!!! Kombinowalismy i tak i srak, odswiezalismy strone i ch*j, nie ma i tyle. Normalnie tylko siasc i plakac. :(

Wtorek to znow stanie na przystanku i czekanie na spozniony autobus Kokusia. Humor mialam tak spaczony przez ten pierdzielony LOT, ze korcilo mnie zeby zadzwonic do firmy obslugujacej school bus'y (bo to nie szkoly tym zarzadzaja, tylko osobne spolki) i spuscic tam komus porzadna zjebke! Serio, albo niech w koncu cos z tym zrobia, albo niech zawiadomia, ze permanentnie zmienia sie czas odjazdu i autobus bedzie juz tak przyjezdzal do konca roku. Wtedy czlowiek bedzie przynajmniej wiedzial na czym stoi i wyjdzie sobie z domu pare minut pozniej. :/ Rano okazalo sie, ze kiedy ma sie w LOT'cie vouchery, trzeba wylatywac z tego samego miejsca, do ktorego sie przylatywalo. My chcielismy leciec do Gdanska, a wracac z Krakowa; stad problemy. Okey, przynajmniej cos wyjasnione, chociaz serio?! Co im to robi za roznice?! W pracy wyjatkowo zapierdziel, bowiem jedna z laborantek rzucila od niechcenia, ze przygotowala raport i wydrukuje mi strone do podpisania, bo musi go wyslac najpozniej kolejnego dnia. Hola, hola, chwileczke! Ja tego raportu na oczy nie widzialam, a ona mysli, ze go tak sobie podpisze i juz?! Musialam wiec na szybko czytac, zaznaczac poprawki, potem pomagalam tamtej babce je nanosic tak, zeby mialo to rece i nogi... I niewiadomo kiedy zlecial dzien. W domu szybko zjesc, zagonic dzieciaki do lekcji, a na 18 z Bi na gimnastyke. Tu przynajmniej poplotkowalam sobie z kolezanka do wypeku. Wrocilam do chalupy i... kolejna frustracja! Na malzonka tym razem. Pytam czy zarezerwujemy te bilety w koncu. On wzrusza ramionami. Nie zrazona biore kompa i zaczynam jeszcze raz przegladac daty tydzien po tygodniu zeby porownac ceny. Fakt, ze zajelo mi to pol godziny, ale w koncu znalazlam termin z najnizsza cena. Pytam M. czy rezerwujemy. Eeee, juz pozno, on jest zmeczony, a to trzeba wbijac wszystkie dane, potem kody tych voucher'ow, zajmie to jeszcze godzine, moze jutro albo pojutrze to zrobimy, a moze ceny jeszcze spadna, a niewiadomo co z tym strajkiem kontrolerow lotow, a on w ogole to by lecial w kompletnie innym terminie... No po prostu mialam ochote kopnac go w doope! Trzasnelam pokrywa laptopa, a pan malzonek sie... obrazil oczywiscie. No i ku*wa tyle z rezewacji. Po raz fafnasty. :( Naprawde chcialam zebysmy polecieli razem, odwiedzic krewnych ale tez urzadzic sobie rodzinne wakacje. Ale pomalu zaczelam dojrzewac do tego, zeby leciec sama z Potworkami. Moj maz po prostu nie ma ochoty zobaczyc nawet swoich, starszych juz, rodzicow i bedzie wynajdywal kazdy pretekst zeby odwlec to w czasie...

W srode rano, po odczekaniu na, ponownie spozniony, autobus Kokusia, po pospiesznym porzucaniu pileczki psu oraz wstawieniu prania oraz dojezdzie do roboty - przelom. Malzonek wyslal codziennego sms'a z pytaniem jak leci, a ja mu odpisalam cala lista skarg i zazalen. Spodziewalam sie obrazy majestatu, a tymczasem malzonek moze zrozumial, ze tym razem przegial i pol godziny pozniej przeslal zdjecie potencjalnego polaczenia i spytal czy ma rezerwowac. Szok! :O Odpisalam, ze pewnie, jesli ma czas na takie rzeczy w pracy. Mialam meeting (i napisalam M. o tym), a tymczasem dostawalam co kilka minut sms'y z pytaniami o daty urodzenia, o potwierdzenie danych, itd. Odpowiadalam cichcem pod biurkiem, choc z lekka irytacja, spodziewalam sie bowiem, ze kolejny problem bedzie przy wbijaniu numerow tych voucher'ow i znow bedzie doopa. Tymczasem, niespodzianka! Chwile pozniej dostalam wiadomosc, ze... zrobione! :O A malzonek stwierdzil, ze w nagrode musze mu zrobic loda. :D W kazdym razie, po 2.5 roku ciaglego czekania i przekladania, w tej chwili nawet nie potrafie sie cieszyc. Jakos do mnie nie dociera, ze istnieje realna szansa wylotu i uwierze chyba jak bede juz siedziala w samolocie... A! Jeszcze najlepsze! Ja tu dostaje sms'y od malzonka z pytaniami odnosnie rezerwacji, a w tym czasie na meetingu szefostwo omawia mozliwosc rozpoczecia drugiej grupy pacjentow akurat w czasie, kiedy mialabym byc w Polsce!!! No nie maja kiedy?! :O Oczywiscie to wszystko to nadal jest gdybanie, bo wciaz zostalo nam czterech pacjentow z grupy pierwszej do "zaliczenia", a z tej czworki, dwoch maja problem zeby znalezc, bo dochodzimy do czasu wakacyjnego. Nie mniej cisnienie mi podskoczylo. Nie chcialam sie odzywac na meetingu, ale zaraz po nim napisalam do szefostwa oraz babek odpowiedzialnych za grafik, zeby podac kiedy mnie nie bedzie, z zaznaczeniem, ze nie moge biletow ani zwrocic ani zmienic dat. Poki  co, nikt nie odpisal ze kategorycznie zakazuje wylotu. ;) Dla mnie zas oznaczalo to bol glowy z zalatwianiem polkolonii na pierwsze 3 tygodnie wakacji oraz rezygnacja (wraz ze zwrotem kasy) za te, na ktore juz zdazylam zapisac Potworki na sierpien. A jesli komus przyszlo na mysl, ze pospieszylam sie z tymi polkoloniami, to dodam, ze na wiekszosci juz brakuje miejsc. Na tych z miasta, najtanszych, mozna sie teraz wpisac tylko na liste oczekujacych, ktora nie gwarantuje oczywiscie przyjecia... :/

Po powrocie szybki obiad, a potem rozjezdzalismy sie w dwa rozne miejsca - M. z Kokusiem na basen zeby przy okazji pocwiczyc na silowni, a ja z Bi na pilke. Tym razem wial tak nieprzyjemny, lodowaty wiatr, ze zamiast chodzic, zaszylam sie w samochodzie. ;)

To pomaranczowe po lewej, to Bi :)
 

Kazalam Starszej zalozyc bluzke z dlugim rekawem, na to koszulke oraz dlugie spodnie, ale i tak balam sie, ze zmarznie. Zimno mi sie zrobilo patrzac na jej psiapsiolke, ktora miala co prawda bluze, ale za to krotkie spodenki. Bylo 11 stopni! :O Niepotrzebnie sie zreszta martwilam, bo dziewczyny ponad godzine biegaly, wiec Bi wrocila do samochodu z wypiekami na policzkach i narzekajac, ze goraco i czy moge wlaczyc klime. Taaa, na pewno. :D

Czwartek zaczal sie lodowato. Trzy stopnie i porywisty, polnocny wiatr. Serio zastanawialam sie czy dac dzieciakom i sobie zimowe kurtki. Po poludniu jednak wiatr mial zelzec, a temperatura dojsc do 12 stopni, wiec wyciagnelam przejsciowe. Ja oraz Bi dalysmy rade, ale Nik, na te swoja ogolona lepetyne, nalozyl kaptur od bluzki, na to jeszcze kaptur od kurtki i dalej narzekal ze mu ja podwiewa. ;) Na Onet'cie przeczytalam, ze Rosja rozsiewa plotki ze Polska armia zamierza wkroczyc na Ukraine... Wiadomo, ze chodzi im o pretekst, zeby uderzyc na Polske lub inne kraje Europy. Ponuro przyszlo mi na mysl, ze niewiadomo czy zamiast odwiedzac Kraj, nie bede na gwalt sciagac rodziny do Hameryki. :(

Poniewaz do Polski mamy leciec w sierpniu, wiec, choc wcale nie mialam ochoty, musialam zadzwonic i zrezygnowac z polkolonii pilkarskich oraz tych na farmie. O ile na pilkarskich, poniewaz zapisy sa przez wydzial rekreacji naszej miejscowosci, odwolali je wiec bez laski i przelali srodki na konto rodzinne. Bez problemu wykorzystam je na jakies inne zajecia. Dowiedzialam sie tez przy okazji, ze na pierwsze tygodnie wakacji, na polkoloniach "miasteczkowych", na liscie oczekujacych sa tylko 3 osoby, wiec jak wpisze na owa liste Potworki, jest niemal pewne, ze beda przyjeci. Gorzej z farma. Nie dosc, ze maja juz oblozenie na cale wakacje i listy oczekujacych po 30 (!) osob, nie zgodzili sie wiec "wcisnac" nigdzie Potworkow, to jeszcze za rezygnacje kasuja sobie $50! Wyobrazacie sobie?! Nosz kurna... Gdyby nie to, ze dzieciaki rok temu byly tymi polkoloniami zachwycone, przysieglabym, ze moja noga wiecej tam nie postanie! :/ Na pierwsze dwa tygodnie wakacji, wpisalam wiec dzieciaki na liste oczekujacych na polkolonie z miasteczka, potem zas zaczelam patrzec co tam jeszcze jest w ofercie. Musicie wiedziec, ze lato to okres gdzie sporo jest roznych polkolonii sportowych, calo- lub poldniowych, tyle, ze zwykle trwaja po tydzien i sa w roznych terminach. Znalazlam jednak polkolonie koszykarskie, ktore maja sie odbyc zaraz na poczatku wakacji. Wspomnialam o nich Potworkom i... na poczatku zadne nie bylo chetne. ;) W koncu jednak Kokusia skusilo to, ze kazde dziecko mialo otrzymac koszulke oraz pilke do kosza, Bi zas, ze zajecia trwaja o godzine krocej niz wiekszosc polkolonii. :D

