Za nami ponury weekend (poprzedni ;P)... Pierwszy tej jesieni, idealnie wpasowal sie w pore roku. ;) Jakos ostatnio tak bywa, ze jak juz zacznie padac, to leje/kropi/mzy kilka dni pod rzad. Odechciewa sie wszystkiego, a juz na pewno wychodzenia z domu...
Sobota, 23 wrzesnia (i pierwszy oficjalny dzien jesieni!), zaczela sie od... wstania z lozka. :D Trudno zaczac inaczej, chyba, ze zarwalo sie nocke. ;) Niestety, mecz Nika, ktory mial sie zaczac o 12:30, zostal przeniesiony na 10 rano ze wzgledu na oczekiwane ulewy. Jak to zwykle bywa, caly dzien tylko kropilo, a momentami nawet przestawalo. Do tego, z 14 zapowiadanych stopni zrobilo sie 16, wiec nie bylo moze jakos bardzo przyjemnie, ale dalo sie wytrzymac. Panicz oczywiscie krecil nosem na mecz i choc stanowczo kazalam mu nie wymyslac, to pozniej musialam przyznac, ze jednak mial racje. Stalam tam w mzawce, a Mlodszy przesiedzial praktycznie caly mecz. Doslownie. W pierwszej polowie nie wyszedl na boisko ani na minute, w drugiej trener wypuscil go (i kolege) na ostatnie 5 minut, jakby sobie nagle o nich przypomnial. :O Z kazdym meczem utwierdzam sie tylko w pewnosci, ze za rok przepisuje Kokusia do grupy rekreacyjnej. Szkoda, ze na wiosne musi zostac jeszcze w tej, ale planuje wysmarowac maila do miasta kiedy przyjdzie czas rejestracji, wytlumaczyc im sytuacje i poprosic czy zgodziliby sie przepisac go od razu. Prawdopodobnie sie nie zgodza, ale zawsze warto sprobowac. ;) W kazdym razie mecz chlopaki i tak przegrali, 0:2.
Musze przyznac, ze byl baaardzo intensywny i mozliwe ze tez dlatego trener nie zmienial graczy. Chociaz... nie do konca. Jednego z chlopcow bowiem zmienil na chwile w obu polowach, choc przyznaje, ze on, choc zaczal w tym zespole z Kokusiem rok temu, gra naprawde dobrze. To nie tak wiec, ze trener skupiony byl na meczu i nawet nie zerkal na lawke rezerwowych. Cieszylam sie, ze przynajmniej ktos pomyslal i przyniosl to rozkladane zadaszenie, wiec chlopaki nie siedzieli w deszczu. Zreszta Nik z kolega dobrze sie bawili, kopiac do siebie pilke z tylu na trawie i Mlodszy wrocil w calkiem niezlym humorze. A ja w duchu cieszylam sie, ze w tej calej sytuacji, przegralismy po prostu... glupio. Przez wieksza czesc meczu bowiem, to nasz zespol dominowal na boisku, mielismy doslownie tuzin akcji i albo chlopaki strzelali z daleka i bramkarz z latwoscia bronil, albo nie trafiali w bramke. Tamten zespol wbil nam zas dwa gole (a wlasciwie 3, ale jednego nie zaliczono) czysto przez nieuwage bramkarza. Pierwszy to byla w ogole porazka, bo przeciwnicy biegna od prawej strony, a bramkarz, choc niby na nich patrzy, odbiega od bramki, pokazujac kolegom cos... na srodku boiska! On pokazuje srodek, a tamci w tym czasie strzelili gola do praktycznie pustej bramki. :O Druga bramka tez jakos tak wygladala, choc tu nie pamietam dobrze sytuacji. Mialam jednak spora satysfakcje z wyniku. ;) Wrocilismy do chalupy, wkrotce po nas wrocil z pracy M. i kiedy ja wstawialam prania i troche odgruzowywalam chalupe, malzonek sciagnal w koncu ze sciany telewizor. Nawet nie widzialam jak tego dokonal, ale podobno jakos obsunal go na podstawione krzesla, a stamtad na ziemie to juz male piwko. Bo tak, zapomnialam napisac, ze w piatek wieczorem, korzystajac z tego, ze nie mielismy zadnych zajec, pojechal i kupil wreszcie nowy sprzet. Stary mielismy