Do tego w tym tygodniu kryzys przechodzi Bi. Pomijam jej zachowanie, ktore jest chwilami po prostu karygodne (i owe kary dostaje), ale twierdzi rowniez, ze nienawidzi tego "distant learning" (nauczanie zdalne u nas), bo nie widuje swoich kolezanek, ale jednoczesnie nie chce laczyc sie do grupowych video-dyskusjach z nauczycielka i reszty klasy i ogolnie jest na nie. Humoru nie poprawia jej nawet fakt, ze za tydzien sa jej urodziny, bo juz wie, ze nie ma szans na wizyte dziadka ani wujka. Dodatkowo, powiedzialam jej szczerze, ze nawet przyjecie dla kolegow, ktore zazwyczaj i tak robilismy dopiero w czerwcu, prawdopodobnie nie dojdzie w tym roku do skutku, bo nie moge nic zamowic, skoro nie wiem, jaka bedzie wtedy sytuacja...
Mysle, ze to wszystko nalozylo sie na siebie i tak jak w poprzednich 4 tygodniach (w pierwszym tygodniu szkola jeszcze nie wysylala zadan) wykonywala wiekszosc szkolnych cwiczen samodzielnie, tak w tym tygodniu wola mnie do kazdej, malej pierdoly. Oczywiscie, kiedy skonsternowana robie jej wyrzuty (bo moglabym spedzic te 10 minut na mojej pracy), ona oburzona oswiadcza, ze przeciez i tak pomagam jej mniej niz Nikowi. No fakt. ;)
Poza tym, jak zwykle stwierdzam, ze rodzenstwo to skarb. Zawsze cieszylam sie, ze Potworki maja siebie, ale w obecnej sytuacji to cudowne, ze oboje posiadaja w domu kompana gotowego do zabawy.
Nie pamietam nazwy tej zabawy, ale polega na przechodzeniu pod kijkiem opuszczanym coraz nizej, bez kucania lub klekania (do pewnego poziomu) oraz bez dotkniecia przeszkody. Tu wersja dwuosobowa :)
To znaczy, nie zrozumcie mnie zle, totalnie sielankowo, z motylkiem i tecza w tle, to nie jest. :) Takie "skazanie na siebie", srednio dwa razy dziennie odbija im sie czkawka, zra sie, dokuczaja sobie, wyganiaja z pokoi, czasem dochodzi nawet do rekoczynow. ;) Ale juz po chwili jedno biegnie do drugiego wymyslajac jakas zabawe.
A tu pomiary szybkosci przechodzenia malych robocikow, aka karaluchow, przez labirytnt :)
Na podworku w ogole najfajniej jest dac upust nagromadzonej energii, pedem okrazajac dom oraz urzadzajac tor przeszkod wlazac i zeskakujac z glazow z przodu domu. Takiej "rozrywki" nie zapewnilby im zaden rodzic. ;)
M. za to, pozbawiony silowni, od czasu do czasu urzadza sobie gimnastyke domowa. Dzieci wspaniale sprawdzaja sie w roli ciezarow, nie mowiac juz o tym, ze jest to dla nich przednia zabawa. :D
domowa "silka" :D
Ogolnie, gdyby nie zmartwienie o to, co bedzie dalej z praca, krajem, ekonomia itd., nie narzekalabym. Poza tygodniami spedzonymi z nowonarodzonymi Potworkami, nigdy nie mialam okazji spedzic tyle czasu w domu. A wtedy wiadomo, dni uplywaly polprzytomnie na zmianie pieluch, niekonczacym sie przystawianiu ssaka do cyca, odbijaniu, noszeniu i probie zlapania choc polgodzinnej drzemki, bo w nocy wiadomo, pobudki srednio co dwie godziny. Niestety, niewiele z tamtego czasu pamietam. ;) Dopiero teraz mam wiec mozliwosc tak naprawde pomieszkac we wlasnym domu.
