piątek, 31 stycznia 2025

Wiecej kiepskich wiadomosci...

Tak jak myslalam, wyplakalam sie, troche ochlonelam i zycie plynie dalej. Takich odebranych marzen nie przeboleje jeszcze dlugo, a dla Trumpa mam pokazna liste przykrych i bolesnych zyczen, ale coz... codziennosc nie zwalnia.

Sobote, 25 stycznia zaczelismy dosc wczesnie jak na weekend. Poza malzonkiem, ktory mial wolne i jak na siebie spal nieprzyzwoicie dlugo. Ja oraz Potworki pospalismy tak okolo pol godziny dluzej niz w dni powszednie, wiec bez szalu. Szczegolnie dla mnie, bo od 6 nad ranem po naszym lozku lazil kot i mruczal az cale wibrowalo. Meczyl glownie M. i spal wlasnie na nim, ale to lazenie i mruczenie niczym traktor, non stop mnie wybudzalo, szczegolnie, ze od zeszlej srody ogolnie kiepsko sypiam. W koncu rozdzwonily sie budziki i pomalu wszyscy wstalismy. Sniadanie, wyszykowac sie i w droge. Malzonek na ten dzien zamowil wejscie na pokaz... przyczep kempingowych. Zastanawia mnie po co byla ta rezerwacja, skoro wejscie bylo darmowe i ogolnie nie dzialo sie tam nic powalajacego... Nie bylo na szczescie az tak daleko, bo niecale 1.5 godziny drogi. Pechowo, jechalismy w kierunku Bostonu, praktycznie tymi samymi drogami. Moja psychika nie wytrzymala i uronilam troche lez, bo pamietalam z jaka radoscia oraz nadzieja jechalam tam raptem 1.5 tygodnia wczesniej. :( Tak naprawde to w ogole nie mialam checi jechac, spodziewalam sie bowiem, ze droga bedzie bolesna, no i ogolnie na nic nie mam ochoty... Dzieciaki sie jednak strasznie cieszyly, a M. oswiadczyl, ze jesli ja nie pojade, to po prostu zostaniemy w domu. Pojechalam wiec, zeby nie psuc Potworkom przyjemnosci, choc czulam sie uszczesliwiona na sile. Pokaz byl... fajny. I tyle.

Na wejsciu otrzymalismy takie izolatory, ktore jednak okazaly sie za male na cokolwiek grubszego niz puszka

Sporo przyczep wcisnietych na wielkiej hali. Niektore niewielkie, inne wielkosci malych domow. Nie bylo jednak firm wypuszczajacych prawdziwie luksusowe kampery.

To wnetrze jednej z wiekszych przyczep. Czy nie wyglada jak normalny domek?!
 
Reklama mowila, ze mozna bedzie kupic kempingowe produkty oraz cos do jedzenia, ale sklepow nie uswiadczylismy, a jedzenie sprzedawala jedna buda i to takie typowe - hot-dogi, hamburgery, slodkie napoje, slodycze, itd. Dobrze, ze chociaz kawe mieli.

W jednym miejscu mozna bylo wjechac schodami ruchomymi na pietro i podejrzec kawaleczek wystawy z gory

Calosc w ogole byla mniejsza niz oczekiwalismy i choc spodziewalismy sie, ze zejdzie nam wiekszosc dnia, to wyjechalismy z domu okolo 9, a wrocilismy gdzies o 14:30. Malzonek juz rozglada sie za kolejnym takim pokazem w naszej okolicy, a ja na sama mysl mam ochote skulic sie pod kocem i udawac, ze mnie nie ma. :/ W kazdym razie, wrocilismy tak szybko, ze po zjedzeniu obiadu zostalo nam nawet troche czasu na relaks zanim musielismy jechac na msze. Cale szczescie, ze udalo sie ja zaliczyc tego dnia, bo marzylam o dluzszym spaniu chociaz w niedziele...

Niedziela byla wiec w koncu dniem, kiedy Potworki oraz ja moglismy pospac do oporu. W praktyce, sypiam ostatnio kiepsko, wiec wstalam po 9, ale lezalam patrzac w telefon, prawie godzine. Kiedy wylonilam sie z sypialni, okazalo sie ze nie spi nie tylko Bi, ale i Nik, ktory w weekendy potrafi kimac do 11. Sniadanie, ogarnac sie, wrocil z roboty M., a mnie przyszlo odhaczyc "okrutny obowiazek". Przez ktory musialam odwolac zwyczajowa kawe z dziadkiem, ale przyznaje ze i tak nie mialam zbytnio ochoty na towarzystwo. Wolalabym jednak zaszyc sie na dzien w lozku, niz ruszac do... galerii handlowej. :/ Niestety, corka potrzebowala kiecke. W tym tygodniu mieli miec w szkole "potancowke", a Bi zwykle prycha na sukienki, spodniczki, czy w ogole inne bardziej eleganckie stroje, wiec nic odpowiedniego w szafie nie miala. Hamerykanckie szkoly, zamiast tak jak w Polsce, urzadzic dzieciakom dyskoteke, to urzadzaja... bale. W high school to juz naprawde imprezy wieczorowe, w middle school jednak okreslaja potancowke jako "pol-formalna". I badz tu czlowieku madry szykujac stroj. Rok temu odpadlo mi to zmartwienie, bo Bi zaparla sie, ze nie pojdzie. Nie wiem czy pamietacie, ale pozniej kolezanki opowiadaly jak fajnie sie bawily i panna pozalowala. W tym roku wiec od poczatku oznajmila, ze idzie. Dla mnie impreza "polformalna" oznaczala ze mozna sie ubrac po prostu bardziej elegancko, ale bez jakiegos rozmachu. Niestety, wszystkie dziewczyny uparly sie isc w sukienkach, przesylaly sobie foty i mina mi zrzedla. Kazda kupila suknie, moze nie balowa, ale zdecydowanie elegancka sukienke koktajlowa. A Bi wiadomo, nie chciala byc gorsza. Juz w poprzednim tygodniu pojechalysmy do jednego sklepu, ale sukienki mieli przebrane i ograniczony wybor. Panna uparla sie, ze wszystkie jej kolezanki kupily je w galerii i ona tez chce. Zreszta, nie chcialo mi sie jezdzic po fafnastu sklepach, skoro tam beda na miejscu. Chcialam miec jednak tez zapas czasu, na wypadek gdyby poszukiwania troche trwaly i stad nie zapraszalam taty na kawe, bo w niedziele galeria czynna jest tylko do 18. Wczesnym popoludniem wyruszylysmy wiec z Bi na babskie zakupy. Na szczescie juz w pierwszym sklepie sukienek bylo zatrzesienie. Okazalo sie przy okazji, ze to jakis sezon na szkolne bale, bo w przymierzalni byly praktycznie same pannice z mamusiami, albo grupki nastolatek. :O Bi oraz ja mamy niestety zupelnie inny gust, wiec po kilku odrzuconych propozycjach, machnelam reka i stwierdzilam, ze niech sama wybiera. Starsza ma takie wymagania, ze sama tez w koncu wybrala tylko 3 sukienki i ruszylysmy do przymierzalni. W ktorej byly doslownie tlumy nastolatek z nareczami sukni oraz sukienek. Ze smutkiem spojrzalam na te pastelowe i blyszczace kiecki. Moja wlasna corka trzymala dwie sukienki czarne i jedna ciemnozielona... Po przymiarkach zielona zostala odstawiona, natomiast strasznie dlugo zastanawialysmy sie nad czarnymi. Mnie bardziej podobala sie jedna, bo miala chociaz ramiaczka z blyszczacymi krysztalkami, natomiast druga byla calutka czarna. Musialam jednak przyznac, ze ta druga lezala odrobine lepiej i w koncu padlo na nia.

Ostateczny wybor

Po powrocie do domu to juz proba zlapania relaksu przed dniem w znienawidzonej robocie... :/

Poniedzialek zaczal sie normalna, poranna pobudka. Rano byl spory mroz, wiec zabralam Potworki na przystanek autem, zeby nie musieli tam marznac. Autobus dojechal w miare normalnie, dzieciaki odjechaly, a ja wrocilam do chalupy szykowac sie na poczte. Chyba nie napisalam ostatnio, ale managerka wyslala mi w piatek wiadomosc, ze na poniedzialek przenosi mnie na inna trase (ta, ktorej sie ostatnio uczylam) i "chce ze mna porozmawiac na temat moich oczekiwan oraz dostepnosci". Podejrzewam, ze nie spodobalo jej sie, ze napisalam iz nie bedzie mnie w sobote, mimo ze wyslalam jej wiadomosc we wtorek, miala wiec dobrych kilka dni na zrobienie przerobek w grafiku. Nie odpisalam jej nawet, tak jak ona nie raczyla odpowiedziec chocby "ok" na moja wiadomosc. Poza tym wkurzona bylam, ze znienacka daje mnie na ta trase, mialam byc na niej bowiem dopiero w sobote, a chcialam spytac jeszcze o kilka rzeczy chlopaka, ktory normalnie na niej jezdzi. Jechalam wiec do roboty niemal ze lzami w oczach, tym bardziej ze mialam bolesna swiadomosc, ze gdyby wszystko poszlo zgodnie z planem, tego dnia wreczalabym tam wypowiedzenie. :( Tak jak sie obawialam, poniewaz chlopak, ktory zwykle ta trasa jezdzi, uzywa takiego wiekszego dostawczego busa, ja musialam wziac starocia. W starym rzechu nie ma ani radia, ani trzymadla na kubek, ani nawet porzadnego ogrzewania. Kiedy tylko weszlam, zobaczylam skad ta nagla zmiana w grafiku. Okazalo sie, ze wrocil chlopak, ktory w grudniu przywalil komus w skrzynke i przez te ostatnie tygodnie byl na karnym urlopie. Super, czyli nie dosc ze uciekla mi sprzed nosa fajna praca na caly etat, to nawet na poczcie oddalilam sie o stopien w hierarchii. Nie, zebym planowala tam zostac kolejne kilka lat i czekac az laskawie dotrwam do otrzymania stalej trasy, no ale... Oczywiscie pierwszy samotny dzien na "nowej" trasie, okazal sie moze nie kompletna, ale spora porazka. Sortowanie zajelo bite 3 godziny, mimo ze jest ona stosunkowo krotka. Poniewaz jednak wiekszosc jej to ogromne nowe osiedle, wiec maszyny zle sortuja poczte. Na normalnych trasach, 2/3 listow przychodzi juz przesortowana i czlowiek po prostu po kolei wklada je w przegrodki, odkladajac na bok jakies przypadkowe listy z innych miast lub tras. Tutaj przesortowane kolejno sa listy dla pierwszego osiedla, poniewaz jest ono stare wiec centrala ma je dawno uporzadkowane. Tak samo kilka firm oraz domki szeregowe z nowego osiedla. Na tym osiedlu domki szeregowe sa jednak przemieszane z blokami mieszkalnymi, a jako wisienka na torcie jest tam tez dom spokojnej starosci. Juz kiedys opisywalam jak przebiega ta trasa. ;) Sortowanie wyglada wiec tak, ze pierwsze osiedle oraz firmy ida ladnie po kolei, pozniej kilka domkow szeregowych, luzik, a potem dochodzimy do pierwszego bloku i zaczyna sie zabawa, bo wszystkie numery sa przemieszane. W dodatku "szafa" idzie rzedami oraz poziomami i nieraz trzeba skakac z jednej czesci na duga, bo akurat numery z ktoregos bloku sa na dwoch roznych koncach i poziomach. Pozniej trafia sie znow kilka domkow, wiec poczta idzie kolejno, az dojdzie do kolejnego bloku i zabawa zaczyna sie od nowa. W dodatku, calutkie osiedle to sa dwie ulice, idace zygzakiem i przecinajace sie w niektorych miejscach, wiec masz np. blok pod numerem Riley 20, a w tym numery mieszkan: 7, 18, 4, 12, 5, itd. i skaczesz z listami na wszystkie strony, az dochodzisz do adresu Riley 1 i zanim lapiesz, ze to juz domek szeregowy, z rozpedu wkladasz poczte pod numer 1 w bloku. Ma-sak-ra! A kiedy dojdzie sie do domu starcow, zabawa w ogole sie rozkreca! Wszystkie przegrodki w skrzynkach ponumerowane sa od 1 do 50, ale numery pokoi sa trzycyfrowe, bo po co cokolwiek ma pasowac. Jest to jednak bez znaczenia, bo listy sortowane sa wg. nazwisk rezydentow! Oczywiscie bez jakiegokolwiek porzadku, chocby alfabetycznego. Ta czesc sortowania zajmuje najdluzej. A do tego dochodza jeszcze listy z innej puli, ktore sa zupelnie przemieszane i moga byc do firmy, domkow szeregowych, mieszkan, czy dla staruszkow. Tak wiec wygladalo moje sortowanie, szczegolnie, ze byl poniedzialek, kiedy poczty przychodzi najwiecej. Do tego oczywiscie paczki, a ze trasy nie znam, to tu tez segregacja zajela mi wieki. Pocieszajace bylo, ze duze paczki do mieszkan mogly byc zostawione przy biurze, ale juz do domkow szeregowych i na pierwszym osiedlu, musialy byc dostarczone pod drzwi. Rozmowa z managerka tez nie byla zbyt przyjemna. Powiedzialam jej, ze choc moge pracowac w jakikolwiek dzien, sobota to dla mnie dzien dla rodziny i jesli bedziemy mieli jakies rodzinne plany, to moge wybrac je, a nie prace. No sorry, ale to jest robota na moze 1/8 etatu, wiec nie bede dawac zycia oraz rodziny w zawieszenie, bo ona zechce zebym pracowala "az" drugi dzien w tygodniu. Od razu uczciwie uprzedzilam, ze w ta sobote jestem wolna, ale w kolejna moje dzieciaki maja mistrzostwa plywackie (na ktore poki co nie chca isc, ale ciii... :D Zreszta, Nik ma ostatni mecz koszykowki, na ktory tez chcialabym jechac), zas kolejna to dlugi weekend, gdzie mamy w planach wyjazd. Baba sie skrzywila i stwierdzila, ze moze to w takim razie nie jest pozycja dla mnie, bo caly jej sens polega na tym, zeby przychodzic do pracy na zawolanie. Czekalam czy pojdzie krok do przodu i powie, ze mnie zwalnia, albo pogrozi dyscyplinarka, ale to nie nastapilo. Sama mialam ochote jej oznajmic, ze jestem tam tylko dzieki panu Trumpowi i zostane tylko dopoki, dopoty nie mam innej opcji, ale odpuscilam. Powiedzialam tylko, ze tak to wyglada, ze w poniedzialki moge pracowac bez problemu, ale w soboty moze byc roznie. Zreszta, nie wiem o co babie chodzi, bo choc jeden facet odszedl, wrocil tamten chlopak, ze mna ma wiec 4 zastepcow. Nie powinno jej brakowac ludzi, skoro jedni pelnoetatowi listonosze biora wolne w poniedzialki, a inni w soboty, a jest tam 6-7 tras. W kazdym razie, wreszcie rozmowe mialam odhaczona, poczte posortowana i upchnieta w starym gracie i wyruszylam. Od poczatku mialam jakies przeboje, zaczynajac od tego, ze staroc nie chcial odpalic! Juz zapalilo mi sie swiatelko nadziei, ze nie bede musiala jechac bo nie bylo innego wolnego auta. Niestety, w koncu zapalil. ;) Pierwsze osiedle i kolejne potkniecie. Tutaj mialam dwie wieksze paczki, ktore powinnam przyniesc pod drzwi. Nie znam jednak tego osiedla i tych domkow, wiec przejechalam autem rozgladajac sie po numerach i bez skutku. Nie znalazlam tych, ktorych szukalam. Podejrzewam, ze musza byc gdzies na obrzezach, balam sie jednak ze zmarnuje niepotrzebnie czas krazac miedzy domami. Wiadomo, ze w pierwsze dni na nowej trasie wszystko schodzi dluzej. Osiedle to ma jednak biuro z grupowa skrzynka dla wszystkich i choc chlopak z tej trasy mowil ze duze paczki ida pod drzwi, machnelam reka i zostawilam je przy biurze. Staly tam zreszta pakunki z innych firm kurierskich, wiec to nie tak ze nikt ich nie zostawia. Pozniej trasa prowadzila do kilku firm i... kolejna porazka. Wchodzi sie tam tylnym wejsciem, ale trzeba miec karte z przepustka! O ktorej oczywiscie na smierc zapomnialam. Zreszta, tamten chlopak ma ja chyba w swoim aucie dostawczym... No to coz, stwierdzilam ze tamten chlopak dostarczy listy kolejnego dnia, zawrocilam i ruszylam na to najgorsze, nowe osiedle. Tam kolejne przygody. Niestety, skrzynki dla domkow porozrzucane sa po uliczkach, zas bloki maja swoje w korytarzach, ale z roznych stron od drogi. Dostarczylam listy i male paczuszki do jednej grupowej skrzynki dla domkow, drugiej, trzeciej i... mialam jechac pod blok, ale go... nie znalazlam! Na moje usprawiedliwienie, bloki sa niziutkie i budowane w tym samym stylu co domki szeregowe, maja tez na dole garaze, wygladaja wiec niemal identycznie. A numer maja zaznaczony tylko malutkimi cyframi nad glownym wejsciem. I wez to znajdz! Jechalam rozgladajac sie po trasie, az dojechalam do domu starcow, bloku po drodze nie widzac. Co bylo robic, dostarczylam listy dla emerytow, po czym zrobilam koleczko od poczatku osiedla. Popatrzylam na instrukcje dane mi przez szefowa i wydawalo mi sie, ze mam skrecic, ale byl tam zakaz. Dalam sobie spokoj i pojechalam do kolejnego punktu. Pozniej juz wszystko w miare szlo, tyle ze kiedy wyjelam listy przeznaczone do tego ominietego bloku, okazalo sie ze pod spodem mialam tez poczte do biura domu starcow. Listy dla mieszkancow wzielam osobno, ale do biura zostawilam z cala reszta. :/ W dodatku, szukajac paczek pod dany adres, odkrylam, ze mam cala skrzynke paczuszek dla staruszkow! Jedna dostarczylam, o drugiej zapomnialam... Kiedy wreszcie objechalam caly ten cholerny labirynt, spojrzalam na zegarek. Wlasnie dochodzila 15, wiec wyrobilam sie calkiem niezle, bo trasa faktycznie jest krotka. Skoro czas mnie nie gonil, stwierdzilam ze dostarcze zapomniane listy oraz paczki do domu spokojnej starosci, a przy okazji podejme kolejna probe znalezienia tajemniczego bloku. Jechalam pomalutku, uwaznie sie rozgladalam i w bonusie znalazlam adres, pod ktory mialam paczke, a ktorego wczesniej rowniez nie moglam znalezc! :D Udalo mi sie tez odnalezc blok. Okazalo sie, ze przed samym zakazem wjazdu, ktory zmylil mnie wczesniej, jest mala uliczka, prowadzaca wlasnie do niego! :D Na koniec podjechalam kolejny raz do staruszkow i w koncu mialam cala trase objechana. Dostarczylam prawie wszystko, poza dwiema paczkami, ktore mogly byc zostawione w biurze tego nowego osiedla, bo byly dla mieszkancow ktorychs z blokow, ale okazalo sie ze potrzebowaly podpisu. Poniewaz to osiedle to dla mnie labirynt i nie bylo mowy zebym od nowa ich szukala, wiec zaznaczylam je jako "niedostarczone" i zabralam spowrotem. Tamten chlopak ma to osiedle tak obcykane, ze objezdza je w okolo godziny, wiec spokojnie dostarczyl je kolejnego dnia. Ostatecznie i tak poszlo mi niezle, bo wraz z wypakowaniem wozu pocztowego i posegregowaniem listow do firm, ktorych nie udalo mi sie dostarczyc, do domu wyruszylam o 15:50. Zmeczona bylam jednak strasznie, bo nie dosc ze 3 godziny stania podczas sortowania poczty, to pozniej ta trasa nie jest taka typowa gdzie sie jedzie i tylko wyciaga reke do skrzynki. Tutaj jest tylko jedna taka skrzynka przy drodze, a do niej i tak akurat nie mialam poczty. ;) Poza tym wszedzie trzeba wysiadac do grupowych skrzynek, albo zaparkowac i isc do firm lub domu staruszkow. Podjezdzasz kawalek, wysiadasz, znow podjezdzasz, znow wysiadasz... Nogi bolaly mnie jak po nartach. Kiedy dojechalam do chalupy, okazalo sie ze przyszla paczka od mojej siostry! Strasznie glupio mi sie zrobilo, bo wszystkie upominki kupilam juz daaawno i ciagle brak mi checi lub czasu na ich zapakowanie. Jakis czas temu gadalysmy z siorka, gdzie powiedzialam, ze juz wszystko mam, a ona na to ze ojesssu, nic jeszcze nie kupila. No i prosze, ona szybciej sie spiela z wysylka niz ja! :O Oczywiscie dzieciaki ledwie daly mi sie rozebrac i umyc rece, tak sie pilili zeby odpakowac przesylke. ;) Dostali jak zwykle po slodkim stworku zrobionym recznie przez ciotke, a do tego Bi caly zestaw kosmetykow, a Nik figurke Venom'a oraz bluze Jordan'a.

