Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 24 kwietnia 2020

Kwiecien plecien bo przeplata, troche zimy, troche lata; areszt domowy, tydzien #6

Nie do wiary, ze to juz szosty tydzien tej dziwnej rzeczywistosci... O ile pierwsze dwa dluzyly mi sie niesamowicie, tak kolejne cztery smignely niewiadomo kiedy. Dni mijaja mi nadal glownie na pomaganiu Potworkom w lekcjach i probie pracy "z doskoku". Nik nadal nie potrafi nawet samodzielnie i ze zrozumieniem przeczytac instrukcji lub obejrzec filmiku. To znaczy, czyta bardzo dobrze i nawet rozumie o co chodzi, ale jak trzeba te wiedze przeniesc do realnego "zycia", czyli rozwiazania zadania, to jest: "Eeeee... Yyyyy... I don't know...". Do tego dochodzi ciagle rozproszenie. Konczy sie zazwyczaj tak, ze np. ogladam filmik nagrany przez pania razem z nim i co chwila musze go potrzasac za ramie, bo wierci sie dupka na krzesle, odpycha odnozami od biurka, sciaga jedna reka zabawki z regalu stojacego obok, a do tego wykrzykuje "Oh, Pepper!" (pies sasiadow), bo juz, zamiast patrzec w ekran, wyglada przez okno. No zero skupienia. Jak juz kilka razy na niego hukne i osadze na krzesle (z lekkim impetem), przymusze zeby przeczytal/posluchal i pomyslal, to (niespodzianka!) wykona zadanie poprawnie. Ale zostawic go samego, to przyjdzie i powie, ze nie zrobil, bo nie wiedzial jak. :O
Do tego w tym tygodniu kryzys przechodzi Bi. Pomijam jej zachowanie, ktore jest chwilami po prostu karygodne (i owe kary dostaje), ale twierdzi rowniez, ze nienawidzi tego "distant learning" (nauczanie zdalne u nas), bo nie widuje swoich kolezanek, ale jednoczesnie nie chce laczyc sie do grupowych video-dyskusjach z nauczycielka i reszty klasy i ogolnie jest na nie. Humoru nie poprawia jej nawet fakt, ze za tydzien sa jej urodziny, bo juz wie, ze nie ma szans na wizyte dziadka ani wujka. Dodatkowo, powiedzialam jej szczerze, ze nawet przyjecie dla kolegow, ktore zazwyczaj i tak robilismy dopiero w czerwcu, prawdopodobnie nie dojdzie w tym roku do skutku, bo nie moge nic zamowic, skoro nie wiem, jaka bedzie wtedy sytuacja...
Mysle, ze to wszystko nalozylo sie na siebie i tak jak w poprzednich 4 tygodniach (w pierwszym tygodniu szkola jeszcze nie wysylala zadan) wykonywala wiekszosc szkolnych cwiczen samodzielnie, tak w tym tygodniu wola mnie do kazdej, malej pierdoly. Oczywiscie, kiedy skonsternowana robie jej wyrzuty (bo moglabym spedzic te 10 minut na mojej pracy), ona oburzona oswiadcza, ze przeciez i tak pomagam jej mniej niz Nikowi. No fakt. ;)

Poza tym, jak zwykle stwierdzam, ze rodzenstwo to skarb. Zawsze cieszylam sie, ze Potworki maja siebie, ale w obecnej sytuacji to cudowne, ze oboje posiadaja w domu kompana gotowego do zabawy.

Nie pamietam nazwy tej zabawy, ale polega na przechodzeniu pod kijkiem opuszczanym coraz nizej, bez kucania lub klekania (do pewnego poziomu) oraz bez dotkniecia przeszkody. Tu wersja dwuosobowa :)

To znaczy, nie zrozumcie mnie zle, totalnie sielankowo, z motylkiem i tecza w tle, to nie jest. :) Takie "skazanie na siebie", srednio dwa razy dziennie odbija im sie czkawka, zra sie, dokuczaja sobie, wyganiaja z pokoi, czasem dochodzi nawet do rekoczynow. ;) Ale juz po chwili jedno biegnie do drugiego wymyslajac jakas zabawe.

A tu pomiary szybkosci przechodzenia malych robocikow, aka karaluchow, przez labirytnt :)

Na podworku w ogole najfajniej jest dac upust nagromadzonej energii, pedem okrazajac dom oraz urzadzajac tor przeszkod wlazac i zeskakujac z glazow z przodu domu. Takiej "rozrywki" nie zapewnilby im zaden rodzic. ;)
M. za to, pozbawiony silowni, od czasu do czasu urzadza sobie gimnastyke domowa. Dzieci wspaniale sprawdzaja sie w roli ciezarow, nie mowiac juz o tym, ze jest to dla nich przednia zabawa. :D

domowa "silka" :D

Ogolnie, gdyby nie zmartwienie o to, co bedzie dalej z praca, krajem, ekonomia itd., nie narzekalabym. Poza tygodniami spedzonymi z nowonarodzonymi Potworkami, nigdy nie mialam okazji spedzic tyle czasu w domu. A wtedy wiadomo, dni uplywaly polprzytomnie na zmianie pieluch, niekonczacym sie przystawianiu ssaka do cyca, odbijaniu, noszeniu i probie zlapania choc polgodzinnej drzemki, bo w nocy wiadomo, pobudki srednio co dwie godziny. Niestety, niewiele z tamtego czasu pamietam. ;) Dopiero teraz mam wiec mozliwosc tak naprawde pomieszkac we wlasnym domu.
I chalupa zdecydowanie na tym korzysta, bo w koncu posprzatana jest jak trzeba. ;) Nie to, zeby wczesniej byl brod i smrod, ale za to przyznaje sie bez bicia, ze byl wieczny balagan. Glownie generowany oczywiscie przez Potworki, ktore z uporem maniaka znosza lalki, auta, kolorowanki, kredki i klocki do salonu oraz jadalni. I czesto, kiedy w pedzie lapalam za odkurzacz czy scierke, zalamywalam sie muszac spedzic godzine odnoszac wszystko (przy wrzaskach i protestach "bo przeciez ja sie tym bawie!") i wyciagajac zabawki spod kanap. Czasem urzadzalam awanture i potomstwo z fochem odnosilo swoje pierdoly do pokoi, co konczylo sie burdelem u nich, a czasam szkoda mi bylo czasu oraz nerwow i podczas sprzatania przesuwalam po prostu balagan z jednego miejsca, na drugie. ;)
Teraz w koncu mam czas na gonienie Potworkow do odnoszenia rzeczy tam, gdzie nalezy, ale tez skonczylo sie trzymanie wypranych ciuchow w suszarce przez 2 dni, bo nie mialam ich kiedy poskladac, lub skladanie ich po nocy, bo w dzien zabraklo czasu. Naczynia tez nie zalegaja juz w zlewie, kiedy suszarka jest pelna czystych, ktorych nie ma kto wyjac i rozlozyc po szafkach. Takie w sumie drobiazgi, ale w domu od razu wydaje sie porzadniej. Tak samo mam czas na ciagle przecieranie, przemywanie, podnoszenie, nie mowiac juz o tym, ze codziennie puszczam sobie moja "roombe" na przejazdzke. ;)
Chociaz, do dwoch czynnosci nie moge sie przymusic. Po pierwsze, nie chce mi sie szorowac lodowki. Nie jest jeszcze zapuszczona, ale chcialam skorzystac z wiekszej ilosci czasu i ja umyc, skoro moge. Utrudnione jest to tez czesciowo, bo robiac zakupy staramy sie kupowac co sie da z zapasem, lodowka ustawicznie peka wiec w szwach. Tak ogolnie jednak, to nie jest wielki problem. Mam lenia i tyle. ;) Druga rzecza sa okna. Chcialam je umyc chociaz wewnatrz (bo do zewnatrz nie wiem jak sie nawet zabrac z racji, ze nie nie ma mozliwosci otwarcia ich do srodka). No i zabieram sie i zabieram jak sojka za morze.
Czuje, ze oglosza, ze kwarantanna zostaje zniesiona i wtedy rzuce sie jak ze sraczka, zeby pokonczyc to, czego nie "udalo" mi sie dokonac w ciagu tylu tygodni. Cala ja. Prokrastynacja w najlepszym wydaniu. :D

Tak sie maja sprawy wewnatrz-domowe, natomiast az mnie swierzbi zeby na powaznie zaczac prace w ogrodzie. Zamowilam troche cebulek i nasion, ale pogoda zupelnie nie chce ze mna wspolpracowac. Krotko mowiac: zimno jest! Czytam, ze na poludniu Polski zima predko przeszla w niemal lato, a u nas niestety po bardzo lagodnej zimie, takie przedwiosnie ciagnie sie jak smarki z nosa. Poza pojedynczymi cieplejszymi dniami, co chwila pada i temperatura malo kiedy podnosi sie ponad 10 stopni. A jak sie podnosi, to lodowaty wiatr urywa glowe i poza szybkim spacerem z psem, zeby choc na chwile sie przewietrzyc, kompletnie nie chce mi sie wysciubiac nosa. Jestem zmarzluchem i potrzebuje przynajmniej solidnych 16 stopni zeby dlubac w ziemi. ;)
Cale szczescie, ze kwiaty zasadzone przez poprzednich wlascicieli oraz mnie w poprzednich latach, nie potrzebuja specjalnej zachety i same wyrastaja i kwitna. Nawet one jednak, mam wrazenie, ze sa opieszale i opoznione. Zeby zonkile rozkwitaly pod koniec kwietnia?! Wiekszosc w pelni rozkwitla dopiero w tym tygodniu, inna kepka ma dopiero grube paki i zakwitnie na dniach.