I chalupa zdecydowanie na tym korzysta, bo w koncu posprzatana jest jak trzeba. ;) Nie to, zeby wczesniej byl brod i smrod, ale za to przyznaje sie bez bicia, ze byl wieczny balagan. Glownie generowany oczywiscie przez Potworki, ktore z uporem maniaka znosza lalki, auta, kolorowanki, kredki i klocki do salonu oraz jadalni. I czesto, kiedy w pedzie lapalam za odkurzacz czy scierke, zalamywalam sie muszac spedzic godzine odnoszac wszystko (przy wrzaskach i protestach "bo przeciez ja sie tym bawie!") i wyciagajac zabawki spod kanap. Czasem urzadzalam awanture i potomstwo z fochem odnosilo swoje pierdoly do pokoi, co konczylo sie burdelem u nich, a czasam szkoda mi bylo czasu oraz nerwow i podczas sprzatania przesuwalam po prostu balagan z jednego miejsca, na drugie. ;)
Teraz w koncu mam czas na gonienie Potworkow do odnoszenia rzeczy tam, gdzie nalezy, ale tez skonczylo sie trzymanie wypranych ciuchow w suszarce przez 2 dni, bo nie mialam ich kiedy poskladac, lub skladanie ich po nocy, bo w dzien zabraklo czasu. Naczynia tez nie zalegaja juz w zlewie, kiedy suszarka jest pelna czystych, ktorych nie ma kto wyjac i rozlozyc po szafkach. Takie w sumie drobiazgi, ale w domu od razu wydaje sie porzadniej. Tak samo mam czas na ciagle przecieranie, przemywanie, podnoszenie, nie mowiac juz o tym, ze codziennie puszczam sobie moja "roombe" na przejazdzke. ;)
Chociaz, do dwoch czynnosci nie moge sie przymusic. Po pierwsze, nie chce mi sie szorowac lodowki. Nie jest jeszcze zapuszczona, ale chcialam skorzystac z wiekszej ilosci czasu i ja umyc, skoro moge. Utrudnione jest to tez czesciowo, bo robiac zakupy staramy sie kupowac co sie da z zapasem, lodowka ustawicznie peka wiec w szwach. Tak ogolnie jednak, to nie jest wielki problem. Mam lenia i tyle. ;) Druga rzecza sa okna. Chcialam je umyc chociaz wewnatrz (bo do zewnatrz nie wiem jak sie nawet zabrac z racji, ze nie nie ma mozliwosci otwarcia ich do srodka). No i zabieram sie i zabieram jak sojka za morze.
Czuje, ze oglosza, ze kwarantanna zostaje zniesiona i wtedy rzuce sie jak ze sraczka, zeby pokonczyc to, czego nie "udalo" mi sie dokonac w ciagu tylu tygodni. Cala ja. Prokrastynacja w najlepszym wydaniu. :D
Tak sie maja sprawy wewnatrz-domowe, natomiast az mnie swierzbi zeby na powaznie zaczac prace w ogrodzie. Zamowilam troche cebulek i nasion, ale pogoda zupelnie nie chce ze mna wspolpracowac. Krotko mowiac: zimno jest! Czytam, ze na poludniu Polski zima predko przeszla w niemal lato, a u nas niestety po bardzo lagodnej zimie, takie przedwiosnie ciagnie sie jak smarki z nosa. Poza pojedynczymi cieplejszymi dniami, co chwila pada i temperatura malo kiedy podnosi sie ponad 10 stopni. A jak sie podnosi, to lodowaty wiatr urywa glowe i poza szybkim spacerem z psem, zeby choc na chwile sie przewietrzyc, kompletnie nie chce mi sie wysciubiac nosa. Jestem zmarzluchem i potrzebuje przynajmniej solidnych 16 stopni zeby dlubac w ziemi. ;)
Cale szczescie, ze kwiaty zasadzone przez poprzednich wlascicieli oraz mnie w poprzednich latach, nie potrzebuja specjalnej zachety i same wyrastaja i kwitna. Nawet one jednak, mam wrazenie, ze sa opieszale i opoznione. Zeby zonkile rozkwitaly pod koniec kwietnia?! Wiekszosc w pelni rozkwitla dopiero w tym tygodniu, inna kepka ma dopiero grube paki i zakwitnie na dniach.