Czwartek jest w tej chwili jedynym dniem gdzie po poludniu nie ma zadnych dodatkowych zajec, po pracy pojechalam wiec na zakupy. A tam... nie uwierzycie co mi sie przydarzylo! Tego dnia wialo naprawde potwornie, ale spieszac sie, nie pomyslalam zeby bardziej uwazac. Zaparkowalam pod sklepem (niestety obok innego auta), chwycilam torebke, torby na zakupy, uchylilam drzwi... i w tym momencie wiatr wyrwal mi je z reki! :O Jak sie pewnie domyslacie, drzwi polecialy prosto na samochod obok! Pechowo, lub na szczescie, zalezy jak na to spojrzec, stanelam tak "precyzyjnie" (niechcacy rzecz jasna), ze moje drzwi przejechaly po klamce tamtego auta, a poniewaz lekko odstaje ona od reszty, drzwi za nia... utknely! Nie moglam ich juz z powrotem przesunac wzdluz klamki; za ciasno bylo. To niesamowite jaka sile mial ten wiatr, ze zdolal nimi przesunac! :O Ja oczywiscie cala bylam spanikowana, bo moje drzwi byly w takiej pozycji, ze utknely tuz za klamka tamtego auta, a jednoczesnie byly otwarte na maksa. Nie moglam ich ruszyc w zadna strone, wiec tez sprawdzic uszkodzen, ani ich, ani "sasiada". Przed oczami mialam sytuacje sprzed prawie dwoch lat, kiedy rozwalilam tylne drzwi o sciane garazu! :O Cale szczescie, ze klamka drugiego samochodu nie byla pokryta lakierem, tylko zrobiona z matowego plastiku, bo inaczej juz by tego lakieru nie mial. Kolejne szczescie to takie, ze auto jest dosc "charakterystyczne" i prawie zawsze stoi pod tym supermarketem kiedy przyjezdzam na zakupy, wiedzialam wiec, ze musi nalezec do pracownika. Polecialam wiec do sklepu, zaczepilam pierwsza lepsza osobe, ktora tam pracuje, wytlumaczylam pokrotce sytuacje i opisalam auto. Jak wspomnialam, jest latwo rozpoznawalne, wiec dziewczyna wiedziala od razu kogo wolac przez krotkofalowke. Pojawil sie mlody chlopak, ktoremu od nowa musialam tlumaczyc co sie stalo i wyszlismy razem przed sklep. On tez probowal przesunac moje drzwi z powrotem wzdluz swojej klamki, ale gdzie tam! :O Cale szczescie, kiedy leciutko wycofal, moglam je juz przymknac i moglismy ocenic zniszczenia. I wiecie co? U niego nie stalo sie NIC, mimo, ze moje drzwi na koniec uderzyly w jego. Przejazd po klamce jednak musial je spowolnic. ;) Na moich drzwiach, idealnie na brzezku, jest zdrapany lakier, ale jest to tak minimalna powierzchnia, a do tego moj samochod ma taki kolor, ze trzeba sie dobrze przyjrzec, zeby to zauwazyc. Balam sie, ze gdzies mogl sie odgiac kawalek blachy i sie nie zamkna, ale zamykaja sie bez problemu. Odetchnelam z ulga, bo moglo sie to skonczyc duuuzo gorzej, ale chlopaka przepraszalam z tuzin razy, a rece trzesly mi sie jeszcze przy wyjmowaniu portfela przy kasie, juz po zrobieniu zakupow. ;) Okazuje sie, ze czasem mam wiecej szczescia niz rozumu. Malzonkowi nic nie powiedzialam i mam nadzieje, ze nie bedzie ogladal pod lupa najwezszej czesci drzwi w aucie, moge sobie bowiem wyobrazic ile bym sie nasluchala. :D Po powrocie do domu mialam plan, zeby odrobic z dzieciakami polski bo w inne dni nie ma czasu, ale zanim wrocilam, rozpakowalam torby, odrobili lekcje z dziennej szkoly, zagonilam Bi pod prysznic, itd. zrobilo sie na tyle pozno, ze samej nie chcialo mi sie juz wyciagac ksiazek i sleczec nad czytankami oraz czesciami mowy. ;)

Piatek przywital nieco lzejszym wiatrem, ale ledwie dwoma stopniami. :O Podczas czekania na autobusy, stanelismy na sloncu, ktore na szczescie jest juz mocne i skutecznie ogrzewalo. Wedlug planu, Nik ma w te sobote zawody plywackie. Trener przyslal liste ze stylami oraz odleglosciami i... nie bylo na niej Mlodszego! Zreszta kilku innych zawodnikow tez. Podejrzewam, ze facet wyslal zly dokument, albo niechcacy doczepil jakis szkic. Wyslalam mu odpowiedz, ze cos jest nie halo i... nic. :O Jak do jutra nie przysle poprawionej listy, to nie wiem czy w ogole Kokusia na te zawody brac. :/ Z Polskiej Szkoly przyszla wiadomosc, ze bilety do parku rozrywki mozna wykorzystac w dniu wycieczki lub innego, wybranego przez siebie. Oczywiscie wtedy juz bez lunch'u. I mysle, ze wlasnie tak zrobie. Po pierwsze, Potworki nie beda musialy rezygnowac z meczow. Po drugie, upewnie sie, ze bedzie goraca pogoda, bo dzieciakom najbardziej zalezy na czesci parku z basenami i zjezdzalniami. Zdecydowanie wole zapewniac Potworkom atrakcje na wlasnych warunkach. :) Po poludniu Nik mial trening i znowu pojechalismy cala rodzina. Nie bylo zbyt przyjemnie, bo mimo 15 stopni, nadal wial lodowaty wicher, ale po calym dniu w biurze, stwierdzilam, ze przyda mi sie troche swiezego powietrza... Bi byla rozczarowana, bo tym razem nie miala zadnej kolezanki do zabawy, ale niestrudzenie wyczyniala akrobacje na barierkach. Ja za to mialam dwie sasiadki do pogadania i az zachryplam. ;)

Chlopcy cwicza wyrzut pilki nad glowa, nie wiadomo w sumie po co ;)
 

Po treningu zas trener chwalil Nika, ze ma talent, zeby smialo biegl z pilka do bramki, ze jest najszybszy w calej druzynie, itd. Mlodszy, troche oniesmielony tyloma pochwalami, baknal: "Ale trenerze, szybkosc to nie wszystko...". Filozof sie znalazl! :D

Do poczytania juz niedlugo, bo postaram sie wrzucic post o Bi w dniu jej urodzin. ;)

piątek, 22 kwietnia 2022

Swieta i po swietach :)

Wielkanoc, jak to w swieta bywa, przeleciala niczym huragan. Czemu sie jednak dziwic, skoro tutaj to tylko jeden dzien? Co rok zastanawia mnie sens szykowania czegokolwiek, sprzatania, pichcenia, tradycji... Dla czego? Dla jednej niedzieli? Co rok mysle sobie, ze pierdziele, co sie bede wysilac... I co rok jednak w to brne. Bo Potworki sa jeszcze male (no powiedzmy ;P) i chce nauczyc ich naszych tradycji i dac odrobine magii... Bo poki moj tato jest jeszcze w Stanach, to fajnie spedzic Swieta z chociaz namiastka rodzinnej atmosfery. I co roku obiecuje sobie, ze jak dzieci beda starsze, jak moj tata wroci na stale do Polski, to nie bede sie bawic w zadna Wielkanoc, tylko wezme dodatkowy dzien - dwa z pracy, zwolnie potomstwo ze szkoly i polece gdzies. Najlepiej gdzie cieplo, palmy i bialy piasek. A jak bedzie, to zobaczymy, bo wiadomo, plany planami, a zycie zyciem. :)

Sobota, 16 kwietnia, uplynela oczywiscie pod znakiem przygotowan. W najblizszym kosciele (o ktorym mowimy "u nas", choc formalnie do niego nie nalezymy) swiecenie bylo dopiero na 11, czas byl wiec, zeby sie wyspac, zjesc spokojnie sniadanie, wyszykowac sie, przygotowac koszyki, itd.

Koszyczki gotowe
 

W kosciele pustawo, bo swiecenie pokarmow to glownie polska tradycja (nie wiem, czy inne nacje tego przestrzegaja), wiec bylo moze z 15 rodzin.