Chcialam zrobic zdjecie kwiatkom, to wepchalo mi sie takie szczerbate cos :D

Niektore tulipany tez jeszcze sie nie rozwinely. Tylko hiacynty kwitna w najlepsze.

Wszystkie sa w tym samym kolorze. Na jesien koniecznie musze dosadzic inne odmiany

I barwinek.

Dopiero w tym roku zorientowalam sie, ze to jest faktycznie barwinek! :D

I takie cos. :)

Nie mam pojecia, co to. Malutkie, ledwie od ziemi odrasta

Skoro juz klepie o pogodzie, napisze jeszcze jakiego psikusa zrobila nam Matka Natura w poprzednia sobote, 18 kwietnia. Rano obudzil nas taki widok:

Wiosna jak malowana :D

Widzialam prognozy, ale zalozylam, ze raczej sa mocno przesadzone, wiec troszke sie zdziwilam. ;) Potworki oczywiscie zachwycone od rana jojczaly, ze chca na snieg. Fakt, ze niewiele go mialy w tym roku... Ja zachwycona bylam duzo mniej, bo tym razem wszystkie zimowe ciuchy mialam juz poprane i schowane w kantorku w piwnicy, musialam je wiec od nowa wyciagac. Sniegu spadlo nie za duzo i byl bardzo mokry, wiec po godzinnej zabawie, spodnie mialy Potwory rowno obryzgane blockiem. :/
Zabawe oczywiscie mieli przednia. Bi ulepila balwanka:

Mini mini :)

Pozjezdzala na "dupce":

Na szczescie dla Potworkow kazda goreczka sie nada :)

Nik robil orzelki na sniegu:

Jak widac, jedno machniecie i snieg starty do trawy ;)

Dosc jednak szybko oboje uznali, ze jednak wola zabawy wiosenne. Mlodszy wsiadl na rower i mial niesamowita ucieche jezdzac nim po sniegu. ;) Pierwsza proba byla na hulajnodze, ale tu Nik poslizgnal sie i wylozyl jak dlugi, uznal wiec, ze na snieg sie nie nadaje. ;)

Szczyt marzen - rowerem po sniegu :D

Moje kwiaty niezle dostaly po tylkach. Hiacynty niemal zakryte:


Zonkile ktore wowczas dopiero zaczely rozkwitac, przygiete do samej ziemi:


Myslalam, ze juz po nich, ale na szczescie daly sobie rade. Niestety, kolejne dni przyniosly nocne przymrozki, ktore zmrozily otwierajace sie paczki azalii i chyba niestety juz nie rozkwitna... :(

Korzystajac z kwarantanny, chcialam tez zagonic mojego chlopa do okolodomowej roboty. Troche niecnie z mojej strony, bo w koncu on normalnie pracuje, ale jak nie teraz, to kiedy? ;) Salon pomalowal chyba 2 czy 3 miesiace temu i pomimo, ze potrzebna jest druga warstwa, czekam i czekam... W koncu oznajmilam, ze zamowilam (w koncu! Po 2 latach!) zaslonki i na te sobote mam obiecane malowanko. Hmmm... zobaczymy... ;)
Poza tym, praktycznie od przeprowadzki drazni nas kuchnia. Nie jest najgorsza, ale ma juz swoje lata i lakier z szafek jest gdzieniegdzie przetarty. Ja dodatkowo nie znosze kafelkow na scianie oraz podlodze i ogolnie najchetniej zrownalalbym kuchnie z ziemia i zainstalowala od nowa. Malzonek moj zreszta jest na to pierwszy chetny, ale u mnie zwycieza pragmatyzm i uznalam, ze skoro kuchnia narazie jakos "ujdzie", to niech zostanie. Sa pilniejsze sprawy, np. dwie 40-letnie lazienki, w ktorych dotychczas ktos wymienil wylacznie podlogi i to nie na takie kafle, ktore by mi odpowiadaly... ;) M. jednak (ktory upiera sie, ze lazienki bedzie robil sam, ale oczywiscie mu sie nie chce i odwleka jak moze), uparl sie na te cholerna kuchnie. Poniewaz ja stanowczo twierdze, ze pierwszy chce zrobic generalny remont lazienek, jako tymczasowy zabieg postanowil oszlifowac i pomalowac szafki na ciemniejszy kolor. Szczerze, to ja juz bym wolala, zeby zabral sie za lazienke dzieci (choc tu tez sie spieramy, bo on chce zaczac od lazienki dolnej ;P), ale skoro sie upiera, niech probuje.

Niestety, jak to zwykle z moim malzonkiem bywa, kupil wszystkie materialy, po czym zalegly w garazu i nic sie nie dzialo. W koncu zmusilam go do wykonania jakiegos kroku, sposobem, ktory dziala zazwyczaj niezawodnie, czyli napomknelam, ze skoro jestem w domu i mam wiecej czasu, to moze zaczne szlifowac szafki papierem sciernym? :D Oczywiscie M. na to od razu z ironicznym usmiechem, ze jak to, JA? No ja. Nie od dzis wiadomo, ze najtrudnej jest zaczac, a potem juz pojdzie. Oczywiscie u M. nie ma mowy zeby mu baba podkradala robote, hehe, wiec czym predzej odkrecil pierwsza partie drzwiczek i kolejnego dnia przymierzyl sie do malowania. Niestety, to wcale nie jest takie proste. Dobrze, ze wykazalam sie glowa na karku i kazalam malzonkowi najpierw sprobowac na wewnetrznej stronie.

Wszystko przygotowane do "akcji"

O matko i corko! M. lekko (recznie) oszlifowal, po czym zaczal malowac. Nie dosc, ze wyraznie widac bylo kazde mazniecie pedzla, to jeszcze wychodzily jakies ni to farfocle, ni to bable. :O

Wierny (i bardzo zajety) asystent :D

Obecnie jestesmy na etapie eksperymentowania, bo nie nie wiemy, co bylo przyczyna takiej porazki. Na pewno reczne szlifowanie to jakis chory wymysl. M. juz kupil wklady do szlifierki. Niestety, po probie na surowej desce, okazalo sie, ze bable nadal wychodza, choc wiekszosc znika w czasie wysychania. Niestety, przy okazji znika caly polysk farby. Eksperymenty z poziomem oszlifowania wiec trwaja. ;) Boje sie jednak, ze w koncu zapal opusci M. i zostane bez przemalowanych szafek i nawet bez drzwiczek w niektorych szafkach na dluzsza chwile. :D

Taki mam obecnie widok w kuchni i ciagle odruchowo siegam, zeby zamknac szafki :D

