Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Chyba zaczne pracowac w weekendy to moze mniej bede sie wkurzac...

Dzizas... Znow zaniedbuje bloga... Nie odpowiadam na komentarze, nie komentuje u Was... Powod jak zwykle ten sam: niekonczacy sie kociol w pracy. Nie zanosi sie niestety, zeby mial sie skonczyc w najblizszym czasie. Biuro mam zawalone papierami, podzielonymi na kupki pilne, pilniejsze i wrecz palace. W srode mamy audyt, jesli bede musiala go poprowadzic (mam nadzieje, ze nie bo to juz bylby trzeci z rzedu!) to znow mam dzien wyrwany z zyciorysu...

Tymczasem kolejny weekend = kolejny wkurw. :( Tym razem bardziej na dzieciaki niz meza. Chociaz z malzonkiem tez sie wczoraj poklocilam. O dzieci oczywiscie. Zarzucil mi, ze jestem za ostra dla Nika, a on jest przeciez jeszcze malutki! No kurcze, az mi mowe odebralo ze zlosci, bo to dokladnie to samo co ja tlumaczylam JEMU tydzien temu! I to ze on wrzeszczy jest oczywiscie w porzadku, ale ja natychmiast staje sie zla matka! I moze powinnismy sie rozstac, dzieci oddac do rodziny zastepczej i miec swiety spokoj! Noszzzzz... Kurna! W koncu wycedzilam tylko, ze "przyganial kociol garnkowi!". Usypialam Nika pol godziny, spal niecale poltorej, a potem 40 minut nosilam niedospanego, jeczacego Potwora Mlodszego, ktory na kazda moja probe przysiadniecia na chociaz 10 sekund podnosil wrzask! Plecy mnie bola, rece omdlewaja, kolano strzyka. Warkne w koncu na Mlodego bo mam juz dosc, a M. wyjezdza mi z takim tekstem! Czy musze mu przypominac, ze do ostatniego weekendu kladzenie Nika na drzemke to byl jego obowiazek? Jeden z niewielu, ktore wykonuje w domu? Przestal sobie z tym radzic, wiec ja przejelam paleczke. Zamiast byc wdziecznym to jeszcze ma pretensje, ze nerwy mi puszczaja! I caly weekend znow to samo co ostatnio! Dzieciaki marudza, wyja o wszystko, ja usiluje cos ogarnac w domu, a moj malzonek co robi? Siedzi przy kompie i oglada transmisje z kanonizacji Jana Pawla II! Rece opadaja po prostu! W sobote wiekszosc dnia lalo, wiec w niedziele chcialam porobic w ogrodzie. Tymczasem jak uspilam malego, M. pojechal sobie ogladac jakies pieprzone auto dla swojego ojca i przepadl na 2 godziny! Jak wrocil to Nik juz sie zbudzil i odstawial maraton jeczenia. I on sie dziwi, ze chodze wsciekla!

Ale wiecie co? Troche sie wygadalam i lepiej mi sie zrobilo. Tyle, ze opuszki palcow mnie bola z taka wsciekloscia walilam w klawiature... ;)

A jak Potwory ogolnie?

Wysypka Bi juz praktycznie zniknela. Skora jest jeszcze troche szorstka, taka podskorna "kaszka manna", ale kropeczki zniknely. Nie mam pojecia co to bylo... Oczywiscie sobotnia rozmowa z tesciami zaowocowala kolejna apopleksja, bo nasluchalismy sie o amerykanskich lekarzach, ktorzy maja wszystko w dupie i nie zlecaja odpowiednich badan. Moi tesciowie na kazda przypadlosc maja w rodzinie przyklad gdzie po dokladnym badaniu w szpitalu lekarze znajdywali powazne schorzenia. I tak uslyszelismy, ze corka kuzynki M. tez dostala wysypki, zostala przyjeta do szpitala, a tam okazalo sie, ze to zakazenie gronkowcem zlocistym. Moi tesciowie zaczeli nas wiec pouczac, ze w poniedzialek (czyli dzis) mamy zabrac ja do lekarza prywatnie i wymusic zlecenie badan. Jakich badan oczywiscie oni sami nie wiedzieli, a przeciez zwykla morfologia nic nie pokaze. Ale JAKIES badania maja Bi zrobic! Oczywiscie tesciowie mysla polskimi kategoriami. Tutaj nie ma prywatnych przychodni, a wlasciwie odwrotnie, wszystkie sa prywatne. I nikt z marszu nie przyjmuje nowych pacjentow. Jesli ma sie nagly wypadek trzeba jechac do tzw. walk-in clinic albo na pogotowie. A na jakiej podstawie mam zabrac Bi na ostry dyzur? Wysypka praktycznie zniknela, a przez caly czas dziecko nie mialo goraczki, a za to tryskalo energia i normalnie jadlo. Gdzie wiec jakas choroba??? Poza tym nie moge tego zrobic Bi. Nie mialam czasu na dluzszego posta, wiec nie pisalam, ze czwartkowa wizyta byla pierwsza od urodzenia Bi, ktora odbyla sie bez wrzasku i dzikiego wierzgania. Bi dala sie spokojnie przebadac, jedyne co, to nie otworzyla buzi, babka musiala jej sila wcisnac patyczek do wymazu. Bylam wiec w pozytywnym szoku i nie chce niepotrzebnie stresowac Bi dodatkowymi wizytami lekarskimi, szczegolnie, ze za niecale 3 tygodnie wracamy na bilans trzylatka. Poza tym ufam naszej pediatrze, ze gdyby dzialo sie cos niepokojacego, sama zlecilaby odpowiednie badania, tak jak to zrobila rok temu, kiedy Bi miala przez kilka dni goraczke po 41 stopni bez zadnych innych objawow.

Dodatkowo Niko mial nieszczescie zaniesc sie do omdlenia akurat podczas rozmowy z tesciami. I tu znow nasluchalismy sie, ze takie cos powinno byc sprawdzone przez neurologa albo kardiologa, albo KOGOS, sami dokladnie nie wiedza kogo... I nie dociera, ze juz rozmawialam o tym z pediatra nie raz, ze niektore dzieci niestety tak maja i z tego wyrastaja. Nie wiem co pomoglby nam kardiolog, ale tesciowie maja kolejny przyklad w rodzinie, gdzie kuzyn M. tak sie zanosil i okazalo sie, ze ma wade serca. Trudno mi jakos uwierzyc w powiazanie zanoszenia i choroby serca, ale tesciowie rzecz jasna wiedza lepiej... Co do neurologa to nie wiem, ale Mlodszy poza tymi "epizodami" nie wykazuje zadnych innych zaburzen, jest ogolnie wesoly i rozwija sie w zawrotnym tempie. Nie widze wiec powodu, zeby stresowac go niepotrzebnie badaniami...

A ostatnie czestsze zanoszenie jest niestety wynikiem nadchodzacego buntu dwulatka, a przynajmniej takie mam wrazenie. Niko zaniosl nam sie w miniony weekend 3 razy, a wiecie o co? Dwa razy upatrzyl sobie cos, co akurat trzymala Bi. I dalej wymuszac. Oczywiscie siostra nie zamierzala oddawac zabawki tak latwo, my na czas jej nie wyrwalismy i nie dalismy Nikowi, a on sie zaniosl. No i co my mamy z tym fantem zrobic? Nik tez musi sie przeciez nauczyc, ze nie bedzie dostawal wszystkiego co sobie zazyczy... A wczoraj zaniosl sie, bo go wkurzylam proba wmuszenia w niego jeszcze jednego keska jajecznicy, bo nie chcialam, zeby jechal na glodniaka do kosciola... No po prostu zanosi sie ostatnio o wszystko! Mam go serdecznie dosc, ile mozna to znosic???
Poza tym, od zeszlego tygodnia, kiedy wrocil do niani po dluzszym weekendzie, zanosi sie co rano, kiedy go zostawiam. Zmusza mnie to do powrotu do pokoju, uspokojenia go i wymyslania podchodow, zeby wyjsc wreszcie do pracy. A co lepsze, Pani Maria mowi, ze kiedy juz uda mi sie wyjsc, przez reszte dnia Nik jest grzeczny i usmiechniety. Kiedy chce zabawke, ktora trzyma inne dziecko, chodzi za nim i jeczy, ale nie ryczy i nie wymusza. Kiedy jest zmeczony po prostu staje obok lozeczka i gestem daje znac, zeby go wsadzic do srodka... Wyglada wiec na to, ze zanoszenie jest serwowane wylacznie rodzicom, bo cwaniak Niko wie, ze na nas to dziala... A to ze po chwili traci kontrole nad swoim cialem i mdleje, to juz efekt uboczny... :/ Zreszta ostatnio mam wrazenie, ze nie mdleje do konca, bo moment przed "oklapnieciem" wydaje z siebie jednak wrzask, a wiec lapie oddech. Jest juz jednak na tyle niedotleniony, ze pada nam na ramie z sennosci albo (podejrzewam) zawrotow glowy...