Chcialam zrobic zdjecie kwiatkom, to wepchalo mi sie takie szczerbate cos :D
Wszystkie sa w tym samym kolorze. Na jesien koniecznie musze dosadzic inne odmiany
I barwinek.
Dopiero w tym roku zorientowalam sie, ze to jest faktycznie barwinek! :D
I takie cos. :)
Nie mam pojecia, co to. Malutkie, ledwie od ziemi odrasta
Skoro juz klepie o pogodzie, napisze jeszcze jakiego psikusa zrobila nam Matka Natura w poprzednia sobote, 18 kwietnia. Rano obudzil nas taki widok:
Wiosna jak malowana :D
Widzialam prognozy, ale zalozylam, ze raczej sa mocno przesadzone, wiec troszke sie zdziwilam. ;) Potworki oczywiscie zachwycone od rana jojczaly, ze chca na snieg. Fakt, ze niewiele go mialy w tym roku... Ja zachwycona bylam duzo mniej, bo tym razem wszystkie zimowe ciuchy mialam juz poprane i schowane w kantorku w piwnicy, musialam je wiec od nowa wyciagac. Sniegu spadlo nie za duzo i byl bardzo mokry, wiec po godzinnej zabawie, spodnie mialy Potwory rowno obryzgane blockiem. :/
Zabawe oczywiscie mieli przednia. Bi ulepila balwanka:
Mini mini :)
Pozjezdzala na "dupce":
Na szczescie dla Potworkow kazda goreczka sie nada :)
Nik robil orzelki na sniegu:
Jak widac, jedno machniecie i snieg starty do trawy ;)
Dosc jednak szybko oboje uznali, ze jednak wola zabawy wiosenne. Mlodszy wsiadl na rower i mial niesamowita ucieche jezdzac nim po sniegu. ;) Pierwsza proba byla na hulajnodze, ale tu Nik poslizgnal sie i wylozyl jak dlugi, uznal wiec, ze na snieg sie nie nadaje. ;)
Szczyt marzen - rowerem po sniegu :D
Moje kwiaty niezle dostaly po tylkach. Hiacynty niemal zakryte:
Zonkile ktore wowczas dopiero zaczely rozkwitac, przygiete do samej ziemi:
Myslalam, ze juz po nich, ale na szczescie daly sobie rade. Niestety, kolejne dni przyniosly nocne przymrozki, ktore zmrozily otwierajace sie paczki azalii i chyba niestety juz nie rozkwitna... :(
Korzystajac z kwarantanny, chcialam tez zagonic mojego chlopa do okolodomowej roboty. Troche niecnie z mojej strony, bo w koncu on normalnie pracuje, ale jak nie teraz, to kiedy? ;) Salon pomalowal chyba 2 czy 3 miesiace temu i pomimo, ze potrzebna jest druga warstwa, czekam i czekam... W koncu oznajmilam, ze zamowilam (w koncu! Po 2 latach!) zaslonki i na te sobote mam obiecane malowanko. Hmmm... zobaczymy... ;)
Poza tym, praktycznie od przeprowadzki drazni nas kuchnia. Nie jest najgorsza, ale ma juz swoje lata i lakier z szafek jest gdzieniegdzie przetarty. Ja dodatkowo nie znosze kafelkow na scianie oraz podlodze i ogolnie najchetniej zrownalalbym kuchnie z ziemia i zainstalowala od nowa. Malzonek moj zreszta jest na to pierwszy chetny, ale u mnie zwycieza pragmatyzm i uznalam, ze skoro kuchnia narazie jakos "ujdzie", to niech zostanie. Sa pilniejsze sprawy, np. dwie 40-letnie lazienki, w ktorych dotychczas ktos wymienil wylacznie podlogi i to nie na takie kafle, ktore by mi odpowiadaly... ;) M. jednak (ktory upiera sie, ze lazienki bedzie robil sam, ale oczywiscie mu sie nie chce i odwleka jak moze), uparl sie na te cholerna kuchnie. Poniewaz ja stanowczo twierdze, ze pierwszy chce zrobic generalny remont lazienek, jako tymczasowy zabieg postanowil oszlifowac i pomalowac szafki na ciemniejszy kolor. Szczerze, to ja juz bym wolala, zeby zabral sie za lazienke dzieci (choc tu tez sie spieramy, bo on chce zaczac od lazienki dolnej ;P), ale skoro sie upiera, niech probuje.