Oczywiscie tesciowie dolewaja oliwy do ognia. Nie dosc, ze ciagle opowiadaja M. jak to strasznie epidemia sie szerzy w Polsce, jak ludzie padaja niczym muchy (a cala Polska ma o ponad polowe mniej zachorowan i zgonow niz nasz malutki Stan!), to teraz uczepili sie wybranego przez nas koloru szafek! Planowy kolor to braz wpadajacy w wisnie. Mysle, ze bedzie sie pieknie komponowal ze sprzetem ze stali nierdzewnej. A tesciowie przy kazdym telefonie, ze nieee, za ciemny, optycznie zmniejszy wam kuchnie, itd.! Najlepszy jest bialy, pomalujcie na bialo! I zaczyna sie wyciaganie zdjec jakiegos krewnego czy znajomego krolika, gdzie ktos ciemna kuchnie wymienil na biala i gadka, ze jak pieknie ta kuchnia teraz wyglada! A mnie po prostu cholera bierze i niedlugo zaczne slyszalnie zgrzytac zebami!
Po pierwsze, mialam juz biala kuchnie - w poprzednim domu. Do szalu mnie doprowadzala przez 9 lat. Widac bylo kazda plamke i zaciek, a przy dwojce dzieci oraz psie te plamki oraz zacieki pojawialy sie non stop. Zycie bym spedzila co i rusz szorujac szafki. Dodatkowo, poprzez ciagle mycie w newralgicznych miejscach, zaczely sie odbarwiac, o!
Obecna kuchnia nie jest ogromna, ale nie jest to tez malutka, ciasna klitka. Jest bardzo jasna, wiec ciemny kolor jej az tak optycznie nie zmniejszy. No i najwazniejsze - w tej chwili kuchnia ma jasne kafle na podlodze, jasniutkie kafelki na scianach, nawet blaty ma jasne! Dodac do tego jasne drewno szafek i rzygac juz mi sie chce od tych kremow i bezy! No i troche wychodzi, ze jestem hipokrytka, bo wczesniej pisalam, ze narazie kuchnie wolalabym zostawic w spokoju. Nie znaczy to jednak, ze mi sie ona podoba. ;) Skoro M. upiera sie nad zmiana koloru szafek, to ja stawiam zdecydowanie na braz. ;) Tesciowie tu mieszkac nie beda, wiec niech zatrzymaja swoje piec groszy dla siebie...

Z innych wiesci, to w poniedzialek powinnam byla planowo dostac wyplate i czy kogos jeszcze dziwi, ze nie dostalam? ;) Zaczynam sie juz pomalu przyzwyczajac do takiego placenia w kratke i skoro nie przymieramy glodem i stac nas, poki co, na oplate rachunkow, az tak tego nie przezywam. Co nie oznacza oczywiscie, ze nie jestem na szefa wkurzona. Wiecie, ja rozumiem, ze mamy sytuacje wyjatkowa, wiele firm pada kompletnie, ludzie traca prace i w ogole. Nienawidze jednak takiego kretactwa i obiecywania gruszek na wierzbie. Po cholere na poprzedniej telekonferencji obiecywal, ze teraz dostaniemy dwie wyplaty tydzien po tygodniu zeby to wyrownac?! Niech powie: sluchajcie, nie stac mnie w tej chwili zeby wam placic co dwa tygodnie. Zaplace Wam raz w miesiacu, a jak skoncza sie zakazy, wszystko wyrownamy. Pewnie, ze nie byloby to idealne, ale przynajmniej bylaby jasna sytuacja. Albo, jesli nie stac go na pracownikow, niech nas wysle na bezrobocie. Jest mozliwosc wyslania tymczasowo, z planowa data powrotu do pracy. Po ch*ja wafla ja sie mecze i uprawiam codzienna zonglerke miedzy swoja praca oraz lekcjami Potworkow?! Tak moglabym sie po prostu skoncentrowac na dzieciach oraz domu, zamiast wpedzac sie w poczucie winy, ze nie mam czasu porzadnie wykonac prace, za ktora i tak czasem mi zaplaca, a czasem nie. :/

U M. kolejny tydzien bedzie ostatnim, w ktorym beda pracowac normalnie. Nadgodziny juz obcieli. Od maja pracownicy beda pracowac zmianami, ale narazie nikt dokladnie nie wie, na czym te zmiany beda polegac oraz ktora grupa pierwsza zostanie wyslana na przymusowy urlop... Stanowisko M. jest jednym z niewielu tego rodzaju, wiec malzonek liczy, ze on w ogole wywinie sie od zmian, a ja sama nie wiem. Z jednej strony we czworke w domu pewnie bysmy sie pogryzli. Z drugiej jednak, praca to zawsze ryzyko zarazenia, a tak to by w domu moze cos porobil? :D

Dobra, koncze wywody. Niby nic sie nie dzieje, a mi znow prawie tasiemiec wyszedl...

Trzymajcie sie, Kochane i pamietajcie, ze tylko spokoj moze nas teraz uratowac! :D

Bukiecik uzbierany przez dzieci, zawsze poprawia humor :)

piątek, 17 kwietnia 2020

Swieta i po Swietach oraz areszt domowy, tydzien #5

I juz. Po.
Jak pisalam, nasza Wielkanoc niewiele roznila sie w sumie od innych Wielkanocy. Na wszelkie Swieta miewalismy i tak zawsze maksymalnie 7 osob. ;) Na Boze Narodzenie moj tata zawsze przyjezdza, podobnie jak chrzestny Potworkow oraz ciotka M. kiedy jeszcze mieszkala w Stanach. Na Wielkanoc jednak, moj tata czesto jest w Polsce (nie celowo, tak mu po prostu jakos wypada), a ciotka M. oraz jej "kawaler" czasami przyjezdzali, a czasem nie, zaleznie od humoru oraz pogody. Z nich zawsze byli zapalency rowerowi i wloczykije, wiec jesli pogoda dopisywala, woleli ruszac w plener niz siadac za stolem. ;) Bywaly juz wiec Wielkanoce kiedy bylismy tylko we czworke i w tym roku zupelnie nie odczulismy roznicy. ;)
Swieta spedzilismy na kompletnym luzie. Olalam swiateczne porzadki i ogarnelam po prostu chalupe jak zwykle. Z gotowaniem tez sie za bardzo nie wysililismy, bo wiadomo bylo, ze Potworki niemal niczego nie rusza, a tylko dla mnie i M. szkoda czasu. ;) Zrobilam pieczen, M. ugotowal zurek, upieklam sernik oraz babke cytrynowa i to byl nasz caly wklad. :) Normalnie w piatek bylabym jeszcze przynajmniej pol dnia w pracy. W tym roku zyskalam duzo wiecej czasu na te skromne pieczenie, wiec odbebnilam je w atmosferze totalnego relaksu. Nie musielismy jechac w sobote rano na swiecenie pokarmow, wiec Potworki farbowaly jajca dopiero w ten dzien po poludniu. Bez niedzielnej, obowiazkowej mszy, ranek tez minal duzo spokojniej. Ja sie wyspalam, dzieciaki wybawily nowymi zabawkami, bez mojegu wk*rwa na przedwczesna pobudke (jestem spiochem, przyznaje sie bez bicia), biegu do kosciola, po czym pedu z powrotem, bo zoladek zaciska sie juz w supel z glodu. ;)
Ogolnie, gdyby nie swiadomosc, co sie dzieje na swiecie oraz temat koronawirusa dominujacy w rozmowach z rodzina przez Skypa, bylyby to najspokojniejsze Swieta w mojej karierze. :)

To tak w duzym skrocie. Teraz troche konkretow oraz dokumentacji zdjeciowej. ;)

Pewnie nie pamietacie moich okolowielkanocnych opowiesci z poprzednich lat, wiec przypomne, ze radosnie kultywowana tradycja jest tutaj poszukiwanie jajeczek wypelnionych slodyczami lub/i malymi zabaweczkami. Takie poszukiwania organizuja szkoly, koscioly, pola gofowe, miasteczka, rok temu miala je nawet silownia gdzie Potworki chodzily na basen. W tym roku zapisalam ich na wielkie poszukiwanie organizowane przez nasze miasteczko w pieknym kompleksie rekrecyjnym, ale oczywiscie wiadomy wirus sprawil, ze wszelkie tego typu imprezy zostaly odwolane... :/ Poniewaz jednak owa tradycja jest tutaj tak lubiana, ktos z naszego osiedla wpadl na pomysl urzadzenia poszukiwania jajek w dobie koronawirusa i braku spotkan towarzyskich. ;) Ludzie z naszego sasiedztwa sa polaczeni przez system maili, ktorych administratorem jest jedna z mieszkanek. Najczesciej wysylane sa w ten sposob prosby o polecenie rzetelnych fachowcow, innym razem zdjecia niedzwiedzi czy rysia w swoim ogrodzie. Tym razem w mailu znalazly sie szablony pisanek oraz prosba, zeby kto chce, pokolorowal je i przykleil do okna. W ten sposob, podczas spacerow mozna "szukac" jajeczek u sasiadow. :)
Zarowno mi, jak i Bi bardzo sie akcja spodobala. Nawet M. wyrazil swoja aprobate. Tylko Nik marudzil, ze on przeciez nie lubi kolorowac... Ale na moje stwierdzenie, ze nie musi, bo to ma byc zabawa, naburmuszyl sie i zlapal za flamastry. ;)

Nik przy kolorowaniu namarudzil sie, ile wlezie, ale do zdjec usmiech zapodal chetnie ;)

