Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

czwartek, 29 czerwca 2017

Z serii: w tym domu sie gada! + piknik, kino oraz basen

Wieki cale nie bylo Waszej ulubionej serii! :) Przez jakis czas nie mialam zupelnie glowy do zapisywania potworkowych tekstow, a potem, przez jeszcze dluzszy, jakos malo systematyczna w tym bylam. Lista zbierala sie wiec baaardzo dlugo, chyba od kwietnia. :O
No, ale w koncu cos tam jest. :)

Na poczatek, kilka przekrecen. Ich autorem jest glownie Nik, ale pamietam, ze 2-3 nalezaly do Bi. Ktore? Nie pamietam. Tak to bywa, jak sie jest na bakier z systematycznoscia, hmmm...

skladnalem - zlozylem
portfet - portfel
ksiaze - ksiadz
pomozem - pomoge
obcisz - obetniesz
dmuchacz - dmuchawiec
ja sie najpierw rozejrzam - ja sie najpierw rozgladam
(Podjezdzamy pod kino) "To tutaj jest ten kin?"


***

Bi, wchodzac na basen:
"Lubie wode! Jest taka mokra i ciepla!"

Ciepla? Nie powiedzialabym. Dla mnie byla raczej chlodna, ale ja to zmarzluch jestem... ;) Ale mokra? Trudno, zeby byla sucha... :D


***

O tym jak gadaja dzieci dwujezyczne, po raz ktorys z kolei.

Probujemy zgadnac co za obrazek ulozy pewien atysta z programu "Art Attack". Bi przypomina sobie, ze juz ogladala ten odcinek:
"Wiem! To bedzie czarownica i jej castle i ona bedzie na broomie!"

Bi do Nika:
"Chcesz zrobic ze mna jakies fun activity?"


***

Poniezej troche dwujezycznosci, glownie jednak humor sytuacyjny:

Potworki graja w jakas gre. Nik siedzi na swoim jezdziku (to wazne!).
Bi: "Wygralam! I'm the winner! Juhuuu!!!"
Nik (wsciekly): "Zalaz na ciebie NA-JA-DEEEEE!!!

Na szczescie nie najechal. ;)


***

Nik: "A po co ciocia dala mi dluga kololowanke? Ja nawet nie lubie kololowac..."

Dobrze, ze ciocia tego nie slyszala... ;)


***

Nik (o doniczkach): "A do czego sa te paszczaki?"

Nie pytajcie jak Kokus od doniczek przeszedl do Paszczakow, ale chyba za duzo czytamy Muminkow. ;)


***

Bi: "Mama, Bog to chlopak czy dziewczyna?"
Matka: "Hmmm... Tak naprawde to Bog nie ma plci. Ale na obrazach czesto przedstawiany jest jako stary mezczyzna."
Bi: "A ja mysle, ze Bog to dziewczyna!"

Pewnie. Girl Power musi byc. ;)


***

Bi: "Mama, a jak juz bede miala duzo pieniazkow w mojej skarbonce, to pojedziemy do sklepu i kupisz mi iPad'a?"

Czytacie to uwaznie??? Moja 6-latka prosi o iPad'a! Koniec swiata! ;)


***

Bi: "Mama, a jakby mnie przejechal samochod, to bylabys smutna?"
Skad, do cholery, takie pytania???
Matka (cos ja az scisnelo w srodku, ale usiluje zartowac): "Eee, nie, co tam, przejedzie to przejedzie..."
Bi (oburzona): "Ale mamo, ja wtedy bede zupelnie plaska i nie bede mogla siedziec!"

Cale szczescie, ze Bi jeszcze nie zdaje sobie sprawy, ze takie wypadki moga sie skonczyc nieco tragiczniej niz rozplaszczeniem jak nalesnik...


***

Nik drapie sie zawziecie:
"Caly czas mnie swedzi... Mama, czy ludzie maja pchly?"


***

Kokusio klepie matke po oponce:
"Mama, ale masz fat tummy"

Dzieki synku, moja samoocena wlasnie poszybowala w dol kilkaset punktow... ;)


***

Co do minionego tygodnia, to w sumie wszystko macie w tytule, nie mam juz po co pisac!

Hehe, zartuje oczywiscie, zaraz Wam tu potasiemcuje. ;)

W zeszly piatek mielismy w pracy piknik. Dla calego budynku, nie tylko dla naszej firmy. Miesci sie w nim bowiem kilkanascie takich malych firm jak nasza. Musicie wiedziec, ze jestesmy czescia dziwnego ukladu. Budynek nalezy formalnie do akademii medycznej mieszczacej sie po przeciwnej stronie ulicy. Nawet tablica przy wjezdzie oglasza, ze jest to centrum biologii komorki owej akademii. Mozliwe zreszta, ze kilka laboratoriow do niej nalezy. Nie jestem pewna, bo budynek to istny labirynt korytarzy i calego jeszcze nie zwiedzilam. ;) W kazdym razie, pomimo szumnej nazwy, wiekszosc wynajmujacych biura oraz laboratoria, stanowia malutkie firmy. Glownie zajmujace sie wlasnie komorkami i biotechnologia, ale jest tez jedna pracujaca nad zanieczyszczeniami oceanu. ;) Akademia medyczna, oprocz pobierania oplaty za wynajem raczej malo sie nami interesuje, ale robi okresowe "najazdy", sprawdzajac czy w laboratoriach przestrzegane sa przepisy BHP oraz od czasu do czasu najwyrazniej podejmuje proby integracji. Jedna z takich prob byl wlasnie piatkowy piknik.

Coz... Taka integracja raczej im sie nie uda. Wiekszosc ludzi i tak usiadla ze swoimi wspolpracownikami i nie nawiazala zadnej konwersacji z pracownikami innych firm. U nas tego dnia byly tylko 3 osoby, w tym ja. ;) Mialysmy wiec szczescie (pecha?), ze do naszego stolika przysiadlo sie dwoch mlodych (jeden nawet przystojny, ha!) gosci z innych przybytkow (miejsc siedzacych bylo znacznie mniej niz ludzi). Jeden probowal sprzedac nam oprogramowanie, ktore obiecywal dostosowac idealnie do naszych potrzeb. Drugi (okazal sie profesorkiem - asystentem z akademii medycznej) usilnie tlumaczyl, ze to co robi nasza firma nie ma sensu, ze to sie w zyciu nie uda, bo on ma w tym doswiadczenie i skad w ogole taki pomysl... Bardzo sympatycznie... :/

W kazdym razie nie poczulam sie zbytnio zintegrowana. ;) Za to, pomimo przegladania nadal ofert pracy, stwierdzilam, ze umile sobie ten moj metr kwadratowy powierzchni w pracy. ;)

(Od razu sympatyczniej sie pracuje :D)


W sobote M. pracowal, a ze przy okazji padal deszcz, stwierdzilam, ze wezme Potworki do kina. Akurat idzie "Auta 3", a ze Nik, pod wplywem kolegow, stal sie zagorzalym fanem czerwonej wyscigowki (jak mu tam po polsku - Zygzak, czy jakos tak?), wiec pomyslalam, ze to bedzie dobra okazja zeby przedstawic Kokusia "srebrnemu ekranowi". ;)

Szczerze? Nie polecam, chociaz to oczywiscie tylko moje, subiektywne zdanie. Fabula byla wedlug mnie zbyt powazna i moich dzieci zupelnie nie wciagnela. Po poczatkowej euforii Nika, ze auta jezdza po ekranie, Mlodszy zaczal sie wiercic, schodzic z fotela, rozkladac go, skladac z powrotem, itd. Slowem, nudzil sie. Nawet torby popcorn'u nie pomogly. Fotele w naszym kinie sa pokryte plastikiem majacym zapewne udawac skore i rozkladaja sie do pozycji lezacej. Coz... Bi rozlozyla sobie oparcie akurat na tyle, zeby z fotela urzadzic zjezdzalnie. Z trudem przywolalam ja do porzadku. Jeszcze chwila, a Potworki potraktowalyby kino jako plac zabaw. :/

Co prawda, w drodze powrotnej Nik oswiadczyl, ze film mu sie bardzo podobal, ale jakos mu nie wierze. ;)
Bi najpierw oswiadczyla, ze to byla bajka dla chlopakow, a potem spytala z nadzieja, czy bedziemy chodzic do kina na wszystkie kreskowki.