wyniesc pod taras i za kilka tygodni wystawic na ulice kiedy beda zbierac duze smieci, ale rodzice tyle mu nagadali, ze w koncu stwierdzil, ze zniesie gruchota do piwnicy i moze jakos, kiedys sprobuje naprawic. Suuuper... Juz w garazu stoi mi zepsuta lodowka. Teraz telewizor. Za chwile w piwnicy, zamiast bawialni, bede miala kantorek z zepsutymi sprzetami. :/ Tak juz z M. jest, ze chocby postanowil zupelnie co innego, rodzice zawsze tak mu nagadaja, ze przekabaca go na swoje. A tesc to niestety osoba starej daty i pamietam, ze przekonywal malzonka nawet zeby sprobowal naprawic moj mikser, ktory kupilam za grosze i mial z 16 lat... :/ W kazdym razie, malzonek koniecznie chcial zebym sprobowala mu pomoc zawiesic nowe tv, choc mocno sie opieralam, bojac sie, ze upuszcze. Pojechalismy jeszcze do kosciola, bo M. pracowal w niedziele rano, wiec myslalam, ze damy sobie z telewizorem spokoj do nastepnego dnia. W koncu mial wpasc moj tata, a jemu jednak latwiej z takimi ciezarami, niz mnie. Jakos jednak w koncu podnieslismy telewizor na krzesla pod docelowym miejscem, a M. popodpinal wszystkie kable. Pamietalismy bowiem, jak ostatnio sie umordowalismy, a raczej ja umordowalam, bo mialam najszczuplejsza dlon, zeby ja wsunac miedzy telewizor a sciane i podlaczyc to czy tamto... Pozniej zostalo jeszcze zawiesic dziada... Na szczescie z krzesel to byl juz tylko jakis metr wyzej, pomoglam sobie kolanem i jakos dalismy rade. ;) Wlaczylismy sprzecior, zrobilismy wszystkie ustawienia i ponownie mamy w chalupie telewizje! Jak na zawolanie w taki ponury, deszczowy weekend. :) Zrobilabym Wam zdjecie, ale ma te same wymiary i jest w tym samym miejscu, wiec w zasadzie nie ma roznicy. Jedyne co, to wydaje nam sie, ze wisi jakby tyci wyzej, bo mial miejsce na sruby na innej wysokosci. Roznica jest jednak minimalna. Poza tym upieklam jeszcze ciasto z jablkami, dzieciaki zrobily sobie po pizzy i wieczorem zasiedlismy sprawdzic czy telewizja odbiera jak trzeba. ;)
Niedziela zaczela sie wiadomoscia tyle radosna, co frustrujaca. Mecz Bi, ktory mial sie odbyc po poludniu, zostal odwolany z powodu stanu boisk. Z jednej strony cieszylismy sie, bo od rana padal deszcz i nie chcialo sie ruszac z domu, a z drugiej bylismy rozczarowani, bo w dwa pierwsze weekendy sezonu dziewczyny nie mialy meczow, a jak przyszedl pierwszy, to go odwolali. Frustracja byla tym wieksza, ze managerka leciala sobie w kulki przy ustawianiu rozgrywek, a do tego dochodzila swiadomosc, ze w wiekszosci sasiednich miast mecz normalnie by sie odbyl. To tylko u nas zarzad kompleksu sportowego jest przewrazliwiony na punkcie stanu trawy. Rozumiem oczywiscie, ze utrzymanie terenu niemalo kosztuje, ale ludzie! To nie jest stadion olimpijski, tylko kilka boisk uzywanych przez ligi dzieciece i mlodziezowe! Nikt nawet nie mrugnie jesli gdzieniegdzie beda wyrwane kepki trawy. Potworki graly juz na boiskach (u "sasiadow") gdzie wiecej bylo blota niz murawy i wszyscy jakos przezyli. ;) W kazdym razie, przy braku meczu, deszczu za oknem i wolnym dniu, mielismy spokoj oraz relaks. Tylko Oreo uparcie co jakis czas domagala sie wypuszczenia i w deszczu czaila przy karmniku dla kolibrow. Bo tak, ptaszki nadal przylatuja, tym chetniej, ze wiekszosc letnich kwiatow juz przekwitla. U mnie tylko floksy maja ostatnie kwiaty, wiec pewnie brakuje im pokarmu.