Koniec koncow Bi pokolorowala 3 jaja, a Nik 1. :D
Przez kilka dni, spacery zamienily sie dla Bi w przednia zabawe. Nik, tak jak nie mial ochoty na kolorowanie jajek, tak na spacerach zapiernicza na rowerze czy hulajnodze i nie ma czasu rozgladac sie na boki. ;) Starsza jednak bacznie przygladala sie kazdemu mijanemu domowi i liczyla jaja. I musze przyznac, ze sasiedzi staneli na wysokosci zadania! Podczas sobotniego spaceru Bi naliczyla 54! :O

Dzieciaki pomalowaly jaja w glebokie, mocne kolory i niestety na zdjeciach, na tle okien, slabo je widac :/

Bardzo mile bylo to, ze jaja pojawily sie nawet w oknach ludzi, o ktorych wiem, ze dzieci maja nastoletnie, albo wrecz dorosle, ktore juz wyfrunely z domu. Ktos dorosly wiec musial poswiecic czas na kolorowanie obrazkow. Ze tez im sie chcialo! ;)

W piatek M. byl w domu, spedzilismy wiec dzien leniwie i spokojnie. Zapeklowalam mieso na pieczen, a wieczorem upieklam sernik i to byly cale przygotowania do Swiat na ten dzien. ;) Korzystajac z obecnosci ojca i meza, wybralismy sie na rodzinna przejazdzke. Do czego to doszlo, zeby godzinna jazda autem po okolicy stanowila rozrywke nie do odrzucenia. ;) Dla mnie oraz Potworkow jednak, ta przejazdzka oznaczala drugi raz, kiedy wybralismy sie poza nasze osiedle w ciagu 4 tygodni! :O

Bezpieczenstwo nade wszystko! Nawet lalki ;)

W sobote upieklam miecho na pieczen oraz babke cytrynowa (ktora wygladala nieco zakalcowato, ale na tyle dziwnie, ze nie dalo sie stwierdzic na sto procent czy zakalec jest, czy nie ;P), a M. ugotowal zurek. Tego dnia dostalam tez okres, wiec humor mialam dosc wisielczy i cieszylam sie, ze nie musze sie bardziej wysilac z przygotowaniami. Swoja droga, ten okres to zawsze przychodzi nie w pore. Jak czlowiek chce zeby sie spoznil, to przyjdzie wczesniej. Jak chce wczesniej, to ma sie jak w banku, ze nawiedzi pozniej. Tym razem dostalam go jak w zegareczku, co nie zdarzylo sie juz od dawna. A mogl juz "poczekac" te dwa dni i przyjsc po Swietach, to nieeee... ;)
Potworki oczywiscie cala sobote krazyly wokol mnie i marudzily, ze kieeedy bedziemy malowac jajka. Przyznaje, ze nie chcialo mi sie i odwlekalam ten moment ile sie dalo. Niby wiekszosc "pracy" odwalaja oni. Ale jednak to ja musze wszystko przygotowac, ja musze ich pilnowac i to ja musze potem posprzatac po tej zabawie. A i tak, pomimo mojego nadzoru, we wtorek znalazlam jakies podejrzane zacieki na scianie nad krzeslem Kokusia... ;)

Rozczochraniec :D

Ale dzieciaki mialy przednia zabawe, mimo ze kolorowali tylko po dwa jajka, nikt u nas w domu bowiem nie wcisnie wiecej niz po jednym, szczegolnie dopchniete chlebkiem z szyneczka. :)

Mlodszy tez wiatr we wlosach ;)

Za to zrobili to na dwa razy. Raz po prostu zanurzajac je w wodzie z barwnikiem, a pozniej probuja jeszcze z wierzchu pomalowac farbkami. Te okazaly sie jednak bardzo wodniste i splywaly z jajek, tworzac bohomazy zamiast wzorow. Teraz zaluje, ze nie dalam im farbek od razu, bo zaschniete bardzo ladnie blyszczaly. Moze w przyszlym roku. :)

Jakos umknelo mi, zeby zrobic Potworkom fote z ich gotowymi "dzielami"

Nie wiem jak Wasze dzieciaki, ale Potworki oczywiscie niesamowicie przezywaly fakt przyjscia zajaca wielkanocnego. Juz kilka dni wczesniej przygotowali listy do "kroliczka", ktore wieczorem polozyli na swoich "gniazdkach" z szalikow. Bi, ktora ogolnie wszystkie emocje przezywa bardziej ekspresywnie, az podskakiwala z podniecenia, a wieczorem sama poganiala Kokusia, zeby szybciej klasc sie spac. ;)
Niestety, przez cale to podniecenie, nocke mielismy tragiczna. O 3:30 nad ranem, Nik zaczal... kaszlec. Nie nie jest chory, choc tego sie obawialam. Po prostu, po raz pierwszy od dluzszego czasu mielismy w nocy przymrozek, wiec ogrzewanie wlaczalo sie czesciej niz zwykle. Suche powietrze zaowocowalo wlasnie kaszlem u Kokusia, ktory jak juz zacznie, to idzie to istna kanonada: echu, echu, echu, echu i echu... I tak przez kilka minut. Pozniej pare minutek przerwy, gdzie czlowiek juz-juz prawie wpada w objecia Morfeusza... i Mlodszy zaczyna od nowa... :/ Normalnie, Nik budzi takim kaszleniem mnie oraz M., ale Bi spi jak zabita. Tym razem, ogolne podekscytowanie zaowocowalo tym, ze i ona sie przebudzila. A jak juz sie przebudzila, to zaczela wedrowke ludow. W ktoryms momencie nawet przylazla do naszej sypialni, zeby zwierzyc sie z rzeczy tak waznej, jak fakt, ze ona widzi na dole prezenty! Przed czwarta nad ranem! :O
Po pierwszym rozbudzeniu, udalo sie jeszcze odeslac panne do lozka. Nie na dlugo. Nik w koncu przestal kaslac, oboje z M. przysnelismy, az obudzily nas jakies podejrzane halasy z dolu. Patrze na zegarek: 4:45 rano!
Poczatkowo myslalam, ze to pies lazi po korytarzu, ale po chwili dotarlo do mnie, ze widze wyrazna smuge swiatla dochodzaca z dolu. Wylazlam z cieplej poscieli, zagladam, oczywiscie lozko Bi puste. Ide na dol, a ta mala zolza zaszyla sie w lazience na dole (szkoda, ze nie zamknela drzwi, wtedy moze by nikogo nie obudzila) i pieczolowicie rozrywa upominki! :O Tu juz sie miarka przebrala! U nas w domu wszyscy wiedza, ze matka obudzona, to matka zla, wiec ignorujac fakt Swiat, "wydarlam" sie na Bi polszeptem, ze wstac moze dopiero jak zrobi sie jasno, zgasilam swiatlo i kazalam wracac do spania! ;) Oczywiscie z tym spaniem to nie takie proste, bo Bi poszla, owszem, do swojego pokoju, ale zamknela drzwi, a zza nich wyraznie dochodzil mnie jej ryk. ;) W koncu jednak musiala pannica pasc, a po takiej nocce jak juz usnela, to slyszalam, ze z kolei to Nik obudzil rano ja. ;) Wtedy juz bylo jednak po siodmej, wiec mogli sobie robic, co chca. ;)

Taki widok zastalam po zejsciu na dol - ukladanie Lego od samiuskiego ranka :)

W niedziele rano, kiedy wszyscy (czyt. matka) porzadnie sie wyspali (chociaz ja oraz M. mielismy po tej nocy ciezkie glowy i nawet Bi padla wieczorem w polowie czytania :D), zasiedlismy do wielkanocnego stolu. Poniewaz bylismy tylko we czworo, nie chcialo nam sie nawet nakrywac stolu w jadalni (ktory zreszta zawalony jest obecnie przyborami, podrecznikami szkolnymi oraz ksiazkami) i zasiedlismy przy mniejszym, w kuchni.