Taaa, napewno. ;)

Na koniec zas, przywitalismy oficjalnie lato w ogrodzie, czyli zakupilismy basenik dla Potworkow! Tak, kolejny! Ciekawe czy ten wytrzyma dluzej niz jeden sezon? Mam nadzieje, bo tym razem wybulilismy troche wiecej i wybralismy basen, nadal czesciowo nadmuchiwany, ale z pompa oraz filtrem. Nie mialam ochoty, jak w poprzednich latach, co 2-3 dni wymieniac wody w basenie, tym bardziej, ze tym razem jest on sporo wiekszy.

(To zdjecie chyba dobrze odda jego wielkosc. Nie jest ogromny, ale tez nie jest to malutki, dzieciecy basenik)


W sobote spedzilismy prawie dwie godziny skrobiac sie po glowach i probujac podlaczyc pompe z filtrem. ;) Wlazlam troche na ambicje M. stwierdzeniem, ze ja to w koncu blondynka, ale zeby on - pan inzynier, meczyl sie z czterema rurkami oraz kilkoma koncowkami? :)
Na nasze usprawiedliwienie dodam, ze instrukcja byla beznadziejna, a w zasadzie nie bylo jej wcale. Podawala, zeby polaczyc ta czesc z tamta, tylko ze te czesci nigdzie nie byly opisane ani oznaczone! :O A rysuneczek byl tak malutki, ze wlasciwie moglo go nie byc i na jedno by wyszlo...

W koncu jednak M. udalo sie skutecznie podlaczyc wszystkie rureczki, polaczenia oraz koncowki, nadmuchalismy basen, napelnilismy go woda i jest git. Potworki oczywiscie sa przeszczesliwe. Codziennie, jak tylko przekraczam prog domu, pierwsze co slysze to nie "czesc mamo", tylko "a mozemy isc do basenu?". ;)

Oczywiscie, jak to bywa, kiedy tylko ustawilismy basen, przyszlo ochlodzenie. Klasyk! Kupilismy co prawda specjalna pokrywe, ktora ma wspomoc nagrzewanie sie wody od slonca, ale za to musielismy ustawic basen w bardzo zacienionym miejscu. ;) Cala bowiem, w miare plaska czesc ogrodu, potrzebna jest M. do manewrow przyczepka. A tam gdzie jest miejsce, teren lekko opada w dol. Ten rodzaj basenu zas, musi byc na idealnie plaskiej powierzchni. W koncu postawilismy go wiec na patio obok tarasu. I wszystko super, ale ze patio jest za domem, slonce dochodzi tam dopiero okolo 14! A ze caly tydzien nocki byly lodowate (serio! Z wtorku na srode, wlaczylo sie ogrzewanie w domu! Pod koniec czerwca! :O), a w dzien sporo chmur oraz deszczu, to woda zamiast sie nagrzewac, to sie schladza.

Czy musze jednak dodawac, ze Potworkom to zupelnie nie przeszkadza? ;)



Poczytalismy sobie tez troche o takich basenach i okazuje sie, ze pompa oraz filtr nie wystarcza jesli mamy nadzieje, ze woda wytrzyma caly sezon. Trzeba dodawac chlor, srodek eliminujacy glony, itd. A mialo byc tak pieknie... ;) Zakupismy wiec paseczki do testowania wody oraz chemikalia i bawimy sie w przeliczanie pi razy oko ile czego dodac. Wiekszosc srodkow ma bowiem jednostki przeliczane na spore baseny, takie 10,000 galonowe (nie chce mi sie przeliczac ile to litrow). Nasz ma skromniutkie 1600 galonow. ;)
Poki co, po kilku dniach woda jest nadal krystalicznie czysta i z lekka zalatuje chlorem, wiec chyba jest ok. Podejrzewam jednak, ze w tak malym basenie, szczegolnie jesli w koncu sie zagrzeje, trzeba bedzie od czasu do czasu spuscic jej czesc i dolac nowej. Zobaczymy.

A na koniec, w sobote wyjezdzamy na nasz najdluzszy w tym roku kemping! :) Wyruszamy na polnoc i w dodatku w gory, wiec caly tydzien z niepokojem sledzilam prognozy pogody. Bedzie tam dobre kilka stopni chlodniej, to normalne. Na szczescie ma nie padac i trzymam kciuki, zeby ten trend juz sie utrzymal. Jak nie bedzie padac, to juz z reszta juz sie ogarniemy.

Ahoj przygodo! ;)

piątek, 23 czerwca 2017

Dzieje sie duzo, czyli drugi kemping, koniec roku szkolnego oraz pierwsza wizyta Zebowej Wrozki

Zanim zaczne wspominki, apel do Iwosi:

Kochana, pewnie nie czytasz odpowiedzi pod komentarzami, wiec wrzucam tutaj: stracilam dostep do Twojego zamknietego bloga! Czy moglabys wyslac zaproszenie jeszcze raz? Slicznie prosze! :)

***
To teraz juz tresc wlasciwa, choc absolutnie nie chronologiczna. :)

Dzisiaj, czyli we wtorek (zaznaczam, bo nie wiem kiedy skoncze) wybil ostatni dzien roku szkolnego 2016/2017! Myslalam, ze zaczne plasy w stylu piosenki "Happy" Farrell'a ze szczescia. Ten rok szkolny zmeczyl mnie potwornie i strach pomyslec jak czuja sie uczniowie oraz nauczyciele. ;) Od kilku tygodni juz go wyczekiwalam, nawet pomimo tego, ze wraz z nadejsciem czerwca, wychowawczyni Bi zaprzestala przysylania pracy domowej. Hip hip hurra! ;)

Tymczasem dzisiaj, w dzien zakonczenia roku, czuje sie dziwnie... Z jednej strony ciesze sie, pewnie. Chociaz laby sobie nie obiecuje, bo wiem ze przez wakacje nie moge odpuscic ani czytania Bi, ani cwiczenia literek, "sight words" oraz pisania Nikowi. Inaczej przez dwa miesiace zapomna wszystkiego, czego sie nauczyli...
Oprocz radosci czuje jednak melancholie czy inna rzewnosc. Sama nie wiem jak to ujac... Znow konczy sie jakis etap. Od wrzesnia (a raczej konca sierpnia) nie bede miala w domu juz zadnego przedszkolaczka. Male dzieci gdzies zniknely z domostwa panstwa L. Pojawilo sie za to dwoje szkolniakow. Juz bowiem pisalam chyba, ze w Hameryce zerowka zalicza sie juz do edukacji szkolnej i zajecia ma zawsze w szkole, nigdy w przedszkolu, jak to czesto bywa w Polsce. Pocieszajace jest, ze oboje beda przynajmniej w tym samym miejscu, co znacznie ulatwi i przyspieszy odwozenie ich oraz przywozenie ze szkoly...

Nie ma tutaj uroczystego zakonczenia roku. Dzieci przychodza do szkoly i teoretycznie dzien przebiega jak codzien. "Teoretycznie", bo po pierwsze lekcje koncza sie wczesniej (o 13:15, zamiast normalnej 15:15), a po drugie caly zeszly tydzien, w szkole Bi to byla jedna, wielka zabawa. Nawet ona sama opowiadala z przejeciem, ze "nic sie nie uczymy mamusiu, nic a nic!" ;) Codziennie jakies atrakcje. Zaczelo sie juz od poprzedniego piatku. W ten dzien mieli ogolnoszkolne gry "sportowe". Nie byly to typowe zawody, bo nie bylo rywalizacji pomiedzy klasami. Ot, wspolna zabawa na swiezym powietrzu. Kazdy rocznik mial gry przypisane swojej grupie wiekowej i kazde dziecko mialo okazje wszystkiego sprobowac.