Pamiatkowe zdjecie musi byc ;)
 

Potem do domu dla mnie i Potworkow, a M. pojechal zeby odebrac zamowiona czesc do auta. Od sasiada, ktory jest mechanikiem - amatorem, pozyczyl potrzebny sprzet i zabral sie za naprawe tego, co spiep**yl dnia poprzedniego. ;) Korzystajac z tego, ze ojciec byl na podworku, wygonilam dzieciaki z domu i w tym czasie spokojnie odkurzylam i umylam podlogi na dole, bez mlodziezy oraz psa lazacego w kolko miedzy salonem a kuchnia. Upieklam kolejna babke, tym razem cytrynowa, M. po poludniu ugotowal zurek, skonczylismy salatke i pogotowalismy cala kolekcje jajek. Smialam sie, ze malzonek moj ma juz skleroze, bo czesc jajec byla na faszerowane, z majonezem i wedzonym lososiem (polecam, pycha!), a czesc do zurku. M. jednak ciagle nie mogl sie tych jaj doliczyc. Pyta raz, pyta drugi, ze tyle na to, tyle na tamto, zostalo mu 6 i nie pamieta do czego. Mowie, ze do zurku. Aha. Tymczasem jeszcze w niedziele rano, wstal pierwszy, wiec zabral sie za jajka z majonezem, po czym przyszedl do mnie do sypialni, ze chyba za duzo jaj ugotowalismy bo 6 zostalo i na co to mialo byc. I znow musialam ze smiechem przypomniec, ze przeciez to do zupy! :D W sobote wieczorem ugotowalam tez cos, co nie jest typowo wielkanocna potrawa, ale chodzilo za mna od dluzszego czasu. Byla to pieczona cukinia z ciecierzyca i pomidorami po marokansku. Wyszlo rzeczywiscie lekko egzotycznie w smaku i bylam zachwycona, ale moj malzonek przypraw typu curry czy kumin (ktory byl w przepisie) nie znosi, wiec tylko powachal i nie ruszyl. Na szczescie wszystkim innym smakowalo. Dzien konczylam juz po polozeniu dzieciakow spac, szorujac zlew w kuchni i kuchenke po gotowaniu oraz zlew w dolnej lazience, ktory specjalnie zostawilam sobie na koniec. Wszyscy bowiem myja tam rece po przyjsciu z podworka, a ze Potwory zazwyczaj lapy maja doslownie czarne, wiec juz po jednym dniu zlew jest pokryty szarymi rozbryzgami. Chcialam zeby byl czysty na przyjazd gosci, wiec mylam go na ostatnia chwile. ;) Potem zostalo mi juz tylko najbardziej stresujace zadanie - pochowanie jajeczek w ogrodzie. O polnocy, z latarka i psem, ktory tchorzliwie polecial na taras i ani myslal lazic ze mna. ;) Pietra mialam jak cholera, bo lampy (ktore i tak daja niewiele swiatla) mam z przodu, a jajka rozkladalam z tylu. Lampa przy garazu jest na czujnik ruchu i nie bede do niej co chwila podbiegac zeby sie wlaczyla, a ta na tarasie niewiele daje swiatla na ogrod. Jak na zlosc tez, sasiedzi zwykle maja lampe przy swoim domu, ale teraz wyjechali i u nich tez bylo ciemno. Dodajcie sobie wyjace (gdzies w oddali na szczescie) kojoty i mozna sie pos*ac ze strachu. Najbardziej sie balam, ze mi niedzwiedz wyjdzie z krzakow, wiec co chwila przerywalam chowanie zeby poswiecic latarka naokolo. :D Na szczescie nic mnie nie zaatakowalo. ;) Na koniec jeszcze tylko szybko podlozylam Potworkom prezenty do "gniazdek" zrobionych z szalikow i moglam isc spac. :)

Moj telefon sam sobie tak ustawil swiatlo, ze wyglada jakby na zewnatrz byl dzien. W rzeczywistosci jest polnoc, a swieci tam tylko mala lampka
 

Wielkanoc rozpoczela sie duzo wczesniej niz caly poprzedni tydzien, bo jechalismy na msze na 9:30. Budzik mialam co prawda nastawiony na 7:30, ale juz po 6 slyszalam Bi przemykajaca, tup tup tup, do pokoju brata i potem jej glosny szept: "Nik! Niiik!". No nie dalo sie poczekac w lozku az Mlodszy sie obudzi...:D Osobiscie, przylozylam glowe mocniej do poduszki i ucielam sobie dalsza drzemke. Na szczescie M. jest rannym ptaszkiem, wiec wstal wkrotce po Potworkach i pomogl im ustawic prezenty. W tym roku dzieciaki dostaly skromnie po jednym prezencie, ale za to jakim! ;) Od kilku lat mieli wlasne tablety, ktore kiedys (jeszcze w starym domu) podarowal im chrzestny. Tableciki byly jednak malutkie, a przy okazji takie najtansze i najbardziej podstawowe. Zreszta, kazde mialo juz drugi albo i trzeci tablet, bo mialy one tendencje do psucia sie. A to urwala sie wtyczka na sluchwki, a to koncowka do ladowania utknela w dziurce; takie sytuacje. :) Czas byl juz na nowe, bo Nik roztrzaskal w swoim ekran, a Bi musiala wyczyniac akrobacje w kablem do ladowania, bo wtyczka nie lapala. I M. stwierdzil, ze sa moze juz na tyle duzi i odpowiedzialni (hem, hem...) zeby kupic im cos porzadniejszego. Przytaknelam i malzonek zaszalal, bo zamowil im po iPadzie! :O Wraz z ochraniaczami, dodatkowym szklem na ekran oraz ubezpieczeniem, bo jednak nie do konca dzieciakom ufa. ;) Kiedy w wielkanocny ranek w koncu wzieli sprzet w lapki (wiedzieli co dostana i za jednym zamacham pozbylismy sie tez wiary w Zajaczka niestety...), radosci nie bylo oczywiscie konca! Nic sie nie zacina, nie przerywa, co poniektorzy maja ekran bez pekniec (:D), nie mowiac juz o tym ze ekrany chyba 4x wieksze niz w starych tabletach... Oboje dziekowali nam za prezenty dobrych kilka razy. Miejmy nadzieje, ze docenia i je beda szanowac, bo to nie jest tania "zabawka". ;)

W kazdym razie, dzieciaki z zalem zostawily iPady w domu zeby pojechac do kosciola, a przez reszte dnia (niemal) sie od nich nie odrywali. ;)

Nik do kosciola odstrzelil sie niczym mlody elegancik. Co prawda komunijna marynarke to ja mu zaproponowalam, ale spodziewalam sie, ze raczej postuka sie w glowe. Tymczasem spojrzal na ojca... i zalozyl!
 

Na pozne sniadanie przyjechal moj tata oraz chrzestny dzieciakow, ktory niestety spoznil sie pol godziny. A w brzuchu burczalo... ;) Az smialismy sie, ze zmienia sie w swoja byla - ciotke M., ktora notorycznie spozniala sie po godzinie albo i dluzej.

Wielkanocny stol
 

W koncu jednak dojechal i... wolalabym zeby sobie odpuscil, juz w progu oznajmil bowiem, ze jest... chory! :O I to niewiadomo na jaka zaraze, bo lecialo mu z nosa, ale mial tez problemy zoladkowe! Aaaa!!! No, ale coz... Swieta byly, przeciez nie moglam go pogonic. ;) Posiedzial zreszta krociutko, moze z 45 minut i pojechal, twierdzac ze zle sie czuje (!). Poza tym dzien jednak okazal sie calutki bardzo towarzyski i to zupelnie niespodziewanie. Chrzestny pojechal, ale moj tata posiedzial ladnych pare godzin i po sniadaniu oraz ciescie, zalapal sie jeszcze na obiad oraz kolejna porcje deseru. Wzdychal potem, ze starsznie objedzony od nas wyjezdza, ale o to chodzi w swieta, c'nie? :D W przerwie miedzy obzarstwem przy stole, wyszlam z Potworkami do ogrodu, zeby mogli w koncu poszukac jajek, ktore z takim poswieceniem chowalam poprzedniej nocy. ;)

Niech Was nie zwiedzie to pozorne skupienie. Nik nie potrafi szukac ;)
 

Bylo slonecznie, ale z wichura i ledwie 8 stopniami, wiec srednio przyjemnie, choc dzieciakom to oczywiscie nie przeszkadzalo. Jak zwykle Bi byla duzo szybsza i znalazla sporo wiecej jajeczek. Mimo, ze wiedza oboje, ze potem musza i tak sie wszystkim po rowno podzielic, to na koniec Starsza nie mogla sie powstrzymac, zeby nie dokuczac bratu, ze jest powolny i ona ma wiecej jajek. Ten strzelil focha i uciekl i w ten sposob, po raz pierwszy odkad urzadzam im poszukiwania, nie maja wspolnego zdjecia z koszykami pelnymi jajeczek. :(

A jak to sie tu slodko usmiecha... niewiniatko normalnie :D
 

Po kilkunastu minutach Nikowi najgorsza zlosc przeszla, choc i tak otwierali jajka po dwoch stronach stolu, tak, zeby drugie nie widzialo co kto ma. :D

Z jednej strony Starsza...
 
Z drugiej Mlodszy, jeszcze w kurtce, bo doczekac sie nie mogl ;)

Tu wyszedl maly zonk, bo okazalo sie, ze znalezli 26 jajek, a ja moglabym przysiac, ze schowalam ich 28. :D Najpierw machnelam reka, ze pewnikiem cos mi sie pomylilo, ale kiedy Potwory dzielily sie wszystkim, okazalo sie, ze jednak nie ma po rowno. Poszlismy poszukac dwoch zaginionych jajek, ale bez skutku. Stwierdzilam, ze musialy je zabrac zwierzaki, co czasem sie zdarza...

W miedzyczasie napisala do nas kuzynka M. Pisalam do niej w poprzedni poniedzialek, zapraszajac na Wielkanoc, ale nie odpisala. Stwierdzilam, ze chyba mam zly numer, wiec w czwartek wiec kazalam M. napisac do niej na messengera, przeprosic ze tak na ostatnia chwile i zaprosic jeszcze raz. Tym razem odpisala, ze nie jest pewna czy nie bedzie musiala pojsc do pracy w niedziele i ze da nam znac. Potem jednak juz sie nie odzywala, wiec zalozylismy, ze nie przyjedzie, choc na wszelki wypadek Potworki zafarbowaly tez i dla niej jajko do swieconki. ;) Az tu nagle, w samo poludnie w niedziele pisze, czy moglaby przyjechac okolo 14 z kolezanka?! Potem okazalo sie, ze wrocila z pracy i stwierdzila spontanicznie, ze a co tam, jedzie! Niewazne, ze to "tylko" 3 godziny jazdy... ;) Przyznaje, ze w tym momencie nie bylo mi to juz w smak, bo mialam ochote przebrac sie w dres i klapnac na kanapie, a nie zabawiac i karmic kolejnych gosci. Zapraszalismy ja jednak, wiec sami bylismy w sumie sobie winni. :D Moj tata (rowniez "dusza towarzystwa") szybko sie zmyl na wiesc o przyjezdzajacych dziewczynach, ja czym predzej posprzatalam i wstawilam zmywarke na szybki program zeby umyc swiateczna zastawe i czekalismy. Godzina 14 nadeszla i przeszla, M. pogadal na skypie z rodzicami i bratem, potem ja z siostra, a naszych zapowiadanych gosci nie ma... Malzonek stwierdzil, ze moze im sie odwidzialo, ale wiedzielismy ze wtedy raczej D. by napisala. W koncu dojechaly... po 16. I to z psem (!), ktory warczal na nasza Maye, wiec musielismy naszego biednego psiura zamknac na tarasie... Koniec koncow bylo bardzo milo, bo i kuzynka M. i jej kolezanka (ktora okazala sie byc wlasciwie jej szwagierka, choc w sumie to siostra jej ex'a, wiec trudno przypisac tu definicje ;P) to wesole dziewczyny, czy raczej babki, bo obie dobiegaja juz polwiecza. ;) Zostaly dobre 3 godziny, bowiem okazalo sie, ze planowaly wracac promem, a ten mialy o 21. Dlaczego promem? Otoz, mieszkaja one w sasiednim stanie, ale na jednej z wysep Nowego Jorku. Od naszego Stanu oddziela je zatoka. Mozna jechac naokolo, mostami i wtedy to okolo 3 godziny. Mozna tez dojechac do najblizszego portu i poplynac promem. Wtedy podroz trwa... rowniez okolo 3 godzin, ale godzine siedzi sie na promie, popija kawke i gapi na ocean. :D Dziewczyny stwierdzily wiec, ze wola prom i trudno im sie dziwic. Od nas wyjechaly wiec po 19, bo do portu mialy troche ponad godzine, a nie byly pewne jak dluga bedzie kolejka do wjazdu na statek. 