Ot i cale swiateczne sniadanie. I tak troche zostalo :D

Mamy w domu wode swiecona oraz kropidlo, wiec M. popryskal talerz ze "swieconka". Do koszyka tez nie chcialo mi sie tego wkladac. ;) Bylo skromniutko, ale ze dzieciaki wstaly sporo przed rodzicielami, szybko zglodnialy i same zapodaly sobie wczesniej chrupki z mlekiem, wiec i tak apetyt im nie dopisywal. ;)

Po sniadaniu, M. uparl sie, zeby podjechac do pobliskiego kosciola. Mszy co prawda nie ma, ale w godzinach porannych budynek otwarty jest dla wiernych, ktorzy chca sie pomodlic. Ja tam nie chcialam, Potworki tez nie, ale ze tacie zalezalo, no to pojechalismy. ;) Po powrocie zas czekalo Potworki to, na co czekali nie wiem czy nie bardziej niz prezenty od zajaczka, czyli... szukanie jajek w ogrodzie! :D

Nie ma szans na normalne zdjecie; musialabym wybrac jedno i biegac za nim krok w krok :D

Tutaj znowu - najbardziej nie mogla sie doczekac Bi, Nik wykazywal mniejszy entuzjazm, narzekajac, ze Bi zawsze znajduje wiecej jajek od niego. I niewazne, ze potem i tak wszystkim dziela sie po rowno! ;) Nie dziwie sie jednak, ze Kokusiowi srednio idzie to szukanie, bo omojbobrze! Idzie to dziecko i zamiast rozgladac sie naokolo i patrzec pod nogi, to spoglada ta siermiega gdzies w przestrzen, drepcze bez przekonania, w efekcie czesto przechodzac tuz obok, czy wrecz nad jajkiem! Mysli w tym czasie nie wiem o czym, bo nawet na moje gesty i sykniecia, kiedy probuje go nakierowac, nie reaguje. Tragedia po prostu! :D A potem placz, ze Bi znalazla wiecej od niego, ale jak moglo byc inaczej?! ;) Musze przyznac, ze wyjatkowo Bi wykazala sie dobrym sercem (czy to "dzien dobroci dla zwierzat"? :D), bo kiedy Mlodszy stal z boku naburmuszony i ze lzami w oczach, ona wyjela kilka jajek i pochowala pomiedzy kepkami kwiatow. Nawet wtedy jednak musiala brata niemal prowadzic za raczke, zeby je odnalazl, ale przynajmniej choc troche poprawil sie mu humor. ;)

Jak jest po rowno jajek, to juz wszystko w porzadeczku ;)

Po powrocie do domu nastapilo otwieranie jajeczek i... kolejne rozczarowanie Kokusia, bo jajka w tym roku wypelnilam tym, co mialam pod reka. Zazwyczaj kupuje rozne drobiazgi w sklepie, wole bowiem je obejrzec zeby sprawdzic, czy zmieszcza sie do jajka. W tym roku, z oczywistych powodow do sklepu sie nie wybieralam, a przez internet wolalam nie zamawiac, bo moze sie to okazac kupowaniem kota w worku.

Widzicie z jakim skupieniem Bi kontroluje zawartosc jajek brata? Swoich nawet jeszcze nie otworzyla... Nie daj Boze, zeby trafilo mu sie cos fajniejszego niz jej! :D

W jajeczkach byly wiec czekoladki, kredki swiecowe w ksztalcie zwierzatek oraz mini buteleczki z plynem do baniek. Z tym plynem wynikla smieszna sytuacja, bo kiedy dzieciaki otworzyly jajka, okazalo sie, ze buteleczka jest tylko jedna, czyli zniklo jedno jajo. Pytanie, czy tak je dobrze schowalam, czy jakies zwierze ukradlo? ;) Bojac sie niedzwiedzi, jak co roku chowalam jajeczka na szybko i przy swietle latarki, wiec nawet nie pamietalam gdzie je wszystkie wcisnelam. :D
Potworki wybiegly ponownie na poszukiwania i choc zajelo im to dobrych pare minut wspolnych poszukiwan, znalezli! Czyli tak dobrze schowalam. ;)

Reszta dnia to juz byly rozmowy na Skypie z rodzina oraz beztroska zabawa nowymi zabawkami. Potworki dostaly po nowym zestawie Lego: Kokus swoje pierwsze "Technic" z autem napedzanym pociagnieciem do tylu, a Bi Elves, ze smokiem. Oboje spedzili polowe dnia ukladajac. Poza tym, Bi w liscie do zajaca poprosila o maskotke Pajama Llama, a Nik o kolejna figurke Bakugan. Oboje dostali tez po mini dronie sterowanym ruchem reki.

W salonie wysoki sufit, wiec dron czasem ucieknie Potworkom poza zasieg ;)

Ten co prawda znalazl sie w liscie Kokusia, ale slusznie uznalam, ze jest to cos, z czego i Bi bedzie miala frajde.

Dron Bi jest zloty i prawie sie wtopil w kolor kominka :)

Oczywiscie, jak codzien, spedzilismy tez jak najwiecej czasu na podworku. W obecnej sytuacji wlasny kawalek swiata zewnetrznego, to prawdziwy luksus. ;)

Hulajnogi nadal rzadza ;)

Bilans po kilku dniach jest taki, ze Nik dopytuje czy moge mu kupic tez Pajama Llama, bo jego Bakugan jest mniejszy, a poza tym on tez lubi maskotki i nie, nie przeszkadza mu, ze te sa typowo dziewczynskie - rozowe. ;) Bi zas, zaraz pierwszego dnia zdolala wyrwac kabel od ladowarki do swojego drona, a potem wplatac wlosy w smiglo. :O Nie mam pojecia jak tego dokonala, bo dron ma ksztalt UFO z plastikowej "klatki" i ciezko jest w niego wplatac cokolwiek. Spedzilam dobre pol godziny z malymi nozyczkami do paznokci, wycinajac i wydlubujac wloski, co bylo mocno utrudnione wlasnie dlatego, ze przez te "klatke" nie moglam paluchami dojsc do smigla. Dzieci to maja jednak zdolnosci. ;)

Poza tym, chyba przez to, ze Potworki nie mialy przysylanych lekcji ani w zeszly piatek, ani w poniedzialek, pozostale dni leca nam chaotycznie i bez konkretnego planu. Ja chodze jakas na wpol spiaca i otumaniona i nic mi sie nie chce, a oba Potworki przylaza z prosba o pomoc w lekcjach na zmiane i doslownie co 15 minut... W srode Nik mial zaprezentowac tekst, ktory napisal i jakims cudem on o tym zapomnial (dobra, to akurat nic nowego ;P), a ja, mimo, ze patrzylam na liste imion dzieci, ktore maja odczytac, co napisaly, moglabym przysiac, ze nie bylo tam Kokusia! :D Niestety, byl. Ale tak to jest, jak pomieszane sa dzieciaki z czterech roznych klas, bo wszyscy nauczyciele II klas razem tworza liste zadan. :/
Taaak... ten tydzien idzie po prostu na stracenie. ;)

Z pozytywnych wiesci, dostalam kolejna wyplate, ha! Szef w telekonferencji zapewnial, ze teraz powinnismy dostac kolejne dwie tydzien po tygodniu i w ten sposob wszystko zostanie nadrobione. Coz, uwierze, jak zobacze. ;)
Wszyscy tez bardzo optymistycznie zakladaja, ze najpozniej do konca maja wrocimy normalnie do pracy. Tia... Czy musze dodawac, ze osobiscie wcale nie jestem tego az taka pewna? ;)

Poniewaz w przyrodzie zawsze musi byc rownowaga, nieciekawie dzieje sie w pracy M. Jego firma, ktora jeszcze tydzien temu zapewniala, ze nie zamkna chocby zostala im dwojka ludzi do pracy, teraz juz spiewa inaczej. Zarzad moze by i uparcie trzymal wszystkich pracownikow na pelnych etatach, ale uzaleznieni sa od innych firm, ktore przeprowadzaly serwis maszyn, dostarczaly material, itd. Poniewaz wiele z tych firm jest nieczynna, to i u M. wielu ludzi przychodzi do pracy i siedzi, bo nie ma co robic. W rezultacie, wiekszosc pomniejszych osob z zarzadu oraz biur ma byc wkrotce wyslanych na bezrobocie. Z pracownikami bezposrednio z hali maja troche trudniej, bo tu reke na pulsie trzymaja zwiazki zawodowe. Za jakies 2-3 tygodnie maja wiec podjac decyzje, co robic, ale najprawdopodobniej pojada stazem pracy i najnowsi pracownicy odejda na bezrobocie, a najbardziej doswiadczeni beda pracowac 2-3-tygodniowymi zmianami. M. jest mniej wiecej po srodku jesli o staz chodzi, wiec moze trafic do ktorejkolwiek z tych grupek. Mozemy tylko czekac i zastanawiac sie, co bedzie pozniej...