(Bi miala przyjsc w fioletowej bluzce. Niestety, jedyny jej t-shirt w tym kolorze, jest na 8 lat, wiec troche wisial. No coz... ;P)

(Jedna z "konkurencji" bylo wylanie sobie na glowe kubka wody. Zgadnijcie kto przyjal to wyzwanie z najwiekszym entuzjazmem? :D)

Kazdy uczen mial tez przyjsc ubrany w kolor przypisany swojemu rocznikowi. Zerowka byla fioletowa. :)

(Teczowa szkola)

W poniedzialek oraz wtorek, dzieci mialy "favorite game day". Mialy przyniesc swoje ulubione (nie elektroniczne!) gry, wymieniac sie rundkami z kolegami i uczyc nawzajem zasad. Sroda to byl "hat day", z ktorej to okazji musialam specjalnie jechac do sklepu, zeby kupic dziecku kapelusz. :) W czwartek za to mieli "pajama day", czyli znowu wszyscy przychodzili do szkoly w pizamach. ;) Piatek oraz poniedzialek to byly z kolei "beach towel and book days". Tu znowu musialam sprawic starszemu dziecku (oraz mlodszemu przy okazji, inaczej bylby ryk) recznik plazowy, bo my zawsze uzywalismy wspolnego, ogromnego koca... A na koniec, dzisiaj (wtorek) odbyla sie ogolnoszkolna "potancowka". ;)

Szczerze mowiac, mogliby zakonczyc rok szkolny tydzien wczesniej i bylby spokoj. ;) Niby wiem, ze nauczycielki musza przygotowac raporty, ale i tak raczej nie mialy czasu zrobic tego w czasie zajec. Ktos przeciez musial pilnowac tej calej, rozbawionej halastry. ;)

Niewazne jednak. Rok szkolny mamy oficjalnie za soba. Kolejny przelomowy w moim matczynym zyciu oraz zyciu Potworkow (M. takie "blahostki" raczej nie ruszaja). ;) Nie dosc, ze moja corka oficjalnie rozpoczela szkole, to jeszcze syn zaczal (i skonczyl, hehe) przedszkole. Ciekawe czy ja tak kazdy rok szkolny bede przezywac, czy mi szkola w koncu spowszednieje? ;)

Widzialam na niezawodnym Fejsie, ze wiele szkol (mimo, ze zerowka niby jest juz czescia szkoly podstawowej) organizuje uroczyste "Kindergarten graduation", traktujac ja jako swojego rodzaju wstep do oficjalnej edukacji. Nie w szkole Bi. A przynajmniej nie otwarcie. Dzieciaki mialy bowiem, na samym poczatku czerwca "Grandparents/ Special Friends Day". Tak sie zlozylo, ze na w/w uroczystosc poszlam ja (ktozby inny...), mimo ze babcia nie jestem. Dzieki temu uslyszalam na wlasne uszy jak nauczycielka oglasza, ze to spotkanie jest tak naprawde pozegnaniem zerowki. Jaki wiec jest sens w nazywaniu go czym innym??? Poza tym, w zwiazku z taka a nie inna nazwa, wiekszosc gosci stanowili dziadkowie, a mysle ze rodzice tez chetnie by przyszli...

(Oficjalnej ceremonii nie bylo, ale dyplom Mala Dama dostala)

Dodatkowo, wkurzyl mnie nasz osobisty dziadek, vel. moj tata! I maz przy okazji tez (w sensie, ze wkurzyl, a nie ze tata to moj maz :D).
Otoz, powiedzialam tacie o tym swoistym Dniu Dziadka i powiedzial, ze postara sie byc, musi tylko zobaczyc jak to bedzie u niego z praca. Do ostatniej chwili zwodzil, a koniec koncow, w dzien uroczystosci, kiedy zadzwonilam zeby mu przypomniec, oswiadczyl ze nie da rady! Akurwamacpierdolonachujbytozlamal! Nie dam rady opisac Wam jaka bylam wsciekla!!! I naprawde rozumiem, ze uroczystosc byla o durnej godzinie (13:45 - sam srodek dnia) i tata, z jego systemem pracy, musialby wziac caly dzien wolny. Ale kurcze, wiekszosc dziadkow oraz babc by go wziela nie patrzac na nic! Nie moj tata, o nie... Mamy go tutaj na miejscu jedynego, by sie kurna troche postaral! Wiem, ze kocha Potworki, ale jednoczesnie idzie po najmniejszej linii oporu! Jak trzeba choc troche sie wysilic czy poswiecic, to nie ma co na dziadka liczyc...
Dzieci rozdawaly gosciom obrazki z kwiatkami wykonanymi z odbic swoich raczek i zrobilo mi sie podwojnie przykro, kiedy zobaczylam, ze Bi na swoim napisala "Dla kochanego dziadka". Ku*wa... Oczywiscie po fakcie wygarnelam ojcu to i owo, ale watpie zeby dotarlo gdzie powinno. W koncu jego praca to swietosc. :/

A dlaczego wkurzyl mnie M.??? Ano dlatego, ze to ON mial isc na ta uroczystosc zamiast mnie! To byl dopiero moj drugi tydzien w nowej pracy i glupio bylo mi sie juz zwalniac, a M. przy swoich godzinach nie mogl byc co prawda na calej uroczystosci, ale wiekszosc by zaliczyl. Niestety, zadzwonili od niego z pracy, czy moglby przyjechac wczesniej, a on nie potrafil odmowic... :/ W ten sposob musialam przelknac uczucie skrepowania, ze dopiero co zaczelam nowa prace a juz sie urywam, poszlam do szefa, wyjasnilam sytuacje, przeprosilam i spytalam czy moge wyjsc wczesniej. Coz... Nie odpowiedzial, ze spoko, nie ma problemu, ale tez nie oponowal...
I ciesze sie, ze poszlam, bo do kazdego dziecka ktos przyszedl! Do wiekszosci oczywiscie dziadkowie, ale oprocz mnie byla tez dwojka rodzicow. A Bi na szczescie nie wydawala sie zbytnio rozczarowana. Przyzwyczaila sie juz chyba, ze na uroczystosci szkolne zawsze przychodzi mama. Nie wie jeszcze biedactwo, ze to dlatego, ze nikogo innego poza mna, one nie obchodza... :(

(Bi ze swoja wychowawczynia (po prawej) oraz jej asystentka)

Z pozegnaniem przedszkola na szczescie bylo znacznie mniej ceregieli. Co prawda Panie urzadzily uroczystosc rowniez o idiotycznej porze - 11 rano(!), ale tutaj wiedzialam, ze bede chocbym miala peknac! ;) Poza tym, pozegnanie wypadlo juz niemal miesiac po moim rozpoczeciu pracy, wiec az tak sie nie krepowalam. Wzielam pol dnia wolnego i cale szczescie, bo stawili sie wszyscy rodzice i to wiekszosc w komplecie mama + tata (nawet mi udalo sie zaciagnac do przedszkola M.! :D). Nie wychodzilismy ostatni, ale wygladalo ze wszyscy rodzice brali pozniej swoje pociechy do domu. My oczywiscie rowniez zabralismy Kokusia. :)

Ja, jak to ja, oczywiscie niemozliwie sie podczas uroczystosci wzruszylam. Dzieciaki zaspiewaly dwie piosenki z choreografia, jedna bardzo rzewna i oczy mi sie spocily. ;) Potem rozdanie dyplomow, poczestunek, pare zdan o pierdolach wymienione z innymi rodzicami, kilka pamiatkowych fotek i w droge. ;)
Nie odmowie sobie rowniez przyjemnosci pochwalenia synka, a co! :D Otoz tegoroczna grupa przedszkolna okazala sie gromada bardzo "dojrzala". ;) A konkretnie to wiekszosc stanowia 5 latki. Nauczycielka Nika mowila mi kiedys, ze na 18 dzieci tylko troje to 4-latki (rocznikowo) zostajace w przedszkolu na kolejny rok. Pozostala pietnastka idzie od wrzesnia do zerowki i wiekszosc ma juz skonczone 5 lat. Nik, wiekowo, jest wsrod swojej grupy mniej wiecej po srodku. Nie jest najmlodszy, ale sporo jest dzieci starszych od niego o pol roku i wiecej. I ten moj maluch byl jednym z zaledwie kilkorga dzieci, ktore wykonaly wystep bezblednie. Stanal na srodku, odspiewal i odmachal swoje, caly czas z usmiechem na buzi.