One pojechaly, a mnie czekala kolejna runda sprzatania i zaladowywania zmywarki oraz wycigania plecakow dzieci, sniadaniowek, przygotowywania ciuchow, itd. Kolejny dzien oznaczal bowiem powrot do kieratu, bez zadnego wolnego (poza weekendami) az do koncowki maja...

Jak sie mozecie domyslic, poniedzialkowy ranek byl brutalny. ;) Tak naprawde, kiedy budzik zadzwonil bladym switem, nie wiedzialam co sie dzieje. Potworki nie byly w lepszym stanie, choc moglo byc gorzej. Spodziewalam sie placzu albo buntu i fochow, tymczasem oboje wydawali sie byc po prostu w mocnym szoku. :D Autobus Kokusia spoznil sie 20 minut. Najwyrazniej kierowcy rowniez nie mogli dojsc do siebie po przerwie. Kiedy oba Potworki odjechaly, wrocilam do domu, wypuscilam Maye zeby porzucac jej pileczke i przy okazji postanowilam jeszcze raz, na spokojnie obejsc ogrod w poszukiwaniu tych dwoch zagubionych jajek. Raczej nie oczekiwalam sukcesu, a jednak! Znalazlam!

Odnalezione "zguby"
 

I wcale nie byly jakos specjalnie schowane. Jedno znalazlam za deska, ktora podtrzymuje podest na przyczepe kempingowa, a drugie po prostu za kepka trawiastych roslin. Nie do wiary, ze w niedziele ani ja ani Potworki ich nie znalezlismy i to szukajac dwa razy! :D Potem juz pora byla pedzic do roboty. Weny do pracy nie mialam tego dnia kompletnie, ale na szczescie nic pilnego do odhaczenia nie bylo i moglam po prostu na spokojnie zorganizowac sobie od nowa prace przy biurku. ;) Tego popoludnia Nik mial basen i tak jak sie obawialam, po tygodniu przerwy zupelnie brakowalo mu ochoty zeby jechac. Urzadzil awanturke, ze on chce chodzic tylko raz w tygodniu (znowu ta sama spiewka!) i w koncu westchnelam, ze ja go jednak z druzyny wypisze bo mam dosc ciaglej szarpaniny... Wtedy natychmiast odpuscil i pojechal juz bez jeku. Malzonek zawiozl go i poszedl cwiczyc, a ja go potem odebralam. Jak to zwykle bywa, umarudzil sie i awanturowal, ze nie chce, a potem oczywiscie swietnie sie bawil. Norma. :D

Cwiczyli styl grzbietowy, choc tu akurat Nik sie obrocil, zeby dac nura
 

Tego dnia przypomnialo mi sie tez, ze wlasnie uplywal termin odeslania formularzy w sprawie przydzielania dzieciakow do nowych klas. To taka bardziej "ankieta", choc bez konkretnych pytan, dla rodzicow. Mozna wypisac swoje zdanie na temat specjalnych potrzeb, akademickich badz socjalnych, swojego dziecka. Nie wolno prosic o konkretnego nauczyciela, choc moja sasiadka, ktorej corka miala spore problemy z adaptacja, poprosila dyrektorke o sprawdzona nauczycielke ktora uczyla jej starsza corke, wiec jest to mozliwe. ;) Jak dla mnie te formularze to takie pitu - pitu i zwykle wykorzystuje je (jak wiekszosc rodzicow, z ktorymi gadalam), zeby poprosic o umieszczenie Potworkow z najlepszymi kolegami lub kolezankami. Jesli pamietacie, tutaj kazdy rocznik jest co rok calkowicie mieszany i rozdzielany do klas od nowa. Dla mniej smialych dzieci to ogromna trauma, choc pomaga na pewno w wyrobieniu umiejetnosci nawiazywania kontaktow. Rodzicom zas daje to nadzieje, ze ich dziecko zostanie rozdzielone z jakims gagatkiem, ktory albo dziecku dokucza, albo przeciwnie, ma na nie niekorzystny wplyw. ;) W kazdym razie, zawsze prosze zeby umiescic Potworki z ktoryms z najlepszych kolegow, ale sama nie wiem czy ktos to czyta i jakimi kryteriami nauczyciele sie kieruja (wiem tylko, ze staraja sie tworzyc klasy wyrownane poziomowo, zeby nie bylo, ze jedna to sami prymusi, a druga tylko "tumani" i leserzy. ;) W kazdym razie, na 5 lat w podstawowce, Nik zdolal byc z ulubionym kolega - H., przez trzy lata. Bi zas miala farta i z ukochana przyjaciolka byla 4 lata (w zerowce chodzila do innej szkoly), ale w tym roku, kiedy przeszla do innej placowki i szczegolnie mi zalezalo zeby trafily razem do klasy, kompletnie je rozdzielono, bo sa nie tylko w roznych klasach, ale i w innych czesciach budynku. Dlatego zastanawiam sie czy ktokolwiek przejmuje sie tym, co rodzice wypisuja na tych formularzach. No, ale wypisane, we wtorek rano wyslalam, przepraszajac ze z jednodniowym opoznieniem i juz. Uspokoilam sumienie nakazujace mi chociaz sprobowac zawalczyc o komfort psychiczny wlasnych dzieci. ;)

Wtorek zaczal sie deszczowo, a autobus Nika znow mial 20-minutowy poslizg. Zazdroscilam Bi, ktora wsiadla do swojego, podczas gdy my nadal stalismy skuleni, z kapturami naciagnietymi na nos. ;) W koncu jednak obydwa Potworki odjechaly, a ja wrocilam do domu. W taka pogode oczywiscie nie mialam najmniejszego zamiaru dodatkowo sterczec i rzucac psu pileczki. ;) Tego dnia w koncu otrzymalam wiadomosci od trenerow pilki dzieciakow, z grafikiem meczow. Czas najwyzszy skoro w nadchodzaca sobote maja sie odbyc pierwsze rozgrywki. ;) Sporzadzilam sobie tabelke w Excel'u, zeby miec jasny wglad w to kto, gdzie i kiedy i... to chyba najlepszy grafik jaki mielismy dotychczas, a to juz 4 sezon Potworkow. Nie jest idealnie, ale poki co (na ostatni mecz sezonu Bi nie ma nadal wyznaczonego miejsca i czasu, wiec mam nadzieje, ze nie zapesze :D) da sie to logistycznie ogarnac. Nie ma zadnego dnia zeby dzieciaki mialy mecze o tej samej godzinie, ale w dwoch roznych miejscowosciach. Raz Bi zaczyna idealnie o tej porze kiedy Nik powinien konczyc, a mecze sa w sasiednich miasteczkach, ale to tylko niecale 10 minut jazdy, wiec o tyle mozna sie bez problemu spoznic. Zawodnicy i tak sa wymieniani, wiec Starsza po prostu nie bedzie w pierwszej grupie. Innego razu jest sytuacja odwrotna: Nik zaczyna 15 minut po planowym koncu meczu Bi. Tu bedziemy juz dalej; Google pokazuje 25 minut jazdy, ale dzieki tym pietnastym minutom poslizgu, wyjdzie na to samo i Mlodszy spozni sie okolo 10 minut. Raz maja o tej samej godzinie, ale na szczescie w tym samym kompleksie sportowym, wiec po prostu ja sobie potruchtam miedzy jednym boiskiem, a drugim. ;) Poza tym maja spore przerwy miedzy meczami, wiec czas bedzie przejechac lub odetchnac, a dwa razy Bi ma mecze w niedziele, co oczywiscie tez ulatwia sprawe, bo Nik ma wszystkie w soboty. Oczywiscie grafik moze ulec zmianie z powodu pogody lub innych przyczyn, ale jesli zostanie jak jest, bede calkiem zadowolona. :) Po poludniu Bi miala swoja ukochana gimnastyke, a ja jak zwykle pogaduchy z kolezanka. Tym razem oczywiscie wymienialysmy sie anegdotkami ze Swiat i zgodnie narzekalysmy na chlopow oraz dzieciaki. :D Po powrocie szybka kapiel i praktycznie dzieciaki do spania. Wraz z pilka nozna nadszedl ten czas, kiedy tygodnie beda mi przelatywac ciurkiem przez palce. W poniedzialki Nik basen, we wtorki Bi gimnastyka, w srody Nik basen a Bi pilka, a w piatek Nik pilka. No i mecze w soboty i czasem niedziele. Tylko czwartek zostaje "wolny", ale za to nie ma wyjscia i w ten dzien musze po pracy zrobic tygodniowe zakupy (bo kiedy indziej nie ma czasu) i odrobic z dzieciakami lekcje do Polskiej Szkoly (na lekcje raczej nie beda chodzic z powodu meczow, ale niech chociaz sie poucza ze mna), wiec tej wolnosci zbytnio nie odczuje. ;)