Czy byly jakies pozytywne momenty w weekend? I takie sie trafiaja, owszem. :) Pierwsze to, ze chyba zegnamy juz na stale usypianie Nika na rekach. Tak go od malego przyzwyczail M. i ciezko bylo z tym walczyc (a ze z Nika jest byczus to od jakiegos czasu stalo sie to dosc to uciazliwe), ale poniewaz w Wielkanoc malzonkowi puscily nerwy i usypianie przejelam ja, postanowilam wykorzystac to co mowila Pani Marysia, ze u niej Niko sam domaga sie wlozenia do lozeczka, a wsadzony do niego po prostu sie kladzie i zasypia. Wlozylam wiec Mlodego do lozeczka i sama usiadlam obok na podlodze. Oczywiscie Niko, nieprzyzwyczajony, w pierwszej chwili podniosl wrzask. Pierwszego dnia musialam az kilka razy lekko podniesc go do gory, bo zaczynal sie zanosic. Po chwili jednak zrozumial, ze nie wyjme go z lozeczka, ale jestem caly czas obok. Po tym pierwszym razie w ogole juz nie placze. Wsadzony do lozeczka smieje sie, siada, wstaje, trzesie barierka, na moje polecenie kladzie sie, ale natychmiast zrywa spowrotem, zasmiewajac. Co chwilka musze mu stanowczo przypominac, ze ma sie polozyc. Takie podchody trwaja 20-30 minut, w ciagu ktorych Nik kladzie glowe na dluzej i dluzej, w koncu zaczynaja mu ciazyc powieki, az wreszcie usypia. Planuje pomalu siadac dalej i dalej, az w koncu kiedys dojde mam nadzieje do tego, ze bede go wkladac do lozeczka i wychodzic z pokoju... Ale do tego jeszcze daleka droga.

Poza tym moj syn odkrywa swoje cialo, a raczej jego szczegoly. Wczoraj podczas kapieli (w czasie ktorej nadal nie siada) nie mogl sie nadziwic co mu tam sterczy miedzy nogami, hehe. W koncu wzial mala kapielowa zabawke i zaczal sobie dyndac siusiakiem. Na to Bi chwycila gumowa kaczuszke i tez zaczela sie walic miedzy nogami, na co padlismy ze smiechu i parskajac tlumaczylismy corce, ze ona niestety dyndusia nie posiada. ;))))

A jak Wasz weekend?



czwartek, 24 kwietnia 2014

A jednak to nie koniec chorob! + dopisek

A juz myslalam, ze wychodzimy na prosta. Ze sezon chorobowy za nami. Od dobrych kilku tygodni dzieciaki nie mialy nawet katarku...

Katarku nie maja nadal. Ani kaszlu. Chociaz teraz wolalabym raczej zmagac sie ze smarkaniem, chrypka i pozapychanymi nosami...

Wczoraj wieczorem Bi wyskoczyla na ciele drobniutka, czerwona wysypka. Wygladala mi na Rozyczke, chociaz Mloda byla na nia szczepiona. Chcac nie chcac wybralysmy sie dzis do lekarza...

Niestety, potencjalna diagnoza jest znacznie powazniejsza. Zostalam uziemniona w domu z dzieckiem z podejrzeniem Szkarlatyny... Jutro rano maja byc wyniki wymazu z gardla, ktore powinno potwierdzic lub zaprzeczyc diagnozie. Podejrzewam, ze jest jednak trafna, bo dzis wieczorem do wysypki na ciele dolaczyly krostki na jezyku i bol gardla... :(

Na szczescie jak narazie goraczki brak. Chociaz tyle...

Ech...

Dopisek:

Dziekuje za troske dziewczyny! Przepraszam za poslizg, tutaj jest 6 godzin wczesniej, wiec ranek u nas to u Was juz popoludnie.

Przyszly wyniki i Bi jednak NIE ma szkarlatyny! Juppi! Poniewaz wysypka nadal jednak jest obecna, mamy Mloda obserwowac i jakby pojawily sie jakiekolwiek dodatkowe objawy, czym predzej jechac spowrotem do lekarza.

Jak narazie Bi je normalnie i szaleje za trzech. Oprocz wysypki nikt nawet by nie pomyslal, ze moze byc chora. :) Bol gardla (jesli rzeczywiscie byl, bo podejrzewam, ze Bi podsluchala moja rozmowe z M. i nagle zaczela narzekac na gardlo, cwaniara...) znikl. "Pypcie" na jezyku za to nadal sa. ;)

Mam nadzieje, ze w ciagu weekendu wysypka po prostu samoistnie zniknie i nic nowego sie nie "wykluje". I ze, cokolwiek to bylo/jest nie przejdzie na Nika, tylko tego by nam brakowalo...

wtorek, 22 kwietnia 2014

Co mi sie udalo spierdzielic w Swieta?

Wesolego Po Swietach! Mam nadzieje, ze minely Wam rodzinniej niz mi. Bo ja tradycyjnie, caly dlugi weekend powstrzymywalam sie, zeby nie wybuchnac kompletnym wk**wem i nie poklocic sie z malzonkiem... :/

Chcialam, zeby Wielkanoc byla pelna ciepla, czulosci, usmiechow, a wyszlo jak zawsze. Czesc winy ponosza oczywiscie Potworki, bo za male sa jeszcze zeby docenic Swieta i tradycje. Sa za to wystarczajaco duze, zeby marudzic, domagac sie niemozliwego i ogolnie dawac w kosc. Najwieksza jednak wine ponosi M., bo to on mial stanac na wysokosci zadania i sie nimi zajac kiedy ja walczylam z garami, piekarnikiem oraz szmata i mopem. A sie nie zajal. A to, ze swiateczne przygotowania przypadly na moj PMS tez nie pomoglo oczywiscie...

W ten sposob wlasnie spierdzielilam bigos. Nie do konca bo wyszedl zjadliwy, ale solidnie go przypalilam. :/
Zaczelam go robic w piatek i juz na samym poczatku z irytacja stwierdzilam, ze moj ulubiony "bigosowy" gar jest zajety. Zostal inny, ktorego nie cierpie, bo jest wysoki, ale waski i ciezko mi sie w nim miesza, a jak wiadomo, bigos miesza sie dosc czesto. Rozlozylam sobie wiec skladniki na dwa garnki, zeby polaczyc wszystko juz na samym koncu. I tak gotowalam sobie spokojnie przez jakis czas, az postanowilam zejsc na dol wstawic pranie. No nie wiem po prostu co mnie naszlo, glupia jakas jestem. Bo M. jakby tylko czekal na ten moment. Wlazl mi do kuchni i co zrobil? Przerzucil zawartosc obu garnkow do jednego, tego wlasnie znienawidzonego przeze mnie! Nie wiem co go napadlo, skoro to ja gotowalam, a on gadal sobie z rodzicami na skypie. Zdziwiony moim oburzeniem rzucil, ze on mi bedzie mieszal! Kuzwa, juz namieszal, wiec opieprzylam go rowno i kazalam wynosic sie z kuchni.
Chwile pozniej poszlam poprosic, zeby skroil mi cebule i oczywiscie malzonek sobie nie darowal kasliwego "przeciez mialas sama gotowac, przyszla koza do woza...". Udalam, ze nie slysze... ;)
To bylo w piatek. A w sobote wstawilam bigos, zeby go jeszcze raz przegotowac i dodac przecier. M. mial w tym czasie usypiac Nika. No coz... Maly przysnal rano w aucie w drodze powrotnej ze swiecenia koszyczkow (a mowilam M., ze pojade sama z Bi!), wiec ostro sie opieral przed drzemka. W koncu maz nie wytrzymal, zaczal krzyczec na biedne dziecko, Nik sie rozwrzeszczal, Bi wystraszona zaczela plakac, rzucialam sie wiec, zeby ratowac potomstwo przed nerwica. Przejelam Nika, uspokoilam Bi i przystapilam do usypiania syna, podczas gdy maz-gradowa-chmura polazl z psem na dwor, zeby wyciszyc negatywne emocje... Kokus naprotestowal sie, ze hej, ale w koncu padl. Tyle, ze zajelo to ponad pol godziny, a w tym czasie zapomniany bigos pyrkal sobie na kuchence... Jak sobie o nim w koncu przypomnialam, to niestety spora warstwa na samym dole nadawala sie tylko do wyrzucenia... Ale reszta wyszla calkiem smaczna. :)

To byla pierwsza moja porazka i az balam sie co bedzie dalej...