Bilansem tego tygodnia jest tez stluczona jedna z miseczek, bowiem Bi niosla sobie mleko do mikrofali, jednoczesnie niosac tablet (nie daj Bog mialaby go przeciez na pare sekund odlozyc! ;P) i jakos jej sie omskla... Musze jej oddac sprawiedliwosc, ze byla naprawde skruszona i przepraszala przez caly dzien raz za razem. Ja zas, slyszac z gory rumor, pedzilam po schodach na zlamanie karku, oczami wyobrazni widzialam juz bowiem Bi lezaca nieprzytomna na podlodze (mikrofala jest wysoko, nad kuchenka, dzieciaki musza wejsc na krzeslo zeby dosiegnac i przerazilam sie, ze Starsza z niego spadla) lub stluczona szklana kuchenke. Kiedy wiec okazalo sie, ze to tylko miseczka (i kaluza mleka rozchlapana na pol kuchni oraz rozprysnieta po szafkach oraz zmywarce), odetchnelam z ulga i nawet nie mialam sily sie gniewac. ;)

I to tyle z biezacych wiesci. :) Trzymajcie sie moje Drogie. Czytam, ze w Polsce wymagane jest zakrycie twarzy? U nas, poki co, gubernator Stanu oglosil, ze "zaleca" noszenie maseczek, ale stosuje sie do tego srednio 50/50 ludziskow. ;)

sobota, 11 kwietnia 2020

Nigdy nie jest tak zle zeby nie moglo byc gorzej, czyli areszt domowy, tydzien #4

Pozornie tydzien czwarty nie roznil sie zbytnio od trzeciego. Nadal "siedze" z Potworkami w domu, walczac z nauczaniem zdalnym i probujac zrobic choc cokolwiek zwiazanego z wlasna praca. Bi, jak zawsze, "uczy sie" w wiekszosci samodzielnie. Nie powiem, to dla mnie ogromna ulga, ma to jednak rowniez i ciemne strony. Po poludniu zasiadam do mojego jej laptoka i sprawdzam czy zrobila wszystko, co ma zadane. Niestety, dosc czesto sobie cos ominie (przypadkiem lub celowo). Zdarzylo sie, ze oswiadczyla bez zazenowania, ze trzeci dzien pod rzad miala zrobic to samo (szlifowac pisane wypracowanie) i, wedlug wlasnych slow: "miala juz dosc", wiec to zlala cieplym moczem. ;) Musze jednak przyznac, ze w wiekszosci przypadkow, kiedy wolam panne, zeby przyszla i zrobila pominiete zadania, przychodzi bez szemrania. Dobra, czasem z przewrotem tych swoich pieknych oczu. ;) Od czasu do czasu zdarza sie jednak solidny foch i awanturka.
Problemem sa nadal w-f, plastyka, muzyka (i skrzypce) oraz hiszpanski, do ktorych zadania sa wysylane w tak zagmatwany sposob, ze nieraz ja sama glowie sie kilka minut, gdzie je znalezc. Wyglada to mniej wiecej tak, ze wychowawczynie podaja link do lekcji wrzuconych przez juz konkretna pania od przedmiotu. Klikniesz na link, masz (teoretycznie) instrukcje. Z tej instrukcji nie wynika jednak dokladnie, co nalezy zrobic, bo pod nimi znajduja sie czasem lekcje, a czasem zalaczane sa filmiki do (ponownie) instrukcji! Jakby ludzie czytac nie umieli! W rezultacie ma sie 3-4 linki do filmikow. Czesc z nich to "lekcje", czesc to zwykle instrukcje. Miedzy nimi pomieszane sa linki do "zadan". Te zadania to czasem odpowiedzi na pytania nauczycielek (co wywoluje kolejne linki do filmikow i miejsc na odpowiedz) lub gotowe testy ze slownictwa (to np. do hiszpanskiego). Po prostu kogel mogel totalny i najgorzej, ze w kazdym tygodniu lekcje oraz zadania sa w innej formie i innym miejscu, nie da sie wiec tego zapamietac! Jesli ja sie w tym gubie, to nie wiem jak maja sobie poradzic takie maluchy?!  Tak jak jednak w pierwszym tygodniu przejmowalam sie (i w konsekwencji wsciekalam), ze musze klikac przez kilkanascie linkow i filmikow, zeby dojsc do tego, czego dzieci maja sie nauczyc i gdzie wrzucic wykonane zadania, w tym tygodniu zaczelam olewac to totalnie. Nie moge dojsc, co masz zrobic? Nie robisz. Nie musisz pracy oddac? Tez nie robisz. To ostatnie dotyczy glownie Nika, ktorego pani uparcie zadaje im cos do zrobienia, ale czesto zamiast podac link, zeby wyslac to zadanie jej, pisze, zeby dzieci przeczytaly lub pokazaly je komus w domu. No sorki, ale mnie to srednio bawi, szczegolnie, ze w przypadku Kokusia to ja musze pomoc mu w wykonaniu owego zadania... Jak cos kobieto zadajesz, to sobie to potem sprawdzaj. Kto tu jest w koncu nauczycielka? :/
Jesli mowa o Kokusiu, to nic sie nie zmienilo. Nadal jest kompletnie niesamodzielny. W ciagu 3 tygodni, zdarzyl sie jeden dzien, gdzie prawie wszystko wykonal sam. W pozostale dni, poza porannymi wiadomosciami wysylanymi do kolegow oraz pani, do kazdego zadania wola mnie. :/

Jak juz przy szkole jestesmy, to kolejny raz wku*wila mnie ta polska. Zadna to ostatnio nowosc zreszta. Otoz, kolejne dwie soboty mialy byc planowo wolne od zajec. Poniewaz dosc mam otrzymywanych konspektow lekcji i dodatkowo pracy domowej (!) z miejsca, za ktore, do cholery, place, ucieszylam sie, ze dwa tygodnie odpoczniemy sobie od robienia po trochu prac do polskiej szkoly.
O naiwnosci moja! Obie panie przyslaly normalnie zadania! Pani Bi zaznaczyla co prawda, ze "gdyby dzieci mialy czas...", ale pani Nika po prostu wyslala konspekt oraz prace domowa jak zwykle! No niedoczekanie! Tym razem sama robie Potworkom 2-tygodniowa przerwe i niech mnie (panie, nie Potworki) pocaluja! ;)

To wszystko to jednak w zasadzie nic nowego. Tak to wyglada niemal od poczatku tej nowej, dziwnej rzeczywistosci. Niestety, zgodnie z tytulem, powinnam byla sie cieszyc, ze irytacja na lekcje oraz nauczycielki jest moim jedyny problemikiem.
Pisalam Wam juz kilka razy, ze ciesze sie, ze M. normalnie pracuje i zarabia, bowiem jestesmy obecnie, nawet tutaj, w zdecydowanej mniejszosci. Moja radosc mieszala sie niestety z obawami, ze w koncu cos z tej pracy przywlecze, a konkretnie wiadomego wirusa.
Jak napisalam kilku z Was w komentarzach - stalo sie! Pod koniec zeszlego tygodnia M. mial w pracy stycznosc z facetem, ktory otrzymal pozytywmy wynik testu na koronawirusa. To znaczy, w jego budynku takich osob bylo juz kilkanascie, ale zawsze pracowali na innym wydziale i nie mieli z nim bezposrednich kontaktow. Pomijam tu oczywisty fakt, ze lazienki oraz stolowka sa wspolne, wiec ktokolwiek jest chory ma spore szanse rozniesc to dalej. No, ale teoretycznie M. z nikim zarazonym bezposrednio nie pracowal, ani nie rozmawial. Az do tego goscia z zeszlego tygodnia. Chlop nie dosc, ze z jego departamentu, to jeszcze lazil bez celu, kaszlal i kaszlal, az w koncu ktos nakablowal do kierownika. Kiedy ten zaczal go maglowac o ten kaszel, facet bezczelnie odpowiedzial, ze zakrztusil sie ciasteczkiem!!! Dopiero nastepnego dnia, kiedy nadal platal sie po budynku i kaszlal w najlepsze, inna kierowniczka wyslala go do domu z nakazem nie wracania bez zaswiadczenia od lekarza, ze jest zdrowy. Co najlepsze, w poniedzialek ten sam osiol dzwonil, ze on sie dobrze czuje i chce wrocic do pracy (na szczescie mu nie pozwolono), a we wtorek napisal maila, ze niestety ma potwierdzenie zarazenia! :O W mailu jeszcze raz dodal, ze on sie dobrze czuje i czy moze wrocic do pracy! Stukniety, czy co?!
W kazdym razie, facet ma swoj taki jakby kantorek, w ktorym znajduja sie maszyny potrzebujace specjalnych warunkow. Pracuje z nim tam jeszcze dwoch mezczyzn, ktorych oczywiscie natychmiast wywalono do domu. Podobnie z nastepnymi trzema, ktorym on pomagal cos sprawdzac, wiec spedzili z nim sporo czasu w bezposrenim kontakcie. Zostalo jednak kilku takich, jak M., ktorzy widzieli go codziennie, ale przelotnie. Oni narazie nadal pracuja. Malzonek moj wlazil do tego jego kantorka, ale twierdzi, ze na doslownie kilka sekund, dac mu jakies papiery. Nie mniej, facet lazil po calym ich departamencie, kaszlal jak gruzlik, a papiery, ktore M. mu dal, czesciowo przyniosl z powrotem. Ile zdazyl na nie nakaszlec? Ile dotknal brudnymi lapami (M. twierdzi, ze to fleja obgryzajaca paznokcie)? Ile zarazkow rozsial w stolowce czy lazience? Ile M. zdazyl "lyknac" wchodzac do tego jego pokoiku? Wielka niewiadoma... Teraz czekamy jeszcze nastepny tydzien, zeby zobaczyc czy M. sie nie zarazil. Jesli tak, to... Nie wiem, co. Trzeba bedzie miec nadzieje, ze nie zarazi mnie i dzieci, a jak juz, to ze cala czworka przejdziemy to w miare lagodnie... :( Ja mam oczywiscie czarne wizje, ze co jak ja i M. wyladujemy w szpitalu?! Co z dziecmi?! Moj tata jest juz po 60tce. A jesli i on sie zarazi?! Poza nim, nie mamy tu nikogo! A jesli... wole nie dokanczac mysli... :(
Sprawy nie ulatwia fakt, ze M. jest nadal przeziebiony. Nie wiadomo wiec, czy to zwykle przeziebienie, czy lagodnie przechodzi ten caly covid-19, czy to moze dopiero poczatek. Najgorsza jest wlasnie ta niewiedza i swiadomosc, ze to gowno ma taki dlugi okres wylegania. Akurat ida Swieta i choc dla nas niewiele beda sie roznic (za wyjatkiem, ze ani moj tata, ani chrzestny Potworkow nie przyjada) od normalnych, to jednak ten dodatkowy stres sprawil, ze odechcialo mi sie wszelkich przygotowan... :/