Niestety, jak to zwykle z moim malzonkiem bywa, kupil wszystkie materialy, po czym zalegly w garazu i nic sie nie dzialo. W koncu zmusilam go do wykonania jakiegos kroku, sposobem, ktory dziala zazwyczaj niezawodnie, czyli napomknelam, ze skoro jestem w domu i mam wiecej czasu, to moze zaczne szlifowac szafki papierem sciernym? :D Oczywiscie M. na to od razu z ironicznym usmiechem, ze jak to, JA? No ja. Nie od dzis wiadomo, ze najtrudnej jest zaczac, a potem juz pojdzie. Oczywiscie u M. nie ma mowy zeby mu baba podkradala robote, hehe, wiec czym predzej odkrecil pierwsza partie drzwiczek i kolejnego dnia przymierzyl sie do malowania. Niestety, to wcale nie jest takie proste. Dobrze, ze wykazalam sie glowa na karku i kazalam malzonkowi najpierw sprobowac na wewnetrznej stronie.
Wszystko przygotowane do "akcji"
O matko i corko! M. lekko (recznie) oszlifowal, po czym zaczal malowac. Nie dosc, ze wyraznie widac bylo kazde mazniecie pedzla, to jeszcze wychodzily jakies ni to farfocle, ni to bable. :O
Wierny (i bardzo zajety) asystent :D
Obecnie jestesmy na etapie eksperymentowania, bo nie nie wiemy, co bylo przyczyna takiej porazki. Na pewno reczne szlifowanie to jakis chory wymysl. M. juz kupil wklady do szlifierki. Niestety, po probie na surowej desce, okazalo sie, ze bable nadal wychodza, choc wiekszosc znika w czasie wysychania. Niestety, przy okazji znika caly polysk farby. Eksperymenty z poziomem oszlifowania wiec trwaja. ;) Boje sie jednak, ze w koncu zapal opusci M. i zostane bez przemalowanych szafek i nawet bez drzwiczek w niektorych szafkach na dluzsza chwile. :D
Taki mam obecnie widok w kuchni i ciagle odruchowo siegam, zeby zamknac szafki :D
Oczywiscie tesciowie dolewaja oliwy do ognia. Nie dosc, ze ciagle opowiadaja M. jak to strasznie epidemia sie szerzy w Polsce, jak ludzie padaja niczym muchy (a cala Polska ma o ponad polowe mniej zachorowan i zgonow niz nasz malutki Stan!), to teraz uczepili sie wybranego przez nas koloru szafek! Planowy kolor to braz wpadajacy w wisnie. Mysle, ze bedzie sie pieknie komponowal ze sprzetem ze stali nierdzewnej. A tesciowie przy kazdym telefonie, ze nieee, za ciemny, optycznie zmniejszy wam kuchnie, itd.! Najlepszy jest bialy, pomalujcie na bialo! I zaczyna sie wyciaganie zdjec jakiegos krewnego czy znajomego krolika, gdzie ktos ciemna kuchnie wymienil na biala i gadka, ze jak pieknie ta kuchnia teraz wyglada! A mnie po prostu cholera bierze i niedlugo zaczne slyszalnie zgrzytac zebami!