Ale potem upieklam bananowca oraz babke i oba ciasta wyszly bez zarzutu. Salatke jarzynowa kroilam do 22 w piatek ale tez okazala sie pyszna. Nawet Nik sie na nia skusil. :) Troche zachecona sukcesem postanowilam w sobote upiec te planowane muffinki. Juz mialam dac sobie spokoj, bo po polozeniu dzieciakow spac konczylam jeszcze sprzatac i nagle zrobila sie prawie 10 wieczor. Poniewaz jednak czas pieczenia to tylko 20 minut, wiec stwierdzilam, ze co tam, najwyzej bede lekko niewyspana. No i doszlam po fakcie do wniosku, ze moglam pospac ta godzine dluzej... Nie wiem gdzie popelnilam blad, ale muffinki wyszly mi suche i z wierzchu twarde jak kamien. :( Podejrzewam, ze piekarnik byl za goracy, bo nastawilam go wedlug amerykanskiego przepisu na 400 stopni (okolo 205 C), zamiast na 180 stopni wedlug przepisow polskich... Tylko to przychodzi mi do glowy, ale kto to wie, moglam je spartaczyc w dowolnym momencie, w kazdym razie boje sie probowac ponownie... Wyszly calkiem smaczne, tylko ze bez solidnej porcji popicia nie da sie ich zjesc. :)

To by byly wszystkie moje kulinarne porazki Wielkanocne. :) Ostatnim rozczarowaniem byl moj osobisty malzonek... Jak on mnie wkurzal w te Swieta! Podejrzewam, ze PMS mial z tym cos wspolnego, ale nie poznawalam swojego chlopa, jego podejscie do dzieci irytowalo mnie na kazdym kroku! Jak wiecie, M. zawsze byl dobrym ojcem, samodzielnie zajmowal sie Bi i Nikiem kiedy ja bylam w pracy, zawsze mialam wrazenie, ze ma do nich wiecej cierpliwosci niz ja... Coz, te wrazenie kompletnie runelo w miniony weekend. M. ciagle sie na nich wsciekal, bez przerwy podnosil glos, oczekiwal, ze nie wiem, nagle zaczna zachowywac sie jak 7-8 latki? Bo coz w tym dziwnego, ze trzylatek ma swoje fanaberie, ze biega jak nakrecony i zabiera mlodszemu bratu zabawki? Ze 16-miesieczny maluch odmawia spania, jedzenia i nie wytrzymuje bez placzu calej mszy?
Wydaje mi sie, ze to sie zmienilo odkad M. wrocil do pracy. Widuje swoje dzieci raptem 2 godziny dziennie i juz widze, ze zapomina zupelnie jakie maja charaktery i jak sie z nimi obchodzic. Odbija sie to tez na naszych stosunkach, bo dzieciaki lgna do mnie, uwieszaja sie mojej szyi badz nogi, wszystko musi robic mamusia. A ja nie dosc, ze nie mam wolnych rak, zeby sie krzatac, to jeszcze tatusiowi musze w kolko tlumaczyc jak krowie na rowie, ze oni sa przeciez nadal malutcy, nawet Bi i nie ma co oczekiwac cudow, ze bedzie ustepowac bratu i dobrowolnie oddawac mu swoja ciastoline...

A, jeszcze tesciowie mnie wkurzyli, co za niespodzianka! ;) M. pochwalil im sie tydzien wczesniej, ze ma piatek wolny, a wiec juz od piatku zaczal sie maraton konwersacyjny. Codziennie dzwonili 2-3 razy na Skype! I niech tam sobie dzwonia i gadaja w kolko o dupie maryni, ale M. do jasnej cholery wiedzial, ze probuje przygotowac Swieta, a nie dam rady tego dokonac z dwojka dzieci, ktore trzeba nakarmic, przewinac lub wysadzic, ubrac/ przebrac, zabawic, uspic, itd. Tymczasem M. zasiadal przed computer i nawijal z rodzicami (nie wiem naprawde o czym oni rozmawiali trzeci dzien z rzedu...), a dzieciaki po pomachaniu dziadkom i popatrzeniu w ekran kilka minut, znudzone wychodzily z pokoju i oczywiscie po chwili przychodzily do mnie. O ile Bi jest na tyle duza, ze angazowalam ja w pomoc, co dla niej bylo jednoczesnie swietna rozrywka, o tyle Nik jest na to za maly. Co chwila prosilam wiec M. zeby zabawil syna lub cos przy nim zrobil, a konczylo sie to jak opisane wyzej usypianie: na wscieklosci meza i placzu Malego. Nie chce spac? Niech nie spi, niewazne ze Niko trze oczy i marudzi ze zmeczenia. Niech sie snuje az padnie z wyczerpania. Nie chce jesc? A niech nie je, niewazne, ze M. daje mu do zjedzenia cos, czego wiem, ze Mlody nie tknie. Na moja sugestie, zeby dal mu cos innego, slysze, ze smarkacz jest rozpieszczony, a ma jesc to co wszyscy. Zgadza sie, ale nad tym dopiero pracujemy, niech nie oczekuje, ze Nik z dnia na dzien zje nagle schabowego z surowka...
Mowie Wam, nie wiem co sie porobilo z moim mezem... Kolejny przyklad z placu zabaw. Bi biegnie w jedna strone, Nik w druga. Lece za synkiem, bo on szybciej zrobi sobie krzywde niz siostra. Ogladam sie za Bi, wolam ja, a ona odkrzykuje, ze biegnie do tatusia. Tyle, ze tatusia nie ma nigdzie w zasiegu wzroku. Biore wyrywajacego i wrzeszczacego Nika na rece i lece za corka, bo plac zabaw jest tylko czesciowo ogrodzony i boje sie, ze wyleci na parking, albo ktos ja porwie bo naokolo tlumy ludzi i nikt nie da mi gwarancji, ze wszyscy sa po prostu rodzicami pilnujacymi dzieci. W koncu znajduje wzrokiem M. Stoi za zjezdzalniami, wpatrzony w telefon. W ogole, przez te 2 godziny na placu chyba ze trzy razy mialam ochote wyrwac mu iPhona z reki i trzasnac nim o ziemie. Co chwila musialam wolac, zeby wybral jedno z dzieci i za nim biegal, bo ja sie nie rozdwoje. I co chwila to samo. Zamiast pilnowac maluchow, wpatruje sie w ekran. K**wa! Widzi dzieciaki tylko wieczorami i w weekendy, mamy Swieta a on nie potrafi poswiecic im tych kilku godzin niepodzielnej uwagi???
To samo dzieje sie w naszym ogrodzie. Nik potyka sie i upada, noga podwinie mu sie na zjezdzalni i placze, Maya podetnie Bi nogi i ryczy z kolei corka. Ja biegam od jednego do drugiego, otrzepuje i pocieszam. A tata? Tata wpatruje sie w telefon... :/ A mamusie szlag trafia!

Uch, wyzalilam sie i chociaz chwilowo mi lepiej. Probuje przemowic M. do rozumu, ale napotykam sciane. Niby rozumie swoje bledy, niby ubolewa, ze ma tak malo cierpliwosci i ze nie nadaje sie do malych dzieci. Co z tego, skoro przy nastepnej sytuacji w ogole nie probuje trzymac nerwow na wodzy? Najchetniej posadzilby dzieciaki na kanapie przed telewizorem, sam wlaczyl telefon siedzac obok i tak spedzaliby czas razem, ale naprawde to osobno... :/

