Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

sobota, 26 lutego 2022

"End of the world as we know it"

Zawsze lubilam to okreslenie... Koniec swiata... nie doslownie, ale koniec takiego, jakiego go znamy, koniec pewnego porzadku, ukladow, przewidywalnosci... No, teraz juz nie lubie. Jestem strasznie przybita i boje sie przyszlosci. Przez ostatnie dwa lata mialam wrazenie, ze zycie plynie mi jakos obok, w zawieszeniu. Ostatnio pandemia jakby zaczela odpuszczac, albo swiat w koncu puknal sie w czolo i stwierdzil, ze musi nauczyc sie z nia zyc. I mogloby byc tak pieknie... A nie bedzie, przez jednego szalenca. :( Wiekszosc Europy dowiedziala sie o inwazji w czwartek rano. Ja wiedzialam o niej juz od srody wieczor. Nie, nie mam osobistych szpiegow; po prostu przez roznice czasu, 4 nad ranem w Europie, to u mnie 22 wieczorem dnia poprzedniego... Od tamtego czasu, dzien rozpoczynam sprawdzeniem serwisow informacyjnych, choc te napawaja coraz wiekszym przerazeniem...

Nie wiem czy powinnam prowadzic blog w takiej formie, jak dotychczas. Jak tu pisac takie pitu-pitu o zwyczajnych, codziennych sprawach, kiedy gdzies tysiace ludzie uciekaja przed wojna i kryja sie w schronach? Ten post mam jednak juz praktycznie napisany, bo zwykle klepie sobie po troszku niemal codziennie, wiec wrzucam.

Na sobote 19 lutego, od poczatku planowalam... nic. ;) Z okazji dlugiego weekendu nie bylo Polskiej Szkoly, wiec mielismy dzien dla siebie. W praktyce spedzilam go jak zwykle, sprzatajac i wstawiajac pranie za praniem. Wieczorem machnelam tez moje ulubione ostatnio, super-hiper-szybkie ciasto z jablkami. :) Potworki spedzily calutki dzionek w pizamach. Przynioslam im na dol ubrania, kilka razy upomnialam, ze moze czas sie przebrac, ale w koncu machnelam reka. Sama pamietam z dziecinstwa takie dni, ktore przesnulam sie z kanapy na fotel w koszuli nocnej. :D Zeby nie bylo dzieciakom za dobrze, zagonilam ich do odkurzenia i umycia podlog w ich pokojach. Stwierdzilam tez, ze czas nauczyc ich mycia zlewu w swojej lazience. Wkurzylam sie bowiem. W piatek umylam kible oraz zlewy w lazienkach dolnej i dzieci, wiedzac, ze beda mieli kolegow, wiec ktores moze zechciec skorzystac z tego przybytku. Nastepnego dnia wchodze do lazienki dzieciakow i co widza moje zaspane oczy?! Calutki zlew oraz kran zaplute pasta do zebow! Jak kurcze nie potrafia splukac po sobie zlewu, to moze naucza sie, kiedy sami beda musieli szorowac zaschniete plwociny, fuj! :/

Tego dnia byla znow jakas szalona pogoda. Nadchodzila chmura, zaczynal sypac snieg, robila sie z tego zadymka, swiata nie widac, telefon pika z jakimis ostrzezeniami... Po czym nagle snieg przestawal sypac, wychodzilo slonce, co napadalo zaczynalo topniec... i tak kilka razy w ciagu dnia. :O Cieszylam sie, ze nic na ten dzien nie planowalam i moglam zaszyc sie w chalupie. Wieczorem zas nadeszla wichura. U gory tak wylo i swiszczalo, ze balam sie iz jakies drzewo zwali sie na dom. Uroki mieszkania na wzgorzu. ;)