("Scena")

A z reszta dzieci roznie to bywalo, oj roznie! Jak to u przedszkolakow: kilkoro poruszalo raczkami w zupelnie zlym momencie, jedno usilowalo zajrzec za kurtyne, jeszcze jedno ciagle machalo i pokrzykiwalo do mamy, inne staly i dlubaly w nosie, albo zaczepialy kolegow. Jedna panienka stanela z tylu ze zwieszona glowa zla na caly swiat. ;) Bardzo bylam wiec dumna, ze Nik skupil sie na wystepie i choc potrafi byc troche niesmialy, tutaj zupelnie sie nie stropil. Nie krecil sie, nie wyglupial z kolegami, nie naburmuszyl i nie rozplakal. ;) Dodatkowo, mimo ze w domu odmawial zaspiewania piosenek przed wystepem i zastanawialam sie czy w ogole cos z nich pamieta, okazalo sie ze wszystko utrwalil sobie doskonale. Duma rozpierala mnie i tyle. ;)

(Panie skonstruowaly takie "ramki" do zdjec :D)

 (Dyplom musi byc)

(Na "scene", dzieci szly po czerwownym dywanie, kompletnym z odciskami dloni mlodych gwiazd)

Koniec roku szkolnego to rowniez czas swiadectw, czyli tutaj raportow.

Mlodszy Potworek raporcik dostal swietny, oczywiscie. ;) Na 30 zagadnien, w dwunastu wychowawczyni ocenila go na poziom L4 czyli najwyzszy. We wszystkich pozostalych, otrzymal L3. Dla przypomnienia, jako gotowe do zerowki ocenia sie dziecko, ktore w wiekszosci zagadnien otrzymuje note L3 lub wyzsza. Nik miesci sie w niej z palcem w... bucie. ;)
Dodatkowo, w ocenie opisowej, Pani zaznaczyla, ze w drugim semestrze Nik poczynil ogromne postepy. Rozpoznaje wszystkie litery (to akurat sama wiedzialam) oraz niektore ze "snap words", czyli proste slowa, ktore dziecko powinno rozpoznawac bez literowania. Pisze swoje imie (i pare innych, ale chyba Pani ucieklo :D). Jest bardzo dociekliwy, zadaje duzo pytan i pracuje samodzielnie nad rozwiazaniem zadan. Choc bywa niesmialy, jest bardzo przyjacielski, chetnie zawiera znajomosci i zawsze chetnie wspiera kolegow kiedy tego potrzebuja. Ogolnie jest modelowym przykladem ucznia.

Czy mozna chciec cos wiecej od 4-i-pol latka? ;)

Starszy Potworek rowniez radzi sobie calkiem niezle. We wszystkich zagadnieniach otrzymala note "M" (od meets), czyli opanowala material zerowki (oprocz muzyki oraz plastyki, za ktore otrzymala "E", czyli przewyzsza poziom swojego rocznika). Nawet to nieszczesne czytanie podciagnela na tyle, ze nie jest juz w dolnej granicy "widelek" dla zerowki, lecz posrodku. ;)
A co ciekawego napisala nauczycielka? Bi doskonale rozpoznaje oraz pisze "snap words", ale nadal ma problem z rozszyfrowywaniem nieznanych wyrazow. Piszac, bezblednie odgaduje spolgloski w wyrazach, ale z zapisaniem odpowiednich samoglosek wciaz ma problemy (ja tam jej sie nie dziwie, angielski pod tym wzgledem jest koszmarny...). Bi uwielbia pisac i bez problemu znajduje temat na krotka historyjke. Doskonale radzi sobie z zagadnieniami matematycznymi. Wykazuje sie zapalem do nauki. Lubi kolegow, ale czasami nie radzi sobie z emocjami i potrzebuje chwili wyciszenia zanim wroci do zajec w grupie.
Cala Bi. :)

To tyle o szkole...

Z troche wczesniejszych wydarzen, zaliczylismy kolejny kemping! Tym razem pogoda trafila nam sie idealna! Akurat nadeszla fala upalow i temperature mielismy po trzydziesci kilka stopni. Przy wilgotnoci powietrza okolo 80%... Moglabym ponarzekac, ze za goraco, ze za wilgotno, ale ja tam sie akurat rozkoszowalam ciepelkiem. :) Ogromnie zaluje, ze tym razem jechalismy tylko na weekend. A nawet krocej, bo w sobote mozna bylo "rozbijac oboz" dopiero o 15, a w niedziele juz okolo 16 zwijalismy manatki. Zdecydowanie czulam niedosyt, bo przy tak pieknej pogodzie, zostalabym chetnie na tydzien...
Ten kemping mielismy dosc blisko domu, bo okolo 2.5 godziny jazdy. I to bocznymi drozkami. Mijalismy malutenkie, amerykanskie miasteczka jak z filmow. Jedne byly sliczne i az mozna bylo zamarzyc o przeniesieniu sie na taka prowincje, a w innych psy doslownie doopami szczekaly i bylo bardziej straszno niz pieknie. ;) Za to widoki przyrody wrecz powalaly! Szkoda, ze tak to wszystko chlonelam, ze zapomnialam o pstryknieciu kilku fotek. ;) Nasz kemping byl na przedgorzach niewielkiego lancucha gorskiego i nawet M. stwierdzil, ze czuje sie, jakby jechal do Zakopanego. :)

Tym razem trafil nam sie kemping praktycznie w lesie. My co prawda bylismy na jego obrzezach, ale jak spojrzalam na wyznaczone miejsce i zobaczylam, ze M. ma wycofac przyczepka pomiedzy dwie spore sosny, zaczelam sie dosc nerwowo smiac. ;)


Jakos jednak wycofal i ani nie zarysowal kempera, ani nie skosil drzewa. ;) Wkrotce okazalo sie, ze miejscowka, ze wzgledu na Potworki, trafila nam sie idealna! Wystarczylo wyjsc zza drzew, przejsc przez ogromne boisko i znajdowal sie czlowiek na placu zabaw.

(Widzicie ta linie drzew daleko w tle? Zaraz za nimi miescilo sie nasze "obozowisko")

Kawalek w dol wokol jeziorka i dochodzilo sie do kapieliska. "Jeziorko" to tak naprawde stara kopalnia. Kiedy przestano wydobywac z niej zloza, usunieto pompy i pozwolono zeby zalaly ja podziemne zrodla. W rezultacie nie ma tam plazy. Przy samym brzegu tabliczka informuje, ze glebokosc wynosi juz 2.5 metra. Doslownie kawalek od brzegu zrobiona jest pomostowa "wyspa", na ktorej znajduje sie informacja, ze glebokosc tam wynosi juz 12 metrow! Na szczescie dla dzieci wyznaczone jest boczne, plyciutkie bajorko. Problem? Bajorko jest przeplywowe. Tworzy je woda wyplywajaca z glebokiego jeziora obok, a wyplywa ona malym wodospadem z drugiej strony. A ze woda w duzym jeziorze pochodzi z podziemnych zrodel, nie wiem czy kiedykolwiek robi sie ciepla. Dla mnie byla lodowata, ale Potworki twierdzily, ze wcale nie. ;) A ze w sloncu stuknelo 36 stopni, to nie mialam serca zabronic im kapieli...