Byly tez oczywiscie i mile sytuacje w Swieta. Poraz kolejny uswiadomilam sobie dla kogo usiluje podtrzymywac jak najwiecej tradycji i staram sie zeby swiateczne dni byly wyjatkowe. Szczegolnie Bi wynagradza juz troche wszystkie te starania, bo wiecej rozumie i nawet drobne rzeczy ja ciesza. Zestaw do ciastoliny wzbudzil zachwyt, ktory trwa nieustannie do dzis. Mimo ze w sobote opowiadalismy, ze w nocy przyjdzie Zajaczek i przyniesie jej prezent, w niedziele oswiadczyla, ze ciastoline kupila mamusia. Ale po wytlumaczeniu, ze to nie mama, potem juz sama z siebie opowiadala podniecona dziadkowi, ze w nocy przyszedl MALY (to juz sama sobie dopowiedziala) zajaczek i przyniosl jej ciastoline. :) Dziadziowi za to nie schodzila z rak, taka byla steskniona. Firma, w ktorej moj tata pracuje przechodzi kompletna reorganizacje, w rezultacie pracuje on od kilku tygodni do poznego wieczora oraz 7 dni w tygodniu i nie widzielismy go ponad 3 tygodnie. A po Bi widac, ze bardzo teskni. Za to Nik wystraszyl sie tego "obcego" pana. ;)
Poszukiwania jajek w ogrodzie tez byly fajne. Rzecz jasna musialam kilka razy Nika wziac na rece i biec do wybranego jaja, zeby wyprzedzic Bi. :) A jaka byla radosc, kiedy okazalo sie, ze w srodku sa cukierki! :) Za rok musze dokupic jajek, bo mialam ich tylko 10, poszukiwania trwaly wiec moze z 5 minut, bo ze wzgledu na mlody wiek dzieciakow nie chowalam ich tylko rozlozylam na trawie.
Byla tez oczywiscie wojna, a raczej kilka bitew. Najpierw o zabawki od zajaczka, bo rzecz jasna najfajniejsza jest ta, ktora akurat trzyma siostra/brat. Pozniej o koszyczki do jajek, bo durna matka nieopatrznie kupila dwa rozne. A potem o te nieszczesne jajka, nawet kiedy wszystkie cukierki zostaly z nich wyjedzone. :)
Ale ogolnie dzieci mialy radoche, a ja razem z nimi. Bi zas zadziwila mnie swoja odwaga na placu zabaw, gdzie pojechalismy w niedzielne popoludnie. Wspinala sie bez pomocy (asekurowalam ja tylko na wszelki wypadek) na wszystkie drabinki i wchodzila do tuneli, do ktorych w zeszlym roku bala sie nawet zajrzec... Tylko dzieci ja oniesmielaja. Jesli jakies stoi przy wejsciu na zjezdzalnie, nawet jesli tylko czeka na swoja kolej, albo nie ma ochoty zjezdzac i zwyczajnie rozglada sie na boki, Bi juz nie podejdzie, tylko idzie na inna. Probowalam tlumaczyc jej, ze wystarczy powiedziec "excuse me" i inne dziecko odejdzie, ale narazie Bi nie potrafi jeszcze upomniec sie o swoje prawa w obcym otoczeniu.

A na koniec pare wspomnien utrwalonych aparatem:


(Idziemy swiecic jaja. Widac podekscytowanie Bi?)


(Auto robi "brrr...")
 

(Ciastolina nie moze czekac na ubranie i uczesanie)
 

(Szybko! Pstrykaj fote zanim dzieciaki wypackaja odswietne ubrania!)
Przy okazji widac, ze Bi znow strzelila w gore. Nik to przy niej kurdupelek. :)
 

(Mniam, mniam)
 

(Meczace to zbieranie jajek. Trzeba odsapnac)
 
 
A ostatnie zdjecie wrzucam, zeby Wam pokazac jak u nas ciagle jest "lyso". Tylko trawa sie nieco zazielenila. O tej porze roku nasz ogrod powinien pomalu zarastac juz zielona kurtyna, tymczasem nadal jestesmy na widoku... Niektore drzewa maja paczki, ale ich nawet nie widac. Nic dziwnego, skoro w nocy nadal mamy przymrozki...
 


 

czwartek, 17 kwietnia 2014

Dlugi post o wszystkim, o kupie tez :)

Jak swiateczne przygotowania drogie Panie? Bo u mnie leza i kwicza. :) W chalupie bajzel bo weekend i poniedzialek mielismy tak piekny, ze wolalam spedzic czas na dworze niz latac z odkurzaczem, mopem i sciera. We wtorek lalo, a malzonek laskawie wrocil do domu "juz" o 17, wiec skorzystalam z okazji i ogarnelam cotygodniowe podstawy, czyli zlewy i kibel. Reszta patrzy na mnie z wyrzutem. Okien w ogole nie chce mi sie myc. Mam ich 10, w tym jedno wielkie, podwojne. I tylko ich dolna polowa otwiera sie do wewnatrz (to wielkie nie otwiera sie wcale). Zeby umyc gorna polowe z zewnatrz trzeba wyjsc na dwor i latac z drabinka dookola domu, a na takie akrobacje nie mam ochoty, szczegolnie, ze znow mamy okolo 8 stopni w dzien. Trudno, okna poczekaja na inny termin. :)
A w ogole to jestem strasznie rozczarowana powrotem M. do pracy. Tzn. ciesze sie, ze pracuje, ale chyba za duzo sobie obiecywalam w zwiazku z jego praca na dzienna zmiane. Mialy byc cale popoludnia razem, czas z dziecmi, zakupy i ogarnianie domu, a w weekend juz tylko odpoczynek. Taaa... Dochodze do wniosku, ze moj maz to pracoholik. Codziennie bierze nadgodziny (a nie musi, szef zostawil mu wolna reke, moze pracowac 8 godzin, albo i 16). Rozumiem, ze chce jak najwiecej dorzucac do domowego budzetu, ale cierpi na tym nasze zycie rodzinne. A przede wszystkim znow nie moge nic spokojnie zrobic. Wracam do domu i mam uwieszone u nogi potomstwo wolajace tylko chorem a to piciu, a to am am, a to siusiu, a to srusiu... Maz pojawia sie w koncu o 18, ale chce sie rozebrac, zjesc cos, ogolnie ogarnac. Ok, tylko ze o 19 podajemy dzieciom kolacje i pomalu wyprawiamy je do lozek. Wiem, ze M. to kompletny luzak pod tym wzgledem i gdyby to od niego zalezalo to dzieciaki jadlyby o 20, a spac szly o 21:30, ale nie ze mna te numery. Moje dzieci maja miec mniej wiecej stale pory posilkow i snu. I nie pozwole, zeby snuly mi sie senne i marudne po domu pozniej niz o 20:30. Koniec, kropka. Tyle, ze przy powrotach M. o 6 wieczorem, znow wszystko robie w biegu i po lebkach. Nie tak mialo byc. :(

Poza tym moj malzonek stwierdzil, ze chyba mnie porabalo. W piatek ma wolne, wiec korzystam z okazji i tez biore wolny dzien, zeby posprzatac jako tako i pogotowac. Jak wymienilam M. liste rzeczy ktore chce upichcic, to byly wlasnie slowa ktore uslyszalam. W sumie to moze ma racje, bo tutaj Wielkanoc to tylko niedziela, a ja chce zrobic bigos, salatke, upiec babke, no i marza mi sie muffinki, ktorych nigdy jeszcze nie pieklam, ale na tylu blogach pojawiaja sie przepisy i zachety, ze to takie proste, ze czuje straszna pokuse i ciezko bedzie sie jej oprzec. Mam tez 3 przejrzale banany, wiec chyba pora na "banana bread". Taaak, niedziela zdecydowanie powinna uplynac nam "slodko". Poza tym trzeba tez przygotowac swieconke i pogotowac lunch'e na nastepny tydzien. A w niedziele chce juz tylko swietowac, czyli lezec do gory brzuchem (tak tak, przy dwojce Potworow moge sobie pomarzyc...). :)

Wczoraj urwalam sie wczesniej z pracy i pojechalam po prezenty dla dzieci "od zajaca", bo wstyd sie przyznac, ale nic jeszcze nie mielismy. Jakie u Was dawalo sie prezenty na Wielkanoc? U mnie glownie slodycze, albo mala zabawke, a "zajac" wkladal je do butow lub do "gniazdek" zrobionych z szalikow lub apaszek. Kupilam Bi fajny zestaw do ciastoliny z waleczkiem i ksztaltami do wyciskania, bo ostatnio na wlasna reke szuka takich przyrzadow i zwija nam dlugopisy, nakretki, a nawet zszywacz do papieru. Dobrze, ze ciastolina latwo sie wyskrobuje z zakamarkow. :) Z Nikiem mialam nie lada problem, bo wiem, ze najbardziej lubi klocki i puzzle, ale caly czas chodzila mi po glowie mysl, ze biedak jest zdominowany przez lalki, misie i kolor rozowy, wiec moze fajnie byloby mu kupic jakies autko. Konsultacja z malzonkiem tylko mnie wkurzyla bo stwierdzil, ze Niko jest taki maly, ze i tak mu wszystko jedno, wiec po co mu w ogole cos kupowac? No ale jak to tak? Bi dac prezent, a Kokusiowi nie??? W koncu kupilam mu mala ciezarowke w klockami pasujacymi do zestawu, ktory juz mamy, a wiec upieklam dwie pieczenie na jednym ogniu. :) Dokupilam tez krede do rysowania po asfalcie i betonie, ale to juz na Dzien Dziecka. Po prostu wpadla mi w oko i nie moglam sie oprzec. :)
Poza tym chce urzadzic dzieciakom tradycyjne, amerykanskie (chociaz w Anglii chyba tez jest popularne) "egg hunt" w ogrodzie. Nic spektakularnego, mam 10 plastikowych jajeczek z zeszlego roku, powkladam w nie po kostce czekolady lub malym ciasteczku i porozkladam je po ogrodzie. Bede musiala tylko pilnowac, zeby Bi pozwolila Nikowi zgarnac chociaz kilka jajeczek, bo znajac tego lasucha, bedzie chciala wszystkie dla siebie. :)