A kot czatowal przy karmniku, choc na szczescie po chwili miala dosc deszczu i darla sie pod drzwiami, zeby ja wpuscic. W domu jednak dlugo nie wytrzymywala, tyle tylko zeby przeschnac, po czym znow urzadzala jazgot pod drzwiami. ;) Przyjechal moj tata, posiedzielismy, pogadalismy, zjadl ciasto, popil kawy, itd. Po jego odjezdzie mialam jakies kompletne zacmienie jesli chodzi o aktywnosc. Nic konkretnego nie robilismy, a popoludnie zlecialo niewiadomo kiedy. Na szczescie tylko M. szykowal sie na kolejny dzien, bo Potworki mialy poniedzialek wolny, a w zwiazku z tym ja tez postanowilam pracowac z domu. Mielismy wiec kolejny spokojny wieczor. Niestety, poniewaz nie ma za dobrze, Bi zaczela narzekac na bol gardla. Ssala tabletki, ale niewiele to pomagalo. Na dodatek, u mnie w pracy kobita z koronaswirusem, u Starszej w zespole pilkarskim dziewczynka z grypa, wiec teraz pytanie, co zlapala ona? :/
Poniedzialek przywital nas... deszczem. Kurcze, ten rok jest wybitnie mokry. Mielismy deszczowa wiosne, niezbyt upalne i deszczowe lato, a teraz szykuje sie deszczowa jesien. Czy to znaczy, ze zima bedzie sniezna? ;) W kazdym razie dosc mam juz tej pogody, szczegolnie ze latem, pomimo deszczu, bylo przynajmniej caly czas cieplo (choc parno i duszno), a w miniony weekend, w sobote temperatura jakos wspiela sie do 16 stopni, ale zarowno w niedziele, jak i w poniedzialek, nie przekroczyla 14 stopni. Mialo sie wrazenie, ze to nie koncowka wrzesnia, tylko pazdziernika! :O Bi wstala nadal narzekajac, ze gardlo ja drapie (choc poza tym nic zdawalo jej sie nie dolegac), za to Nik byl bez apetytu i twierdzil, ze pobolewa go brzuch. Pieknie... Niespodziewanie, juz o 9 do domu zjechal M., ktory stwierdzil, ze skoro my siedzimy, to i on spedzi z nami troche czasu. Ja oraz Bi dopiero zwloklysmy sie z lozek, a Nik spal jeszcze w najlepsze. Pogoda byla tragiczna, chyba najgorsza z calego weekendu i nie chcialo sie wysciubiac nosa z domu. Niestety, moim glownym powodem pracy z domu bylo zeby wykorzystac brak szkoly i zabrac dzieciaki na zakupy obuwnicze. Niedawno bowiem odkladalam na polke adidasy Bi, patrze, a one maja w srodku dziury! I to nie tylko w samej tej miekkiej wkladce, ale jeszcze glebiej! :O Tu trzeba pochwalic Pumy, ze sa tak niesamowicie wygodne (sama mam podobny model, wiec moge potwierdzic), ze pannie najwyrazniej nawet to bardzo nie przeszkadzalo, bo nie przyszla nic powiedziec. Dopiero kiedy pokazalam jej dziury, ona wskazala, ze w jednym miejscu odkleja jej sie tez guma z podeszwy. Od razu zaczelam sie zastanawiac kiedy bedziemy miec troche wiecej czasu zeby wybrac sie na zakupy. W tygodniu praca domowa i treningi, w weekendy mecze... Na szczescie to cale zydowskie Yom Kippur spadlo nam jak gwiazdka z nieba. ;) Pojechalismy wiec i jakims cudem dzieciakom udalo sie w miare szybko znalezc cos, co im odpowiada. Nikowi tez kupilismy, z racji, ze buty niszczy w rekordowym tempie, wiec przyda mu sie druga para. Te tez nie jestem pewna, czy wytrzymaja jesien i zime (bo Potworki kozaki nosza tylko na snieg), a zreszta, mozliwe ze do wiosny Mlodszy i tak z nich wyrosnie. ;)