(To chlapiace z tylu za Nikiem, to Bi :D)

Kemping nie byl duzy, ale podobno otaczalo go sporo szlakow do wedrowek. My, ze wzgledu na krotki wypad i wiek Potworkow, nie skorzystalismy, zreszta odstraszaly nas takie tabliczki:

(O tej tabliczce posrodku pisze...)

Juz przy wjezdzie, pracownicy kempingu ostrzegali, ze widziano niedzwiedzie na ich terenie i zeby nie zostawiac jedzenia ani smieci na zewnatrz. Kiedy wieczorem siedzielismy przy ognisku, co chwilka nerwowo zerkalam w krzaki. ;)

Kemping zaliczam wiec do bardzo udanych i modle sie zeby pogoda podczas nastepnego tez dopisala! Tym bardziej ze jedziemy na dluzej i sporo bardziej na polnoc. Bedziemy doslownie godzinke jazdy od Niagary i chcielibysmy sie tam wybrac. M. jeszcze nie widzial najslynniejszego wodospadu Hameryki! ;)

Poza tym, w miniona niedziele zaliczylismy tutejszy Dzien Ojca. Tak jak w przypadku Dnia Matki, tegoroczny wypadl raczej blado, szczegolnie, ze w przedszkolu dzieci laurki zrobily dopiero w poniedzialek, a wiec po swiecie. Mysle, ze Pani, zaaferowana uroczystoscia pozegnania, zapomniala. Ups... :) Koniec koncow, M. otrzymal jednak po laurce od kazdego z dzieci i... w sumie chyba nawet sie nie wzruszyl. Faceci to jednak inny gatunek... ;)

(Po lewej od Bi, po prawej od Kokusia)

Na koniec, wydarzenie, na ktore czekala zarowno Bi, jak i jej, zmeczona ciaglym "A kiedy, a kiedy, a kiedy, a kiedy????", matka...
Po ponad miesiacu kiwania wprzod i w tyl, wprzoood i w tyyyl, w koncu, w poniedzialek 19 czerwca, wypadl Bi pierwszy zab!

(Szczerbatek)

Ufff... Juz mialam wizje zglaszania sie do dentysty w celu usuniecia uparciucha (synkowi kolegi staly zab zaczal sie wyrzynac gdzies z tylu bo mleczak twardo siedzial i tak sie skonczylo), ale na szczescie sam wypadl. Bi oczywiscie oszalala ze szczescia i dopytywala czy przyjdzie do niej Zebowa Wrozka. Tu musze zaznaczyc, ze Starsza, przyjmujaca (poki co) osoby Mikolaja oraz Zajaczka Wielkanocnego bez cienia watpliwosci, nie jest zbyt pewna owej Wrozki. Caly dzien slyszalam "A czy Wrozka - Zebuszka jest real?" ;) Nie lubie klamac, ale rownoczesnie chcialabym zeby Potworki jak najdluzej wierzyly w basnie, czary oraz magie. To taka piekna czesc dziecinstwa... Odpowiadalam wiec, ze zobaczymy w nocy, czy przyleci. ;)

Musialam wiec robic za nieszczesna Wrozke i podlozyc Bi kasiorke za mleczaka.


Zreszta, jako matce, nawet mi to pasuje. Balam sie, ze Starsza zaraz tego zabka gdzies posieje, a tak, mam go bezpiecznie schowanego na pamiatke. ;)

I na tym czas zakonczyc tego tasiemca. I tak nie wiem czy ktokolwiek przez niego przebrnie na jednym posiedzeniu. ;)

A, no i jest piatek. Tempo pisania mam zaglebiste... ;)

czwartek, 15 czerwca 2017

4 i pol Kokusia

W sobote Kokus skonczyl oficjalnie 4 lata i 6 miesiecy. Jeszcze chwilka, chwilunia, a stuknie mu 5 lat! Wiem, wiem, jeszcze pol roku, ale zycie zapieprza mi w takim tempie, ze ani sie obejrze, a bedzie grudzien... ;)

Co mozna powiedziec o Niku stojacym jedna noga w czterech latach, a druga juz w pieciu? Chyba wlasnie, ze jest taka mieszanka dzidziusiowatosci i bystrego lobuzerstwa. ;)

Nadal jest niemozliwa maruda. Marudzi kiedy mu cos nie pasuje (a zawsze znajdzie cos, co mu sie nie podoba...), ale marudzi tez kiedy pozornie wszystko wydaje sie ok. Jesli nie marudzi to strzela fochy i obraza sie zupelnie bez powodu... Podczas ostatniego kempingu, M. wyrazil rozczarowanie zachowaniem syna, stwierdzajac, ze wydawalo mu sie, ze w tym roku Nik bedzie juz na tyle duzy, zeby chlonac wycieczki oraz nowe miejsca... A tu jednak trzeba jeszcze poczekac az Mlody podrosnie... Najpierw przytaknelam, ale po chwili sobie uswiadomilam, ze to nie tak... Kiedy dwa lata temu jechalismy na pierwsze rodzinne wakacje do Karoliny Poludniowej, Bi miala 4 lata i 2 miesiace, byla wiec nawet o pare miesiecy mlodsza niz Nik jest teraz. A pamietam, ze zachwycona bylam kiedy Starsza z entuzjazmem poznawala nowe miejsca, wszystko ja cieszylo i wszystko sie podobalo...
Niestety, obawiam sie, ze malkontenctwo Nika ma niewiele wspolnego z wiekiem, a duzo z osobowoscia. ;) Podejrzewam, ze juz zawsze Mlodszy bedzie chodzil wiecznie naburmuszony i narzekajacy na kazda, najmniejsza niedogodnosc. Trzeba albo zacisnac zeby, albo zrezygnowac z rodzinnych wypadow. Chociaz, co ja pisze! W domu dla Kokusia tez znajda sie tysiace powodow do marudzenia, a wycieczki sa przynajmniej odskocznia dla naszej pozostalej trojki! ;)

Ta nasza 4-i-pol-letnia maruda ma tez jednak milsza strone charakteru. Nik jest pieszczoszkiem i przytulasem. Bardzo czesto, kiedy snuje sie po domu jeczac (lub wrecz ryczac) o wszystko i o nic, a upominanie i strofowanie nie pomaga, pytam czy chce sie moze przytulic. W 99% o to mu wlasnie chodzi. O moment czulosci, kiedy mama chociaz przez kilkanascie sekund przytuli i potrzyma blisko. ;) Szkoda, ze Nik, chociaz taki wygadany, nie potrafi tej potrzeby zwerbalizowac. Zamiast tego, smeci, jeczy, placze, tupie nogami i ogolnie sam nie wie co ze soba zrobic. ;) Przytulony, zapomina o fochach i marudzeniu. Przynajmniej na momencik. ;)

Wiem jakie skutki ma chwalenie dziecka na blogu i wahalam sie czy cos pisac... ale ze to polroczne podsumowanie, to chyba zaryzykuje i napisze. ;)
Wydaje sie, ze Nik poczynil postepy w odpieluchiwaniu na noc (ale ciiii...). A w kazdym razie, od 2-3 tygodni znacznie spadla czestotliwosc nocnego przebierania oraz zmiany poscieli. ;)