Goraczkowe rozpakowywanie upominkow

Nawet dla mnie znalazl sie kremik oraz blyszczyk, a dla M. perfum. :) Relaksu wieczornego jednak do konca nie bylo, bo Potworki mialy trening na basenie. Musze przyznac, ze nawet nie bylo wiekszego protestu, poza wspomnieniem przez Bi, ze jest zmeczona i jej sie nie chce. Norma. :) Malzonek ich zawiozl, po czym pomaszerowal spac, a ja potem po nich pojechalam. Okazuje sie, ze kiedy nie ma glownego trenera, inni leca sobie niezle w kulki. Trening powinien trwac do 20:15. Bylam tam juz o 19:52, myslac ze chwile popatrze jak plywaja. Taaa, akurat wychodzili z wody. Trening trwal wiec prawie pol godziny krocej! :O Mimo wszystko, bylo na tyle pozno, ze po powrocie juz tylko kapiel i do spania. 

We wtorek pobudka jak to do szkoly. Niestety, przez ostatnie mrozy Potworki staly sie strasznie rozpieszczone i widze ze przy byle okazji beda chcialy byc wiezione na przystanek autem. Tego dnia nie bylo nawet bardzo zimno, bo +2, tyle ze polnocny wiatr obnizal odczuwalna temperature. Wialo jednak solidnie, wiec w koncu uleglam i podwiozlam ich autem. Kiedy odjechali, wrocilam, zjadlam sniadanie i usiadlam przy porannej kawie, gdy nagle... dostalam niepokojacego sms'a. Ze szkoly. Ze Bi nie ma i jestem proszona o kontakt i wyjasnienie nieobecnosci. Jednoczesnie wiadomosc od malzonka (ktory tez dostaje powiadomienia), z pytaniem gdzie jest corka i czemu nie w szkole. Kurcze, niby widzialam jak moje dziecko wsiada do autobusu, niby wiem ze gdyby zdarzyl sie wypadek szkola by rodzicow sama powiadomila, ale mimo wszystko po takiej wiadomosci serce bije mocniej. Zadzwonilam natychmiast do szkoly, gdzie okazalo sie, ze Bi oczywiscie jest normalnie na lekcjach, a pani przeprosila za zamieszanie i uspokoila, ze juz skreslila jej nieobecnosc. A teraz wyobrazmy sobie, ze pracuje, wyjezdzam z samego rana i nie widze czy moje dziecko bezpiecznie wsiada do autobusu? Zawal jak nic... :O W dodatku niewiadomo skad taka sytuacja. Potworki mowia, ze ich autobus codziennie przyjezdza ostatni, wiec praktycznie zawsze spozniaja sie na lekcje. Nauczyciele jednak wiedza, ze to wina autobusu, wiec nie sprawdzaja obecnosci az wszystkie dojada. Tym razem jednak chyba ktos byl nadgorliwy... Kiedy to wyjasnilam, przyszla pora na zalatwienie kolejnej sprawy. Maya znow jest bez tabletek na "sikanie". Zamowilam je w piatek, w niedziele dostalam maila od internetowej apteki ze kontaktuja sie z weterynarzem, a w poniedzialek (akurat kiedy bylam po uszy zasypana sortowanymi listami) telefon od weta, ze przestali akceptowac zamowienia przez telefon lub fax i wszystkim wreczaja papierowe recepty zeby je wyslali do apteki. Szlag by to trafil, bo przez to cala procedura trwa w nieskonczonosc! Nie mowiac o tym, ze poprzednia recepta stracila waznosc, a przeciez wystawiona raptem w sierpniu! :/ Oczywiscie jak rano przebijalo slonce i niebieskie niebo, to tylko wyjechalam, a pogoda sie schrzanila. Calutki czas przechodzily takie zadymki, ze swiata nie bylo widac.

Piekna pogoda do jazdy po okolicy :/
 
A kiedy godzine pozniej wracalam i stanelam na stacji benzynowej, w jednej chwili snieg przestal sypac i ponownie sie rozpogodzilo. W domu juz normalne obowiazki, czyli cos przetrzec, umyc, dokonczyc obiad, itd. Wrocily ze szkoly Potworki, a potem z pracy M. Starsza wymyslila sobie znow pieczenie - tym razem cytrynowe ciasteczka. Problem w tym, ze do piekarnika byla kolejka, bo zaczelam robic pieczen z miesa mielonego (meatloaf), a wieczorem Nik mial trening koszykowki. Mieso na kolejny dzien, ale myslalam, ze moze M. wezmie troche do pracy kolejnego dnia. Stwierdzilam jednak ze ciasteczka to w koncu szybka robota i pieka sie tez ekspresowo, wiec powiedzialam ze niech robi, a ja potem wstawie pieczen, bo to juz bite 1.5 godziny w piekarniku. Niestety, nie docenilam braku wprawy oraz nadmiernej dokladnosci corki. Wszystko robila pomalu i z namaszczeniem, a w dodatku, akurat te ciasteczka mialy sie piec 15-18 minut, przy czym okazalo sie, ze w srodku sa niedopieczone i trzeba im bylo dac kolejne kilka minut. Szybki projekcik zmienil sie wiec w prawie dwie godziny. :/ Nie powiem, ciasteczka wyszly pyszne, szczegolnie ze ja oraz Bi uwielbiamy takie cytrusowe smaki, ale troche zla bylam, ze tyle czasu na to zeszlo. Wstawilam w koncu ta pieczen, ale nie zdazyla sie upiec przed moim wyjsciem. Przykazalam M. zeby wylaczyl piekarnik kiedy skonczy sie piec, ale szczerze to obawialam sie, ze malzonek zasnie i zapomni i kiedy wroce, znajde spalony wegielek. ;) Pojechalam z Kokusiem; on biegal z pilka, a ja krazylam godzine 15 minut po ciemnawej szkole, ziewajac i wzdychajac z rezygnacja.

Nik przy pilce, probuje przebic sie przez linie obrony ;)
 
Cieszylam sie, ze poza tym, zostal juz tylko jeden trening. Zanim dojechalismy z Mlodszym do domu, zrobila sie 21. Na szczescie M. wylaczyl piekarnik, wiec pieczen przetrwala. Pozniej juz oczywiscie szybka kolacja i dzieciaki musialy szykowac sie do spania.

Sroda to jak zwykle poranna pobudka do szkoly. Wieczorem prognozy zapowiadaly kilka cm sniegu i liczylam na to, ze moze chociaz opoznia lekcje, ale okazalo sie, ze nie spadla nawet warsteweczka. Tak jak napisalam wyzej, dzieciaki rozpuscilam jak dziadowski bicz i Bi byla ciezko obrazona kiedy oznajmilam, ze moga isc na przystanek piechota. No sorry, ale nie bede z garazu wyprowadzac auta kiedy na dworze mamy -2 i praktycznie bez wiatru... Poszli wiec i mieli farta, bo autobus przyjechal juz o 7:23, wiec stali tam doslownie 2-3 minutki. Wrocilam do chalupy, zjadlam sniadanie i wypilam kawe, po czym trzeba sie bylo zabierac za domowa robote. Zanim jednak przytaszczylam z dolu odkurzacz, dostalam telefon. Teraz, kiedy z praca wyszla wielka doopa, przestalam odbierac obce telefony, bo i tak w wiekszosci sa to reklamy lub naciagacze. Tym razem mialam niespodzianke, bo dzwonila babka z agencji obrony kraju, ktora miala ze mna przeprowadzic wywiad zwiazany z moja niedoszla praca. Kiedy powiedzialam jej, ze moja oferta zatrudnienia zostala cofnieta, przeprosila, zyczyla powodzenia i szybko sie pozegnala. A ja mialam kolejne mini zalamanie emocjonalne, bo jej telefon dal mi chwilowa nadzieje, ze a noz - widelec jednak chca mi oferte zlozyc ponownie. Pozniej zas przyszla zlosc, bo co za burdel tam maja, ze nikt nie powiadomil pani sledczej, zeby sie nie fatygowala?! Nie zdziwie sie jak 10 lutego ktos do mnie zadzwoni spytac dlaczego nie zjawilam sie pierwszego dnia w pracy! :( Kiedy troche ochlonelam, zabralam sie wreszcie za odkurzanie i mycie podlog. Ranek i wczesne popoludnie zlecialy ekspresowo i ze szkoly przyjechaly Potworki. Na obiad dostaly pieczen, ktora robilam dzien wczesniej i pomimo dramatyzowania, przezywania ze nie lubia (choc nie pamietaja nawet kiedy ostatnio jedli) i prob negocjacji zeby dostac innego, jakos przelkneli. Cytujac Bi, nie bylo tak okropne, jak myslala ze bedzie. W skali od 1 do 10, Nik dal pieczeni 7, a Starsza 5. :D Rewelacji wiec nie bylo, ale oboje zjedli, a to najwazniejsze. ;) Wrocil M. i wieczor rodzice oraz Bi spedzili bez spiny, za to Nik siedzial zakopany w pracy domowej. Cos ostatnio ma strasznie duzo pozadawane i narzeka, ze ma juz dosc middle school. Niestety, tak to u nas wyglada, ze do VI klasy niemal nie trzeba nic robic w domu, a od VII nagle zarzucaja dzieciaki nauka oraz projektami. I potem taka nieprzyzwyczajona mlodziez ma przekichane, bo zupelnie nie wie jak to ugryzc. Jeszcze jak dzieciak jest z natury zorganizowany i ambitny, jak Bi, to dosc szybko znajdzie swoj "system". Roztrzepane, nie przejmujace sie niczym wesolki jak Nik, niestety cierpia, bo nauczyciele wymagaja, rodzice maja oczekiwania, a raporty same sie nie napisza, ani wiedza sama do glowy nie wskoczy. ;) W kazdym razie, Mlodszego az bylo mi troche szkoda, bo z malymi przerwami spedzil nad lekcjami wlasciwie caly wieczor. Dobrze, ze jak ostatnio w srody, zrobilismy przerwe od sportu, wiec mogl sie spokojnie skupic na nauce.