A po lecie w weekend, wczoraj nad ranem wrocila zima. Temperatura spadla z 15 stopni we wtorkowe popoludnie, do -2 w nocy. A ulewny deszcz przeszedl w gesty snieg i w rezultacie obudzilam sie, zeby zastac dwucentymetrowa warstewke puchu na tarasie i trawie. O, prosze, tak to wygladalo:


Kurcze, a ja juz zdazylam pochowac kozaki! Dobrze, ze kurtki zimowe jeszcze zostawilam, bo chcialam je wyprac przed schowaniem. Od jutra znow temperatura ma powoli rosnac i na Swieta dojsc ponownie do okolo 16 stopni i tego sie trzymam, chociaz tesknie za ciepelkiem z zeszlego weekendu... :(

Co poza tym? Mam pecha, ze zawsze jak musze cos zalatwiac, to psuje sie pogoda. Jak jechalam z Nikiem do lekarza, to nawiedzila nas sniezyca, pamietacie? We wtorek z kolei musialam jechac z Maya na szczepienie, wiec tradycyjnie lalo tak, ze widocznosc spadla prawie do zera i wszyscy jechali jakby chcieli a nie mogli. Poza tym moj pies to taki tchorz, ze musialam ja prawie ciagnac przez parking kliniki, potem przez cala poczekalnie, a nastepnie spierdzielala z wagi. Zrobila sie juz za ciezka zeby ja wszedzie nosic (w miesiac przybrala z 7 do 15 kg!), a poza tym miala cale ublocone lapy i nie bylo mowy, zebym ja brala na rece. Ale zostala zaszczepiona, dostala tabletke na robaki, nastepna wizyta na ostatnie w tym roku szczepienie za miesiac. Uff... Jak tylko wyjelam ja z auta pod domem, zrobila ogromna kupe na samiutkim srodku podjazdu, chyba ze stresu! :)

A wczoraj rano moja corka wstala kompletnie lewa noga. Zawsze myslalam, ze to tylko ja mam patent na poranne naburmuszenie, ale Bi bije mnie na glowe. Najpierw M. poprosil, zeby dala kubek, to zrobi jej kakao.
"Nie ciem kauko!!!".
Nie to nie, M. prosi zeby zdjela pizamke i pampersa i poszla siusiu, bo trzeba sie ubrac. Po drodze chyba wzial jej rzeczy, ktore przygotowalam do ubrania, bo uslyszalam (sluchalam tego wszystkiego z lazienki) wrzask:
"NIEEE! Ty nie tata, to mamuuusiaaa!!!",
i obrazony glos slubnego: "Dobra, dobra, ja wcale nie chcialem cie ubierac, tylko ubrania przelozylem!".
Z lazienki wolam do Bi, zeby przyszla sie zalatwic, a ja zaraz ja ubiore tylko skoncze malowac oczy. Po chwili pojawia sie w drzwiach i uderza w bek. Pytam co sie stalo, a ona szlocha, ze nie chce siusiu. Parsknelam smiechem i powiedzialam, ze jak nie chce, to przeciez nie musi robic i polecilam, zeby poszla usiasc na kanape, a ja zaraz przyjde. Na szczescie udalo mi sie ja ubrac bez przeszkod, jesli nie liczyc naglego (znowu!) placzu:
"Kauko ciem!"
Ale zaraz, 10 minut temu wrzeszczalas, ze nie chcesz!!! Moze i tak, ale teraz chce i to koniecznie. :)
Na szczescie kubek cieplego kakao spacyfikowal troche ta moja marude. :)

Po poludniu czekala na mnie watpliwie przyjemna niespodzianka "made in Maya". W kuchni zastalam dwie ogromne kaluze, dwie wielkie srakowate kupsztale oraz cala kuchenna podloga zawalona szczatkami gabki z jej poslania. Jak to wszystko zobaczylam, mialam ochote wyjsc, zamknac drzwi i wrocic za 2 godziny po powrocie M. z pracy...

Dzis rano za to Bi przebila sama siebie... Pisalam juz chyba kilka razy, ze poniewaz Bi przez sen popuszcza, wiec nadal spi w pampersie, mimo ze pieluchy na dzien pozegnalismy dawno, dawno temu... W kazdym razie co rano odbywa sie u nas nastepujaca scenka:
Prosze Bi, zeby zdjela pizamke i zrobila siusiu. A co robi ta mala szelma? Usmiecha sie "Nie, ja TU siusiu", pokazujac na pieluche i oczywiscie sikajac w nia. Co rano mamy wiec wyklad, ze jest juz duza dziewczynka, ze tylko male dzidziusie sikaja w pieluszki, takie tam bla bla bla... Bez efektu. Za to dzisiaj rano Bi zrobila w pieluche kupe! Myslalam, ze szlag mnie trafi na miejscu! Najgorzej, ze widze, ze to mala cwaniara. Wie doskonale, ze ma na tylku pieluche, ze nie przemoknie i korzysta, bo nie chce jej sie rozbierac...Bede musiala chyba siegnac po ciezka artylerie i kupic nieprzemakalny materac na lozko, dokupic zapas pizamek i przescieradel i zaczniemy trening trzymania moczu we snie...
Ale to juz po swietach i po urodzinach Bi, teraz nie mam do tego glowy. :)

A wczoraj odkrylam, ze Kokusiowi przebila sie lewa dolna czworka! Juhuuu, jeszcze tylko trzy oraz wszystkie trojki i bedziemy miec komplet na jakis czas. ;)

Od jutra do niedzieli mam wolne, raczej nie uda mi sie juz nic napisac przed Swietami, a wiec:

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

I juz po letnim weekendzie :(

Ach, dzis to strasznie zal mi bylo jechac do pracy... Od piatku mielismy temperature utrzymujaca sie w okolicach 22 stopni. I oprocz lekkiego deszczyku w niedziele rano, bylo pieknie i slonecznie. Dzisiaj to samo, a ja zamknieta w murach do 15:45... Ale to nic, po powrocie do domu zostaniemy z dzieciakami w ogrodzie do oporu. Szczegolnie, ze lato nas jutro opuszcza i wraca wiosna. Wczesna. :(

W pracy kociol, wiec nie mam czasu na dlugiego posta. Takze zapodaje szybkie streszczenie zdjeciowe. W ogrodzie wreszcie cos sie rusza. Wlasciwie to wszystkie wiosenne kwiaty rosna jak szalone. Wiekszosc zdjec robilam pod koniec zeszlego tygodnia, a w niedziele wieczor juz czesc kwiatow przekwitla (krokusy), a inne zaczynaly kwitnac (hiacynty).


(Jedna z nielicznych nieobgryzionych i niezadeptanych kepek Krokusow)


(Przebisniegi juz przekwitly, to zdjecie sprzed tygodnia)
 

(Tak wygladaly Hiacynty jeszcze w zeszlym tygodniu. Teraz juz zaczynaja kwitnac.)
 

(Zonkile tez kwitna w najlepsze)
 

(To sa tzw. "podwojne" Zonkile. Ich srodek przypomina troche Gozdziki)
 
A co robilismy poza chodzeniem w kolko po ogrodzie w poszukiwaniu "namacalnych" dowodow, ze wiosna w koncu przyszla (co Bi zreszta nigdy sie nie znudzi, kazdy, widziany po tuzin razy kwiatek, wzbudza taki sam entuzjazm)?
 


(Starszyzna posadzila Rzezuche)
 
 
Ta Rzezucha zostalam zainspirowana przez Peacock. Az wstyd bo zupelnie o niej zapomnialam, a kiedys w Polsce obowiazkowo sadzilysmy ja z siostra przed Wielkanoca. Nie dostalam jej w zadnym z polskich sklepow w sasiednim miasteczku, wiec nasza paczuszka nasion przyszla do nas specjalnie az z dalekiego Chicago. :)
 

("Mlodszyzna" cwiczyla samodzielne jedzenie)
 

(I calkiem niezle jej to wychodzilo)
 

(A poza tym to juz podworkowe szalenstwa do samego wieczora. Fota pstryknieta o 19. Jak widac byly juz konieczne lekkie kurteczki, ale wzmianka o powrocie do domu i tak niezmiennie wywolywala histerie)
 

(A tu jeszcze fota nieuchwytnej Mai, ktora wreszcie udalo mi sie zlapac na (wyraznym) zdjeciu, chociaz ujecie pozostawia wiele do zyczenia)
 
 
Mam nadzieje, ze nie zameczylam Was iloscia zdjec. Jak widac stan naszego ogrodu pozostawia wiele do zyczenia. Wala sie w nim nawet calkiem sporo zeszlorocznych lisci. Coz, moze do konca lata uda nam sie to uprzatnac. ;) Moj ogrodek warzywny wyglada jak sciernisko (widac tylko jego kawalek na zdjeciu z Zonkilami), ale rosnie juz w nim zasadzona 3 lata temu grzadka szczypiorku! Mniam, swiezutki szczypiorek do porannej jajecznicy, paluszki lizac!