Po pierwsze, mialam juz biala kuchnie - w poprzednim domu. Do szalu mnie doprowadzala przez 9 lat. Widac bylo kazda plamke i zaciek, a przy dwojce dzieci oraz psie te plamki oraz zacieki pojawialy sie non stop. Zycie bym spedzila co i rusz szorujac szafki. Dodatkowo, poprzez ciagle mycie w newralgicznych miejscach, zaczely sie odbarwiac, o!
Obecna kuchnia nie jest ogromna, ale nie jest to tez malutka, ciasna klitka. Jest bardzo jasna, wiec ciemny kolor jej az tak optycznie nie zmniejszy. No i najwazniejsze - w tej chwili kuchnia ma jasne kafle na podlodze, jasniutkie kafelki na scianach, nawet blaty ma jasne! Dodac do tego jasne drewno szafek i rzygac juz mi sie chce od tych kremow i bezy! No i troche wychodzi, ze jestem hipokrytka, bo wczesniej pisalam, ze narazie kuchnie wolalabym zostawic w spokoju. Nie znaczy to jednak, ze mi sie ona podoba. ;) Skoro M. upiera sie nad zmiana koloru szafek, to ja stawiam zdecydowanie na braz. ;) Tesciowie tu mieszkac nie beda, wiec niech zatrzymaja swoje piec groszy dla siebie...
Z innych wiesci, to w poniedzialek powinnam byla planowo dostac wyplate i czy kogos jeszcze dziwi, ze nie dostalam? ;) Zaczynam sie juz pomalu przyzwyczajac do takiego placenia w kratke i skoro nie przymieramy glodem i stac nas, poki co, na oplate rachunkow, az tak tego nie przezywam. Co nie oznacza oczywiscie, ze nie jestem na szefa wkurzona. Wiecie, ja rozumiem, ze mamy sytuacje wyjatkowa, wiele firm pada kompletnie, ludzie traca prace i w ogole. Nienawidze jednak takiego kretactwa i obiecywania gruszek na wierzbie. Po cholere na poprzedniej telekonferencji obiecywal, ze teraz dostaniemy dwie wyplaty tydzien po tygodniu zeby to wyrownac?! Niech powie: sluchajcie, nie stac mnie w tej chwili zeby wam placic co dwa tygodnie. Zaplace Wam raz w miesiacu, a jak skoncza sie zakazy, wszystko wyrownamy. Pewnie, ze nie byloby to idealne, ale przynajmniej bylaby jasna sytuacja. Albo, jesli nie stac go na pracownikow, niech nas wysle na bezrobocie. Jest mozliwosc wyslania tymczasowo, z planowa data powrotu do pracy. Po ch*ja wafla ja sie mecze i uprawiam codzienna zonglerke miedzy swoja praca oraz lekcjami Potworkow?! Tak moglabym sie po prostu skoncentrowac na dzieciach oraz domu, zamiast wpedzac sie w poczucie winy, ze nie mam czasu porzadnie wykonac prace, za ktora i tak czasem mi zaplaca, a czasem nie. :/
U M. kolejny tydzien bedzie ostatnim, w ktorym beda pracowac normalnie. Nadgodziny juz obcieli. Od maja pracownicy beda pracowac zmianami, ale narazie nikt dokladnie nie wie, na czym te zmiany beda polegac oraz ktora grupa pierwsza zostanie wyslana na przymusowy urlop... Stanowisko M. jest jednym z niewielu tego rodzaju, wiec malzonek liczy, ze on w ogole wywinie sie od zmian, a ja sama nie wiem. Z jednej strony we czworke w domu pewnie bysmy sie pogryzli. Z drugiej jednak, praca to zawsze ryzyko zarazenia, a tak to by w domu moze cos porobil? :D
Dobra, koncze wywody. Niby nic sie nie dzieje, a mi znow prawie tasiemiec wyszedl...
Trzymajcie sie, Kochane i pamietajcie, ze tylko spokoj moze nas teraz uratowac! :D
Bukiecik uzbierany przez dzieci, zawsze poprawia humor :)