W czwartek rano termometr pokazal -7, a ze zaczelo porzadnie wiac, wiec odczuwalna temperatura byla duzo nizsza. Ku radosci dzieciakow, zabralam ich wiec na przystanek samochodem. Oni pojechali, a ja wrocilam do domu, zjadlam, wypilam kawe, po czym zabralam sie za naczynia, pranie, itd. Dosypalam ziarna ptasim glodomorom, wpuscilam i wypuscilam pare razy kota i... otrzymalam kolejny telefon. Poniewaz ostatnio telefony nie oznaczaja nic dobrego, tak bylo i tym razem. Szefowa z poczty miala pare dni na przemyslenie sprawy i stwierdzila, ze jednak mnie zwalnia. Bo mam byc dostepna w kazda sobote i koniec. Tlumaczylam ze zazwyczaj nie ma problemu i w soboty jestem wolna, ale wiadomo ze od czasu do czasu wyskoczy jakas rodzinna sprawa. Tak, ona to rozumie, ale jednoczesnie wymaga ze zastepcy maja byc zwarci i gotowi do pracy w kazdy dzien. Czyli rozumiecie, jak ona nie wstawi mnie w grafik w jakims tygodniu w ogole, to ok, ale jak ja powiem, ze nie moge, to juz jest problem. No to zegnam sie z poczta. Na pewno czegos mnie to doswiadczenie nauczylo. Bylo zdecydowanie zenujace i przekonalam sie, ze praca listonosza raczej nie jest dla mnie. Moje plecy dlugo jej nie zapomna. No i bycie takim zastepca pracujacym 1-2 dni w tygodniu przez nastepnych kilka lat, tez nie zachecalo... Po namysle zadzwonilam jeszcze do faceta reprezentujacego zwiazki zawodowe listonoszy. Powiedzial niestety, ze na okresie probnym najwiecej zwolnien zastepcow jest wlasnie za brak dostepnosci w dni kiedy wpisywani sa w grafik (i nie ma znaczenia, ze uprzedzalam za kazdym razem kilka dni wczesniej) i niestety, skoro nie przepracowalam jeszcze wymaganych 90 dni, ma zwiazane rece. Poradzil tylko zebym spytala czy moge zlozyc rezygnacje, zamiast bycia zwolniona, co bedzie po prostu ladniej wygladac i ulatwi w przyszlosci znalezienie innej pozycji na poczcie. Chociaz nawet zwolnienie z powodu konfliktow w grafiku, nie wyklucza zatrudnienia na innej pozycji (albo i na tej samej, tylko w innym urzedzie), bo jest to po prostu tak powszechne. Zadzwonilam wiec do "szefowej", ale ta niestety odpowiedziala, ze juz w system wbila, ze jestem zwolniona. Spieszyl sie, wredny babsztyl! "Fajnie", bo mogla chociaz najpierw oficjalnie ostrzec, ze albo przychodze w kazda sobote, albo mowi mi do widzenia. :( Podejrzewam, ze powrot tamtego chlopaka z karnego urlopu tez przyczynil sie do tego, ze stwierdzila iz da rade z trzema zastepcami. Coz... O tym jak nienawidzilam tej roboty niech swiadczy to, ze nawet plakac mi sie bardzo nie chcialo. Zreszta, w porownaniu z ostatnia porazka "prawdziwej" pracy, ta poczta to takie nic. Szkoda tylko ze na konto wpadala jakas tam kasa, ale z drugiej strony, nie starczala nawet na tygodniowe zakupy spozywcze, wiec tego... Mimo wszystko niesmak pozostal, bo mam odczucie, ze nie zostalam potraktowana do konca sprawiedliwie. Reszta dnia uplynela dalej na ogarnianiu chalupy, a takze na kolejnych telefonach. Tym razem musialam zalatwic w koncu tabletki dla psiura. Odebralam recepte, ale z tej internetowej apteki ciagle dostawalam wiadomosci, ze czekaja az weterynarz ja zatwierdzi faxem. Nie chcialam jej ot tak wysylac poczta, w obawie ze nie dopasuja jej do zamowienia i przepadnie. Dodzwonienie sie tam jednak graniczylo z cudem. Muzyczka grala w najlepsze, co chwila automatyczna wiadomosc powtarzala ze zostalo mi mniej niz 2 minuty czekania... tymczasem usiedzialam sie przynajmniej 10 minut. Tylko po to, zeby odbyc rozmowe, ktora trwala doslownie kilkadziesiat sekund. Pani powiedziala zeby na recepcie wpisac numer zamowienia i to wystarczy. I wyslac poczta... W kazdym razie, wreszcie ze szkoly dojechala mlodziez, a chwile pozniej z pracy M. Corka ponownie nie miala nic zadane, wiec zabrala sie za... kolejne ciasteczka. :D Tym razem owsiane z rodzynkami. Musze przyznac, ze lapie wprawe, bo ani razu nie poprosila o pomoc. Nie dane mi bylo jednak posmakowac ich zaraz po upieczeniu, bo wybywalam z domu. Na ten wieczor nasze high school przygotowalo spotkanie dla rodzicow, ktorych dzieci zaczynaja w nastepnym roku szkole srednia. Szczerze, to caly czas do mnie nie dociera, ze Bi bedzie licealistka! Mam wrazenie, ze "wczoraj" odprowadzalam ja do przedszkola! :( Kiedy wczesniej wpisywalam w kalendarz owe wydarzenie, M. wyrazil chec wybrania sie ze mna. Jak przyszlo co do czego, oczywiscie tylko wzruszyl ramionami. Zreszta, spotkanie bylo na 18, a o 18:30 Potworki mialy trening, wiec akurat mogl ich zawiezc. Ja pojechalam w progi nowiutkiej szkoly i zostalam zasypana informacjami.

Wszystko zaczelo sie w auli - przed powitaniem przez dyrektora, ze sceny przygrywala orkiestra, a rodzice mieli widok na jakas konstrukcje budowana na przedstawienie przez samych uczniow ;)
 
Zamiast zrobic jedna, wielka prezentacje, szkola podzielila rodzicow na grupki, ktore szly za "przewodnikiem" po roznych czesciach budynku, poznajac program nauczania, klasy oraz nauczycieli. Dzieki temu, czlowiek mogl sobie wszystko obejrzec "od srodka". Tak jak w przypadku middle school, stwierdzam, ze do takiej szkoly chetnie bym pochodzila. Klasy maja oczywiscie lawki, tablice oraz wyswietlacze, wszystko jednak jest tak przystosowane, zeby mlodziez wiekszosc czasu spedzala w grupach i nauka polegala na samodzielnym wyszukaniu informacji, zweryfikowaniu jej i spisaniu raportu. Czesc "artystyczno - techniczna" w ogole jest niesamowita, bo maja swoj warsztat samochodowy (w komplecie z podnosnikami) oraz wielka sale przypominajaca tartak, pelna desek, kawalkow drewna, slupkow, itd. oraz maszyn do ich ciecia oraz obrobki. Tu az sie wzdrygnelam, bo tylko czekac az ktos sobie palca obetnie... ;) W bardziej technologicznej czesci maja sale do robienia i obrobki zdjec oraz projektow komputerowych. Stoi tam m.in. maszyna do gier, zaprojekowana i skonstruowana przez uczniow. Czesc jezykowo - historyczna oraz matematyczna az takiego wrazenia nie robila, ale maja sporo bardzo interesujacych przedmotow, a z niektorych dostaja nawet kredyty do naszego lokalnego college'u oraz uniwersytetu. Dla niezorientowanych, tutaj za kazdy zaliczony przedmiot dostaje sie kredyty (credits), czyli jakby punkty. Zeby skonczyc szkole, trzeba zdobyc okreslona ilosc tych punktow. Zaczyna sie to juz w high school, choc bij-zabij nie pamietam ile ich trzeba zebrac w 4 lata. Wiem, ze Bi, po wybraniu przedmiotow, ma na semestr 7 kredytow, a musiala tak je dobrac, zeby miec od 6.5 do 7.5. Podobno mozna wcisnac tyle przedmiotow zeby miec 8 kredytow, ale wtedy taki uczen ma skrocony lunch i nie ma dluzszych przerw, tzw. study hall. To dla mnie zupelnie obcy koncept, ktory ma jednak sporo sensu. Pisalam Wam niedawno, ze dzieciaki maja tu spory wybor przedmiotow, natomiast wszyscy zaczynaja i koncza lekcje o tej samej porze. Po ulozeniu grafiku, tworza sie wiec okienka, podczas ktorych uczniowie maja czas wolny, ktory moga spedzic w bibliotece lub wyznaczonej klasie zeby odrobic lekcje lub dokonczyc jakies klasowe projekty. Jest to szczegolnie wazne dla dzieciakow ktore udzielaja sie w klubach lub druzynach sportowych, wiec popoludnia maja zajete. Nie mowiac juz o tym, ze odkad skoncza 16 lat, sporo uczniow po szkole pracuje. Taki study hall kilka razy w tygodniu wybitnie pomaga w nadrobieniu zaleglosci. Ale odplynelam od brzegu... Wracajac do kredytow. Iles trzeba ich zebrac zeby skonczyc liceum, ale w ostatniej klasie za niektore przedmioty mozna otrzymac juz kredyty do szkoly wyzszej. Nie wiem jak to wyglada z licencjatem, bo go tutaj ominelam, ale np. zeby w Hameryce zrobic sama magisterke, musialam zdobyc 30 kredytow. Nie oznaczalo to jednak trzydziestu przedmiotow. Za wiekszosc dostawalo sie 2-3 kredyty, za ktorys przedmiot (obowiazkowy niestety) tylko 1, ale juz np. za eksperyment i napisanie pracy magisterskiej, otrzymalam ich az 6. W kazdym razie, jakies kredyty do szkoly wyzszej zdobyte juz w high school to zawsze kroczek do przodu. ;) Nasza szkola jest wiec swietna, choc kluby nieco mnie rozczarowaly. Poza druzynami sportowymi, maja klikanascie innych uczniowskich organizacji. Tyle, ze u nas jest duzy odsetek Hindusow i polowa z klubow (ktore sie przedstawily) nawiazywala wlasnie do ichniej kultury. Nie zebym miala cos przeciwko, ale nie sadze zeby to specjalnie interesowalo Potworki. ;) Ze szkoly wyszlam z bolem glowy z nadmiaru wiadomosci (choc malo co zapamietalam), ale ogolnie zachwycona. Zrobila sie 19:36, wiec napisalam do M. ze akurat moge po drodze odebrac dzieciaki. Mialam nadzieje podejrzec ich plywajacych, ale niestety znow skonczyli wczesniej i zanim dojechalam, Nik zdazyl sie przebrac, a Bi tez juz siedziala w przebieralni. Wrocilismy do chalupy, kolacja i w zasadzie czas do spania.

Piatek oznaczal pobudke o tej samej godzinie, choc wydawalo sie duzo wczesniej. Dzien byl ponury, a na pozny ranek i popoludnie zapowiadali deszcz. Poniewaz i jesien i zime mamy raczej suche, wiec ten deszcz byl w sumie potrzebny, tylko dobudzic sie bylo ciezko. Widzac co sie dzieje za oknem i pamietajac ze temperatura miala dojsc do +5 stopni, kontrolnie weszlam na strone wyciagu narciarskiego. Mialam nosa, bo od razu wyskoczylo okienko, ze tego dnia sa nieczynni. Wiedzialam wiec ze klub narciarski bedzie odwolany, choc oficjalna wiadomosc przyszla dopiero kilka godzin pozniej. Przynajmniej oszczedzilam sobie niepotrzebnej jazdy do szkoly, a potem kolejnej, bo wraz z oficjalnym powiadomieniem prosili zeby odebrac sprzet jesli ktos go rano zostawil. Dobrze sie akurat zlozylo z tym odwolaniem, bo tego wieczora Bi miala miec szkolna potancowke, a to mial byc ostatni dzien klubu narciarskiego. Poniewaz na kartach maja nabite piec 4-godzinnych wyjazdow, zostalby jej jeden. Panna juz sie umawiala z kolezanka ze pojada razem w ktorys weekend. Mam jednak nadzieje, ze za tydzien narty odbeda sie jak zwykle, zuzyja ostatni karnet i zadnego umawiania nie bedzie. ;) Dzieciaki pojechaly do szkoly, gdzie Nik narzekal ze mial miec test i z matematyki i z hiszpanskiego. Zjadlam sniadanie, wypilam kawe i coz, trzeba sie bylo wybrac na tygodniowe zakupy. Po powrocie mialam spokoj az do powrotu reszty, skoro nie musialam szykowac sie na stok. Malzonek kupil po drodze pizze, wiec odpadlo mi gotowanie, a i dzieciaki byly zachwycone. Nik z radoscia odpalil komputer, ktorego nie wlaczal caly tydzien, bo stwierdzal, ze na pol godziny mu sie nie oplaca. ;) Bi krecila sie zas po domu, nie mogac sobie znalezc miejsca. W koncu wybila 17:30 i zaczela sie szykowac na pierwszy w zyciu, szkolny "bal". W zasadzie, poza zalozeniem sukienki, duzo nie robila. Zaoferowalam, ze moze pozyczyc cos z mojej bizuterii, a mam akurat czarny komplet kolczykow i nszyjnika, ktory pasowalby idealnie. Panna jednak stwierdzila, ze to juz za duzo i za elegancko. Ostatecznie poprawila tylko kreske na oczach, ktora przez dzien sie nieco zmyla i polozyla podklad na buzie, zeby zamaskowac pryszcze. ;) Umowila sie tez z kolezanka, ze jej mama zawiezie je do jeszcze innej dziewczynki, gdzie mialy sie skonczyc szykowac. Odpadlo mi wiec wiezienie jej do szkoly.

Bi powinna byla skonsultowac z kolezankami obuwie :D

Mialam pozniej odebrac i ja i kolezanke - sasiadke, ale ostatecznie tata innej zaproponowal, ze odwiezie je wraz z corka i kolejna dziewczynka. Ostatecznie wiec mialam bardzo spokojny wieczor i nie musialam sie ruszac z chalupy. Nik nadal byl zaszyty w pokoju, wiec ja i M. mielismy czas na rozmowe o mojej sytuacji zatrudnieniowej. Oboje uznalismy, ze z ta poczta w sumie zrobili mi przysluge. Sama pewnie bym to ciagnela, bo glupio tak zrezygnowac, a jednoczesnie blokowaloby mnie to przed takim porzadnym szukaniem "prawdziwej" pracy. Placili moze nie bardzo slabo (choc bez szalu), ale nawet w robocie gdzie placa mniej na godzine, ale pracuje sie normalnie na caly etat, ostatecznie zarobi sie wiecej. Nie mowiac juz o bolu plecow oraz ramion i o tym ze odkad zaczelam tam robic, co chwila jestem przeziebiona, boli mnie gardlo, wyskakuje gigantyczna opryszczka, itd. Niestety, stres oraz robota gdzie ciagle przechodzi sie z ciepla na zimno, robi swoje. W kazdym razie M. w koncu polegl i poszedl spac, a ja czekalam na corke. Wrocila oczywiscie zachwycona. Juz rok temu namawialam ja na pojscie, ale zaparla sie ze nie chce, a potem zalowala kiedy kolezanki opowiadaly jej jak swietnie sie bawily. W tym roku to samo z Kokusiem - stanowczo odmowil, twierdzac ze tylko jeden z jego kolegow idzie. Ciekawe czy za rok zmieni zdanie, jak siostra? ;) Ciesze sie tez ze rodzice jednej z dziewczynek porobili im pamiatkowe zdjecia. Inna pstryknela fote w szkole wiekszej grupie, zanim musiala oddac telefon.

Bardzo zadowolona banda

A, bo dzieciakom na balu nie wolno bylo miec telefonow. Musieli zostawic je na stanowisku nauczycieli. Jak dla mnie bezsensowna zasada, no ale moze dzieki temu mlodziez sie bawila, zamiast pstrykac zdjecia lub grac. ;) To byla pierwsza taka "impreza" Starszej i smialam sie, ze wraca jak niegdys ja z dyskotek - spocona i z obolalymi stopami. Pierwsze co, to z ulga zdjela moje kozaki i przebrala sie w wygodne getry. :D Najwazniejsze, ze zabawa najwyrazniej byla wrecz szampanska i choc wczesniej twierdzila, ze wcale nie planuje tanczyc, teraz oznajmila, ze wyskakala sie za wszystkie czasy. ;) Na pewno bedzie jej sie w nocy dobrze spalo.