czwartek, 10 kwietnia 2014

Sweet Sixteen

Tak tutaj tradycyjnie nazywa sie przyjecie na szesnaste urodziny. Jak w Polsce najbardziej swietowana jest 18-nastka, tak w Stanach rodzice urzadzaja dzieciakom huczne imprezy z okazji szesnastki. Czesto te przyjecia sa wrecz absurdalne, bo przypominaja raczej wesele albo nasza studniowke, a nie zabawe urodzinowa nastolatka. Nie mam pojecia dlaczego akurat 16, bo oficjalnie dojrzalosc (i pozwolenie na picie alkoholu) osiaga sie tu w wieku 21 lat. Jak zwykle - co kraj to obyczaj. :)

Ale dzis nie o zwariowanych tradycjach amerykanskich. Dzis o Kokusiu, ktory konczy 16 miesiecy! :)

Szok jak ten czas szybko leci! Jeszcze 2 miesiace i stuknie mu oficjalne poltora roku! Patrze na suwaczki i przypominam sobie, ze jak zaczynalam bloga to suwaczek Bi byl mniej wiecej w miejscu suwaczka Nika, a Niko fikal sobie dopiero w moim brzuchu. A teraz prosze, odliczam juz do drugich urodzin Synka, a suwaczek Corci lada moment bedzie odliczal do 4!
Chwila, chwila, ja za mloda jestem na takie "dorosle" dzieci!

Ale znow odbieglam od tematu... :)


Zaczne troche od konca, bo od tego czego 16-miesieczny Nik NIE lubi:

Nie znosi owocow! Zadnych! Dla mnie to oczywiscie tragedia, bo owoce wg. mnie sa dla dzieci najlepsza przekaska miedzy posilkami. Ale coz, dieta Nika jest nadal monotonna i owoce to zdecydowanie nie to co tygryski lubia najbardziej...

Zupek na miesku innym niz kurczak lub indyk. Czasem dla urozmaicenia, M. gotuje zupe na wolowince, tyle ze Nik potem stanowczo jej odmawia. Nawet jesli miesko nie jest w kawaleczkach, a zmiksowane. Nie zje i juz.

Zucia. Tu tez zalamuje rece, bo Nik albo trzyma kesek w buzi czekajac az sie rozpusci, albo polyka w calosci. Kiedy prosze, zeby gryzl i imituje zucie, mysli, ze to zabawa i zasmiewajac sie klapie zebiskami. :/

Zbyt dlugiej jazdy autem. Pol godziny to jego limit. Potem nastepuje wiercenie sie, zlosc i wycie. Nik zreszta nigdy nie lubil jezdzic samochodem, ale licze, ze do lata mu przejdzie. Chcialabym zabierac dzieciaki czasem na plaze, a to jakas godzina jazdy od nas.

Kapieli. Niestety, ostatnio zaraz po wlozeniu go do wanny, Nik wykrzywia buzie w podkowke i domaga sie wyjecia. Kapiel odbywa sie wiec w stresie, pospiechu i przy ogluszajacym ryku. Pamietam jednak, ze Bi w jego wieku przechodzila podobny kryzys. Nik powinien wiec wkrotce z tego wyrosnac.


A co lubi 16-miesieczny Niko?

Mycie zabkow. Chociaz ostatnio walczymy o szczoteczke, bo przeciez on musi SAM!

Pieszczoty. Nik uwielbia sie przytulac, sciskac, calowac, ale o tym juz nieraz pisalam. :)

Nadal na tapecie jest wywalanie "pieluchowego" smietniczka i srodki czystosci. :/

Niestety Niko ostatnio probuje nas (i Bi) bic. Albo raczka, albo czymkolwiek co akurat trzyma. Nie robi tego w zlosci, tylko jest to dla niego forma zabawy. Uderzy, usmiechnie sie szelmowsko i patrzy na twoja reakcje. Tlumaczymy, ze tak nie wolno i odwracamy uwage, ale to kolejny etap, ktory musi sam przejsc. Najlepsza w tym jest Bi. Kiedy Nik udarzy ja, nawet leciutko, podnosi lament jakby jej co najmniej reke zlamal i wyje, ze "Koko biiiijeeee!!!". Zdaje sie zupelnie nie pamietac, ze chwile wczesniej sama odepchnela brata az sie przewrocil... ;)

Ksiazeczki. Jak tylko uslyszy haslo "poczytamy?", leci po wybrane ksiazki, po czym podchodzi do piankowych puzzli na ktorych zawsze siadam do czytania, czeka az usiade i laduje mi sie dupka na kolana.

Wszelkiego rodzaju puzzle i sortowniki. Oprocz czytania ksiazeczek nie ma lepszej zabawy.

Bieganie po ogrodzie. Do niedawna chodzil lub biegal w kolko pozornie bez celu. Od tygodnia - dwoch, Nik odkrywa jednak nasze ogrodowe zabawki. Polubil zjezdzalnie i potrafi nawet samodzielnie sie na nie wdrapac i zjechac. Piaskownicy jeszcze nie odkrylismy, czekamy az sie ociepli, ciekawe jak Niko zareaguje na piach? :)


Poszerza nam sie pomalu slownictwo, a raczej pojawiaja wyrazy dzwiekonasladowcze. I tak, Niko potrafi odpowiedziec na pytanie "Jak robi...":

kotek - iiiaaa (miau)
piesek - ha-ha (hau)
kaczka - ka!
tygrys - rrrraaa (z takim, gardlowym, "tylnym" R)

A syrena (policyjna, karetki) robi "iiiii". :)

Potrafi pokazac u kogos oko, nos, ucho i wlosy. Na sobie pokaze ucho, ale reszty twarzy najwyrazniej sam nie posiada. :)

Poza tym 16 miesiac przyniosl prawdziwa ere nasladownictwa. Dotychczas Niko lubil nasladowac rozmowe  telefoniczna i scieranie podlogi, teraz usiluje papugowac prawie wszystko co robi siostra. Bi myje rece? Nik rowniez wdrapuje sie na stolek i probuje dosiegnac krotkimi lapkami strumienia wody. Bi wyciera rece po umyciu? Nik tez dotyka recznika, chociaz raczki ma suche.
Wczoraj Bi, ktorej nie pozwolilam kopnac brata (ach ta milosc miedzy rodzenstwem), w akcie buntu polozyla sie twarza w dol na lozku, wyjac. Po jakims czasie jej przeszlo, za to Niko wdrapal sie na lozko, polozyl w tym samym miejscu (rowniez buzia w materacu) i zaczal wyc. Dla zabawy.
Kiedy Bi skacze, Nik usiluje ja nasladowac, ale poki co tylko wspina sie na paluszki. :)

Zeby nadal bez zmian. Czworki sa w natarciu, ale nie wiem czy ktoras zaczyna sie przebijac, bo Nik nie daje sobie zajrzec w paszcze, nawet podczas mycia zebow.

Najwazniejsza jednak zmiana ostatniego miesiaca, przynajmniej dla mnie, jest rezygnacja z nocnego karmienia! Tak tak, matka wreszcie przesypia CALE noce, bez wstawania okolo 4, zeby nakarmic ssaka! Jak tego dokonalam? Wlasciwie niewiele tu mojej zaslugi, bo Nik sam dal mi jasno znac, ze nie potrzebuje cyca nad ranem. Nie, nie przestal sie budzic, za latwo by bylo. Nadal sie budzil, ale sam wlasciwie nie wiedzial czego chce. Stal jeczac w lozeczku, ja polprzytomna wchodzilam do pokoju, wyciagalam rece, zeby go wziac, a on myk! i padal na materac. Caly czas wyjac. Kiedy odchodzilam od lozeczka, znow wstawal. Jak w koncu dal sie wziac na rece, zaczynal sie wyginac, zeby go postawic. Stawiany na podlodze, rzucal sie do moich kolan. Wziety na kolana znow zaczynal sie przeginac. Sadzany na kanapie wdrapywal sie na mnie. Oczywiscie wszystko to caly czas ryczac i zawodzac. Po kilku minutach takich cyrkow, troche sie uspokajal i dawal przystawic do piersi. Ale kiedy przez tydzien urzadzal sceny kazdej nocy, powiedzialam dosyc. I ktoregos razu po prostu nie wstalam. Nasluchiwalam tylko czy sie nie zaniesie. Ale nie, nawet bardzo nie plakal, postekal troche i znow sie polozyl. Obudzil sie godzine pozniej, znow pojeczal i ponownie zasnal, zeby spac juz do rana. Od tego czasu nie budzi sie w ogole! Tyle sie namartwilam jak to bedzie, odkladalam eliminacje tego nocnego karmienia w czasie, a tu prosze - jedna noc i po sprawie! Syn okazal sie madrzejszy od matki... :)
Nik nadal jednak usypia wieczorem przy cycku. Chociaz wlasciwie ostatnio "usypia" to nie jest dobre slowo, bo przestal zasypiac ssac piers. Caly czas otwiera oczy i nasluchuje co sie dzieje w drugim pokoju. Ale odlozony do lozeczka nie urzadza juz awantury, tylko uklada sie wygodniej i zasypia. Wydaje mi sie wiec, ze cycek sluzy mu teraz wylacznie jako "wyciszacz" przed snem. I glowie sie czym mu to zastapic. W przypadku Bi sprawdzilo sie czytanie ksiazeczek i kolysanki. Miejmy nadzieje, ze i na brata to podziala.