Nie pamietam czy pisalam na blogu, ale jakies 2 miesiace temu stwierdzilismy, ze dosc juz nocnej pieluchy. Glownym powodem byla nawracajaca wysypka na pupie oraz udach Mlodszego. Na czterech literach byly to swedzace krosty, ktore Nik rozdrapywal az do krwi. Na udach, w miejscach gdzie pielucha ocierala sie o nogi, zrobila sie Kokusiowi twarda, sucha skorupa, rowniez swedzaca, ktora Mlodszy takze drapal do krwi. Sprobowalismy kilka rodzajow pielucho-majtek, ale nie zauwazylismy zadnej roznicy. Kremowanie pomagalo tylko doraznie. W koncu stwierdzilismy, ze delikwent ma juz skonczone 4 lata i chociaz planowalismy poczekac z odpieluchowaniem w nocy do lata i cieplej pogody, uznalismy, ze raz kozie smierc.
Nie ukrywam, ze przez grubo ponad miesiac to byl koszmar i wielokrotnie mielismy (szczegolnie M.) chwile zwatpienia. Potworki zasypiaja okolo 20:30, ja klade sie przed 23. Zanim sama klapne z ulga w lozko, praktycznie na spiocha wysadzam Mlodego. M. wraca z pracy okolo 1-2 w nocy i on tez wysadza Nika. Nasza zmora okazalo sie to, ze Mlodszy spi jak zabity, nawet kompletnie zasikany. Bi zawsze budzila sie, kiedy zrobilo jej sie "mokro", natomiast Nik spi w najlepsze. I niestety, mimo pilnowania, zeby nie pil za duzo przed spaniem, czesto juz o 23, kiedy szlam zabrac go do lazienki po raz pierwszy, bylo juz za pozno. Albo, jesli o 23 byl suchy, to mimo wysiusiania sie, nie wytrzymywal nawet do 1 w nocy i mokrego znajdowal go M. :/
Odpukac jednak, od niedawna zauwazamy postep. Wysadzany dwukrotnie w nocy, Nik wytrzymuje do rana. Na kempingach, gdzie spi w spiworze i nie ma mu jak dac podkladki pod pupe (nie mowiac juz o zrobieniu prania w razie "wypadku"), nakladamy mu pieluchomajtki, ale rano sa one suche.

Dopoki jednak Mlodszy nie zacznie sam rozpoznawac nawet przez sen cisnienia w pecherzu i wstawac w nocy do lazienki, nie odtrabie oficjalnego sukcesu. :D

Co poza tym ciekawego o Kokusiu...

Maly madrala zna juz caly alfabet. To znaczy zna wszystkie duze literki i wiekszosc malych. Klopot ma z typowymi: b i d, p i q, itd. Myla mu sie tez male L (l) oraz duze i (I), bo Amerykanie ucza je pisac po prostu jako kreske i badz tu czlowieku madry. ;)
Poza tym Nik, zaczyna okazywac zainteresowanie pisaniem. Oczywiscie tylko wtedy, kiedy ma ochote. Jednak postep jest. Do niedawna na moja sugestie zeby cos przepisal, slyszalam, ze on nie umie, nie chce, jest malutki (jakie to wygodne! :D) i w ogole. Ostatnio jednak, chcial zebym mu napisala "Lion guard" (taka bajka, dla nieswiadomych). A ja cwaniara, zamiast napisac na podetkanej kartce, naskrobalam to na karteluszku, po czym dalam synowi do przepisania. I co? Przepisal! Owszem koslawo, nierowno, ale przepisal. Czyli umie, tylko potrzebuje dobrej motywacji. ;)

Ogolnie, motoryka mala w koncu idzie do przodu. Nik znienacka polubil prace plastyczne. Teraz, wzorem siostry, caly czas cos smaruje po kartkach, koloruje, wycina, po czym skleja czesci klejem, tasma, tudziez spina zszywaczami. Kartki, klej, tasma klejaca oraz zszywki do zszywacza ida u nas jak woda. Nawet dziadek zaczal ostatnio przynosic wnukom w prezencie bloki rysunkowe! :D
Wszystko to jednak sprawia, ze Nik cwiczy sobie raczki, a ze niezbedne bedzie mu to w przyszlym roku w zerowce, wiec chwale wszystkie prace plastyczne pod niebiosa i fukam na Bi, ktora kreci nosem, ze to takie "scribbles" i ze ona potrafi duzo lepiej i ladniej... ;)
I czekam na ten rysunek kwiatka, ktory Nik obiecuje mi co wieczor kiedy daje mu buzi na dobranoc, a nastepnego dnia i tak rysuje kolejny samochod. Dla mnie, rzecz jasna. ;)

Grymasy przy jedzeniu obiadow trwaja nadal, niezmiennie. Musze jednak przyznac, ze Nik, ze swoim nieco bardziej ugodowym charakterkiem (w porownaniu z siostra), daje sie latwiej przekupic. Bi, kiedy uprze sie, ze czegos nie zje, nie tknie tego nawet pod grozba glodowki az do dnia nastepnego. I twardo wytrzyma. Wiem, bo juz przerobilismy raz taka sytuacje. Nikowi wystarczy zagrozic brakiem deseru, a zjada wiekszosc z talerza. Pisze wiekszosc, bo wyjatkiem sa warzywa i owoce. Z tych Nik je wylacznie banany oraz marchewke z zupy. I skubnie czasem ogorka kiszonego. No cholera mnie czasem bierze! Czekam az dojrzeja maliny w ogrodzie, bo w zeszlym roku jadl je chetnie z krzaczkow. Sklepowych nie ruszy. Podobnie, nie moge sie doczekac groszku oraz jezyn. Te rowniez chetnie zjadal jesli mogl je sam zerwac. Niewiele tego, ale zawsze to jakies urozmaicenie w diecie...

Kilka dni temu, przydarzyl sie Kokusiowi kolejny "pierwszy raz" i to niestety z tych malo przyjemnych. W zasadzie byl to rowniez moj pierwszy raz, jako matki. Mianowicie Mlodemu wbil sie kleszcz. Na glowie, we wlosach. :( Cale szczescie, ze fryzura krotka, a Nik jest blondynem. Posadzilam go na blacie w lazience zeby umyc mu zeby i w odbiciu w lustrze dojrzalam ciemna plamke. Oczywiscie rece zaczely mi sie trzasc i wpadlam w panike, w myslach przeklinajac druga zmiane M., sprawiajaca, ze sama musze radzic sobie z takimi przypadkami... Na szczescie, doslownie kilka dni wczesniej, przed kempingiem, kupilam takie fajne urzadzonko do wyciagania kleszczy. Peseta bym sie juz nie odwazyla, majac w pamieci jak wyciagalam kleszcza M. i tylko urwalam mu odwlok... :/ Tutaj jednak kleszcz wyszedl bez problemu, nie musialam nawet mocno ciagnac. Mam nadzieje, ze oznacza to iz jeszcze sie do konca nie wbil. Nastepnego dnia zadzwonilam do pediatry, ale tak jak przypuszczalam, nie podadza antybiotyku zapobiegawczo. Mam przez dwa tygodnie obserwowac Malego i gdyby dostal wysokiej goraczki, albo wystapila wysypka gdziekolwiek na ciele, mamy sie zglosic. Kleszcza tez zachowalam na wszelki wypadek, chociaz z tego co czytalam, testowane sa tylko te opite. "Nikowy" jest zupelnie plaski...
Mam tez nadzieje, ze to byl pierwszy i ostatni raz. Dawno sie tak nie zestresowalam. A musialam zachowac spokoj, bo widzac moje zdenerwowanie, plakac zaczal Nik. Na szczescie udalo sie mi opanowac i Mlodszy juz po chwili smial sie z calej "przygody". Mi do smiechu nie jest az do dzisiaj... :/

I to chyba na tyle z wazniejszych watkow. Bilansu oczywiscie nie mamy az do grudnia, ale zmierzylam Nika przy naszej domowej miarce i wyszlo mi rowne 108 cm. Wychodzi, ze przez 6 miesiecy urosl 4 cm! Niezle!