Zeby moj humor jeszcze poszybowal w dol, nie dostalam kolejnej wyplaty! Po prostu szlag mnie trafia! W poprzednia srode dostalam jedna z zaleglych. W tym tygodniu miala wplynac juz normalna, liczylam tez, ze moooze nadrobia druga zalegla. Niestety, nie wplynela zadna. Tyle gadania na telekonferencji, ze juz bedzie wszystko wracac do normy, zeby nie skladac podan o bezrobocie bo szef stara sie o dofinansowanie z racji koronawirusa i nasze wnioski o zasilek moglyby sprawic, ze jego podanie zostanie odrzucone, itd. No i co?! Jajco! Znowu sobie w ch*ja leci! To naprawde wyglada, ze rzuca co trzecia wyplate zeby nam na chwile zamknac geby, zebysmy mysleli przez moment, ze moze juz bedzie ok, a on wtedy uchachany omija sobie dwie kolejne. A te jego, ze "on stara sie o dofinansowanie", zaczynam miec po prostu w nosie! :/

Z lotem do Polski tez mamy przerabane. Mielismy leciec w niedziele Wielkanocna. Wiecie, ze dopiero w czwartek nasz lot zostal oficjalnie odwolany?! Zeby bylo smieszniej, jeszcze w srode zupelnie "zniknal" z grafiku! Przy sprawdzaniu statusu lotu, na 10 kwietnia pokazywano, ze sa odwolane, na 11 kwietnia pokazywalo, ze lataja normalnie (!), Podobnie na 13-ego, a przy probach sprawdzania lotu na 12-ego, data automatycznie przeskakiwala na 11-ego! Cuda po prostu! No ale na szczescie w koncu go oficjalnie odwolali i teraz tylko pytanie co z pieniedzmi. Czy oddadza bez szemrania, czy beda sie upierac na przelozeniu daty...? Moj tata mial leciec pod koniec marca, jego lot oczywiscie zostal odwolany, a Lufthansa do dzis pieniedzy nie oddala... :/

Na koniec, w czwartek wieczorem, gubernator naszego Stanu oglosil, ze przedluza zamkniecie szkol do... 20 maja! Czaicie to???? Dwudziestego MAJA! Ja cie pierdziele! Teraz juz praktycznie pewne jest, ze nie otworza szkol do jesieni, bo wedlug naszego kalendarza, jesli dzieciaki wrocilyby na te date, chodzilyby don zawrotne 2.5 tygodnia! :/

Napisalabym "dobijcie mnie", ale ze w obecnych czasach moze to byc zyczenie dosc latwe do zrealizowania, to nie napisze. ;)

Post wyszedl mi ponury do potegi n-tej, bez chocby jednej dobrej wiesci, wiec zeby nie bylo az tak pesymistycznie, napisze Wam o tym, co ostatnio wyprawia moja matka. Jak wiadomo, jest ona "specyficzna". Pomine to, ze przy kazdej wizycie u mojej siostry, podkrada jej z lodowki jajka, maslo, itd. Zeby bylo jasne, matka ma emeryture, a moj tata wysyla jej dodatkowo co miesiac kilkaset dolarow, wiec to nie tak, ze nie starcza jej na jedzenie. ;) Pomine tez historie z tym, ze juz kilkukrotnie podczas kwarantanny pojawila sie u mojej siorki bez zapowiedzi, a za to w maseczce, bo "ona oszaleje siedzac tak ciagle w domu!" i "ona juz nie moze wytrzymac!" i "siostra jest swinia, bo powinna poprosic, zeby ona sie do nich wprowadzila na czas kwarantanny!". To sa raczej historie pokazujace jak egoistyczna oraz zepsuta jest ona osoba. Natomiast od czasu do czasu palnie jednak cos, z czego mozna sie posmiac. ;)
Otoz, moj tata postanowil zgapic od nas przygotowanie wlasnego plynu do dezynfekcji, tylko zamiast uzyc aloesu, rozcienczyl po prostu spirytus woda. Po skonczonej produkcji wyliczyl, ze wyszlo mu pi razy oko 60% alkoholu. Moja matka oczywiscie skwitowala, ze to za malo i nie zadziala. No dobra, no to tata dolal troche spirytusu i przy kolejnej rozmowie pochwalil sie malzonce, ze teraz ma juz prawie 80% alkoholu w owym plynie. A na to moja mamuska:
"No co ty, to za duzo, nie zadziala, ten wirus sie w tym zakonserwuje i przezyje!"

Tutaj po prostu zamiast komentarza wrzuce Wam to: 🤦

*

Coz zostalo mi na sam koniec... Rzeczywistosc mamy taka, jaka mamy, ale ze Wielkanoc uparcie nie chce zniknac z kalendarza, to:

ZDROWYCH i Wesolych Swiat!!!

Fota z Fejsa. Mam nadzieje, ze wywola choc lekki usmiech :)

niedziela, 5 kwietnia 2020

"Areszt domowy" tydzien #3

Co ja mam Wam pisac? Rzeczywistosc mamy, jak wszedzie, ciezka, a codziennosc nudna niczym flaki z olejem. Pisze bardziej, zeby doniesc, ze poki co wszyscy jakos sie trzymamy, oprocz tego, ze codzienne spacery przy kazdej pogodzie, zaowocowaly katarem u wszystkich oprocz Nika. Takie mamy czasy, ze nalezy trzymac sie nadziei, ze na katarze sie skonczy. Tym bardziej, ze i M. i Nik mieli w srode jakies problemy zoladkowe, a ze przeczytalam, ze czasem jest objaw wiadomego wirusa, to wiecie, cisnienie lekko skoczylo. ;)

M. nadal pacuje, choc wyglada to u niego coraz gorzej. Maja juz kilka przypadkow potwierdzonego wirusa. Pracuje on na ogromnej hali podzielonej na oddzialy i twierdzi, ze z owymi osobami nie mial stycznosci od dobrego miesiaca, ale to ten sam budynek i jeden system wentylacji. Zarzad (pracujacy sobie wygodnie i bezpiecznie z domu) caly czas twierdzi, ze nie zamkna, choc kraza jakies pogloski o obcieciu godzin. Tymczasem dali kazdemu pracownikowi 14 dni platnego urlopu chorobowego, co w Hameryce jest luksusem (zazwyczaj dostaje sie 3, lub trzeba brac dni z mikrego urlopu). Zaowocowalo to fala osob, ktore siedza w domu twierdzac, ze sa chore, ale nikt nie jest w stanie stwierdzic czy faktycznie cos im dolega (i czy to "to"), czy po prostu sie boja i wola przeczekac. Poki co, kazde stanowisko osoby chorej lub "chorej" jest otaczane zolta tasma i sterylizowane, ale jak zobaczycie na zdjeciu, to jest taka wysepka na srodku wielkiej hali.