Po powrocie do domu nigdzie sie juz nie ruszalismy. Na poczatku nawet tam bylo malo przyjemnie, bo wczesniej uchylilam okna w sypialniach zeby przewietrzyc, ale wychodzac o nich zapomnialam, caly ten czas byly wiec otwarte i ziebily cala chalupe. Mielismy zreszta taka glupia pogode, ze choc ogrzewanie wlaczalo sie rano, to przez reszte dnia bylo na tyle cieplo, ze jakos temperatura trzymala sie sama, ale przy tej wilgoci na zewnatrz mialo sie wrazenie, ze jest chlodniej niz na to wskazywaly termometry... W kazdym razie, byl to idealny dzien na odkurzenie i pomycie podlog, zmiane poscieli, pranie, itd. Przynajmniej wiec spedzilam go pozytecznie. ;) Po poludniu zagonilam tez dzieciaki do pocwiczenia gry, bo weekend minal i chociaz nie robililismy niewiadomo czego, jakos to umknelo.
Na wtorek poczatkowo zapowiadali zachmurzenie i mozliwe przelotne opady, ale niespodziewanie poznym rankiem wyszlo slonce i juz tak zostalo. Temperatura tylka nie urywala, bo bylo 16-17 stopni, ale w sloncu calkiem przyjemnie. Ranek minal normalnie, czyli Bi na autobus, do domu budzic Kokusia, potem jego na autobus, ogarnac zmywarke, zaniesc do gory poskladane wieczorem pranie, a w miedzyczasie na zmiane wypuszczac i wpuszczac spowrotem zwierzyniec. ;) Pozniej do pracy, gdzie na szczescie, poza dlugim i nudnym meetingiem, nadal panuje wzgledny spokoj. Po pracy chcialam zajechac do biblioteki oddac ksiazke, ale okazalo sie, ze wszedzie sa takie korki, ze musialam odpuscic. Inaczej nie dalabym rady nic zjesc przed treningami Potworkow. I tak w sumie wpadlam, przebralam sie, zjadlam migusiem obiad i juz musielismy pedzic. Dzieciaki gonily pilke, a my z M. chodzilismy. Po calych trzech dniach deszczu nawet nie probowalismy isc przez las, bo i tak okoliczne pola byly solidnie zalane. Szlismy wiec znow wzdluz drogi, wiec przynajmniej mielismy ciepelko i piekne slonce. Pozniej jak zwykle sie rozdzielilismy i malzonek zostal przy chlopakach, a ja poszlam do dziewczyn.
Slonce jest juz duzo nizej, pod koniec treningu skrylo sie za pobliski pagorek i zrobilo sie zwyczajnie chlodno. Na szczescie nie bylo u dziewczyn tego trenera, ktory zawsze przedluza, wiec skonczyly o czasie, a zanim doszlysmy do samochodu, chlopaki tez akurat schodzili z boiska.
Odwiezc do domu kolezanke Bi, a potem i my mielismy juz spokojny wieczor na przygotowanie sie do kolejnego dnia.