Do przeczytania!

piątek, 24 stycznia 2025

Jak szybko moze sie zmienic nastroj... :(

Pisalam tego posta spokojnie i w dobrym humorze, az doszlam do srody. Wtedy wszystko sie spie**olilo. :(

Jak juz jednak jest, to wrzuce go, zeby nie siedzial w roboczych, choc jak mysle o poprzednim tygodniu, to jakbym myslala o kims innym.

Chcialabym moc napisac, ze sobote 18 stycznia zaczelam od wyspania sie, ale nie ma tak dobrze. ;) Zostalam na ten dzien wpisana w grafik, wiec musialam sie stawic na poczcie. Malzonek oczywiscie wyjechal nad ranem do wlasnej roboty, ale Potworki spaly w najlepsze. Budzik nastawilam sobie na 20 minut pozniej, ale niestety, o normalnej, "szkolnej" porze, Oreo zaczela marsze po sypialniach, przy akompaniamencie glosnego miauczenia. No i tyle z chociaz odrobine dluzszego spania. W dodatku, kiedy w koncu zwloklam sie i poszlam jej otworzyc drzwi, jak zwykle od nich odskoczyla i z daleka zastanawiala sie, czy faktycznie ma ochote wyjsc. Wkurzylam sie i wyleciala za drzwi z impetem. ;) Przyszykowalam sie i wyjechalam do pracy kiedy Potworki nadal odsypialy szkolne dni. Dzien na poczcie okazal sie w miare spokojny. Zeby tak moglo byc zawsze! Listy znow byly jakos dziwnie pomieszane, ale ze bylo ich mniej, wiec dosc szybko udalo mi sie to ogarnac. Niestety byl tez ogromny stos gazetek do rozwiezienia pod kazdy adres mieszkalny, ale nie bylo na nich daty, a takie masowe reklamy lub ulotki zwykle maja date do kiedy musza byc dostarczone. Poczatkowo mialam je zostawic dla Roba, bo mialam mnostwo innych katalogow i gazet, ale po namysle zlitowalam sie i dostarczylam do domow jednorodzinnych, dla niego zostawiajac mieszkania oraz domki szeregowe. Wyslalam mu o tym wiadomosc, ale nie odpisal. Moze wkurzyl sie, ze nie dostarczylam wszystkich... ;) W kazdym razie, bylo tez znacznie mniej duzych paczek, a choc malych dosc duzo, to tez nie jakos do przesady. Dzieki temu, udalo mi sie wyruszyc w trase juz o 10:30, czyli posortowalam wszystko w dwie godziny. Ale najlepsze bylo, ze w soboty wiekszosc biur jest zamknieta, wiec moglam je sobie pominac. Niektore niestety maja skrzynki na zewnatrz, ale jesli trafi sie wieksza paczka (tym razem nie trafila mi sie) nie dostarcza sie jej. Dzieki temu wrocilam na poczte juz o 13:43. Najbardziej obawialam sie tego powrotu w sobote, bo wiadomo ze zwykle jestem najwolniejsza, a w te dni urzad zamykany jest juz o 12:30. Urzednicy szybko tylko ogarniaja kase, cos tam posprzataja, po czym zamykaja drzwi na lancuch i wlaczaja alarm. I tego sie najbardziej obawialam, mimo ze mialam kod do alarmu; ze cos zle nacisne i zacznie mi wyc. Na szczescie, kiedy podjechalam, jeden z innych zastepcow akurat rozladowywal wlasne auto, a inny facet byl nadal w srodku. Szybciutko ogarnelam to, co przywiozlam spowrotem i kwadrans po 14 ruszylam do domu. Niestety i tak bylo juz za pozno zeby zabrac Kokusia na mecz, ktory mial na 14:30. Pojechal z nim M. i choc napisalam ze jak chce moze wracac do domu, a ja przyjade obejrzec reszte rozgrywki i przywioze Mlodszego do domu, odpisal zeby odpoczywala po pracy, a oni spokojnie dojada. Nie upieralam sie, bo mimo luzniejszego dnia, wiadomo ze troche zmeczona i tak bylam, tym bardziej ze popoludnie dzien wczesniej spedzilam na nartach. Chlopaki dojechaly i Nik pochwalil sie, ze ten mecz wygrali, a podobno druzyna przeciwnikow mialam kilku bardzo dobrych graczy. No szkoda, ze tego nie widzialam. :/ Z gorszych wiesci, to Mlodszy znowu... smarcze. Rano ponoc bolalo go troche gardlo, ale przeszlo, za to puscilo sie z nosa! On doslownie co 3 tygodnie cos lapie! Oszalec mozna! Przez mecz Kokusia, nie zdazylismy do kosciola jak zwykle na 14, wiec pojechalismy do innego na msze pol godziny pozniej. Po fakcie strwierdzilam, ze moglam syna zostawic w domu, bo caly czas glosno pociagal nosem i co chwila kichal i glupio mi bylo przed ludzimi... Po powrocie kolejka pod prysznic, bo wszyscy chcieli go wziac troche wczesniej, a pozniej juz relaks. Wieczorem Nik jadl platki z mlekiem i nagle przyszedl powiedziec, ze wypadl mu jeden z trzonowcow! :O Zab musial juz wisiec na wlosku, ale Mlodszy zupelne tego nie czul.  Nie wiem nawet ile mu jeszcze zostalo mleczakow, ale chyba juz pomalu wymiana dobiega konca... A! Kiedy nadal jezdzilam wozem pocztowym, z roboty wrocil M., podlaczyl od nowa komputer Kokusia, po czym sprobowali go uruchomic. Iiii... dziala jak zloto!!! :D A ja sie tyle uplakalam! Glupie pudlo... Ale dobrze, ze dziala. ;)

Kolejnego dnia, w niedziele, mialam nadzieje wreszcie dluzej pospac. No coz... Skutecznie uniemozliwil mi to kot. Od 7 rano chodzila po pokojach i miauczala. W koncu wstalam, wzielam kiciula pod pache, znioslam na dol i wyrzucilam za drzwi. ;) Wrocilam do lozka, ale zasnac juz nie moglam. W koncu sie poddalam i wstalam jeszcze przed 8, co dla mnie w weekend jest niezwyklym wyczynem. ;) Sniadanie sobie oraz dzieciakom, wstawic zmywarke, a pozniej pranie, umyc sie, itd. Krotko mowiac, ranek mijal leniwie. ;) Panna Bi zabrala sie zas za ciasto. Nie mielismy przejrzalych bananow, ale sama myslalam o babce na oleju albo ciescie z jablkami, bo kupilam je nie pamietajac, ze nadal mamy praktycznie cala miske. Starsza jednak przejrzala przepisy i stwierdzila, ze to za proste i chce znalezc cos bardziej wymagajacego. Wyrazila wrecz ubolewanie, ze wszystkie przepisy w internecie, to "szybkie i latwe ciasto takie i takie". :D Wytlumaczylam pannie, ze wiekszosc doroslych, po odhaczeniu pracy oraz wszelkich domowych obowiazkow, ostatnia rzecza na jaka ma ochote, to bawic sie w 3-warstwowe torty. Jak chce upiec deser, to wlasnie szybki i prosty. ;) W koncu Bi znalazla przepis na ciasto cytrynowe, ktory okazal sie taka bardziej hamerykancka wersja babki cytrynowej, ktora pieke na Wielkanoc. ;) Wyszla jej zreszta bardzo smaczna i tylko M. krecil nosem, bo z jakiegos powodu nie przepada za cytrynowymi wypiekami.Oczywiscie, jak na poczatkujacego piekarza, Starsza zawalila calutki blat w kuchni mikserem oraz niezliczona iloscia kubkow, misek oraz lyzek i lyzeczek. :D Musze jednak przyznac, ze potem grzecznie po sobie posprzatala, choc musialam pokazac miejsca gdzie maka zostala na blacie. Na szczescie w konsumpcji pomogl dziadek, ktory tradycyjnie zjawil sie na kawe, ale mimo wszystko, stwierdzam ze jesli ta milosc do pieczenia Bi zostanie, to marnie bedzie u nas z jakakolwiek dieta.

O zdjeciu pomyslalam dopiero, kiedy ciasto w polowie zniknelo

Mnie sie wreszcie udalo spasc z waga ponizej 60kg. Po raz pierwszy od kilku lat zobaczylam piatke z przodu, w czym zapewne pomogla poczta, bo i nabiegam sie z paczkami i nie jem wiekszosc dnia, bo zwyczanie nie mam czasu... No ale przy ciaglych wypiekach corki, za chwile zaczne raczej przybierac niz gubic... Tym bardziej, ze ona sie stara i przykro jej jesli odmawiamy sprobowania, wiec co robic. Probujemy az za bardzo... ;) Nik niestety nadal solidnie smarcze, a i M. oznajmil, ze chyba cos go bierze. Nie wiem czy nie podlapalismy czegos w Bostonie i po prostu u Kokusia pierwszego wylazlo. :( Wiekszosc dnia jednak minela w atmosferze oczekiwania. Na to popoludnie i wiekszosc nocy zapowiadano najwieksza sniezyce (jak narazie) w tym sezonie. Straszyli juz od kilku dni, ale prognozy raz pokazywaly ze zacznie padac o 13, a raz od 16, raz ze zacznie sie od deszczu, innym razem ze od razu od sniegu. Tymczasem, kiedy rano wstalismy, przywitalo nas slonce i praktycznie czyste niebo. Caly ranek, co sie zachmurzylo, to za moment znow bylo slonecznie. No i temperatura poszybowala do +5 stopni. I tylko nasze ptaki, przylatujace do karmnika chyba cos czuly, bo zlatywaly sie calymi chmarami i Bi dwa razy dosypywala ziarna. :O Moj tata pojechal gdzies o 14 i wciaz bylo sucho. Wkrotce jednak zaczal proszyc drobniutki snieg. Nadal bylo jednak cieplo, a powierzchnie nagrzane, wiec przez dobre dwie godziny nie osiadal. W koncu troche sie ochlodzilo, a snieg zgestnial i przeszedl w zapowiadana sniezyce. Co jakis czas robila sie wrecz zadymka i dom sasiadow naprzeciwko byl praktycznie niewidoczny. Malzonek sie podlamal, bo kolejnego dnia mial jechac do roboty, za to Potworki byly zachwycone, nawet Nik, choc ostrzeglam ze nie wiem czy bedzie mogl wyjsc na snieg. Bi zalowala tylko, ze i tak mieli poniedzialek wolny, wiec nie bedzie snow day w szkole. ;) Osobiscie odetchnelam z ulga, ze mielismy swieto federalne, a wiec poczta byla zamknieta. Normalnie bowiem przeciez w poniedzialki pracuje i musialabym rano zasuwac do pracy przy niepewnych drogach, a potem jeszcze krazyc z poczta na marnie odsniezonych ulicach. Na szczescie ominela mnie ta watpliwa zabawa. ;)

Sniezyca przeszla, ale pozostawila po sobie "Narnie" :)

Jak napisalam wyzej, w poniedzialek mielismy dzien Martina Luthera Kinga, szkoly oraz poczta zamkniete, wiec moglibysmy pospac dluzej, ale coz... W Oreo cos wstapilo i kolejny dzien od 7 rano krazyla, miauczala, przechodzila mi po wlosach, po czym biegla do pokoi dzieci i slyszalam, ze tam tez sie darla. Tym razem jednak zaparlam sie, ze nie wychodze z cieplej poscieli. W rezultacie pozniej juz tylko przysypialam pomiedzy napadami miauczenia. Zreszta nie tylko ja, bo kiedy w koncu wstalam, ani Bi juz nie spala (co akurat jest normalne), ani nawet Nik. Okazalo sie, ze tym razem meteorolodzy panikowali bez wiekszego powodu, bo sniegu spadlo tylko okolo 15 cm. Oczywiscie w niektorych miejscach wiatr nawial go wiecej, no ale ilosc tylka nie urywala. ;)

"Narnia" o poranku juz tak romanyczna nie jest, ale nadal piekna

Mimo pieknego slonca i czystego nieba, caly dzien byl lekki mroz, wiec wiadomo bylo, ze nawet ta ilosc trzeba odsniezyc, bo nie stopnieje. Tym bardziej, ze na kolejne kilka dni zapowiadali rekordowe mrozy. Zanim jednak Potworki oraz ja zjedlismy sniadanie i jako tako sie ogarnelismy, zdazyl wrocic z pracy M. Mimo ze jego firma nie byla tego dnia oficjalnie zamknieta, to jednak byl to jeden z kilku dni w roku, gdzie mogli wziac wolne bez zuzywania urlopu. Dodac do tego snieg i przyjechala garstka ludzi. Malzonek wiec posiedzial kilka godzin, po czym wrocil do domu. Nie tylko chcial posiedziec z nami, ale jeszcze akurat tego dnia bylo zaprzysiezenie nowego prezydenta i chcial obejrzec ceremonie. On ogladal, a my z Bi wyszlysmy pomachac lopatami.

Corka dzielnie szufluje 

Sniegu nie bylo duzo, ale odsniezanie szlo opornie, bo poprzedniego wieczora najpierw snieg byl mokry, a potem scial mroz, wiec zrobila sie warstewka lodu. W dodatku, tam gdzie nad ranem M. przejechal autem, byl ugnieciony i za nic nie chcial odchodzic od powierzchni. Pogoda tez nie pomagala, bo z jednej strony slonce przygrzewalo, a czlowiek machal szufla i sie pocil, a z drugiej zawiewal lodowaty wiatr. Ani sie opatulic, ani rozpiac... Odsniezylysmy jednak frontowe wejscie oraz stopnie do podjazdu i jego kawalek przed garazem. Reszte skonczyl M., tyle ze poszedl dopiero po poludniu, bo uparcie ogladal ta cholerna inauguracje, mimo mogl sobie ja pozniej cofnac w tv. :/ Przez to, "moja" czesc w sloncu praktycznie wyschla, a jego zostala z warstwa sniegu oraz lodu, ktory przez noc jeszcze dodatkowo zmrozilo. :/ Reszta dnia to bylo takie leniwe snucie. Poskladalam jedno pranie, wstawilam nastepne i umylam dolna lazienke. Pomiedzy tym a gotowaniem obiadu i innymi domowymi pierdolkami, sporo czasu spedzilam obserwujac ptasich glodomorow. Poniewaz wszystko przykryte bylo sniegiem, wiec karmnik cieszyl sie ogromna popularnoscia. ;)

Okazuje sie, ze karmnik najlepiej sie obserwuje z okna lazienki dzieci - tu jedna sikora siedzi na brzegu, druga wlasnie dolatuje do karmnika

Rowniez ze strony kiciula, ktory co chwila dopraszal wypuszczenia na zewnatrz. Na szczescie nie lubi moczyc sobie lapek ani siedziec brzuchem w sniegu, a do tego byl mrozik, wiec za kazdym razem szybko wracala. I cale szczescie, bo po poludniu mielismy kolo domu National Geographic Wild na zywo. :D W praktycznie bialy dzien, przed garazem przeszedl rys! I zaczail sie pod drzewami z przodu na wiewiorke. Patrzylismy jak gryzon raz schodzil, raz wdrapywal sie wyzej, a rys pomalutku, chowajac sie za kamieniami oraz krzakami, podchodzil blizej. W koncu wiewiorka zdecydowala sie zejsc z drzewa i dziki kot natychmiast sie na nia rzucil! :O Nie wiem jakim cudem chybil, mozliwe, ze przez rozbryzg sniegu, ale wiewiorka - szczesciara uciekla i w kilku susach znow byla na drzewie! Zalowalam, ze nie nagralam calego zajscia, ale nie spodziewalam sie zupelnie takiej akcji. :D

Zdjecie mocno przyblizone, wiec nie wiem czy bedzie go dobrze widac...
 