W srode powtorka z rozrywki i autobus Mlodszego spozniony 25 minut. Wkurzona bylam, bo wial lodowaty wicher i bylo bardzo nieprzyjemnie. Dodatkowo, gdybym wiedziala ze na pewno sie spozni, wyszlabym dobre 10 minut pozniej i oszczedzila sobie nerwow oraz ciaglego poganiania Potworkow. Ale ze nigdy nie wiadomo o ktorej dokladnie autobus przyjedzie, lepiej wyjsc wczesniej niz stresowac sie, ze go potem nie zlapiemy... :/ Tego dnia pojawil sie u mnie PMS, wiec nastroj poszybowal ostro w dol... Bilety do Polski, dla odmiany poszybowaly w gore, wiec znow wylot stoi pod znakiem zapytania, bo szkoda nam wydawac worka monet na "wizyte u rodziny" (taka prawda; w Polsce zazwyczaj nie odpoczywam, tylko ganiam od wizyty do wizyty i wracam do domu wykonczona), szczegolnie, ze sam wyjazd pochlonie krocie... Dodatkowo wiesci o zmasowanych atakach na wschodzie Ukrainy i nic, tylko zaszyc sie pod kocem i szlochac. Wiecie, ostatnio tak wszystko stalo w zawieszeniu, ze podswiadomie mialam nadzieje, ze wreszcie obie strony dojda do wniosku, ze zadna drugiej nie przebije i w koncu oglosza zawieszenie broni. No niestety... Obawiam sie, ze ruskie jednak odrobili lekcje z marca i polowy kwietnia i widza, ze musza skoncentrowac ataki w strategicznych miejscach. Na podbicie calej Ukrainy nie maja szans, bo za bardzo rozpraszaja wlasne wojsko, ale na zawlaszczenie sobie kawalka obcego terytorium spokojnie starczy im sil. :( 

Wracajac do domu utknelam w takim korku, ze zdazylam tylko wpasc, zjesc i musialam gonic Bi, zeby przebierala sie na trening. Zabieralysmy tez jej przyjaciolke - sasiadke. Zaproponowalam, ze moge ja zabrac, pamietajac, ze sroda to dzien, kiedy sasiadka pracuje w biurze. Potem okazalo sie, ze ojciec pracowal tego dnia z domu, a na posterunku byla tez opiekunka, wiec niepotrzebnie sie wychylalam przed szereg. ;) Ale co tam, i tak jechalam i tak, a dziewczyny cieszyly sie z dodatkowego czasu na pogaduchy.

Wyscig do pilki
 

Trening byl niemozebnie dlugi, bo godzine i 15 minut i myslalam, ze tam jajo zniose. Za to zaparlam sie, ze nie bede siedziec w aucie, tylko krazylam w te i we wte wzdluz boiska. Przynajmniej troche ruchu. ;) Zeby sie nie zanudzic, poodpisywalam na wszystkie zalegle sms'y. Treningi pomagaja w utrzymywaniu kontaktu z ludziskami. ;) Druzyna Bi faktycznie jest duza. Cala gromada dorastajacych panien. Zobaczymy jak sobie poradza na meczach, bo okazalo sie przy rozmowie z mamuskami, ze przynajmniej dwie dziewczynki nigdy wczesniej nie graly w pilke nozna. :O Troche podziwiam, ze w tym wieku chcialo im sie jeszcze zaczynac, kiedy wiele dzieciakow gra od przedszkola, a czesc, poza nasza "rekreacyjna" druzyna, zima grywa w klubie. Troche zas wspolczuje trenerowi, bo zauwazylam jedna delikwentke, ktora naprawde miala problem zeby szybciej podbiec i zero sily w kopnieciu. No zobaczymy ile meczow tym sezonie wygramy. :D Tak jak we wtorek, tak tego dnia tez wrocilam do domu az po 19, czas byl wiec wlasciwie tylko na kolacje i potomstwo musialo sie klasc.

W nocy ze srody na czwartek byl przymrozek. Rano termometr pokazal 1 stopien i wychodzac na autobusy, zalozylam zimowa kurtke. Pogoda jest szalona i po poludniu mialo byc 14 stopni, wiec Potworkom dalam kurtki przejsciowe, ale za to bluzy pod spod. Nik strzelil lekkiego focha, ale potem przynajmniej nie narzekal, ze mu zimno kiedy jego autobus znow spoznil sie 20 minut. ;) W pracy lekka irytacja, ale to w sumie nic nowego. ;) Wszyscy juz traca cierpliwosc i chca w koncu "zaliczyc" reszte pacjentow. Chwytaja sie wiec dat, ktore normalnie odrzucilibysmy bez mrugniecia okiem. Laboranci zgadzaja sie pracowac i soboty i niedziele, byle to juz wreszcie odhaczyc. Teraz jednak ktoras klinika zaproponowala, ze moze podac dawke pacjentowi dzien po majowym dlugim weekendzie. Nikt nie patrzy na to, ze dla nas oznacza to prace w dlugi weekend! Przez chwile byla nadzieja, ze sobie odpuszcza, bo UPS oznajmil, ze w federalne swieta nie odbieraja specjalnych przesylek, ale poki co szef nie odpuszcza i szuka jakiejkolwiek firmy kurierskiej, ktora zgodzilaby sie na transport w Memorial Day. ;) Wyglada na to, ze ten pacjent nie moze przyjechac do kliniki zadnego innego dnia, tylko we wtorek. Ja i tak jestem w lepszej pozycji niz laboranci, bo musialabym przyjsc do pracy w swiateczny poniedzialek, zamiast pracowac przez caly weekend. Problem w tym, ze mamy juz zarezerwowany kemping. Szczescie w nieszczesciu, w poniedzialek i tak mielismy wracac. Po prostu zamiast wyjezdzac po poludniu, wyjedziemy z samego rana. Dojedziemy, zostawie M. z rozpakowywaniem przyczepy, a sama pojade do roboty. Ech... Dobrze, ze jedziemy tylko 1.5 godziny od nas... 

Czwartek to w tej chwili jedyny dzien, kiedy zaden Potworek nie ma dodatkowych zajec, jak zreszta pisalam juz wyzej. Niestety, przez to stal sie obowiazkowo dniem zakupow, wiec do domu wrocilam po 17. Wieczor byl w miare spokojny, bo M. pojechal na silownie. To niesamowite jak brak tylko jednej osoby sprawia ze w domu jest mniejszy chaos. Szczegolnie, ze M. zwykle, po wydaniu dzieciakom obiadu, klapie z laptopem na kanapie i malo co sie z niej rusza. ;) Potworki odrobily lekcje i wlasciwie zrobila sie pora kolacji i spania. I tyle z "wolnego" popoludnia. :D

W piatek, czyli dzis, dla odmiany pogoda byla przecudna. Juz rano mielismy 10 stopni, co przy pelnym sloncu i tylko leciutkim wiaterku, sprawialo, ze bylo niesamowicie przyjemnie. Tym razem autobus Kokusia spoznil sie "tylko" 17 minut. :D Po odjezdzie dzieciakow, poszlam z psiurem do ogrodu zeby porzucac jej pileczke, a przy okazji skontrolowac co tam nowego rosnie i rozkwita. :) Mam w ogrodzie wczesna odmiane tulipanow, z ktorych niestety zakwitl tylko jeden, ale juz zdazyl przekwitnac. Pozniejsze odmiany maja paczki, ale jeszcze do kwitniecia im troche brakuje. Narcyzy za to powinny rozkwitnac lada dzien, przynajmniej te, ktore maja paczki, bo wiele niestety nie wykazuje checi. Nie wiem co im jest. Podsypuje odzywka, dbam, ale cos mnie nie lubia. Za to na rabatce przy warzywniku, znalazlam takie cos:

Telefon uparcie nie chcial ustawic mi ostrosci tam, gdzie powinien, wiec musicie sie wpatrzec w mniej wiecej srodek zdjecia
 

Szparagi, jak w morde strzelil! :D Co ciekawe, nigdy nie zauwazylam zeby tam wczesniej rosly, wiec troche mnie ich obecnosc zastanawia... Musialabym zerwac, ugotowac i posmakowac czy to faktycznie "to", ale troche mi szkoda, bo sa tylko dwa. Jak zostawie, moze sie rozmnoza i za rok bedzie wiecej? ;)

W pracy spokoj, bo laboranci maja pracowac w sobote, wiec dwie kobitki wziely wolne, sekretarka nadzoruje wymiane dachu w swoim domu, a szef sie nie pojawil, bo...tak. :) W zwiazku z tym, reszta bardzo szybko rozeszla sie po poludniu do domow. Ja tez wyszlam juz o 15:20, bo wiedzialam, iz na 17 mam byc na boisku pilkarskim. ;) Tym razem nawet M. stwierdzil, ze pojedzie zeby zrobic kilka koleczek wokol calego kompleksu. Zmusilo to Bi rowniez do jechania z nami i choc najpierw strzelila focha, potem wpadla na jakas kolezanke, zaczela uzywac barierek do akrobacji i humor jej sie poprawil. ;) 

Jak za moich czasow na trzepaku :D
 

Mlodszy biegal za pilka, a ja nadrabialam spotkania towarzyskie. Nie dosc bowiem, ze Nik jest w druzynie z dwojka sasiadow, to jeszcze na sasiednim boisku trening miala mala sasiadka - hinduska, wiec pogadalam sobie z jej mama, ktora z kolei gadala z jeszcze inna mama, ktora mieszka na sasiednim osiedlu od naszego. Normalnie jedna wielka, pilkarska rodzina! :D

Chlopcy odbijali pike o scianke zeby w ten sposob cwiczyc sile wykopu
 

Koszulki druzyna Nika ma w tym sezonie, jak to mowia, oczojebne, ale to zobaczycie jak wrzuce foty z meczow. :D