Jutro mamy uroczyste pozegnanie przedszkola, tzw. "graduation". Nik gada o tym caly tydzien. Podobno maja spiewac piosenki, chociaz Nik cos tam mruczy pod nosem, ale glosno nie zaspiewa za zadne skarby bo sie"wstydzi". No, jak on sie wstydzi matki oraz siostry, to nie wiem jak zaspiewa przed 30stka rodzicow? ;)

Na pewno dam Wam znac jak mu poszlo w kolejnym poscie. ;)

Fota jeszcze z naszego pierwszego kempingu. Nik ostatnio, jak nie robi glupich min, to usmiecha sie tak, ze kompletnie mruzy oczy... ;)

wtorek, 13 czerwca 2017

Piec lat blogowania

Tak, to dzis! :)

Dzis mija rowno 5 lat odkad zalozylam wlasny blog! Mozna powiedziec, ze jestem wierna jak pies, bo przez ten czas ani nie zmienila sie jego forma, ani nawet tlo! :D




Niestety, od jakiegos czasu nie mam weny do pisania, a od niedawna rowniez nie mam zwyczajnie czasu... Jednego posta pisze kilka dni, praktycznie nie odpowiadam na komentarze, nie komentuje rowniez u Was...

Nie planuje naglego i definitywnego zamkniecia bloga, nie. Ale mysle sobie, ze jak tak dalej pojdzie, to to miejsce samo padnie smiercia naturalna, a ja znikne cichutko, spokojnie i bez sensacji... I tak chyba bedzie najlepiej...

Spokojnie, to jest dlugotrwaly proces... To takie pozbywanie sie pepowiny przez jej rozciaganie, coraz dalej i dalej, az w koncu zamiast pepowiny zostanie cieniutka niteczka, tak delikatna, ze jeszcze jedno lekkie pociagniecie, a zerwie sie i odleci niczym pajecza siec...

No i co? Mial byc post poniekad urodzinowy, a wyszlo jakos smutno. Tymczasem w roboczych siedza trzy posty, a ja nie planuje porzucac tego miejsca w najblizszym czasie. Nie martwcie sie (jesli w ogole kogos to obeszlo) wiec, to nie jest pozegnanie. Jeszcze nie. :)

środa, 7 czerwca 2017

Zaleglosci

Ciekawe ile mi zajmie napisanie tego posta... Dla potomnosci notuje, ze zaczynam w sobote rano. ;)

Minal drugi tydzien w nowej pracy...  Czy cos sie zmienilo? Niestety nie. Nie bylo co prawda szefa  - Chinczyka, wiec chociaz z nim nie musialam sie uzerac. Byl za to inny szef - Amerykanin dla odmiany. Wydaje sie znacznie przystepniejszy, ale jego glownym zadaniem jest przeprowadzenie tej firmy przez wypuszczenie ich produktu na rynek. Niestety, facet przyjezdza na kilka dni w miesiacu i ma obraz tego miejsca, odbiegajacy zupelnie od rzeczywistosci. Ta firma nie ma pojecia o przepisach federalnych i jest lata swietlne od wykonania wszystkich potrzebnych testow i badan. Oni od 4 lat pracuja nad tym swoim produktem, a nadal nie maja nawet spisanej konkretnej formuly! Wszystko nadal odbywa sie na zasadzie badan szalonego doktorka, bez ladu i skladu czy jakiegos planu. Rownie dobrze mogliby je przeprowadzac z jakiejs sekretnej piwnicy. Bardziej by pasowalo.

I tu wkraczam ja. Mam napisac przepisy, wprowadzic je w zycie, wytrenowac personel i sprawdzac czy ich przestrzegaja, upewnic sie, ze instrumenty sa regularnie serwisowane (tego tez nikt nie wie!) i to wszystko przy bardzo ograniczonych zasobach. Ja nie mam nawet szuflad w biurku, zeby sobie zorganizowac jako tako papiery! A w piatek dowiedzialam sie, ze mam na to wszystko jakies dwa miesiace. Oni sami nie wiedza w jakiej czarnej doopie sie znajduja!

Tu zobrazujcie sobie gorzki smiech z rodzaju wcojasiejasnacholerawpakowalam!!!!

No ale... Nawarzylam piwa (w sensie, przyjelam oferte pracy), teraz musze je wypic... Sprawdza sie inne powiedzenie, ze co nagle, to po diable. Zmienilam prace ekspresowo, bo panikowalam, ze stara firme moga zamknac w kazdej chwili, a szybko nie trafi mi sie inna oferta. A powinnam byla trzymac sie pierwszego instynktu. Ten zas podpowiadal mi, ze nie chce dla tej firmy pracowac. Tak to bywa, jak sie przeczuc nie slucha. Mam nauczke.

Coz... Jeszcze pewnie poczytacie wystarczajaco mojego zrzedzenia na nowa prace. Szukam dalej, ale tym razem mam nadzieje, ze pokieruje sie pierwszym wrazeniem. Ono mnie jednak malo kiedy zawodzi...


Dobra, zmienmy temat na cos przyjemniejszego...

Dwa tygodnie temu zaliczylismy trzecia - ostatnia juz impreze urodzinowa Bi. Tym razem z dzieciarnia, w sali zabaw.

(Solenizantka wymordowana szalenstwami)

Zgodnie z moimi przewidywaniami, z klasy Starszej przyszlo tylko szescioro dzieci. Dwoje zaliczylo wczesniej impreze u kolegi Bi, wiec tym bardziej doceniam, ze rodzicom chcialo sie przyjsc. Ale to jednak tylko szostka na 17 dzieci. Piecioro, juz tradycyjnie, nawet nie raczylo odpowiedziec. :/ Jedna dziewczynka nie odpowiedziala, ale przyszla. ;)
Na szczescie znajomi dopisali i razem z naszymi Potworkami bylo 16 berbeci. Jak dla mnie to wsam raz. Nie mam zdjec z szalenstw, bo ruchome obiekty ciezko bylo sensownie uchwycic w obiektywie. Za to mam fotke tortu. Byl z niczym innym, tylko z ostatnia fascynacja Bi - Elena z Avaloru.


I jak na te amerykanskie paskudztwa, byl calkiem smaczny. ;)

I to na tyle o przyjeciu. Ja jak zwykle biegalam od osoby do osoby, starajac sie z kazdym zamienic choc kilka slow. W rezultacie z wlasnymi kolezankami sobie nie pogadalam i mialam mocny niedosty. No coz, przyjecie bylo dla Bi, nie dla mnie. ;)

Poza tym, jak juz ostatnio wspomnialam, w poprzedni weekend zaliczylismy pierwszy kemping. To byla nasza tutejsza majowka. Z okazji Memorial Day, mielismy 3 dni wolne. Tyle na nie wyczekalismy, a pogoda dopisala ponizej sredniej. Dwa dni bylo co prawda sucho, ale slonce praktycznie caly czas chowalo sie za chmurami, a ze bylismy nad samym oceanem, to wialo niemilosiernie i bylo zaledwie 18 stopni.

(Nasza miejscowka)

Mielismy zostac do poniedzialkowego popoludnia, ale nie dosc ze obudzil nas ulewny deszcz, to jeszcze Nik nie tknal sniadania, po czym dostal dreszczy, po chwili zrobil sie wyraznie goracy i zasnal na lawie. A ja, matka - idiotka, nie wzielam ze soba ani termometru, ani lekarstwa na goraczke. Ale coz, wyjezdzalismy wszyscy wlasciwie zdrowi, tylko Kokus z lekkim katarkiem. I tak naprawde nadal nie wiem co mu bylo, bo po powrocie do domu i zaaplikowaniu lekarstwa, goraczka juz nie wrocila.

W kazdym razie, pomijajac srednia pogode, kemping zaliczam do udanych. Pomimo, ze bylismy tylko godzine drogi od domu, czulismy sie jak na wakacjach. Przez te dwa dni zycie plynelo zupelnie innym rytmem, a my cali bylismy dla siebie i dzieci. Pozbawieni telewizora i komputerow, a wiec rowniez potworkowych kreskowek, wlasciwie caly czas spacerowalismy po okolicy. A to na plaze, a to na plac zabaw, z powrotem do przyczepki cos zjesc i sie wysiusiac i znow w droge.