W srode rano stalo sie jasne dlaczego wieczorem temperatura spadala tak gwaltownie. Zawsze po przebudzeniu leze kilka minut w lozku zeby oprzytomniec, a przy okazji szybko sprawdzam pogode, zerkam na wiadomosci, itd. Okazalo sie, ze mamy raptem 8 stopni na zewnatrz, a w domu ogrzewanie idzie w najlepsze, mimo ze u gory termostat nastawiony jest ledwie na 18. Pomimo grubego swetra i dlugich spodni, czekajac az Bi odjedzie, moze nie zmarzlam jakos straszliwie, ale cieplo tez mi nie bylo. ;) Maya pchala sie do domu bez pardonu i tylko kotu temperatury nie przeszkadzaly, ale nie ma sie co dziwic, bo to strasznie puchate stworzenie. ;) Gdy wyszlam z Kokusiem, bylo "juz" 10 stopni, wiec temperatura dosc szybko rosla. Niestety, wial tez dosc silny i zimny wiatr, wiec kiedy w pracy wyszlam na moj zwyczajowy spacer wokol budynku, mimo niby 18 stopni, zanim sie troche rozgrzalam marszem, bylo mi raczej nieprzyjemnie. ;) Gdy otworzylam blog zeby sprawdzic nowe posty, okazalo sie, ze suwaczki z wiekiem Potworkow zniknely. Informacja mowi, ze strona zamknela sie prawie rok temu, dotychczas jednak sobie dzialaly. Zastanawiam sie czy sciagac jakies z innej strony, czy odpuscic. W koncu dzieciaki sa juz takie duze... Z drugiej strony, lubilam odliczac do ich kolejnych urodzin. Pamietam jednak, ze suwaczki z innych stron mi sie zupelnie nie podobaly, wiec musze chyba popatrzec co tam sie pojawilo w ostatnich latach. Jak znajde cos ladnego, moze zmienie. :) Po pracy w koncu udalo mi sie podjechac do biblioteki, bo sroda to dzien bez treningow, wiec nie musialam sie spieszyc. Po zjedzeniu obiadu, z racji, ze na dworze bylo calkiem przyjemnie, pomaszerowalam zrobic cos z basenem. Otwor do spuszczania wody znajduje sie nieco nad ziemia, wiec mimo ze wyjelismy zatyczke juz tydzien temu, troche wody nadal w nim stalo. Na miejscu okazalo sie, ze wysokosc otworu to tylko czesc problemu. Po spuszczaniu wody oraz ostatnich deszczach, woda napelnila przestrzen wokol basenu, wylozona folia. Poniewaz ogrodzenie jest nieco powyzej otworu, woda nabrala sie spowrotem i w tej chwili byla na tym samym poziomie i w basenie i naokolo niego. :O Musielismy wiec powybierac wode z przestrzeni wokol basenu, zeby ta mogla dalej z niego wyplywac. Probowalam pozniej nieco wodzie "pomoc" i spychalam ja w strone otworu, ale jest tak niewielki, ze malo co to dawalo... W dodatku, na piatek oraz sobote ponownie zapowiadaja opady, wiec mozliwe, ze wszystko znow sie napelni, bo wyschnac nie zdazy na pewno. Syzyfowa praca po prostu... :/ Z basenem zrobilismy ile sie dalo, wiec jeszcze chwile pogralismy z Kokusiem w kosza.