Jak juz pomalu robil sie zmierzch, Nik wyrazil rozczarowanie, ze w ogole nie wyszedl na snieg. Rychlo w czas. ;) Mlodszy nadal mial solidnie zapchany nos, choc twierdzil ze daje rade nim troche oddychac. Poza tym jednak czul sie calkiem dobrze, a ze mroz byl lekki, a slonce fajnie przygrzewalo, mowilam mu wczesniej ze moze na chwile isc. Zaproponowalam nawet, ze mozemy podjechac do klubu, gdzie maja wielkie wzgorze, idealne do zjezdzania na sankach. Niestety, przez kilka dni z odwilza, wprowadzili zakaz jazdy na lyzwach na stawie, ale nadal mozna bylo pojezdzic na malutkim sztucznym lodowisku. Ostatecznie Bi stwierdzila, ze interesuje ja wylacznie jazda na stawie, a Kokusiowi zabraklo motywacji zeby przebrac sie z pizamy. Oczywiscie kawaler dopiero pod wieczor stwierdzil, ze mogl jednak wyjsc. :D Uznalam jednak, ze w sumie to i lepiej. Moze tym razem uda sie wyleczyc katar bez przejscia w zapalenie ucha. ;) Na plywanie tez nie pojechalismy, bo choc sklonna bylam pozwolic Kokusiowi, porzadnie opatulonemu, wyjsc na snieg, to wyjscie rozgrzanym i nadal wilgotnym z basenu, to jednak zupelnie co innego. Jak to z Potworkami bywa, na wieczor przypomnieli sobie, ze maja jakies lekcje do odrobienia. Niby Bi czesc jakiegos wiekszego projektu, wiec nie musiala skonczyc, a Nik cwiczenia w ramach przygotowania do testu z matematyki, no ale... Jak zwykle, jak matka nie przypomni, to im zapali sie alarm jak juz szkola majaczy na horyzoncie. A teraz, kiedy nie dostaje kartek z jasna lista zadan, sama tez nie pamietam. No ale moze to akurat najwyzszy czas, bo dzieciaki coraz starsze, wiec ile jeszcze mam chodzic za nimi i pilnowac?

Wtorek zaczal sie juz normalna pobudka o 6:30. Temperatura na termometrze nieco przerazala, po pokazal -15 stopni. Stwierdzilam oczywiscie, ze wezme Potworki na przystanek autem. Tego dnia nie stalo tam zadne dziecko; wszystkie byly w samochodach. ;) I cale szczescie, bo autobus dojechal dopiero o 7:38. :O Przypominam, ze wedlug grafiku powinien podjezdzac o 7:20, a zwykle jest okolo 5 minut pozniej. Tym razem pobil jakis niechlubny rekord. :/ Gdybym nie wziela dzieciakow autem, staliby w takim mrozie 20 minut! Nie mowiac juz o tym, ze powinni byc w szkole o 7:40, a w dwie minuty to nawet by tam nie przefruneli. ;) Rozumiem, ze na pewno musieli autobusy odsniezyc, a i pewnie niektore nie mogly zapalic, bo to zazwyczaj takie starocie jak te wozy pocztowe, ale jednak pozniejszy autobus, jadacy do innej szkoly, podjechal o czasie... Tak czy siak, dzieciaki wreszcie pojechaly, cieszac sie, ze ominie ich kawalek lekcji, a ja zaszylam sie w chalupie. Wyszlam tylko na chwile na taras, bo pierzaste glodomory wyjadly cale ziarno. Niesamowite uczucie kiedy pod klapkami skrzypiala mi warstewka sniegu, a deski tarasu strzelaly z zimna. ;) Cieszylam sie, ze (poza Kokusiowym treningiem koszykowki wieczorem) nie mialam zadnych pozadomowych planow. Musialam napisac maila do managerki z poczty, ze nie bedzie mnie w sobote. Mamy pewne plany i choc wolalabym poczekac az bede na 100% pewna, ze wypala, to nie chcialam jej zawiadamiac na ostatnia chwile. Ma teraz niezly bol glowy zeby obstawic wszystkie trasy, wiec pomyslalam, ze lepiej dla niej jesli bedzie miala kilka dni na zaplanowanie co i jak. A jesli nasze plany nie wypala, to coz, posiedze w domu i plakac nie bede. :D Troche zirytowal mnie brak odpowiedzi. Juz kiedys tez wyslalam jej wiadomosc ze nie moge przyjsc i tez nie raczyla odpisac. A moglaby chociaz docenic, ze dostaje uprzedzenie wczesniej. W koncu moglabym napisac w piatek, albo nawet w sobote rano, ze mnie nie bedzie i czesc. ;) I tak juz czekam na nowa robote. A nawet gdybym nie czekala, to co? Zwolnia mnie, kiedy i tak brakuje im dwojki ludzi? :D Jestem w sumie na okresie probnym i w tym czasie chyba moga mnie zwolnic za odmawianie pracy, ale przy braku pelnego oblozenia, raczej mi to nie grozi. :D W miedzyczasie dostalam maila, ze trening koszykowki zostal odwolany, bo trener oraz jego syn sa chorzy. Czyli nie tylko Kokusiowi cos "wylazlo" przez weekend. ;) Dzien, do przyjazdu dzieciakow spedzilam wiec na skladaniu prania, wstawianiu kolejnego oraz zmywarki, scieraniu kurzy, i tym podobnych domowych obowiazkach. I wpuszczaniu i wypuszczaniu Oreo, ktora wychodzi z siebie patrzac na tyle ptaszkow podlatujacych do karmnika, a jednoczesnie szybko marzna jej lapki, wiec chce sie zagrzac. I tak krazy: z domu - do domu - z domu - do domu... ;) Mlodziez wrocila, kiedy dopiero konczylam obiad. Plan byl zupelnie inny, bo M. mial po pracy zajechac po chinczyka. Ten niestety, z jakiegos powodu, byl zamkniety i malzonek zadzwonil mi tylko, ze jedzie w pustymi rekami. Na szczescie mielismy jeszcze zupe, ale nic do niej, wiec na szybko gotowalam ryz. Potworki musialy chwile na obiad poczekac, ale to nic. Pozniej Nik sie tak przy tym obiedzie guzdral, ze zanim skonczyl, zaczelo sie robic ciemno. A kawaler koniecznie chcial wyjsc na snieg. Tak w ogole, to kiedy zobaczylam go idacego z autobusu, mialam ochote zlapac za pasek. Przypominam, ze panicz jest przeziebiony. Wydaje sie, ze pomalu mu przechodzi, ale nadal ma slyszalnie przytkany nos. Po poludniu temperatura osiagnela "zawrotne" -8 stopni. Chlopak rano mial zalozona puchowa kamizelke, bo kurtka to przeciez zuooo... Tymczasem, wylazi z autobusu i nie tylko idzie w samej bluzie, a kamizelke upchnal w plecaku, to jeszcze na nogach ma crocsy (za pozno zauwazylam kiedy rano wychodzilismy) i radosnie maszeruje w nich po sniegu!!! I jak on zamierza wyzdrowiec?! Zreszta, wszyscy gimnazjalisci to jakies ubraniowe przyglupy! Bi kamizelke miala zalozona, ale za to rozpieta. Nawet jej kolezanka, ktora wiem ze jest raczej zmarzluchem, szla w kurtce zimowej, ale... rowniez rozpietej! Ja nie wiem, ze te dzieciaki nie lapia non stop zapalenia oskrzeli! :O W kazdym razie, Nik koniecznie chcial wyjsc na snieg. Nie bronilam mu, ale oczywiscie znow probowal sie wywinac od cieplejszej odziezy. Tymczasem zapadal juz zmierzch i temperatura szybko spadala. Zalozyl laskawie sniegowce oraz kurtke zimowa, choc byl protest przeciwko czapce. Najpierw uparl sie na sam kaptur, ale szybko przekonal, ze czapka jednak wygodniejsza. Chcialam dac mu cieplejsze spodnie narciarskie, takie typowo sniegowe, ale tu rowniez zaparl sie, ze woli te cienkie, ktore co prawda sa nieprzemakalne, ale to tak naprawde warstwa polara pokryta nieprzemakalnym materialem... Tu jednak machnelam reka. Na koniec, wbrew mojej radzie, wzial zwykle materialowe rekawiczki. Przytaszczyl z garazu "slizgacz" i ruszyl zjezdzac. Jak to dobrze miec dom na pagorku. ;)

Pierwsze (i kto wie czy nie ostatnie, z naszymi zimami...) saneczkowanie w tym sezonie

Zaraz po pierwszym zjezdzie, przylecial do domu, bo spadl ze slizgacza i przemoczyl rekawiczki. A nie mowilam? ;) Pozniej juz jednak bawil sie dlugo i smialam sie, ze z Kokusia faktycznie jeszcze jest dziecko. Zjezdzal, robil orzelki na sniegu, sciagal bialy puch z kazdej mozliwej powierzchni, itd. Dla kontrastu, Bi zadarla nos w gore, ze za dorosla juz jest na sanki i woli poczytac ksiazke. ;) Malzonek napalil w kominku i wszyscy poza Nikiem, grzalismy z rozkosza dupki przy ogniu. Szczegolnie milo bylo, patrzac na temperatury za oknem, uzmyslowic sobie, ze normalnie trzeba by sie bylo zbierac po 19 i pedzic na trening. :)

Sroda przywitala nas rekordowa temperatura -18 stopni. :O Pechowo, M. wzial moje auto, bo umowil sie po pracy na zmiane oleju. Nie ufalam sobie przy wyjezdzie i wjezdzie do garazu jego wielka bryka, bo on naprawde ma po obu stronach ledwie kilka cm zapasu, wiec niestety nie moglam zabrac Potworkow na przystanek samochodem. Za to polecilam im zeby mieli juz wszystko przyszykowane, buty zalozone i byli praktycznie gotowi do wyjscia, po czym stanelam na czatach przy kuchennym oknie. ;) Na szczescie, o tej porze roku, kiedy na drzewach nie ma lisci, widac w dole droge, ktora dojezdza autobus. Na szczescie po dzieci do middle school musi on wjechac na nasze osiedle (ten do high school zatrzymuje sie na dole, przy samym wjezdzie), a potem, zeby nie cofac, robi koleczko. Dzieki temu dzieciaki maja szanse go zlapac dwa razy. Tego dnia przyjechal juz normalnie, o 7:25. Krzyknelam do Potworkow, ze jedzie, szybko chwycili za plecaki i pobiegli. Myslalam, ze beda musieli moment poczekac, az autobus przejedzie przez osiedlowa "petelke", ale okazalo sie, ze wszystkie inne dzieciaki czekaly w autach i zanim sie wygramolily i doszly do autobusu, Potworki tez juz wlasciwie dobiegaly. Oni wiec nie musieli czekac, a ja cieszylam sie, bo nawet nie wytknelam nosa z chalupy. :D Po ich odjezdzie sniadanie oraz kawka, po czym trzeba sie bylo brac za robote. Rozladowac i zaladowac zmywarke, odkurzyc i pomyc podlogi... No, takie tam domowe obowiazki. ;) 

Do tego momentu doszlam, a potem zycie postanowilo mnie kopnac w doope...

Tego popoludnia zdarzyla sie jedna z najgorszych rzeczy, jaka mogla mi sie przytrafic. :( Moja oferta pracy, zostala wycofana!!! Nie pisalam wczesniej, ale praca miala byc w jednej z rzadowych agencji. W poniedzialek glupi Trump podpisal natychmiastowy nakaz zaprzestania zatrudniania w wiekszosci owych agencji, z niewielkimi wyjatkami. Przeplakalam cale popoludnie. To byla dla mnie naprawde wymarzona praca i praktycznie ja mialam! Najgorzej, ze sama sobie strzelilam w kolano, bo agencje dostaly pozwolenie na utrzymanie ofert, ktore zostaly zaakceptowane przed 20 stycznia, z data rozpoczecia pracy przed 8 lutego. Spelnilam pierwszy warunek, ale jesli pamietacie, babka zdziwila sie, ze chce zaczac 27-ego, bo nie zdaze dac 2-tygodniowego wypowiedzenia. Zgodzilam sie z nia i przelozyla rozpoczecie przeze mnie pracy na 10 lutego. Dwa mizerne dni!!! Napisalam do niej szybko, ze moge jednak zaczac 27-ego, ale oczywiscie bez odzewu. Pozniej doczytalam, ze ludzie z kadr mieli wyslac zawiadomienia wycofujace oferty pracy i zakaz dalszej komunikacji z kandydatami. :( Jestem zrozpaczona i wsciekla na sama siebie, ale tez i na ta babe, bo gdyby nie zatrzymala mnie tym zdziwionym ze "ale to bedzie za malo czasu na zlozenie wypowiedzenia", mialabym szanse zaczac w poniedzialek i juz. A kobieta na pewno wiedziala co sie szykuje, wiec zamiast mnie stopowac, powinna raczej przyspieszyc. Czytalam potem komentarze ludzi, ktorych agencja, spdziewajac sie czegos takiego, przyspieszyla maksymalnie zatrudnienia, zeby zdazyc przed blokada. A mnie baba pozbawila szans. :(

Wiem, ze to "tylko" praca i sa wieksze tragedie, tyle ze jestem juz ponad rok bezrobota! A pracy na poczcie nienawidze. Malzonek mowi zebym zrezygnowala jesli chce, ale zawsze to jakies grosze do budzetu domowego. Tak sie cieszylam, ze w poniedzialek wrecze im wypowiedzenie, tyle mialam planow i marzen! I wszystko w czarnej doopie... Chwilowo odechcialo mi sie czegokolwiek. Siedze i co chwila placze. W czwartek odwiozlam Potworki na przystanek, bo znow bylo -12, a potem wrocilam do lozka, zeby zasnac i nie pamietac. Nie pojechalam z nimi dzis na narty, bo nawet na to nie mam ochoty. Na jutro mamy zaplanowana wycieczke, zalatwione bilety (dobrze, ze darmowe) i tez chyba zrezygnujemy. Malzonkowi rowniez wszystko opadlo, tyle ze on akurat na Trumpa glosowal, wiec osobiscie sie do tego przylozyl. Tylko dzieciakow szkoda, bo cieszyli sie na wycieczke...