Co ja moge jeszcze napisac? No bo przeciez to, ze kocham go nad zycie jest juz nudne i oklepane... ;)


wtorek, 8 kwietnia 2014

Wypadaloby cos napisac :)

Cisza u mnie na blogu... W zeszlym tygodniu wyprodukowalam "az" jednego posta... I prawie nie komentowalam... Powod bardzo prozaiczny - zostalam zawalona robota. Mialam pilny raport do sprawdzenia i podpisania na piatek, a wraz z raportem ponad 50 workbook'ow. Analiza w miare prosta, robimy ja rutynowo, wiec calkiem szybko mi szlo, tyle, ze tyyyle tego bylo... Ale dalam rade! Tyle, ze w piatek myslalam, ze oczy wypadna mi z orbit przez wpatrywanie sie naprzemian w ekran i papiery. :)

Jak Wam minal weekend? Z blogow widze, ze wiekszosc z Was cieszyla sie wiosna. Ja po czesci tez, tylko sobote mialam wyrwana z zyciorysu... Bi w srode siadla na toalete i chociaz twierdzila, ze zrobila "purku", to w muszli znalazlam cos wiecej. :) A Nik od czwartku robil po 4-5 (zareportowane przez Pania Marysie) rzadkich kup dziennie. Ale wiem, ze ida mu czworki, slini sie i pcha rece do buzi, wiec nawet nie polaczylam tych dwoch faktow... Az do piatku, kiedy po poludniu opadl ze mnie stres po podpisaniu raportu i poczulam sie jakos tak... mdlo. Na poczatku leciutko, zeby z czasem robilo mi sie gorzej i gorzej. Jak wrocilam z dzieciakami do domu, to juz mialam sile tylko siasc na podlodze i od niechcenia i bez emocji czytajac im ksiazeczki i ukladajac puzzle, odliczac minuty do powrotu M. z pracy. A on jak na zlosc zostal po godzinach i tak dogorywalam z Potworkami do 18... Zreszta, po powrocie tatusia, okazalo sie, ze i jemu cos siadlo na zoladku, wiec cierpielismy sobie we dwojke, jeczac i sprzeczajac sie za kazdym razem kiedy trzeba bylo podniesc sie z podlogi, zeby zrobic cos przy dzieciarni... Pokusze sie o stwierdzenie, ze mnie wzielo troche gorzej bo koniec koncow to ja gadalam z klopem, a M. nie, ale sprobuj to powiedziec zle sie czujacemu mezczyznie. :) Krotko mowiac, dopadla nas jelitowka. To juz druga w przeciagu 3 miesiecy, kurcze!

W feralny piatek przyjechal w odwiedziny moj tata i na moje skargi stwierdzil, ze moze jestem w ciazy. Dowcipnis sie znalazl! Zreszta, takich nudnosci to ja nie mialam w zadnej z ciaz! ;)

W kazdym razie, po piatkowych, wieczornych przygodach z toaleta, scielo mnie z nog. Padlam o 21, a rozbierajac sie dostalam takiej telepki, ze zeby dzwonily mi lepiej niz koscielne dzwony. A w sobote nie bylam w stanie przejsc bez odpoczynku nawet dlugosci domu. Pranie lezalo odlogiem, na zakupy nie pojechalismy, za to cala rodzinka spalismy po poludniu 3 godziny, bo Nik byl laskaw mocniej sobie przysnac. Moj malzonek za to poczul sie lepiej i zaproponowal, ze wezmie dzieci na dwor. Milutko, nie? ;) Tylko, ze dodal, ze ja w tym czasie bede miala spokoj, zeby odkurzyc i pomyc podlogi! Ma szczescie, ze wzrokiem go nie zabilam! Faceci to sa jednak slepi, glusi i bez empatii... Jak on ma kaszelek i katarek to lezy na kanapie caly wieczor. Ale, mimo ze musial widziec, ze co chwila siadam i odpoczywam, ze zasnelam w dzien co normalnie mi sie nie zdarza, ze blada jestem jak sciana, to chyba uznal, ze przesadzam albo jestem jakims cholernym cyborgiem! :)

W koncu pod wieczor troche odzylam i dkurzylam salon oraz wstawilam pranie, ale znow padlam przed 21. Przez to mam wrazenie, ze weekendu wcale nie mialam, bo co to jest ta jedna, marna niedziela? ;)

Ale za to niedziela... Niedziela byla cudna! Tylko troche krotka, a skrocona jeszcze o zakupy w sklepach zwyklym i polskim oraz skladanie dwoch ladunkow prania. Ale Niko znow spal ponad 3 godziny, wiec zaczelismy pierwsze wiosenne roboty ogrodowe. Szkoda, ze jedno musialo siedziec w domu i nasluchiwac czy maly sie nie budzi (bo to niecodzienne dla niego tyle spac), ale udalo nam sie poprzycinac tu i owdzie uschniete wiechcie. Ucieszylam sie tez bo roza i hibiskus, ktore moj w goracej wodzie kapany maz przesadzil w zeszlym roku o wiele za pozno (ja rozmyslalam na glos o wiosennych planach, a on nagle oznajmia, ze juz je przesadzil!), jednak przezyly sroga zime. Za to z forsycji (czy u Was tez nazywa sie ja "zarnowcem"?), ktora sadzilismy znacznie wczesniej i ktora latem ladnie sie rozrosla, zostal jeden, malutenki zywy badylek. Ale to juz daje nadzieje, ze w tym roku pusci nastepne galazki i sie wzmocni. Tyle, ze tej wiosny juz nie zakwitnie. :(
Poza tym, jak zwykle o tej porze roku ogarnia mnie goraczka kupowania kwiatkow i krzewow i sadzenia, sadzenia, sadzenia... :) I tak, na zakupach wpadly mi w oko sadzonki. Wiem, ze te ze zwyklego supermarketu nie sa tak dobrej jakosci jak ze sklepu ogrodniczego, ale nie moge sie powstrzymac. :) Zreszta juz kilka takich "supermarketowych" roslinek rosnie mi w ogrodzie i maja sie wspaniale. M. tylko zobaczyl blysk w moim oku i westchnal "ktore bierzemy?". A wiec mam dwa krzaczki jagod i krzaczek malin. Na probe, bo kilka lat temu je sadzilismy i maliny zupelnie padly, a jagody zyja, ale za bardzo nie rosna i w ogole nie kwitna. Zobaczymy czy nowe poradza sobie lepiej. Poza tym kupilam kolejna forsycje, huhu! Ta miala zostac zasadzona zaraz przy tarasie, ale M. wrocil po chwili i oznajmil, ze nie da rady bo grunt jest w tamtym miejscu nadal ZMROZONY!!! Forsycja musi wiec poczekac. Kolejnym (i ostatnim - narazie) zakupem jest Hydrangea. Po polsku to sie chyba nazywalo hortensja, ale reki sobie nie dam za to uciac. :) Ta z kolei ma juz paczki, a ze normalnie powinna kwitnac latem, wiec nie sadze jej narazie do gruntu. Sama roslina spokojnie by sobie poradzila, ale kwiatki na bank by obumarly a szkoda. Posluzy wiec jako ozdoba stolu, a w ogrodzie posadze ja w okolicach maja. Ach jak ja kocham tak planowac, sadzic i patrzec jak rosnie! :)

Bi biegala za nami po ogrodzie cale 3 godziny i "pomagala" w miare swoich trzyletnich mozliwosci. Uwielbiam to w dzieciach w tym wieku, ze kazda czynnosc, ktora robia rodzice jest dla nich wspaniala zabawa, mimo, ze wiele z nich dorosli okreslili by jako nudna. Mam nadzieje wychowac kolejne pokolenie milosnikow ogrodnictwa i przyrody. :) Nasz szczeniak tez za nami ganial i choc nie udalo nam sie zameczyc Bi, to dokonalismy tego z Maya. Po powrocie do domu padla na swoje poslanie i spala prawie do wieczora. :)