Otoczone tasma stanowisko chorego pracownika

A ile rzeczy taka osoba zdazyla juz dotknac w drodze do lazienki czy kafeterii, zanim wyslano ja do domu? :/ W dodatku kupa jest "lewusow", ktorym pracowac sie nie chce, wspominaja, ze zle sie czuja, co oczywiscie owocuje tym, ze natychmiast dostaja nakaz wyjscia, a oni dzien - dwa pozniej dzwonia, ze juz im lepiej i chca wrocic! Dorosli ludzie, a zachowuja sie jak dzieciaki, w dodatku przyglupie... :/
Wiem, ze w zyciu nie namowie M. zeby zostal w domu. Urabiam go jednak pomalu, zeby chociaz ograniczyl godziny. Po co siedziec w miejscu potencjalnie zakazonym przez 10 godzin dziennie i jeszcze czesc soboty? Moj maz jednak jest pracoholikiem i narazie nie ma mowy zeby odpuscil. :(

Z lepszych wiesci, dostalam w koncu jedna 2-tygodniowke. Zastrzyk gotowki zawsze jest mile widziany, ale nadal nie wiem czy jest to zalegla pensja z poczatku marca, czy spozniona sprzed dwoch tygodni. Telekonferencje odbywaja sie teraz przez dzwonienie z komorki z domu, wiec niektore osoby ledwie slychac, a co dopiero mowic o zrozumieniu. Dodac do tego chinski akcent i macie obraz jak to wyglada. ;) Niestety, jedna z tych osob jest moj szef, wiec kluczowe informacje co do kasy mi uciekly. Z tego co rozumiem, w przyszlym tygodniu mamy juz dostac normalnie pensje i (chyba) nadrobic to, co stracone, ale jakos nie wstrzymuje oddechu i uwierze jak zobacze. Za bardzo sie ostatnio rozczarowalam. Zawsze dostaje maila potwierdzajacego przelew kilka dni wczesniej. Coz, dzis niedziela i ciiiisza... :(

Co jeszcze ciekawego? Siedze z Potworkami w domu lub kolo domu, wiec doniesienia ze swiata mam wylacznie z neta (tych lepiej nie czytac) i od malzonka. M. robi tez cotygodniowe zakupy. W zeszla sobote pojechal wlasnie po kilka niezbednikow i wyobrazcie sobie, ze wszystko dostal! :D Nawet srajtasme! Co do tego ostatniego to mial farta, bo byl limit na dwie 4-rolkowe paczki na osobe, a po chwili zapasu juz nie bylo. Nie mniej, byl w sklepie okolo 2 godzin po otwarciu i jeszcze sie zalapal! ;) Dostal tez pare innych produktow, co do ktorych czlowiek juz tracil nadzieje. Dawno nie bylam taka szczesliwa na widok butli oleju i paczki maki! ;)
A tak w ogole, to u nas bez problemu dostanie sie drozdze! Moja tesciowa zalamana, bo zaden sklep w Zakopanem ich juz nie ma, a tutaj wystarczy podjechac do Polakowa - suche, swieze, do wyboru, do koloru! ;)

Tak w ogole, to w sklepach brakowalo (w niektorych nadal brakuje) podstawowych artykulow, ale takie rzadsze wszystkie sa. W ten sposob zostalismy posiadaczami dwoch gigantycznych lisci... aloesu.

Tniemy "kaktusa" :)

M. dorwal w monopolowym ostatnia butelke spirytusu (polskiego! :D) i zmajstrowalismy plyn do dezynfekcji! :) Tego bowiem nadal nie dostanie sie ani w sklepach ani przez internet. Wykonanie okazalo sie banalnie proste i niezbyt czasochlonne.

Glut, przyznaje, byl dosc ohydny :D

Dla cennego plynu musialam poswiecic pare skarpetek ponczochowych (do przefiltrowania), ale co tam, warto. ;) Plyn na poczatku strasznie zalatywal bimbrem, ale troche olejku eterycznego zdzialalo cuda.
Po napelnieniu pojemnika z pompka, zostal nam nawet jeden pelen i drugi czesciowy sloik zapasu. :)

Zapasy :)

Zeby nie bylo, ze paramy sie tylko podejrzanymi eksperymentami z bimbrem w tle, upieklam z Potworkami ciasteczka. To bylo ktoregos deszczeowego popoludnia, kiedy, pozbawieni dluzszej zabawy na podworku, dawali czadu tak, ze sciany sie trzesly.

Dekorowanie to oczywiscie najlepsza czesc ;)

Trzeba bylo ich wiec czyms zajac, choc moze nafaszerowane cukrem przekaski to niezbyt dobra droga do uspokojenia pelnej energii dziatwy. ;) Najwazniejsze jednak, ze przez godzine byli w miare spokojni. ;)

Nik pomalu zarasta, a nie ma jak wybrac sie do fryzjera. Pewnie skonczy sie na golarce tatusia ;)

Ktoregos wieczora zagrzmialo i spadl grad wiekszy niz ziarna grochu. Walilo po oknach tak, ze balam sie, ze szybe zbije, a tu takie, w sumie, drobinki! ;)


W ogrodzie coraz wiecej kwiatow. Wiosna rozkreca sie na dobre, choc, poza kilkoma cieplejszymi dniami jest raczej chlodno - okolo 10-12 stopni. Najczesciej jest tez pochmurno, sporo pada... A my i tak wylazimy na obowiazkowy, codzienny spacerek. U nas jeszcze wolno. ;)

Takie piekne cos. Szkoda, ze normalnie kielich ma pochylony w dol i kompletnie nie widac niezwyklego wnetrza

Jak i tu zabronia (a pewnie w koncu i do tego dojdzie), bedzie codzienna klotnia o to, kto wyjdzie z psem. Maya i tak pewnie jest zdziwiona, bo na porzadne spacery zazwyczaj zabieralismy ja niemal wylacznie w weekendy, a tu nagle taki luksus - codzienny spacer! ;)

Nasi sasiedzi naprzeciwko niestety wystraszyli sie smiercia sasiada ich matki/tesciowej i zabronili swoim corkom przychodzic do Potworkow sie pobawic. Teraz Bi oraz mlodsza z dziewczynek, konwersuja krzyczac do siebie przez ulice. :D
Zeby zas umilic Potworkom samotne zabawy kolo domu, zamowilam im hulajnogi. Juz od dawna o nie prosili. Planowalam je im sprawic na Dzien Dziecka, ale ze nastaly takie dziwne czasy, uznalam ze niech maja je wczesniej. Radosci jest co niemiara. Niestety, najfajniejsza zabawa jest zjazd z naszego podjazdu.

Starsza juz w polowie zeskakuje, zeby sie tylko, Boze bron, zanadto nie rozpedzic :D

Bi to troche strachajpupa i caly czas hamuje, natomiast Nik rozwija takie predkosci, ze serce mi staje. Dodatkowo, na kazdej nierownosci probuje podskakiwac i ogolnie, tak jak na rowerze, wyczynia roznorakie wygibasy.

Mlodszy zapiernicza ile sil, do samego konca podjazdu

Kask na szczescie sam zaklada, a ja zastanawiam sie nad zakupieniem dla niego ochraniaczy na lokcie i kolana. ;)

A moj malzonek upiekl pierwszy raz chleb! Kompletnie mnie zaskoczyl! Siedzialam udupiona na kanapie rozmawiajac z tata, ktory teraz do nas nie przyjezdza, wiec dzwoni praktycznie codziennie i wtedy mam minimum 40 minut "z glowy". Skonczylam gadac, ide do kuchni, a tam ciasto juz ucieka z dzierzy (czyli metalowej michy :D)!

Domowy chleb. Pachnial cudownie... <3

Chlebek wyszedl pyszny, tylko dla mnie lekko za slony. Ale to nic, poprawimy przepis nastepnym razem, bo na tym jednym raczej sie nie skonczy. Mnie korci, zeby sprobowac upiec buleczki. :)

Poza tym nic kompletnie sie nie dzieje... Dzieciaki zaczynaja dopytywac kiedy beda mogly wrocic na karate (to Nik), albo umowic sie z kolezanka (to Bi). Poki co jeszcze daleka droga do tego... Pod koniec kwietnia miala sie zaczac pilka nozna. Smutno mi, bo Bi tak na nia czekala... I guzik, przepadla, juz odwolali. :/

Postaram sie tu jeszcze wpasc przed Swietami. Mam nadzieje, ze mi sie uda, wiec narazie zyczen Wam nie skladam.