Pisac tez mi sie tak naprawde odechcialo, choc pewnie emocje w koncu opadna i jednak bede klepac w klawiature dalej...

piątek, 17 stycznia 2025

Tydzien pelen wydarzen roznorakich

Sobote, 11 stycznia zaczelam od wyspania sie. Z niechecia myslalam, ze w kolejna mam pracowac, wiec nie bedzie dluzszego wylegiwania. :/ Malzonek mial wolne, wiec na szczescie mial kto wypuscic upierdliwego kotka. Ktory zreszta i tak obudzil nas w srodku nocy. Oreo przychodzi spac wlasciwie do M., ale z jakiego powodu przechodzi naokolo i wskakuje od mojej strony, po czym przelazi nad moja poduszka, depczac (i przez to ciagnac) mnie po wlosach. Przebudzilam sie, ale kot przeszedl i dalej mordowal juz pana. Malzonek zalil sie rano, ze kladla sie to na nim, to obok, to wskakiwala na szafke gryzc kwiatka, to znow zeskakiwala na lozko i kladla mu sie na brzuch. :D Ranek mielismy spokojny, bo M. umowiony byl na zmiane oleju z moim autem, ale dopiero na 13, a Nik mial mecz koszykowki na... 16. Nie wiem kto wymyslil taka pore... Dodatkowo, akurat na ten dzien liga ustalila robienie zdjec druzynom, o czym rodzice laskawie zostali poinformowani dwa dni wczesniej. Zespol Kokusia mial je miec robione o 15:10, oczywiscie w zupelnie innym miejscu niz mecz. Napisalam do trenera, ze na meczu Mlodszy bedzie, ale czy dojedzie na zdjecia to nie jestem pewna. Zeby jeszcze pokomplikowac sobote, Bi umowila sie ponownie z kolezankami w galerii handlowej. Poczatkowo powiedzialam jej, ze nie ma jej kto zawezc bo ojciec jedzie moim autem, nie daje mi wlasnego, a jak wroci, to wlasciwie bede musiala juz zbierac sie z Kokusiem na mecz. Panna napisala do kolezanki ktora to wymyslila, ze nie da rady bo nie ma jej kto zawiezc, a ta odpisala, ze moze mama... drugiej kolezanki! :O I od razu do tamtej napisala! Wyobrazacie to sobie?! Nie zaproponuje swojej wlasnej matki (albo spytala, a ona kategorycznie odmowila), tylko zawraca glowe innej! Znam mame tamtej i to taka sympatyczna kobieta, ze sie zgodzila, ale strzelilam Bi wyklad, ze tak sie nie robi. Inaczej jak ktos sam zaproponuje, ze cie podwiezie, a nie tak dopraszac sie na chama... W dodatku my nawet nie mieszkamy im po drodze! A po fakcie okazalo sie, ze jedna z dziewczynek nie dojechala, bo wlasnie zadne z rodzicow nie moglo jej przywiezc i tu jakos tamta panna nie szukala na sile szofera! W kazdym razie, moj wyklad podzialal i Bi napisala do dziewczyn, ze jej nie bedzie, a do tamtej, ktorej mama zostala wmieszana, wyslala wiadomosc, ze przeprasza ze ta inna ja wlasciwie postawila przed faktem dokonanym. Pozniej jednak M. zaproponowal, ze ja zawiezie, tylko prawdopodobnie sie spozni. Na koniec okazalo sie zas, ze pojechal z moim autem i choc byl punktualnie, czekal... 50 minut i auta nawet nie wzieli z parkingu. Wkurzyl sie wiec i powiedzial, ze rezygnuje. Wrocil do domu i Bi, cala szczesliwa, pojechala na spotkanie o czasie. ;) My z Kokusiem wyjezdzalismy zaraz po nich i pojechalismy na zdjecia do jednej ze szkol podstawowych w naszym miasteczku. Okazalo sie, ze dwoch chlopcow nie dotarlo, ale zdjecia poszly gladko.

Jeszcze dwoch i bylaby pelna druzyna

Z siedmiu, tylko trzech chcialo indywidualne. Zawsze mnie to zastanawia, bo dla mnie to swietna pamiatka. Tym razem o malo nas to ominelo i byloby mi bardzo smutno. Ciesze sie, ze jednak sie udalo.

Za kulisami :)
 
Nie oplacalo sie wracac do domu, wiec pojechalismy prosto na mecz, ktory odbywal sie w liceum w sasiedniej miejscowosci. Kurcze, niby miasteczko (bardziej wioska) obok, ale okazalo sie, ze high school znajduje sie na drugim jego koncu. Jechalam i jechalam, bo w dodatku nawigacja w aucie miala zacmienie i pokazala mi w ktoryms momencie, ze mam jechac prosto przez jakies osiedle. Dojezdzam do konca, a tam... szlaban blokujacy taka lesna drozke, nawet nie wyasfaltowana! :O Zawrocilam i na szczescie, po skreceniu ponownie w glowna droge, pokazalo inna trase. Teraz wiem skad Stephen King bral czasem pomysly na historie do swoich horrorow. :D Musze tez dodac, ze caly dzien proszyl delikatny sniezek, choc bylo leciutko na plusie, a drogi mocno posypane sola, wiec osiadal tylko na trawie i innych powierzchniach. No ale jazda w taka pogode to zadna przyjemnosc. Dojechalismy i poprzedni mecz nadal trwal, ale tak bywa zazwyczaj. Wydawalo mi sie, ze zostalo kilka minut, wiec zaczelam krazyc po szkole, bo nigdy tam nie bylam. Po chwili rozlegl sie brzeczyk, wiec myslalam ze koniec, patrze a tu tylko przerwa i po chwili znow podjeli gre. Westchnelam, ale poszlam dalej krazyc po korytarzu. Wrocilam, patrze, zostaly dwie minuty, wiec zostalam popatrzec. Bzyczek sie rozdarl az w uszach zadzwonilo, a tu... kolejna przerwa! Mysle sobie, no ile mozna. W koncu mecz rozpoczal sie ponownie i dopiero wtedy rzucil mi sie w oczy numer cwiartki: 3! Czyli jeszcze kolejna przed nami! Nie wiem kto gdzies popelnil blad lub skad wzielo sie opoznienie, ale zamiast o 16, mecz zaczal sie o 16:39! Pomijajac to, ze jajo mozna bylo tam zniesc czekajac (tylko chlopaki sie zgodnie wyglupiali i dobrze bawili) od razu wiedzialam, ze nie zdaze odebrac Bi. Umowilismy sie bowiem z M., ze on ja zawiezie, a ja mialam po meczu (ktory mial sie skonczyc o 17) odstawic Kokusia do domu i o 18 odebrac corke z galerii. Dobrze, ze M. pojechal tylko do kosciola na 16, a ze msza skonczyla sie jeszcze przed 17, wiec zdazyl spokojnie po Bi. Chlopaki w koncu zaczely grac i... albo nie byl to ich dzien, albo dlugie czekanie dalo o sobie znac, ale grali tragicznie.

Nik (z numerem 1) niestety odwrocony, przymierza sie zeby ominac obroncow przeciwnej druzyny ;)

Byli jakos zupelnie niezgrani, biegali jakby chcieli a nie mogli i ciagle nie trafiali do kosza. W rezultacie, przeciwnicy ich po prostu zmietli i przegrali 17:33. :D Powrot do domu poszedl sprawnie i bez dodatkowych, dziwnych skrotow ze strony nawigacji. ;) Wrocilismy chwile przed Bi oraz M., a kiedy oni dojechali, panna musiala sie oczywiscie pochwalic lupami.

Jeden z "lupow"

Musze przyznac, ze miala szczescie, bo kupila sobie trzy calkiem fajne bluzeczki za naprawde grosze. Wieczor minal juz szybko, tym bardziej ze trzeba bylo klasc sie o rozsadnej porze. Poniewaz Potworkom oraz mnie nie udalo sie pojechac do kosciola z M., kolejnego ranka mialo nie byc spania, tylko pobudka na msze.

Niedziela zaczela sie wiec nieco wczesniej niz bym sobie zyczyla. Nie jakosc strasznie, bo do kosciola pojechalismy na 9:30, no ale w wolne dni czesto o tej porze jeszcze sie dobudzam lezac w lozku. ;) O dziwo dzieciaki wstaly bez wiekszych problemow i nawet bardzo nie marudzily, ze ciagne ich na msze. Wrocilismy szybko i Bi stwierdzila, ze moze sie cieszyc weekendem. Najwyrazniej poprzedni dzien to byla jakas czarna dziura w czasoprzestrzeni. :D Jak zwykle w niedziele, przyjechal na kawe moj tata. Caly czas powtarzal, ze chce wyjechac wczesniej zeby zdazyc na mecz Barca : Real Madryt, ale ostatecznie i tak pojechal o zwyklej porze. Tymczasem sprawdzalam cos w telefonie i wyskoczyla mi wiadomosc, ze w tym klubie nad jeziorem otworzyli jazde na lyzwach na stawie. Zaproponowalam Potworkom zeby pojechac po poludniu i Nik zgodzil sie, choc bez wiekszego entuzjazmu, ale Bi poczatkowo stwierdzila, ze jej sie nie chce. Po chwili jednak uznala, ze jednak pojedzie. I tak musielismy poczekac az pojedzie dziadek, ale staw jest oswietlony i mozna na nim jezdzic do 21, wiec nie bylo pozpiechu. Musze przyznac, ze sama bylam podekscytowana, bo nigdy jeszcze nie jezdzilam na lyzwach na naturalnym zbiorniku. W zeszlym roku zima byla tak lagodna, ze choc snieg troche popadal, to sztuczne lodowisko w tym klubie otworzyli na zawrotne 3 dni, bo potem przyszla odwilz, a staw w ogole nie zamarzl na tyle, zeby na nim bezpiecznie jezdzic. W tym roku, od niemal dwoch tygodni mielismy solidne mrozy przeplatane tylko pojedynczymi lekko cieplejszymi dniami, wiec lod na stawie osiagnal bezpieczna grubosc. Wiadomo jednak, ze tu wszystko zalezy od Matki Natury, wiec za pare dni jazda na lyzwach moze sie nagle skonczyc... Pojechalismy wiec i przy okazji przekonalam sie, ze zima praktycznie nigdy nie ma straznikow w budce. Smiesznie, bo na Fejsie ktos pytal czy trzeba byc czlonkiem klubu zeby jezdzic na lyzwach i odpisali ze mozna wykupic jednorazowe wejscie (a latem nad jezioro takiej opcji nie ma! :/), a tymczasem i tak nikt tego nie sprawdza! Przynajmniej nie musialam placic za Potworki. ;) Pogratulowalam sobie za to, ze w zeszlym roku kupilam im wlasne lyzwy. Klub ma wypozyczalnie, ale otwieraja ja tylko kiedy czynne jest tez narciarstwo biegowe. Do niego potrzebny jest jednak snieg, ktorego w tym roku nie mielismy narazie w odpowiedniej ilosci. Okazalo sie tez, ze Bi tradycyjnie narzekala ze boli ja noga, choc po powrocie faktycznie miala w tym miejscu obtarcie oraz babel. Nie wiem co ona ma za dziwne stopy, ze kazde lyzwy ja obcieraja... Za to Nik na poczatku mowil, ze lyzwy tylko troche go cisna i da rade jezdzic, ale po chwili usiadl i oznajmil, ze tak go bola palce, ze musi odpoczac. Upieral sie przy tym, ze jest ok i tylko chce chwile posiedziec, w koncu jednak udalo mi sie namowic go zeby je rozciagnac. Kupilam im bowiem takie, ktorym mozna powiekszyc rozmiar. Przy okazji odkrylam, ze kawaler zalozyl je... nie na ta noge! :D Kiedy je rozciagnelam (co okazalo sie naprawde proste) i przelozyl je na poprawna strone, stwierdzil, ze teraz jest taaak wygodnie. Ciekawe dlaczego? :D Jazda na lyzwach po stawie, okazala sie... lekko przerazajaca. :D Nie zebym bala sie, ze lod peknie, bo pracownicy skrupulatnie sprawdzaja jego grubosc i oznaczaja miejsca (szczegolnie w poblizu mostkow) gdzie nie jest on bezpieczny. Staw jest podluzny i w dalszej czesci ma wysepke. Oczyszczono jednak tylko frontowa polowe.

Jedzie Nik, a za nim Bi - tu widac wyraznie granice miedzy oczyszczona i nieoczyszczona czescia

Wyglada jednak, ze to "czyszczenie" to tylko przetarcie powierzchni. Lod byl wiec mocno nierowny, szczegolnie przy brzegach, gdzie utkwily w nim listki oraz galazki, tworzac wglebienia. Co prawda jakas banda chlopakow grala w hokeja, a i inni ludzie smigali i im nie przeszkadzalo. Potworki po chwili tez ruszyly smialo i tylko ja mialam pietra. Balam sie glownie, ze jak plasne na lod, to z moimi gabarytami i brakiem masy miesniowej, moge juz nie wstac. :D Potworkom oczywiscie szybko znudzilo sie jezdzenie w kolko po oczyszczonej czesci. Sporo osob przejezdzalo dalej, na nieoczyszczona czesc i za wyspe. W koncu pojechali sami, bo ja stanowczo odmowilam. Po chwili jednak wrocili i zaczeli blagac zebym pojechala z nimi, bo tam tak fajnie. W koncu mnie namowili i rzeczywiscie bylo warto. Przy wyspie, z jakiegos powodu, lod byl gladziutki, choc przysypany warstewka sniegu.

Tak wygladala nieoczyszczona czesc

Tworzylo sie tam malutkie zakole, otoczone lasem i bylo po prostu pieknie. :)

Wrazenia estetyczne zupelnie inne niz na sztucznym lodzie ;)

W koncu wrocilismy na glowna czesc, chwilke pokrazylismy, po czym trzeba bylo sie zbierac. Troche zalowalam, bo wokol lodowiska sa lampy, wiec wieczorem moze tam byc naprawde magicznie. Coz, moze innego dnia, w koncu w tym tygodniu znow bedzie pare mroznych dni, wiec lod powinien wytrzymac. W domu to juz oczywiscie normalny, niedzielny wieczor z prysznicami oraz szykowaniem plecakow oraz sniadaniowek.