W niedziele juz w ogole obudzilam sie ze znacznie lepszym samopoczuciem. Sobotnie oslabienie zniknelo, przez okno wpadalo slonce, a dzieciaki pospaly prawie do 7. Zyc nie umierac. :) Potem, mimo ze staralam sie schowac pod koldra, Bi mnie dojrzala i z okrzykiem "Ciesc mamusia!!!", wskoczyla mi na lozko. Slyszac to jej brat tez wpadl do pokoju i przytulil sie do mojego, wystajacego spod przykrycia, ramienia. To dziecko przytula sie najslodziej na swiecie. :) A za chwile M. zawolal z kuchni, ze zrobil im kakao. Bi pociagnela Nika za raczke wolalajac "Kokus oc, kauko!" i razem wybiegli podwojnie tupiac malymi stopkami i piszczac radosnie na caly dom. Moje dwa rozczochrane blondasy. :)

Kocham takie spokojne, weekendowe poranki. :)

środa, 2 kwietnia 2014

Czy pisalam juz, ze nie lubie poniedzialkow? ;)

Jak tam wiosna drogie Panie (i Panowie, jesli sie jacys znajda)? Bo u mnie, w poniedzialek rano, wiosna wygladala tak:


 
W ostatni dzien marca! Skandal! :)
 
Na szczescie, po poludniu wyszlo slonce, temperatura skoczyla do prawie 10 stopni i wiekszosc tego bialego "swinstwa" stopnialo. :) Zanim to jednak nastapilo, musialam z dusza na ramieniu zrobic kilka rundek po pobliskim miasteczku, bo Nik mial bilans 15-miesieczniaka, trzeba bylo wiec zawiezc Bi do opiekunki, zabrac Mlodszego do przychodni, odbebnic bilans, po czym odwiezc syna rowniez do opiekunki i pedzic do pracy.
Jak zwykle uwkurzalam sie u lekarza, bo niby umawiaja czlowieka na konkretna godzine, a potem spedzam w przychodni prawie 1.5 godziny, z czego godzina to czekanie, najpierw w poczekalni, a potem w gabinecie. W takich chwilach naprawde sie ciesze, ze czytam blogi, bo chociaz siedze tam jak na szpilkach i odliczam cenne minuty, to te 1.5 godz. to pikus w porownaniu z tym co sie dzieje w Polsce. :) Nie wiem co bym zrobila gdybym musiala zabawiac Nika przez 3 godziny. O ile w poczekalni nie bylo zle, bo duza przestrzen, krzesla do wdrapywania, okno, inne dzieci, o tyle gabinet to koszmar. Male pomieszczenie, moze 2x2m bez okien, dwa krzeselka, lezanka i szafka ze zlewem. Po 20 minutach Nik juz kota dostawal. Wzielam mu chrupki i pare zabawek, ale i tak bardzo wymownie pokazywal na drzwi, dajac mi do zrozumienia, ze ma juz ochote stamtad zwiac (ja zreszta tez).
Ogolnie jednak badanie, kiedy w koncu nastapilo zniosl bardzo dobrze. Po cyrkach podczas bilansu roczniaka, truchlalam na mysl, ze tym razem musze jechac z nim sama. Okazalo sie, ze niepotrzebnie sie martwilam, bo Niko zaplakal tylko poczatkowo, kiedy posadzilam go na wage (chyba bal sie, ze go zostawie, bo musialam go puscic), a poza tym ani nie pisnal. Nawet przy szczepieniu sie nie rozplakal, a dostal 2 wklucia. Za to grzecznie zademonstrowal jak chodzi (bo chcialam, zeby lekarka spojrzala na te jego szpotawe nozki) i obdarzal obydwie pielegniarki i pediatre swoimi pieknymi usmiechami. Wszystkie 3 panie stwierdzily zgodnie, ze jest czarujacy, a ja spuchlam z dumy. :) Same zreszta spojrzcie na tego malego gagatka:




Zdjecie zrobione w sobote. Jak widac snieg juz praktycznie znikl, zeby w poniedz. znow pokryc ogrod. :/
 
 
Co do szpotawosci nog Nika, to Pani Doktor strwierdzila, ze miesci sie w normach. Dodala tez zebym sie nie zdziwila jak w okolicach 3 lat, wykrzywia sie w druga strone, w literke X. To podobno normalne i z wiekiem nogi same sie wyprostuja. Hmm... Nie wiem, bede nadal obserwowac i przy najblizszej wizycie w Kraju (tylko kiedy to bedzie...), chyba skonsultuje to z jakims polskim pediatra...
 
Pediatre bardziej zaniepokoilo to, ze choc wzrostem mlody spadl do okolo 50 centyla, to wagowo nadal utrzymuje sie w okolicach 90-ego. Przeanalizowalysmy szczegolowo jego jadlospis i trudno cos z niego wyrzucic, bo nie dajemy Nikowi slodyczy ani sokow, ale musze kombinowac, zeby przemycac mu jak najwiecej warzyw i owocow. Phi, tez mi nowosc, sama to wiem, gorzej z wykonaniem, bo Mlodszy nawet owocow nie lubi, a co dopiero warzyw... :/
 
Wlasnie, za pamieci. Nik wazy 12,100 g i mierzy 80.6 cm. Byczus, jak zwykle. :)
 
Za to po powrocie do domu, mimo ze snieg stopnial i jazda byla znacznie latwiejsza, cisnienie chwilowo skoczylo mi za sprawa panny Bi. :) Tu poklon w strone mam, ktore regularnie musza zalatwiac sprawunki z dziecmi i jakos ogarniaja potomstwo, siatki, torebki i nie gubia nic po drodze. Jestescie wielkie! Ja "rozbijam" sie autem, wiec najczesciej zostawiam wiekszosc rzeczy w samochodzie, zeby po nie wrocic w wolnej chwili.
Ale wczoraj uparlam sie, zeby wziac wszystko za jednym zamachem. Wypakowalam wiec Bi z auta, po czym na jedno ramie wzielam Nika, a na drugim zawiesilam sobie torebke, wlasna torbe na prowiant, torbe na prowiant Nika, torbe Bi, a do tego jeszcze plecak, ktory zapakowalam do przychodni. Szlam wiec objuczona, jak nie przymierzajac sie wielblad, a dzieciaki jak na zlosc wlaczyly syreny. Nik dojrzal na podjezdzie resztki sniegu i zaczal mi sie przeginac i wyrywac, domagajac sie aby puscic go na ziemie. Bi rowniez dojrzala te marne resztki roztopionej breji i zaczela ryczec, ze jest slisko i ona chce isc za raczke! Szczerze mowiac to zaluje, ze ewolucja nie wyksztalcila gatunkowi ludzkiemu jeszcze jednej, albo i dwoch konczyn. Bylyby jak znalazl na takie sytuacje. Ide wiec, trzymam kurczowo wyrywajacego sie Nika, zeby nie wyladowal lepetyna na asfalcie i sapie ugieta pod ciezarem toreb, usilujac jednoczesnie przekrzyczec wrzaski Bi i wytlumaczyc jej, zeby szla tam gdzie sniegu nie ma (czyli na wiekszosci podjazdu do cholery!), jednoczesnie slyszac za soba ryk: "MAMAAA!!! SISKO! LONCIE CIE!!! MAMA, LONCIEEEE!!! LONCIE!!! SISKOOOOOOO!!! UEEEE-HEE-HEE!!!!". Noszzzz, od wiaty na auta, do tylnych drzwi mamy moze z 20m, ale wierzcie mi, w poniedzialkowe popoludnie mialam wrazenie, ze mamy najdluzszy podjazd swiata! Potem oczywiscie byl placz, bo ona sama nie wejdzie po schodkach, bo sa sliskie (byly mokre, to wszystko). A potem czekalo mnie radosne scieranie szczeniakowych kaluzy i bobkow z kuchennej podlogi. Ech...
 
Swoja droga to z Bi straszny tchorz jest... Nie przypominam sobie, zeby sie kiedys poslizgnela i upadla, ale chyba strasznie sobie wziela do serca nasze ostrzezenia, zeby uwazala na tarasie i schodkach kiedy zima pokrywal je lod i snieg. Dzis rano schodki pokrywala gdzieniegdzie cieniutka warstewka szronu, a Bi znow w placz, zeby ja wziac na raczki, bo jest slisko! Trzymalam juz oczywiscie Nika, a podniesienie dwojki to nie na moj kregoslup. Podalam wiec Bi reke, co skwitowala rykiem, ale zeszla po tych nieszczesnych schodkach, trzymajac sie trzesacymi lapkami tak mocno, ze nieomal miazdzac mi palce! No co za maly cykor! :)