A poki co: do poczytania! :) 

sobota, 16 kwietnia 2022

Odrobina wolnego

W tytule powinno byc chyba "wolnego", bo Potworki owszem, mialy przerwe od szkoly, ale ja pracowalam z domu. Umowmy sie jednak; praca z chalupy jest mniej wymagajaca niz kiblowanie w biurze. ;) Troche szkoda, ze ferie wiosenne Potworkow zbiegly sie w czasie z przygotowaniami do Wielkanocy... Z jednej strony dalo mi to sporo czasu na spokojne sprzatanie i gotowanie, ale z drugiej, nie mialam go wystarczajaco duzo zeby zapewnic Potworkom tylu atrakcji, ilu normalnie bym chciala. ;)

Niektore atrakcje popsula nam zas... Matka Natura. :/ Na sobote, 9 kwietnia, mielismy bilety na coroczne polowanie na jajka, organizowane w naszym miasteczku. Pewnie nie pamietacie z zeszlego roku, ale odbywa sie ono w miejscowym klubie Polo, wiec poza szukaniem jajek jest mnostwo innych atrakcji, m.in. karmienie marchewkami i glaskanie kilkudziesieciu konikow. ;) Potworki czekaly na imprezke z niecierpliwoscia, ja rowniez, bo miala do nas dolaczyc moja kolezanka z corkami, a tymczasem trzy dni wczesniej prognozy zaczely pokazywac deszcz. :( No szlag! W dodatku kazdego dnia bylo gorzej, bo najpierw pokazywalo 40% szans na deszcz nad ranem, potem przeszedl w 70% i w dodatku przez caly dzien. :/ Organizatorzy juz dwa dni wczesniej wyslali zawiadomienie, ze obserwuja prognozy i jesli nic sie nie poprawi, beda musieli odwolac, bo przez sporo deszczu w poprzednim tygodniu, tereny klubu juz byly blotniste i grzaskie. Dzien wczesniej, kiedy nic sie nie zmienilo, wyslali zawiadomienie, ze zmieniaja imprezke w "drive - through", czyli mial byc przejazd autem z rozdawaniem jajek, zamiast zbierania ich przez dzieciaki. Przyznaje, ze gotowa bylam zrezygnowac, bo co to za frajda... Potworki jednak podniosly krzyk, ze chca jechac, a na moje pytanie po co, Nik przewrocil oczami, ze: "free stuff, hello!". :D No dobra, to pojechalismy. Jeszcze rano wkurzylam sie, bo obudzilo mnie piekne slonce. Gdzie ten zapowiadany deszcz?! A wiadomo, ze na ostatnia chwile juz nie zmienia imprezki w "normalna"... Potem okazalo sie jednak, ze pogoda tego dnia byla po prostu "dzika". Nagle nadciagaly chmury, zaczynalo kropic lub mocniej padac, po czym nagle przestawalo i wychodzilo slonce. I tak kilka razy w ciagu godziny, przez calutki dzien. Caly przejazd zaczynal sie o 11, ale Potworki byly tego dnia bardzo zrelaksowane jesli chodzi o ubieranie sie i jeszcze kwadrans przed, zrzedzilam im ze im szybciej pojedziemy, tym szybciej wrocimy. Kumpela byla madra i przyjechala najwyrazniej na 11, bo juz 9 minut po, napisala mi, ze wlasnie przejechali. My wtedy akurat zakladalismy buty i bluzy. Do klubu Polo mam doslownie kilka minut, ale zanim dojechalismy, ustawil sie juz wezyk samochodow i nam zajelo ponad pol godziny zeby przejechac... Kiedy ruszalismy swiecilo piekne slonce.

Pierwsze stanowisko i cudna (jeszcze) pogoda

Tu rozdawane byly zestawy do dekorowania ciastek w ksztalcie jaj

W polowie przejazdu zachmurzylo sie, potem zaczelo kropic, a kiedy wlasnie z tamtad odjezdzalismy, lunelo! Ale jak! Jakby kto kubly wody wylewal!

Widzicie te nadchodzace ciemne chmurzyska?

Zajac Wielkanocny juz pod parasolem. Po chwili nie wiem gdzie sie schowal, bo byl w szczerym polu, a lalo wiadrami! ;)

Wycieraczki w aucie nie nadazaly! Mielismy niesamowite szczescie, ze ulewa nadeszla kiedy akurat odjezdzalam od ostatniego stanowiska.

Na ostatnim stanowisku rozdawali maskotki. Kto przyjechal po nas, dostal je zapewne przesiakniete woda. ;) Widac deszcz splywajacy po szybach
 

Kiedy po chwili dojezdzalam do domu, juz tylko kropilo, a po chwili wyszlo slonce. Taki jednodniowy kwiecien w pigulce. ;) Dzieciaki wrocily do domu z tuzinem jajeczek wypelnionych slodyczami, a do tego z piankowym samolocikiem/ gra w kolko i krzyzyk, zestawem z ciasteczkiem w ksztalcie jaja i akcesoriami do jego dekoracji oraz maskotkami, Bi - niedzwiem polarnym, Nik - leniwcem. Z tych maskotek to padlam ze smiechu, bo maja czerwone szaliczki w sniezynki z wyszytym rokiem 2021. Do tego w srodku piszczalke, a metka wskazywala, ze sprzedawane byly w PetSmart, ktore jest popularna siecia sklepow z wyposazeniem dla zwierzat. Najwyrazniej ktos z naszego miasta dorwal niesprzedane w okresie bozonarodzeniowym zabawki dla psow i stwierdzil, ze swietnie nadadza sie dla... dzieci. :D Mial zreszta racje, bo Potworki maskotki pokochaly miloscia goraca i natychmiastowa i w nosie mialy, ze te przeznaczone byly dla czworonogow. ;) Reszte dnia spedzilismy juz glownie w domu, bo nie bylo szczegolnie cieplo, a do tego co chwila przechodzily takie dziwne ulewy. Jedynie Potworki zdolaly dorwac sasiadke z naprzeciwka i ponad godzine ganiali miedzy ich ogrodem, a naszym.

Glaz na froncie to nadal najlepszy plac zabaw :D
 

Niedziela zaczela sie oczywiscie od mszy. Ta byla tego dnia potwornie dluga, jak to w Niedziele Palmowa. U nas nie przynosi sie swoich palemek, tylko w kosciele rozdaja prawdziwe listki palmowe. Ciekawostka byly tez wydrukowane instrukcje jak z tych dlugich listkow zrobic krzyz. Po mszy pojechalismy po kawe, a po drodze wstapilismy jeszcze po karme dla naszego siersciucha. Wrocilismy do domu i Potworki oczywiscie chcialy sprobowac poskladac liscie w krzyzyki. Okazalo sie to calkiem proste, sztuka bylo tylko utrzymac ksztalt, dopoki sie ostatecznie nie przewiaze witek, zeby krzyz nie rozpadl sie w trakcie "produkcji".

Naprawde ladnie to wyglada i nie wymaga ani kleju, ani zadnych innych akcesoriow

Poniewaz Potworki wziely tych liskow cala garsc, a dodatkowo pare udalo im sie tez rozdzielic (one czesto maja kilka warstw), a uparli sie kazdy zaplesc w krzyzyk, mamy ich wiec teraz cala kolekcje, porozkladane po calym domu. :D 

To tylko czesc...
 

Po poludniu M. pojechal na silownie, ja konczylam weekendowy stos prania, a Potworki ganialy po podworku. Bylo pochmurno, chlodno i nieprzyjemnie - jakies 11 stopni i zimny wiatr, ale im to kompletnie nie przeszkadzalo. Nawet fakt, ze sasiadka pojechala gdzies z rodzina, ich nie zniechecil. To najlepsze w posiadaniu rodzenstwa - zawsze ma sie kumpla do zabawy. :) Poniewaz aura byla malo wiosenna, wieczorem napalilismy w kominku i po kapieli Potworki z checia zasiadly przed nim zeby zagrzac dupki. :)