Poniedzialek to szkola dla Potworkow i praca dla obojga rodzicow. Malzonek wyjechal nad ranem, a ja i dzieciaki wstalismy o nieco normalniejszej porze. Tego dnia mialo byc cieplej, 4-5 stopni na plusie, ale rano nadal byl przymrozek, wiec stanie na przystanku nie bylo zbyt fajne. Tym bardziej, ze autobus znow dojechal dopiero o 7:29. Dzieciarnia odjechala, a ja wrocilam zeby skonczyc sie szykowac do pracy. Niestety, przez to, ze oni pojechali pozniej, ja tez mialam mniej czasu i w pospiechu zapomnialam sobie zrobic kawy! Przypomnialam sobie o niej dopiero na poczcie, kiedy przy intensywnym sortowaniu zaschlo mi w gardle i nie mialam czym popic. Niestety, tutaj nie ma kawy dla pracownikow; kazdy musi sobie cos przyniesc na wlasna reke. Woda w baniaku jest, ale trzeba miec swoja butelke. :/ W kazdym razie, wszyscy opowiadali jak to po okresie swiatecznym bedzie luz, ale w poniedzialki to tego luzu nie uswiadczysz... Tylko weszlam do budynku i na widok ilosci paczek az w myslach przeklelam. Do tego pierdylion gazetek oraz magazynow. I znow poczta byla przemieszana. Nie dosc, ze miedzy listami pojawialy sie jakies przypadkowe z innej czesci trasy, to jeszcze calosc byla ulozona... od tylu. Troche czasu stracilam zanim polapalam sie o co chodzi... Managerka poczty wkurzona, choc jej sie nie dziwie, bo, jak pisalam ostatnio, jeden chlopak przywalil w skrzynke i poki co nie wraca, inny zlozyl wypowiedzenie i wlasciwie przestal przychodzic, a kolejny facet cos sobie zrobil w noge i niewiadomo kiedy wydobrzeje. Jakby tego bylo malo, nastepny najwyrazniej mial w tylku brak ludzi i wzial poniedzialek wolny, jak zwykle. W rezultacie, jedna trasa byla zupelnie nieobsadzona, a wszystkie mialy zatrzesienie listow oraz paczek. Niespodziewanie sciagnela wiec do roboty Roba, za ktorego pracuje ja, zeby z tej nieobsadzonej trasy rozwiozl chociaz paczki. Przyznaje, ze byl kochany i wzial tez czesc pakunkow z kilku innych tras, w tym mojej. Co do listow, slyszalam jak managerka mowi dwom innym chlopakom, zeby po zrobieniu wlasnych tras, wrocili i kazdy wzial polowe z tamtej. Wspolczuje kobiecie, ze musi tak kombinowac i im ze zmuszeni byli krazyc dwa razy... I cieszylam sie, ze nadal jestem na tyle nowa, ze nikt nie prosil mnie o rozwiezienie jeszcze poczty innego listonosza. :D Jedna firma z poczatku trasy wkurza mnie niemilosiernie, bo nie dosc, ze w sobote sa zamknieci, wiec zbiera im sie niemozliwa ilosc poczty, to jeszcze ostatnio ciagle maja jakies paczki. I to takie "rekreacyjne", nie ze jakies biurowe akcesoria, bo to bym jeszcze zrozumiala. Tym razem mialam dla nich skrzynke listow, skrzynke z mniejszymi paczkami oraz jedna, wielka pake. Budynek spory, wiec nie usmiechalo mi sie biegac do auta i spowrotem, a nie mialam jak wziac wszystkiego na raz. Przenosilam wiec po kawalku po jednej rzeczy, przeklinajac pracownikow owego biura. ;) A pozniej jeszcze naskoczyla na mnie sekretarka z drugiego, w tym samym budynku, czy "zamierzam" wziac ich "wychodzaca" poczte! A ja, kurna, nie mialam gdzie jej wcisnac i musialam najpierw oproznic skrzynki z poczty oraz paczek z drugiej firmy! :/ Pozniej poszlo juz w miare sprawnie, choc mialam pakunek dla kolejnej firmy, gdzie budynek okazal sie labiryntem korytarzykow i znalezienie ich drzwi chwile mi zajelo. Kolejna (wsciekli sie po prostu!) byla do jakiejs szkoly specjalnej, gdzie parking zostal kompletnie zablokowany przez szkolne busy i zamiast spokojnie przejechac, musialam nawracac na trzy razy. Co za balwany. :/ Wpienilam sie tez przy jednym z domow, bo juz ze dwa tygodnie temu ustawili kosz do koszykowki tak, ze podest stoi na ulicy! Maja podjazd, mogliby go ustawic pod garazem (gdzie zreszta byloby bezpieczniej dla ich dzieciakow), ale nie. W dodatku postawili go tak blisko skrzynki, ze aby wlozyc poczte, musialam ostatnio podjechac maksymalnie do kosza i potem wycofywac, bo nie udaloby mi sie wykrecic zeby go ominac. Dwa tygodnie wczesniej w ogole podjechalm dalej i wysiadlam zeby wrzucic listy, bo poza koszem, biegala tam dzieciarnia, a rodzice stali z boku i patrzyli, zamiast przytrzymac smarkaczy. W ten poniedzialek dodatkowo postawili wczesniej auto, wiec dostep do skrzynki w ogole byl ograniczony i musialabym znow zaparkowac dalej i wysiasc. Wkurzylam sie i po prostu ich dom ominelam. Wiem, jestem wredna, ale rodzice widzieli moje manewry, widzieli ze blokuja skrzynke i po prostu maja to w doopie. No to moga sie obejsc bez listow jeden dzien. :D Wiecej "przygod" na szczescie nie zaliczylam, przemarzlam tylko. Mialo byc w miare cieplawo i slonecznie. Tymczasem caly dzien sie chmurzylo, a do tego wial zimny wiatr, wiec przy grupowych skrzynkach na osiedlach domkow szeregowych oraz mieszkan, znow co chwila chuchalam na dlonie, probujac je rozgrzac... Dzieki temu ze Rob wzial kilka moich paczek, wyrobilam sie jednak calkiem przyzwoicie i do bazy wrocilam o 15:43. Zanim ogarnelam balagan, ktory przywiozlam spowrotem, zrobilo sie lekko po 16, ale i tak do domu dotarlam przed zmrokiem, co zawsze jest sukcesem. ;) Potworki oraz M. byli juz oczywiscie w domu. Dzieciaki zdazyly zjesc i grzecznie odrabialy lekcje. Potem wiadomo, troche snucia sie, az przyszla pora treningu. Bi ostatnio tak marudzi przed kazdym basenem, ze nie wiem czy za chwile ponownie nie zrezygnuje. A takie miala ambicje zeby dolaczyc do druzyny w high school... :/ Teraz cos przebakuje, ze moze zamiast plywania, wybierze skoki do wody. Chyba jej sie wydaje, ze przy skokach to juz nie ma zadnego wysilku. Tymczasem na bank w ramach rozgrzewki plywaja i w ogole, takie skoki to troche jak gimnastyka na trampolinie, to nie tak ze sobie wskoczysz do wody na dwie nogi. Widze, ze niestety panna nie ma zaciecia do sportow i podejrzewam, ze nawet jesli faktycznie dolaczy do druzyny w szkole sredniej, jak jej dadza porzadny wycisk, to szybko zrezygnuje. Tymczasem Starsza ostatnio cos wzdycha, ze ma tluszczyk na brzuchu, ale jednoczesnie sport to nie, a za to wiecznie wpierdziela slodkosci albo chipsy... I nie da jej sie przetlumaczyc, ze jak chce miec mniejszy brzuch i tylek, to zasada jest jedna: mniej niezdrowych przekasek, a wiecej sportu. Bi, jak to ona, tylko parska ze zloscia... Nawet jak nie ma nic co lubi, to znajdzie w czelusciach polek jakies zapomniane przekaski... Ale wracajac do poniedzialkowego wieczoru. Pomimo marudzenia corki, na basen pojechali, choc M. nie zostawal na silowni. Zawiozl tylko dzieciaki, po czym wrocil i wlasciwie zaraz poszedl spac. Pojechalam potem po nich, ale dotarlam na sama koncowke.

Udalo mi sie zlapac Kokusia doplywajacego do scianki

Niestety, drugie dziecko tez sprawia problemy. Nooo, moze problemy to za mocne slowo, ale zdecydowanie to jego wydurnianie sie czasem przekracza granice. W poniedzialek, akurat kiedy przyjechalam, zauwazylam ze koledze Kokusia trenerka przykleja plaster pod oko. Dopiero pozniej Nik powiedzial mi, ze kazala im zaczynac i on odbil sie od scianki, a w tym czasie tamten chlopiec akurat przeplywal zeby ustawic sie w kolejce i sie zderzyli. Kokusiowi bylo naprawde przykro i uznalam to za nieszczesliwy wypadek. Wieczorem dostalam jednak wiadomosc od glownego trenera, ze samo zderzenie moze bylo przypadkiem, ale zachowanie Mlodszego pozostawia troche do zyczenia. Nie slucha, wyglupia sie i wczesniej tego dnia trener musial go wyprosic z basenu i strzelic mu pogadanke. Do zespolu ostatnio dolaczyl dobry kolega Kokusia, z ktorym gra tez w koszykowke, a niestety on w obecnosci kumpli dostaje malpiego rozumu. Musze sama tez przeprowadzic z nim rozmowe, szczegolnie, ze podobnego maila dostalam na poczatku roku szkolnego od jego nauczycielki angielskiego, wiec to nie jednorazowy wybryk. Ech... A! Dostalam w koncu maila od tego biura spod Bostonu, gdzie mam zrobic odciski! Okazuje sie, ze robia je tylko w poniedzialki i srody! :/ Umowilam sie od razu na ta srode, bo kolejne miejsca mieli dopiero na nastepna, poniewaz w poniedzialek akurat bedzie swieto. :/ Zwariowac mozna z ta ich praca; ciagle jakies opoznienia i zamkniecia...

We wtorek pobudka jak kazdego szkolnego dnia, z tym, ze dla mnie z bloga mysla iz nie musze sie nigdzie rano ruszac. :) Termometr pokazal -2, wiec stwierdzilam ze nie ma co na przystanek wiezc Potworkow autem. Poszli na piechote i potem pozalowalam, bo znow wrocil wiatr i odczuwalna wyniosla prawie -10. Na szczescie autobus dojechal o 7:26, czyli w miare normalnie. Oni pojechali, a ja wrocilam do domu. Wstawilam jedno pranie, kolejne, rozladowalam zmywarke i ogolnie krecilam sie po chalupie, odhaczajac to, co pilne. Wstawilam tez gulasz na obiad i poszlam wziac prysznic. Tego wieczora Nik mial miec koszykowke, wiec wiedzialam, ze wrocimy po 21. Tak pozno nie lubie sie kapac, bo wlosy nie wysychaja mi przed pojsciem spac, a skoro i tak do wieczora siedzialam w chalupie, wiec stwierdzilam, ze czemu by z tego nie skorzystac. ;) Trzeba tez bylo doprowadzic do porzadku lazienki na gorze, szczegolnie dziecieca, bo mimo braku upalow, Oreo ostatnio wlazi spac do ich zlewu. W rezultacie caly zlew oraz blat oklejone sa czarnymi klakami... Wrocily dzieciaki, zdazyly zjesc i dojechal M. Wiekszosc wieczora mielismy juz relaksik, ale na 19:30 musialam jechac z Kokusiem na trening koszykowki.

Nik przy pilce - cos ja go w koszykowce ciagle lapie na zdjeciach tylem :D

Trener ponownie przedluzyl go o prawie 20 minut, wiec do domu zajechalismy po 21. Tragedia. Malzonek juz oczywiscie spal, a i dla nas tylko kolacja i zaraz do lozka.

Sroda... byla inna. ;) Jak napisalam wczesniej, umowiona bylam na odciski palcow... pod Bostonem. Przy dobrych wiatrach, czyli bez korkow, to minimum 2 godziny i 10 minut jazdy. :O A musialam tam byc o 10:30 rano, wiec wiedzialam ze trzeba wyjechac gdzies o 7:30. Przy okazji M. zaczal swoje wywody, ze w taka trase to samemu niebezpiecznie, bo co jak sie pogubie (mam nawigacje :D), a prowadzac nie bede miala mozliwosci sprawdzenia w telefonie gdzie, co i jak... Ostatecznie stwierdzil, ze jedzie ze mna. Postukalam sie w glowe i mowilam ze przeciez dam rade sama, ale przyznaje ze bardzo sie nie upieralam, bo wiadomo ze z kims zawsze razniej. ;) Pozniej jednak M. poszedl dalej i zaczal roztaczac scenariusz, ze co jesli pojedziemy oboje i zginiemy w wypadku? Co z dziecmi? Hmmm... zwykle to ja widze wszystko w czarnych kolorach. :D Tym razem odparlam trzezwo, ze na miejscu jest przeciez dziadek, wiec sie nimi zaopiekuje. Malzonek jednak zaproponowal, zeby moze zwolnic ich ze szkoly i pokazac im Boston. Przejezdzamy obok regularnie w drodze na jeden z ulubionych kempingow, ale samego miasta nigdy nie widzieli. My z M. bylismy jako zareczona para, ale z dziecmi nie. Ponownie bylam sceptyczna, bo rozwalac im grafik i powodowac zaleglosci, bo ja musze jechac na odciski? Niestety, Potworki (jak to gumowe ucha) uslyszaly ze moglyby opuscic szkole i uparly sie, ze chca zobaczyc Boston. Tak naprawde to chcieli opuscic dzien w szkole, bo choc samo miasto jest piekne, (moim zdaniem) duzo ladniejsze niz Nowy Jork, to przeciez nie uwierze ze interesuja ich zabytki i budynki. :D Ostatecznie jednak stwierdzilam, ze mozemy ich wziac. Niech sobie popatrza na miasto, a przy okazji moze zatrzymamy sie w jakims ciekawym miejscu. W srode rano musialam sie wiec zerwac wczesniej niz zwykle, bo do szykowania sie doszedl mi tez makijaz oraz zjedzenie sniadania. Za to udalo sie wyjechac o 7:25 (akurat podjechal autobus i spytalam Potworkow czy moze chca jednak do szkoly? :D), co jest niemalym sukcesem. ;) Droga minela w miare spokojnie, z kilkoma tylko lekkimi zatorami. Za to w jednym M. mial racje, bo nawigacja w aucie pokazywala jakas dziwna trase. Wczesniej patrzylam w google jak tam sie mniej wiecej jedzie, wiec kojarzylam ogolny zarys, tymczasem kazalo nam zjechac z autostrady na jakas mniejsza droge. Popatrzylam w telefonie, ze powinnismy jechac jak w morde strzelil jedna autostrada i dopiero w praktycznie samym Bostonie odbic w kolejna. Tak zrobilismy, ale nawigacje na wszelki wypadek zostawilismy wlaczona i co chwila irytujaco kazala nam brac zjazdy na jakies boczne drogi. No, ale jadac sama, pewnie jechalabym wedlug nawigacji, bo nie mialabym jak analizowac trasy w telefonie. Okazalo sie przy tym, ze mimo iz trase ustawilismy na "najszybsza", to ta w aucie pokazala nam przyjazd okolo 10:12, natomiast kiedy pojechalismy wedlug google, dotarlismy na miejsce o 9:43. Taka to bylaby najszybsza trasa. ;) Poniewaz zostala nam prawie godzina, wiec pojechalismy do najblizszego Dunkin' Donuts, bo oboje z M. bylismy bez porannej kawy, a i wszyscy mielismy ochote na jakiegos paczka w ramach drugiego sniadania. Bylo slonecznie, ale pizdzilo straszliwie, wiec panowala zimnica. A co Potworki przyjely z najwiekszym zaskoczeniem oraz zazdroscia, to w Bostonie oraz okolicach, wszedzie lezal snieg! :O U nas nie ma juz po nim sladu, a tam sie trzyma. Same odciski poszly szybko, choc poza bramka straznika znalezlismy dwa budynki, zaden nie oznaczony. Poszlam do pierwszego, a tam... zimno, ciemno i popekane linoleum. Szybko stamtad ucieklam i pomaszerowalam do nastepnego, ktory okazal sie wlasciwym. ;) Porobili mi odciski czterech palcow jednej reki, drugiej, kciukow, a na koniec jeszcze kazdego palca z osobna. :D Pozniej musialam jeszcze zeskanowac wskazujace w osobnym, malutkim skanerze, zeby potwierdzil, ze wszystko zgadza sie z odciskami ktore poszly do systemu. I cale szczescie, ze tu sie zgadzalo, bo potem babka, zeby wszystko zatwierdzic, musiala zeskanowac wlasne palce i skanerek za cholere nie chcial ich przyjac! :D Probowala chyba z 20 razy, az w koncu spytalam czy nie ma innej mozliwosci weryfikacji. No nie ma. :O Babka uspokoila, ze ta maszynka tak ma i w koncu zalapie. Po pierdylionie prob, faktycznie zalapala. :) No to teraz juz z mojej strony wszystko maja i musze czekac czy wysla mi date rozpoczecia pracy, czy sie do czegos przyczepia i albo beda chcieli dodatkowe informacje, albo zrezygnuja z mojej kandydatury. Kiedy juz odhaczylam glowny cel wyprawy, ruszylismy do centrum Bostonu. Niestety, wiatr byl tak lodowaty, a temperatury na minusie, ze nikt nie mial ochoty na wedrowke po miescie. Poniewaz jednak ciagnelismy Potworki taki kawal, stwierdzilismy, ze moze chociaz wejdziemy do oceanarium - New England Aquarium. Malzonek najpierw sie troche krzywil, bo ja i on juz w nim bylismy, ale dzieciaki az podskoczyly z radosci. Z nimi bylismy tylko raz w oceanarium w naszym Stanie, ale mieli wtedy chyba 3 i 4 latka, albo cos kolo tego. Bi twierdzi, ze ma jakies przeblyski, ale Nik, ze nic z tego nie pamieta. Mlodszy wrecz wykrzyknal, ze cieszy sie, iz zobaczy oceanarium teraz, kiedy zostana mu jakies wspomnienia. ;) Obawialam sie, ze moga byc troche za duzi, szczegolnie Bi, ale niepotrzebnie. Oboje mieli niesamowita frajde i napstrykali po kilkaset zdjec. ;) Najwieksza atrakcja bylo akwarium gdzie wsadzalo sie reke, a ciekawskie plaszczki podplywaly i mozna bylo poglaskac je po grzbiecie.