Pod wieczor niestety Bi zaczela porzadnie smarkac, czyli witamy efekty takiej, a nie innej pogody oraz krazacych wokol wirusow. Przed pojsciem spac Nik tez stwierdzil, ze nos mu sie zatyka, wiec mamy nie tylko chorobsko, ale od razu podwojne. Oby tylko zwykle przeziebienie, bo wokol i grypy i covid'y... :(
W czwartek rano Bi wstala zasmarkana, ale z normalnym poziomem energii i bez goraczki, wiec wyslalam ja do szkoly. Musze tez oddac pannie sprawiedliwosc, ze choc kiedy Nik zostal w domu na poczatku wrzesnia, urzadzila jeki ze ona tez chce, tym razem sama stwierdzila, ze woli jechac do szkoly. Podobno po tych dwoch godzinach nieobecnosci kiedy miala bilans 12-latka, nazbieralo jej sie tyle do nadrobienia i uzupelnienia, nie mowiac juz o tym, ze nie byla do konca pewna jak odrobic prace domowa, ze woli jednak byc w szkole i wykonywac zadania na biezaco. Nie wiem jednak czy bedzie miala takie szczescie zeby nie opuscic ani jednego dnia, bo sezon chorobowy dopiero sie rozkreca. ;) Po odstawieniu dzieciakow na autobusy, umylam kuchenke, wstawilam zmywarke, wyczyscilam kocia kuwete (fuj...) i ogolnie pokrecilam sie po chalupie. Kot jakims cudem przybiegl za mna do domu kiedy odjechal Nik, wiec zapodalam mu sniadanie, potem jednak zaczal wrzaski pod drzwiami, wiec wypuscilam ja jeszcze "na chwile". Chwila sie niestety przedluzala i troche mi zajelo zeby sie jej dowolac, ale w koncu wybiegla spomiedzy drzew z tylu ogrodu. Dokonczyla sniadanie i... znow rozdarla jape pod drzwiami tarasowymi. Tym razem jednak bylam nieugieta, bo wlasnie wychodzilam do pracy. Nadal wole wiedziec, ze Oreo jest bezpiecznie w domu kiedy wychodze, choc M. juz pare razy zostawil ja na dworze na okolo godziny i gdzies pojechal... Godzina to jednak nie szesc, wiec niech sobie kiciul siedzi w chalupie. ;) Pogoda jak to o tej porze roku: rano 10 stopni, ale po poludniu 21, wiec wychodzac pouchylalam okna. Niech sie wietrzy, szczegolnie, ze Bi rozsiewa zarazki. ;) Po powrocie z pracy okazalo sie, ze Bi kicha raz za razem, pokasluje i narzeka na bol glowy. Wiadomo ze nie zabiore jej w takim stanie na trening, a zreszta i tak byla zupelnie bez energii... Malzonek z jakiegos powodu stwierdzil, ze zostanie z nia w domu (mimo, ze to juz nie maluszek, ktorego trzeba pilnowac), wiec pojechalam z samym Kokusiem. Napisalam do sasiadki, ze Bi nie jedzie, z nadzieja ze moze wtedy i jej corce odpusci trening (albo sama ja zawiezie), ale niestety wyslala ja ze mna, a dodatkowo poprosila zebym przywiozla ja spowrotem, bo "pozniej ma skrzypce". :D Co ma piernik do wiatraka? Nie mam pojecia, ale wkurzylam sie, kiedy po odwiezieniu panny zobaczylam na ich podjezdzie auto opiekunki. Czyli kobieta siedziala u nich w domu (sasiadka z mlodsza corka byly na innych zajeciach) i co, nie mogla odebrac starszej? Po dotarciu na boiska, okazalo sie, ze po pogodnym, ale wietrznym dniu, wieczorem zrobilo sie pochmurno, duszno i powietrze doslownie stalo. Mimo ze bylam sama, przeszlam sie kawalek wzdluz drogi, a potem poszlam czekac na Kokusia.