Poniedzialek byl meczacy. ;) Co prawda rano pospalam sobie do wypeku, ale potem juz dzien spedzilam w ciaglym biegu. Sniadanie, wstawic zmywarke, wyszykowac siebie, zagonic Potworki do ubierania i wybywalismy z chalupy. Poniewaz w nastepnym tygodniu zaczynala sie pilka nozna, a Nik nie potrafil w internecie wybrac sobie korkow, ktore by mu sie spodobaly, postanowilam wykorzystac wolny tydzien i zabrac go do sportowego sklepu stacjonarnego. Obok niego byl tez zwykly obuwniczy, wiec stwierdzilam, ze przy okazji spojrze na jakies tenisowki i sandaly dla dzieciakow. Taaa... Dajcie spokoj, nie znosze zakupow stacjonarnych, nawet dla siebie. Potwory jeszcze dodatkowo wszystko utrudnialy. Bi przynosila mi co chwila szpilki z dzialu damskiego, zachwycona tym typem obuwia. Nik niemal rzucal ze zloscia butami, ktore chcialam zeby przymierzyl, bo zadnego nie mogl wcisnac na noge (mimo, ze rozmiar byl odpowiedni). Te, ktore mu sie spodobaly i o dziwo, bez problemu je zakladal, nie mialy jego rozmiaru. Oczywiscie... Sandalki mieli tylko jakies fikusne dla mlodych elegantek, ale nic praktycznego, co Potwory moglyby zalozyc do szkoly i na pokolonie, gdzie wymagane sa zakryte palce. Oboje rozeszli sie miedzy regalami i z trudem przywolywalam ich do siebie i wymuszalam, zeby skupili sie na tym, czego szukamy. Zgrzytalam zebami przypominajac sobie wiecznie zrzedzenie M., kiedy zamowione buty okazywaly sie za male/duze/ciasne/luzne, itd., ze "Po co bawic sie w zamawianie i odsylanie, dlaczego ich po prostu nie wezmiesz do sklepu?!". No wlasnie dlatego... :/ W koncu wyszli ze sklepu kazde tylko z para crocs'ow do latania kolo domu oraz na kempingach. Przeszlismy przez plac do sklepu sportowego i... zonk. Obeszlismy regaly z butami, ale korkow nie zlokalizowalismy. Pytam pracownika, a on mi mowi, ze oni sa takim "innym" sklepem i korkow nie maja! Nosz kurna! To ja specjalnie tam pojechalam, umeczylam sie w sklepie obuwniczym, a on mi mowi, ze przyjechalam na darmo?! Facet przeprosil i powiedzial, ze w "normalnych" sklepach ich sieci je maja, ale tutaj akurat nie. Ech... Stwierdzilam, ze trudno, Nik bedzie musial wybrac sobie korki online i kropka. Na tym samym placu byl tez niestety sklep zoologiczny i wiadomo, ze dzieciaki by mi nie odpuscily jakbysmy tam nie zaszli. Dla nich to byly szerokie z zachwytu oczy, dla mnie kolejne irytacje. Wyszlam z tamtad z glowa bolaca od argumentow Bi dlaczego powinnismy adoptowac kotka, bo maja tam egzemplarze z jakiejs lokalnej grupy (M. wywalilby nas z domu razem z kotkiem ;P) oraz jekow Nika, ze chce jakas poduche, ktora okazala sie poslaniem dla mniejszego psa. :D W miedzyczasie jednak stwierdzilam, ze pojedziemy do innego sklepu sportowego z tamtej sieci. Zajechalismy jeszcze na stacje benzynowa zeby sie hmm... odsikac oraz po kawe dla matki i po plastrze pizzy dla dzieciakow na pokrzepienie i pojechalismy. Z tamtad to byl kawalek, ale za to potem do domu mielismy duzo blizej. Tutaj korki mieli, ale oczywiscie hrabiemu znow malo co sie podobalo... W koncu znalazl dwie pary, ktore w miare mu podpasowaly. Napalil sie na jedna z nich, ale oczywiscie cwaniaki nigdzie nie wywieszali cen. Musialam spytac pracownika. Adidasy ok - $30, ale para Nike'ow - ponad $50. :O Szkoda, bo te Nike bardziej podobaly sie i Nikowi i mi, ale sorry, nie dam tyle za korki dla dzieciaka, ktory po jednym sezonie pilki albo z nich wyrosnie, albo zniszczy tak, ze nadaja sie tylko na smietnik. Mlodszy troche sie burzyl, ale tu pozostalam nieugieta, bo na upartego mogl grac jeszcze w korkach z jesieni. Nadal pasuja, tylko wygladaja jak szmaty, wiec stwierdzilam, ze lepiej kupic mu nowe, bo az wstyd, a tamte zostawic w razie gdyby druga para przemokla, co czasem sie zdarza. ;)

Najwieksza atrakcja sklepu byly ruchome schody. Potworki zrobily chyba ze trzy rundki gora - dol ;)
 

W miedzyczasie dostalam sms'a od mamy kolegi Kokusia czy Mlodszy mialby ochote przyjechac sie pobawic. Dochodzila juz godzina 14 i bylam padnieta, ale stwierdzilam, ze ok, jak juz i tak jestem autem, to pojedziemy kawalek dalej, odstawimy Mlodszego i wroce z Bi do domu. Starsza byla niepocieszona, bo jej ukochana przyjaciolka poleciala na ferie wiosenne z rodzina do... Anglii, zas sasiadka pojechala gdzies ze swoja babcia. Bi nie miala wiec towarzystwa do zabawy. Coz, bywa. ;) Potem wrocil z pracy M., wkrotce pojechalam odebrac Nika i stwierdzilam, ze pogoda piekna (zrobilo sie 18 stopni!), wiec czas zabrac sie za porzadki na ogrodzie. Jak to po zimie, wszedzie leza galazki oraz zoledzie postracane przez wiatr. Dodatkowo, wiadomo, mamy psa, a psiur zalatwia sie gdzie popadnie. Zostawia miny na sniegu i lodzie, te przykrywane sa kolejnymi warstwami sniegu, jak jest zimno to nikomu nie chce sie lazic i tego zbierac i na wiosne czlowiek za glowe sie lapie. Zabralam sie wiec ostro za zbieranie psich niespodzianek. Nie szlo mi tak dobrze, jakbym chciala, bo nasza dzialka jest na gorce, wiec ciagle kursowalam gora - dol, a kozica nie jestem, wiec oszczedzalam energie. I jeszcze poprztykalam sie z malzonkiem. Ten bowiem, od kolegi hodujacego kury, dostal wiaderko nawozu. I oznajmil, ze on w takim razie ten nawoz wyleje, przekopie warzywnik i przywiezie ziemii ogrodowej. Musialam go nieco przystopowac, bo warzyw sadzic nie bede przez kolejne 3-4 tygodnie, natomiast rabatki zaczynaja zarastac mi chwastami i potrzebuje zeby przywiozl mi kore do wysypania miedzy kwiatkami! Malzonek zadowolony nie byl, bo akurat umyslil sobie cos innego, ale sorki, trzeba troche pomyslec o priorytetach...

Wtorek przywital nas deszczem. Nie ulewa, ale calkiem mocnym, upierdliwym opadem. Na szczescie w poludnie nagle chmury sie rozproszyly i wyszlo slonce . Temperatura tez momentalnie poszybowala w gore. Termometr w cieniu pokazal 20 stopni, na sloncu bylo po prostu lato! :) W poludnie mama przywiozla kumpla Kokusia z kolei do nas. Dzien wczesniej chlopaki nie mogli sie bowiem pozegnac i prosili o jeszcze jedno spotkanie podczas ferii. Niestety, oni w srode jechali do zoo, w czwartek ja musialam jechac na zakupy, potem zas byl juz czas na takie konkretne porzadki przedswiateczne oraz gotowanie. Padlo wiec na wtorek.

Spora czesc wizyty przegrali oczywiscie na konsoli w naszym rozpierdolniku bawialni ;)
 

Jak to jednak bywa, kolejny dzien pod rzad to bylo juz troche za duzo i za czesto. Zamiast sie ladnie bawic, chlopcy od czasu do czasu cos tam sie sprzeczali i obruszali jeden na drugiego. Sasiedzi zrobili sobie jakas wycieczke, wiec Bi znow zostala bez kolezanki. Troche snula sie za chlopcami, troche z nimi bawila, zeby po chwili wyzywali sie nawzajem od glupkow i idiotow. Ech... :/

Tu chyba wlasnie Bi odchodzi obrazona ;)
 

Jakos jednak te 3 godziny przetrzymalam i po H. przyjechala mama. Odetchnelam z ulga. ;) Szybko dalam Potworkom obiad i jechalismy z kolei do mojej znajomej. Nik marudzil, ze nie chce, ze z kim on sie bedzie bawil jak tam same dziewczyny, ale ze M. po pracy pojechal do Polakowa i nie bylo go jeszcze w domu, nie mielismy wyjscia; Mlodszy musial jechac z nami. I potem calkiem niezle sie bawil. ;) Troche ze starszymi pannami, a kiedy te zbytnio zajely sie czyms dla dorastajacych "panienek", okazywalo sie, ze mozna tez wymyslac zabawy 3-latce. :D A ja z kumpela jak zwykle nie moglysmy sie nagadac. Zrobila sie prawie 19 i zaczelam nawolywac towarzystwo do domu, a corka kolezanki wyskoczyla z pytaniem, czy oni moga zjesc pizze! Moi jedli obiad o 15:30, wiec oczywiscie z entuzjazmem podchwycili i w ten sposob do domu wrocilismy dopiero po 20. ;) Ale za to, po niemal calym dniu ganiania po podworku i z towarzystwem innych dzieciakow, Potwory padly niczym muchy. :)

W srode pogoda byla po prostu cudowna! Ponad 20 stopni i lazurowe niebo. Potworki z radoscia wyciagnely z szuflad krotkie spodenki i t-shirty. Ja, troche mniej ufnie, zalozylam legginsy, ale okazalo sie, ze niepotrzebnie. Krotkie spodenki wystarczyly w zupelnosci. :) Dzien minal ekspresowo, ale pod wieczor czulam sie bardzo usatysfakcjonowana. Wiecie, czasem czlowiekowi dzien zleci, a nie za bardzo wie co sie dzialo i nie zrealizowal nawet polowy planow. Nooo, to nie byl taki dzien. ;) Rozpoczelismy go z Potworkami pozno, bo ja jak wiadomo jestem spiochem, ale i oni, po meczacym poprzednim dniu, dosc dlugo pospali. Kiedy w koncu wstalismy, zjedlismy sniadanie i troche sie ogarnelismy, zaczelam wypisywac formularze zeby zapisac dzieciaki na polkolonie organizowane przez szkoly w naszym miasteczku. Wypelnilam co trzeba, wypisalam czek (i az mi sie slabo zrobilo) i trzeba bylo go zlozyc w wydziale edukacji. Tego dnia normalnie powinnam byla sie laczyc na meeting w pracy, ale na szczescie go odwolali. Moglam wiec od razu zebrac potomstwo i pojechalismy. Oddalismy formularze oraz oplate i wracajac zajechalismy po sushi na lunch.

A obok sklepu plynie sobie rzeka...
 

Dodatkowo przejezdzalismy obok takiego trawiastego placu w centrum miasteczka. To nawet nie park, tylko bardziej szeroki trawnik, idacy wzdluz ruchliwej ulicy. Zasadzone jest tam jednak mnostwo narcyzow, ktore urzekly nas z daleka. Zaparkowalam i postanowilismy sie przejsc sciezka prowadzaca wzdluz rabatek.

Pieknie!
 