Taka radosc :)

Byly tam tez male rekiny (niegrozne), ale te wolaly sie chowac wsrod skalek niz podplywac do ludzi. Dalej byl spory wybieg dla pingwinow, gdzie obydwa Potworki rowniez byly zachwycone. Ja tez lubie te pokraczne (na ladzie) ptaszki, ale strasznie tam capilo rybami. :D

Za nimi wybieg pingwinow (ktorych prawie nie widac) oraz szkielet wieloryba. Nik myslal najpierw, ze to szkielet mezozaura :D. Widac tez rampe, o ktorej pisze nizej

Jak na mnie, to nie pstrknelam praktycznie zdjec, ale skupialam sie na koleinych akwariach. Bylo mnostwo wiekszych oraz mniejszych, posegregowanych wedlug klimatow oraz czesci swiata.

Las ukwialow w pelnej krasie

Najwieksza atrakcja jest jednak ogromne, kilkupietrowe akwarium znajdujace sie posrodku. Wokol niego sa okna i ciagnie sie rampa, po ktorej czlowiek idzie sobie, podziwiajac rafe, wiekie rybska oraz cale lawice mniejszych, a takze dwa ogromne zolwie morskie.

Obawiam sie, ze zdjecie nie oddaje rozmiaru tego akwarium. Po korytarzach po lewej, widac ze okna sa wysokosci dwoch pieter, wiec widoczna jest polowa jego wysokosci i tylko malutki wycinek szerokosci

Pamietam, ze kiedys mieli tam tez rekiny, teraz chyba jednak nie wolno trzymac ich w niewoli bo potrzebuja duzo miejsca. Idac ta rampa, dochodzilo sie na sama gore i mozna bylo obejrzec akwarium od powierzchni wody.

Taki tam zbiorniczek ;)

Z tej perspektywy wydawalo sie calkiem plytkie i dopiero po spojrzeniu w dol schodow, widac bylo ze to cztery pietra. Na zewnatrz byly wybiegi dla fok i uchatek i tu tez Potwory byly zachwycone, choc bylo potwornie zimno, wiec dlugo tam nie stalismy.

Uchatka kalifornijska

Sporo bylo tez interaktywnych zabaw, np. w jednym z akwariow mozna bylo rybkom puscic "prady" wodne, oczywiscie tylko przez chwile, zeby biedaki nie pozdychaly z ciaglego wysilku. ;) Przy wybiegu pingwinow, mozna bylo puscic swiatelko w ksztalcie rybki i galka kierowac, zeby pingwiny ja gonily.

Na zdjeciu slabo to widac, ale na wprost pingwinka jest wlasnie to swiatelko i on je goni

Na koniec oczywiscie obowiazkowa wizyta w sklepie z pamiatkami. Jak to w takim miejscu, ceny z kosmosu. Bi od razu chciala bluze lub koszulke, Nik wymyslal maskotki i zabawki. On to jednak nadal straszny dzieciak. ;) Ostatecznie kazde wyszlo z koszulka. Pozniej chcieli jeszcze "pozegnac" sie z plaszczkami i tu oboje zdolali... zamoczyc rekawy bluz! :O Przypominam, ze mielismy mroz oraz porywisty wiatr. Zaparkowalismy co prawda na parkingu pietrowym zaraz obok oceanarium, ale mimo wszystko to bylo jakies 200m biegu, zas potem trzeba bylo sie dostac na odpowiedni poziom, a parking nie jest ogrzewany. W ogole smialam sie, bo na poczatku Nik sie z nami wyklocal i kiedy wysiadalismy z auta, nie chcial brac swojej puchowej kamizelki. Jak tylko jednak odeszlismy od auta i powialo, to szybko sie zapinal i zakladal kaptur od bluzy na glowe! :D A teraz musieli przejsc z mokrymi rekawami...

Kawaleczek Bostonu przed wejsciem do oceanarium. Jak Nik zaklada kaptur, to musi byc naprawde zimno. Mozecie tez zauwazyc mokry rekaw Kokusia. Bi swoj schowala do kieszeni

No ale dotarlismy do auta, najpierw zbierajac szczeki z podlogi, bo w oceanarium spedzilismy troche ponad dwie godziny, a za parking zaplacilismy... $44! :O Dobrze, ze jako mieszkancy Nowej Anglii mielismy znizke na bilety, wiec zaoszczedzilismy $20 przy wejsciu do rybek. Nastepnie czekala nas mozolna jazda powrotna. Nie przesadzam, bo nawigacja tym razem postanowila nas pokierowac przez srodek Bostonu. Poczatkowo nie narzekalismy. bo podziwialismy miasto, a poza tym sadzilismy ze nawigacja w koncu doprowadzi nas do autostrady. Kiedy jednak minelo pol godziny, a na ekranie mignely dwie autostrady, ktore GPS zignorowal, M. wlaczyl nawigacje w telefonie. I niespodzianka - w kilka minut znalezlismy sie na drodze szybkiego ruchu. Reszta trasy minela dosc sprawnie, jesli pominac tragiczny korek w stolicy naszego Stanu. Ledwie 20 minut od domu... Wreszcie jednak dojechalismy do chalupy i to o niezlym czasie, bo bylo troche po 16. Szybko trzeba bylo przyszykowac jakis obiad i Potworki musialy zajrzec w komputery, sprawdzic co robili tego dnia w szkole. Po dosc intensywnym dniu, dzieciakom nie chcialo sie oczywiscie jechac na basen, zreszta ostatnio i tak stwierdzilismy, ze w srode mozna Kokusiowi zrobic przerwe. Wszyscy padli dosc wczesnie i stwierdzam, ze sama tez sie starzeje. Jeszcze niedawno, po takich intensywnych dniach, pelnych wydarzen, bylam milo podekscytowana i pelna pozytywnej energii. Teraz zwyczajnie padalam na pyszczek. Ani podekscytowania, ani energii, po prostu marzenie o lozku. ;)

Czwartek zaczelismy juz normalnie, czyli moglam pospac 25 minut dluzej. Nie zebym sie czula bardziej wyspana. ;) Termometr pokazal -8 stopni, wiec stwierdzilam, ze zabiore Potworki na przystanek samochodem. Zreszta, ponownie tylko jedna dziewczynka tam stala; reszta mlodziezy grzala dupki w autach. ;) Autobus dojechal o 7:26, wiec normalnie, dzieciarnia odjechala, a ja wrocilam do chalupy, cieszac sie ze nie musze nigdzie wychodzic. Poczatek ranka spedzilam na sniadaniu, a potem kawie. Pozniej zabralam sie za odkurzanie gory i... zdarzyla sie tragedia! Nooo, moze tragedia to za mocne slowo, bo nikt nie umarl, ale zrobilam glupote i konsekwencje moga sie okazac... kosztowne. Krotko mowiac, stracilam szklanke wody z Kokusiowego stolika nocnego i zalalam jego nowiutki komputer! :O Ku*wa... Normalnie sie poplakalam! Wydawalo mi sie, ze tej wody wcale tak duzo nie bylo, bo szklanka nie byla pelna, a czesc poleciala na stolik. Probowalam wlaczyc kompa, myslac, ze wiatraki moze przesusza wszystko w srodku. Okazalo sie, ze to najgorsze co moglam zrobic... Powinnam sie byla domyslic, ze prad i woda to zle polaczenie. Choc w sumie to komp po prostu ani drgnal, wiec nie wiem czy spowodowalam jakies zwarcie... W kazdym razie, zadzwonilam ryczac do M., ktory poradzil sie tego kolegi, ktory komuter skladal. Ten powiedzial zeby go przewrocic na bok zeby woda splynela i zostawic do wyschniecia, ale niestety, moje proby wlaczenia na bank spowodowaly jakies spiecia i mamy moze 1% szans, ze komp bedzie normalnie chodzil... :( Ja cie pierdzile... Zeby Nik mial go chociaz ze 2-3 lata, ale on dostal go niecaly miesiac wczesniej! Pol dnia przeplakalam, wyobrazajac sobie jak mu powiem, ze zepsulam jego sprzet. :( Z wielka niechecia, ale dokonczylam odkurzanie, co dalo mi mozliwosc lekkiego uspokojenia nerwow. Usiadlam pozniej z kolejna kawa i sprawdzilam maile. A tam... wiadomosc z potencjalnej pracy, ze sprawdzili moje odciski oraz kwestionariusz, ktory wypelnilam jeszcze przed Swietami i ze wszystko jest zatwierdzone. I ze ktos sie ze mna skontaktuje, zeby powiedziec mi co dalej. Czyli prosze, jak chca, to potrafia wszystko zalatwic w jeden dzien! :O Oczywiscie wiadomosc humor wybitnie mi poprawila, choc nadal gryzlo mnie sumienie z powodu kompa Nika... Po jakims czasie zadzwonila ta sama babka, ktora dzwonila do mnie z poczatkowa oferta pracy, zeby mi pogratulowac i powiedziec ze mam zaczac (dopiero) 10 lutego. :O Oni zatrudniaja ludzi zgodnie z okresem wyplat, ktory maja co 2 tygodnie. Cos tam mamrotala bardziej sama do siebie, ze 27 to juz za pozno, wiec nastepna dala wypada wlasnie 10 lutego. Odpowiedzialam ze wlasciwie ten 27 tez moze byc, ale ona sie na to zdziwila, ze to za malo czasu zeby zlozyc 2-tygodniowe wypowiedzenie u obecnego pracodawcy. Nie mialam ochoty tlumaczyc jej, ze obecnie jestem na poczcie, gdzie pracuje wlasciwie dorywczo, wiec stwierdzilam, ze no tak, w takim razie 10 luty. ;) W ten sposob chyba musze przestac pisac o tej robocie jako "potencjalnej", a zmienic na "nowa". :) Niestety, oni maja taki dziwny sposob operowania, ze w sumie nadal wiem, ze nic nie wiem. Babka powiedziala tylko, ze szkolenie dla nowych pracownikow jest wirtualne, wiec pierwsze dwa dni bede najwyrazniej pracowac z domu. Pozniej nie mam jednak pojecia gdzie sie udac. Firma ma kilka lokalizacji i wiem, w ktorym mam pracowac miescie, ale kiedy spytalam wujka googla, pokazal mi dwa miejsca. Nadal nie wiem wiec nawet gdzie bedzie moje biuro, choc mam nadzieje, ze w ciagu nastepnych trzech tygodni dostane wiecej informacji. :D I niestety, w miedzyczasie bede musiala znow zasuwac do Bostonu, bo firmowa przepustke musze odebrac osobiscie tam. :O W koncu zaczela dochodzic godzina 15, czyli czas przyjazdu Potworkow. Oczywiscie Nik, jak to moj slodziak, najpierw zrobil smutn mine, ale potem sam zaczal mnie pocieszac (bo znow sie poplakalam), ze nic sie nie stalo, ze to tez jego wina bo zostawil szklanke z woda, itd. To dziecko ma naprawde niesamowity charakter... Niedlugo potem przyjechal M., odkrecil boczne oraz dolny panel od komputera i postawilismy go w naszej sypialni, gdzie u gory jest zawsze najcieplej. Pozostalo dac mu kilka dni na porzadne wyschniecie i dopiero potem mozna bedzie ocenic zniszczenia. :( Na poprawe humoru, dostalam maila od trenera z druzyny plywackiej, ze zepsul sie bojler i wymieniaja go na nowy, ale na basenie jest za zimno zeby plywac, wiec odwoluja trening. Potworki oczywiscie przeszczesliwe. Nie dosc, ze zyskali caly wieczor na lekcje (a przez wyprawe do Bostonu mieli je podwojne), to jeszcze puscili sobie film, skoro bylo wiecej czasu. Ktos by pomyslal, ze mielismy weekend. ;) Oni ogladali ktoras z czesci Avengers'ow, a ja potuptalam do piwnicy, zeby pakowac ich ciuchy narciarskie, bo kolejnego dnia znow mial byc wypad na stok. A wczesniej Bi, ktora miala niewiele zadane, znow zabrala sie za pieczenie ciasteczek. Tym razem wybrala takie o pociesznej nazwie snickerdoodle, ktora nie ma tlumaczenia na jezyk polski. ;)

Dumny piekarz

W kazdym razie, to sa z grubsza normalne ciasteczka, ale obtoczone w cynamonie. Wiele osob tutaj je uwielbia. Mnie smakowaly, ale bez szalu. ;)

Piateczek to ponownie normalna, szkolna pobudka, choc tym razem nie bylo snucia sie bez celu. Jak tylko wszyscy byli w miare gotowi, szybko zapakowalismy narty oraz plecaki narciarskie Potworkow i pojechalismy do szkoly. Tam lekkie zdziwienie, bo zwykle ktos stoi przy drzwiach i pomaga, lub chociaz trzyma je otwarte. Zwykle jest to ta nauczycielka, ktora opiekuje sie cala grupa. Tym razem nie bylo nikogo, wiec co chwila drzwi sie zamykaly, a na dzwonek nikt nie reagowal. Dobrze, ze dzieciaki wchodzily i wychodzily, wiec nawzajem sie wpuszczaly, ale jesli pozniej zdarzyla sie dluzsza przerwa miedzy podjezdzajacymi autami, to wspolczuje, bo nie wiem czy ktos w srodku uslyszy dzwonek. Dopiero poznym rankiem zagadka zostala rozwiazana, kiedy rodzice dostali maila, ze owa nauczycielka byla tego dnia nieobecna i kto inny przejmuje opieke na to popoludnie. Najwyrazniej kobieta odwolala w ostatniej chwili i znalezli zastepstwo, ale nikt nie pamietal, ze dzieciaki musza jeszcze rano odstawic sprzet. W kazdym razie Potworkom sie udalo, bo akurat ktos wychodzil, a potem musialam stanac w ogonku aut, zeby odstawic ich juz przed wejscie do szkoly. Oni pomaszerowali, a ja podjechalam do biblioteki oddac ksiazke i filmy, ktore lezaly na stole juz chyba ponad tydzien, a potem wrocilam do domu. Przewietrzylam, zjadlam sniadanie, wypilam kawe i popedzilam z kolei na tygodniowe zakupy. Po powrocie wszystko rozpakowac i mialam chwile na relaks zanim musialam popakowac wlasne narciarskie pierdolki. Potem jeszcze zjesc jakis obiad, zeby szusowania nie zaczynac na glodniaka i mozna sie bylo zbierac. Na stok dojechalam jak zwykle chwile przed autobusem, przyjechala dzieciarnia, a kiedy wszyscy sie przebrali i wybiegli radosnie na snieg, ja rowniez sie przebralam i poszlam zazyc nieco sportu. ;)

Bi wyhamowuje przed wyciagiem

Tym razem Potworki widzialam glownie z daleka i tylko raz jechalam wyciagiem z Kokusiem oraz jego kolega, bo zjechalismy w tym samym czasie.

Za Kokusiem az sie kurzy ;)
 
Bi grzecznie zjechala ze stoku o 17 zebym mogla kupic jej obiad, a Nik dopiero pol godziny pozniej, bo tak chcieli koledzy. I tak nadal bylam w schronisku, wiec zaplacilam za niego. Ale kawaler akurat przyjezdza przygotowany i zawsze ma przy sobie troche wlasnej kasy. ;) Po obiedzie jeszcze chwila na stoku, gdzie zaczelam juz solidnie czuc uda i trzeba bylo sie zbierac. Starsza oraz jej kolezanki jak zwykle zjechaly jako jedne z ostatnich, ale w koncu cala mlodziez dotarla do autobusu i mozna sie bylo zbierac w droge powrotna. Dotarlam do szkoly, zgarnelam Potworki oraz ich sprzet i pojechalismy do domu. O dziwo, M. jeszcze nie spal, za to sprawil dzieciom przyjemnosc, bo wczesniej pojechal po sushi. Potworki dosc szybko zaszyly sie we wlasnych pokojach, a ja poszlam wypakowac wszystkie narciarskie ciuchy i ustawic narty oraz buty przy kaloryferze, zeby wyschly. Niestety, nie tylko czulam miesnie nog, ale w dodatku, bolaly mnie tez plecy, nadwyrezone przez poczte. :/ A kolejnego dnia mialam sie stawic wlasnie w robocie... :(

Do przeczytania!