Mlodociana sasiadka miala zadzwonic jesli skoncza wczesniej. Przez te duchote i fakt, ze slonce juz zaszlo, komary ciely po prostu bezlitosnie. Przylapalam piec, ale podejrzewam, ze drugie tyle mnie pokasalo i poczuje dopiero za dzien - dwa. Kiedy wrocilam do chalupy, okazalo sie, ze M. usmazyl nalesniki, co oczywiscie bylo bardzo mile, ale wszystko popsul kiedy Nik zazyczyl sobie platki z mlekiem, a ojciec stwierdzil (z nagana w glosie), ze zostala tylko resztka mleka, bo "mama za malo kupila". No kurna! Kupilam faktycznie troche mniej, bo ostatnio zostawaly nam po cale dwie butelki, a jedna sie nawet zepsula i musialam ja wylac. I oczywiscie, jak na zamowienie, poza zwyklym zuzyciem, malzonek jednego dnia smazyl racuchy, teraz nalesniki, Bi pila to mleko bez opamietania (a ma tygodnie, ze praktycznie go nie rusza)... Ale to przeciez moja wina, ze sie praktycznie skonczylo. :/ A malzonek widzi, ze jest juz malo, wie ze Nik zwykle chce platki na kolacje, ale i tak robi nalesniki, bo akurat je sobie umyslil. :/ Wieczorem Starsza oczywiscie naciskala zeby zmierzyc jej goraczke. Pomacalam glowe i wydawala sie cieplawa, ale nie goraca. Dla swietego spokoju jednak zmierzylam i... 37.8. No to sobie panna zalatwila dzien wolny od szkoly. Najgorsze, ze w weekend ma miec dwa mecze i jeszcze przyjecie urodzinowe kolezanki ze szkoly, a niewiadomo czy sie wykuruje choc troche... :/
Poniewaz Bi zostawala w domu, w piatek moglam pospac 20 minut dluzej, yuppi! :) Wstalam, przyszykowalam sniadanie Kokusiowi oraz sobie, po czym obudzilam syna. Mlodszy wstal w calkiem niezlym humorze, bo okazalo sie, ze dzien wczesniej, kiedy skonczylam mu czytac, nie siegnal jak zwykle po tableta czy konsole, tylko polozyl sie i... zasnal. Widzialam, ze spi przy zapalonym swietle, kiedy poszlam na gore sie polozyc, ale nie pomyslalam, ze to juz od dwoch godzin. Przynajmniej sie wyspal. ;) Dzien przywital nas ulewa. Pies wybiegl tylko na szybkie siusiu i po kilku minutach stal pod drzwiami, zeby go wpuscic spowrotem. Kot darl sie, wiec otworzylam mu z przodu drzwi, myslac, ze zostanie pod daszkiem. A gdzie tam; poleciala niewiadomo gdzie. ;) Odstawilam Nika na autobus, po czym stwierdzilam, ze przejde sie wokol domu zeby rozejrzec sie za durnowatym kiciulem. Sprawdzilam pod tarasem, bo tam ostatnio chowala sie przed deszczem. Nie znalazlam, ale kiedy sie odwrocilam, cos czarnego smignelo za dom. Najwyrazniej tym razem byla na tarasie i ciekawe czy miala na tyle oleju w glowie zeby schronic sie pod stolem... Na szczescie pobiegla na werande przy frontowych drzwiach, ale ze boi sie parasola, wiec kulila sie pod balustrada, szykujac do ucieczki. Jak najszybciej zlozylam parasolke i choc przykulona do ziemi i zerkajaca na niego z panika, wslizgnela sie przez otwarte drzwi do domu. ;) Panna Bi wstala nadal kaszlaco - smarkajaca, ale w miare rzeska i bez goraczki. Tylko troche niewyspana, bo zatkany nos nie dawal jej w nocy spac. Poniewaz byla w calkiem niezlej formie, no i ma telefon w razie czego, wiec dalam jej sniadanie i lekarstwo, przygotowalam dawke i jedzenie na pozniej, po czym pojechalam do pracy. Jakby go malo bylo ostatnio, deszcz nie przestal padac ani na chwile... Pogoda do siedzenia w chalupie, a ja musialam po pracy jechac jeszcze po spozywke, ech... Po powrocie do domu i rozpakowaniu zakupow, na szczescie pozostalo juz tylko sie zrelaksowac. Weekend! :) Bi nadal smarkala, pokaslywala i byla bardzo blada, ale poza tym wydawala sie miec normalny poziom energii i wieczorem juz jej temperatura nie podskoczyla. Mimo wszystko, z racji ze jutro ma byc tylko 15 stopni i nadal przelotnie padac, napisalam na app'ce zespolu, ze nie bedzie jej na meczu. Niech sie jeszcze jeden dzien podkuruje...
Milego weekendu i do poczytania! :)