Pomysl dobry, sceneria sliczna, Potwory chetne... az przelecial im przed nosem pierwszy trzmiel. :D Od tego czasu juz trzymali sie mnie kurczowo i podskakiwali oraz piszczeli ze strachu jak tylko cos wokol nas zabzyczalo, niewazne czy to pszczola, czy zwykla mucha. ;)

Jak pisalam wyzej, "przymusilam" malzonka zeby przywiozl mi kore na rabatki. Planowo mial to zrobic we wtorek, ale ze tego dnia rano padalo, wiec jasnie pan umarudzil sie, ze bedzie to ciezkie i dlaczego ja mu truje. Ja! TRUJE! :O Zgrzytnelam zebami, ze chcialam w srode skorzystac z pogody i zaczac te kore rozsypywac po rabatkach, ale co tam jeden dzien w te czy we w te. Niech przywiezie w srode po pracy jak mu tak ciezko... W koncu wyszlo to na dobre dzieciakom i mi, bo skoro malzonek pozbawil mnie zaplanowanego zajecia, postanowilam skorzystac z pieknej pogody i zabralam Potworki na mini golfa. A niech maja cos z tych ferii. ;) Pechowo wygladalo na to, ze polowa naszego miasteczka wpadla na ten sam pomysl i byly tam tlumy. :D Ciagle albo my czekalismy az ludzie przed nami zakoncza rundke, albo czulismy sie niekomfortowo, bo juz ktos czekal za nami...

Golfiarze ;)
 

Wpadlismy na trenera pilki Kokusia z jesieni z synem, wiec Mlodszy mial dodatkowa frajde i buzia mu sie nie zamykala. ;) Niestety, Mlodszy nie ma za grosz cierpliwosci i w dodatku za wszelka cene chcial byc pierwszy, wiec caly czas oszukiwal, popychajac pileczke blizej dolka. Osobiscie przymknelabym na to oko; w koncu chodzilo o dobra zabawe, ale Bi nie mogla tego przetrawic. ;) Oboje jednak bawili sie przednio, mimo drobnych niesnasek. Po mini golfie oczywiscie uparli sie, ze chca na lody, bo pole ma zaraz obok lodziarnie. Sprytnie. ;) Wrocilismy do domu, machnelam szybko leniwe pierogi i akurat wrocil M., z cala paka auta zaladowana kora. Wyrzucil mi ja na trawe obok przyczepki i reszte popoludnia mialam zajecie polegajace na ladowaniu kory na taczke, przewozeniu jej blizej rabatek i wysypywaniu jej miedzy kwiatkami. Nik jak zwykle okazal sie bardzo pomocny, bo z zapalem ladowal kore na taczke, a potem wpychal ja pod gorke, na przod domu.

Mozna tez polaczyc zabawe z praca i pchac taczke jadac na deskorolce ;)
 

Mam nadzieje, ze z wiekiem mu ten entuzjazm do prac okolodomowych nie minie, bo jak narazie to jest zlote dziecko i mlody pracus. :)

Dobry parobek :D
 

Rozkladanie kory jest niestety czasochlonne. Piec taczek, a pokrylam tylko jedna mniejsza rabate i polowe wiekszej. A gdzie reszta i jeszcze rabaty za domem?!

Przed

Po - niestety, przez naturalny kolor kory, efekt jest slabo widoczny

Czas bylo jednak skonczyc, bo musialam zagonic pod prysznic Starsza, ktora oznajmila, ze ma wolne i nie ma zamiaru sie kapac. :O Nawet bym jej juz darowala i pozwolila na "dzien dziecka", ale kurcze, wlosy tluste, spod paszek zalatuje... no nie dalo sie tego zignorowac. ;)

Czwartek byl dniem kiedy staczalam wewnetrzna walke miedzy checia wykonania prac okolodomowych, a przygotowaniami do Swiat. W koncu wygraly te pierwsze, za to obiecalam sobie, ze piatek i sobote juz cale poswiece na porzadki i gotowanie wielkanocne. Po sniadaniu zebralismy sie z Potworkami i pojechalismy na zakupy. Zzymalam sie zreszta, bo jak szykuje sie sama, to ubieram sie i jade. Potworkom mowie, ze maja sie ubrac bo jedziemy, to ktoremus jeszcze zechce sie na dwojeczke, ktores musi zrobic runke po domu w jednej skarpetce, kolejne zaklada spodenki i zapomina, ze na gorze ma nadal pizame...  Mialam nadzieje wyruszyc na zakupy jak najwczesniej, a wyjechalismy o... 11. A potem dziwia sie, ze krzycze. ;) Po zakupach podjechalismy jeszcze po kawe (dla matki) i do chalupy dotarlismy przed 13. Sama pewnie od razu zabralabym sie za robote, ale dzieci trzeba bylo nakarmic niestety. ;) Po lunchu kontynuowalam walke z kora i rabatkami. Tego dnia mielismy prawdziwe, upalne lato. Temperatura doszla do 26 stopni! Bylo naprawde goraco, swiecilo slonce i wcale sie nie zdziwilam, kiedy wieczorem zauwazylam zarozowione czolo oraz nos. Z pomoca Potworkow skonczylam wykladac kore na rabaty z przed domem i przenioslam sie na tyl. Tym razem nawet Bi pomagala taszczyc taczke, twierdzac, ze skoro nie chce wyjsc za maz, to musi nauczyc sie sama wykonywac prace domowe. Tak, Starsza twardo szykuje sie na staropanienstwo. ;) Pracowalismy ciezko, Potwory panikowaly jak tylko przelatywal obok jakis trzmiel, a w miedzyczasie M. przyjechal z paka pelna ziemii ogrodowej. Musielismy zrobic przerwe na obiad bo zrobila sie 16, a potem kontynuowalam robote. Malzonek obok robil swoje, czyli wywalil ziemie do warzywnika, szybko troche go przekopal, a na to wysypal... kurze odchody otrzymane od kolegi. O matko i corko, jak to cuchnelo! Normalnie oczy lzawily! :D Mimo, ze wiatr akurat zawiewal w moja strone, zaparlam sie, ze skoncze z ta kora, bo potem nie wiem kiedy bede miala na to czas. Niestety, Matka Natura zasmiala mi sie w nos, bo (zgodnie z prognozami) zupelnie nagle nadciagnely chmury i zaczelo kropic. Uparcie zaladowalam jeszcze jedna taczke i pospieszylam zeby wywalic kore w upatrzonym miejscu i wtedy rozpadalo sie na dobre. To byloby na tyle roboty. :D Co bylo robic; przenioslam sie do srodka i posprzatalam obie gorne lazienki. Potem Potworki posialy jeszcze rzezuche. Mielismy caly tydzien, a posialismy oczywiscie na ostatnia chwile... ;) Watpliwe zeby wyrosla porzadnie do niedzieli. Trudno.

"Siala baba mak..." :D
 

Mimo Wielkiego Piatku, M. podazyl na pol dnia do pracy. Proponowali mu tez sobote, ale na szczescie odmowil. Mnie bylo wsio ryba, bo i tak od rana biegalam w kolko, nie wiedzac dobrze za co sie zabrac. ;) W koncu odkurzylam i pomylam podlogi na gorze (Potworki ogarnely u siebie), upieklam babke marmurkowa i ugotowalam warzywa na salatke jarzynowa. Malzonek wrocil z pracy calkiem wczesnie, ale... zaczal grzebac przy samochodzie! Myslalam, ze wyjde z siebie i stane obok! To juz jakas pieprz*na tradycja, ze zawsze na Swieta on, zamiast mi pomoc, robi cos przy aucie. Zawsze prosze, zeby po prostu zajal sie dzieciakami. Ja sama ogarne przygotowania, ale niech mi sie po prostu mlodziez nie placze pod nogami. Taaa, dla niego zadbanie o Potworki, to "snucie sie bez celu"... Zreszta, M. zawsze cos przy aucie spierdzieli i potem humor ma taki, ze strach do niego podejsc i mi sie calych swiat odechciewa... Nie inaczej bylo i tym razem. Nie wiem dokladnie co probowal zdzialac, ale ulamal srube, ktorej nie da sie wymienic bez specjalistycznego sprzetu, a w dodatku trzeba kupic cala czesc, a nie sama srubeczke. W ten sposob, nie tylko, ze poleci sporo niepotrzebnej kasy, to jeszcze M. spedzi przy aucie pol soboty... :/ A ja, tak jak w piatek, bede sprzatac i gotowac, jednoczesnie wydajac posilki, asystujac i odpowiadajac na milion dzieciecych pytan i problemow. Super... :/ Wracajac do piatku. W czasie kiedy babka sie piekla, zagonilam Potworki do farbowania jajek.

Jedyna czesc przygotowan, w ktorej biora udzial ;)
 

Na szczescie poszlo sprawnie, wiec chociaz to odhaczone, choc przygotowanie koszyczkow to juz w sobote rano. Po poludniu zas, Nik mial pierwszy trening pilki. Rozwazylam odpuszczenie go synowi (no, bardziej sobie), ale po pierwsze szkoda mi bylo Nika, ktory strasznie na niego czekal, a po drugie zrobilam cos sobie w kolano. Bolalo mnie przy prostowaniu nogi od tygodnia, ale wykladaniem kory dodatkowo je nadwyrezylam i w piatek jak mialam wejsc po schodach to tylko ciezko wzdychalam. Uroki mieszkania na trzech kondygnacjach. ;) W kazdym razie stwierdzilam, ze jak zostane w chalupie, to bede caly czas cos robic i dreptac gora - dol. A na treningu, chcac nie chcac, bede musiala dac nodze odpoczac. I faktycznie, po 1.5 godziny siedzenia, czulam spora roznice. Nik za to zachwycony, ze mogl pobiegac z kolegami i pokopac pilke.

Nik probuje "kiwnac" trenera ;)
 

Ma fajnego trenera tym razem. Sadzac z nazwiska, Wlocha z pochodzenia i jak przystalo na te nacje, bardzo glosnego i pelnego energii. :D Po powrocie do domu juz duzo nie zdzialalam, bo czas byl praktycznie na robienie kolacji i kladzenie Potworkow spac. No a teraz, zamiast siedziec przy kuchni, koncze posta. :D Blogger pokaze Wam, ze opublikowany zostal w sobote, choc tak naprawde, jest "dopiero" 11 minut po polnocy. ;)

Na zakonczenie, Moje Drogie:

Wesolego Alleluja! Smacznego Jaja, Bogatego Zajaca i Mokrego Dyngusa!!!