(Woda jak to na polnocy pod koniec maja - LODOWATA! Ale Potworkom zupelnie to nie przeszkadzalo i musieli chociaz stopy zamoczyc :D)

Zalowalam, ze nie pomyslelismy o zabraniu rowerkow dla dzieci. Bylo tam idealnie plasko do jezdzenia i wiekszosc napotykanych maluchow pomykala wlasnie na dwukolowcach. Spory odsetek zupelnie samopas i to dzieciaki niewiele starsze od Bi, co powodowalo u mnie lekki opad szczeki. To prawda, ze "za naszych czasow" bylo to zupelnie normalne, teraz jednak dzieci sa trzymane bardziej pod kloszem. Osobiscie w zyciu nie puscilabym 6-letniej Bi, zeby sama jezdzila po kempingu. To byl ogromny teren, uliczki zas skladaly sie w taki labirynt, ze bez oznaczen sama nie znalazlabym drogi, a co dopiero dziecko. W dodatku, z racji dlugiego weekendu, krecily sie tam tlumy ludzi: biwakujacy, osoby odwiedzajace, a na dodatek bezposrednie dojscie to terenu kempingu mieli ludzie, ktorzy przyjechali po prostu na plaze. Nie powiem, zebym czula sie tam komfortowo jesli chodzilo o bezpieczenstwo dzieci. Ale pod okiem rodzicow mogliby spokojnie jechac na rowerkach i moze Nik w koncu nauczylby sie porzadnie pedalowac. ;)

W dzien lazilismy wiec w kolko, a wieczorami zasiadalismy przy ognisku. Szczegolnie, ze nocki byly potwornie zimne i bez ognia nie daloby sie wytrzymac na zewnatrz. Malym zonkiem okazal sie fakt, ognisko na ziemi bylo zabronione. Na stronie kempingu bylo napisane, ze w sklepiku mozna dostac drzewo na opal, wiec zalozylam, ze palenie go jest dozwolone. I jest, ale w odpowiednim pojemniku i w odpowiedniej odleglosci od ziemi. :) Na szczescie, za 12 dolcow (plus 30 depozytu) mozna bylo wypozyczyc cos na ksztalt metalowej balii na ceglach, w ktorej mozna bylo rozpalic ogien.

(Faza na glupie miny chyba sie u Kokusia nigdy nie skonczy...)

Kielbasek nie mielismy, za to sprobowalismy amerykanskiego klasyku - s'mores. :) Mozliwe, ze mieliscie okazje podejrzec na jakims hollywoodzkim filmie, ze Amerykanie na ognisku pieka "pianki" - marshmallows. "Pieka" to w sumie nieodpowiednie slowo, bo te pianki sie zwyczajnie topia. Takie gorace, topiace sie marshmallows, wklada sie w pomiedzy grahamkowe krakersy, w ktore wlozona jest tez cienka warstwa czekolady. Efekt koncowy okazal sie tak slodki, ze az robilo sie mdlo. ;) Tylko ja zdolalam pozrec caly. M. wywalil niemal wszystko, Bi wcisnela raptem polowe, ale najmniejszy czlonek rodziny - Nik pochlonal prawie calego s'mores'a. Ze go po tym nie zemdlilo, to sie dziwie. ;) W kazdym razie powtorzylismy to kolejnego wieczora, bo zostal nam zapas pianek i czekolady, ale na kolejnym kempingu s'mores nie przewiduje. ;)

Kompletnym zaskoczeniem bylo dla nas zachowanie potomkow. Czujac sie jak na wakacjach, zamierzalismy na te dwie noce odpuscic dzieciom normalna pore spania. Planowalismy siedziec przy ognisku wpatrujac sie w gwiazdy, az nie skonczy sie drewno. Tymczasem nasze starsze dziecko, jak tylko sie sciemnilo, zaczynalo jeki, ze ona nie chce siedziec na dworze, nie chce ogniska, boi sie ognia i w ogole to polozcie ja spac... Co bylo robic, szlam do przyczepki, pomagalam dziecku sie przebrac i wgramolic do spiwora, po czym Bi padala jak mucha...
A Nik, zapytacie? Ten przeciwnie, moglby balowac do bialego rana! Nawet juz w przyczepce, na lozku i w spiworze, uparcie siedzial az zgasimy swiatlo. Dopiero wtedy sie kladl. Bo nie daj Boze cos by go ominelo... ;)

Najwieksza zmora kempingu okazaly sie... kleszcze. Mimo, ze nie bylismy w lesie tylko bardziej na nadmorskich mokradlach, a trawa byla ladnie skoszona, pelno bylo tego dziadostwa. Juz pierwszego wieczora, pierwszy kleszcz chodzil Bi po buzi! W panice popedzilam do sklepiku, gdzie za zabojcza cene kupilam srodek na owady (zapomnialam o nim kompletnie). ;) Potem znalezlismy jeszcze dwa lazace w przyczepce. Znajomi M. przemycili na kemping pieska (niedozwolone) i na tym biedaku naliczylismy w ktoryms momencie piec kleszczy! To naprawde cud, ze nie znalezlismy zadnego wczepionego w ktores z nas. Mam nadzieje, ze ich rzeczywiscie nie bylo, a nie ze nie zauwazylismy... :/

W "prezencie" z kempingu, M. przywiozl sobie piekne przeziebienie. Ale co sie dziwic, jak sie podlacza przyczepke do auta w ulewnym deszczu, majac na sobie tylko koszulke, bokserki oraz klapki. Przy 11 stopniach!!! No, ale nie przetlumaczysz... :/ Na dodatek, zamiast wydobrzec, M. "sprzedal" wirusa mnie i od dwoch dni rowniez ja smarcze. I modle sie, zeby sie kompletnie nie rozlozyc oraz zeby nie zarazic Bi (Nik w koncu dochodzi do siebie po 2-tygodniowym przeziebieniu i mam nadzieje, ze chwilowo nabral odpornosci), bo na nadchodzacy weekend znow mamy zarezerwowany kemping!

Tym razem wiem przynajmniej nieco lepiej co dodatkowo przygotowac. Mianowicie, nawet jesli cala nasza czworka jest pozornie zdrowa, nie wolno mi zapomniec termometru oraz podstawowych lekarstw! Przezorny zawsze ubezpieczony! ;) Dodatkowo, oprocz spray'u na owady, trzeba zapakowac specjalny odstraszajacy proszek i posypac nim wokol przyczepki. To szczegolnie wazne, bo zdaje sie, ze tym razem bedziemy biwakowac w typowym, gestym lesie. Moze byc wesolo jesli chodzi o robactwo, tym bardziej, ze Potworki nie usiedza w jednym miejscu i biegaja w kolko do i z przyczepki, nie domykajac za soba drzwi... :/

A z pomniejszych wiesci, Bi miala dzis rano (sroda) bilans 6-latka. Tym razem nie robili chyba nic szczegolnego. Zwazyli, zmierzyli, cisnienie sprawdzili, opukali, osluchali, zajrzeli w gardlo, uszy, itd. Nie wiem dokladnie, bo Bi pojechala z tata. Ktory to zreszta byl z tego tytulu bardzo niezadowolony, a wszystkie formy do wypelnienia przywiozl mi do domu. :/
Z facetami jak z dziecmi...

Dane techniczne:
wzrost - 118.9 cm
waga - 22.9

Podobno pediatra skomentowala cos w stylu, ze Bi przestala tak gwaltownie rosnac. Z tego co widze, jest jednak nadal jedna z najwyzszych dziewczynek w klasie, wiec sama nie wiem...

Tymczasem w weekend nie tylko jedziemy na kolejny kemping, ale takze Kokus konczy rowno 4 i pol roku. Za to w nastepnym tygodniu przypada kolejna rocznica zalozenia bloga, a w piatek Nik ma pozegnanie przedszkola. Okazji do pisania bedzie wiec sporo, ale co z tego jak brak weny, a czasu juz w szczegolnosci... :( Zaniedbuje Was, zaniedbuje swoje wlasne miejsce... A najgorzej, ze nie moge nawet obiecac poprawy... :(

No i tak... Jest sroda wieczor... Tempo pisania mam wrecz porywajace...