Po jednym dniu przesiedzianym w chalupie, w niedziele juz zaczelo mnie lekko nosic. ;) Zreszta, przy okazji dlugiego weekendu chcialam tez Potworkom zapewnic troche wiecej rozrywki niz nieograniczony dostep do elektroniki. :D Plany nieco sie ryply, bo jak zwykle za pozno zaczelam czynic jakies konkretniejsze przygotowania. Chcialam zabrac dzieciaki na snow tubing, czyli zjezdzanie po specjalnie stworzonych "torach" na wielkich oponach (mozecie kojarzyc z poprzednich lat). Byli rok oraz dwa lata temu i bardzo im sie podobalo, ale co z tego, jak w czwartek przed dlugim weekendem bilety byly juz nie do dostania... :/ W niedziele postawilam wiec na rozrywke bardziej "pospolita" - lyzwy. Dzieciaki pojechaly bardzo chetnie, bo mielismy prawie miesieczna przerwe. Wiedzac bowiem, ze w poniedzialki Nik mial narty, nie chcialam go dzien wczesniej meczyc lyzwami. W tym tygodniu jednak narty juz sie skonczyly (buuu...), wiec nie bylo przeszkod. Zreszta, wypad na stok byl moim innym pomyslem na dlugi weekend, tu jednak okazalo sie, ze jako rodzina kompletnie nie moglismy sie dogadac. Bi poczatkowo stanowczo oznajmila, ze nie jedzie, potem jednak (przy wizji spedzenia dnia w domu dziadka), stwierdzila, ze moze jednak. Malzonek najpierw niechetnie, ale sie zgodzil, potem jednak mu sie odwidzialo i stwierdzil, zebym sobie jechala sama z Kokusiem jak mnie tak ciagnie. :/ W dodatku pogoda miala sie zbiesic i z zimowej aury w sobote i niedziele, przejsc w 10 stopni w poniedzialek, a we wtorek w dodatku w deszcz. Na koniec zas, sam Nik na propozycje pojechania tylko ze mna, zaczal cos przebakiwac, ze on chce z tata, bo marza mu sie czarne szlaki. W tym momencie juz mnie trafil szlag i stwierdzilam, ze pierdziele, nie bede nikogo uszczesliwiac na sile. Synowi zas strzelilam wyklad, ze jak chce na narty z ojcem, to ma sam mu wiercic dziure w brzuchu, a nie traktowac mnie jako poslanca. Potem bowiem najwiecej zrzedzenia i pretensji dostaje sie wlasnie mi, bo M. uwaza, ze jego dzieci przeciez nie chca nigdzie jezdzic i w niczym brac udzialu, a ja ich przymuszam. :/ W kazdym razie, tak wlasnie skonczyl sie pomysl nart w dlugi weekend. ;) Na lyzwach jak zwykle Potwory szalaly na calego, choc Bi narzekala, ze straaasznie boli ja jedna stopa.

Czapy z polskim orzelkiem ;)
 

Zaczynam podejrzewac, ze problemem nie sa lyzwy, tylko jej giry. Wypozyczalam juz tam lyzwy i wiem ze sa niewygodne, ale da sie wytrzymac. Maja dwa rodzaje, jedne figurowe, drugie bardziej rekreacyjne (oraz hokejowe, ale tych Potwory nie lubia) i Nik, ktore nie zalozy, pasuja mu bez problemu. Bi probowala juz i jedne i drugie i zawsze gdzies ja uwiera lub obciera. Wniosek? Panna musi miec "hrabiowskie" stopy, ktorym przeszkadza kazdy szew czy zalamanie materialu. :D Tak czy owak, Nik jak zwykle jezdzil na wyscigi, slalomem miedzy ludzmi, a z Bi wiekszosc czasu jezdzilysmy sobie spokojnie, trzymajac sie za rece. Zwyczajowo napstrykalam zdjec i filmikow, ale wpadlam tez na pomysl, ze przeciez Potworki na zmiane moga zrobic tez zdjecie i mi. Jezdze z nimi tyle czasu i nigdy nie mam zadnej foty, wiec tym razem Potworki mi pstryknely. ;)

Z moim "malenstwem" :D
 

A ze dostep choc na sekunde do mojego telefonu to dla nich nie lada atrakcja, wiec byli cali chetni. Niestety, tego dnia to byl marny pomysl, bo rano nie chcialo mi sie malowac oczu, wiec wyszlam staro i niemrawo. Coz, przed nastepnymi lyzwami musze pamietac o makijazu. :D

A tu z "wielkoludem" (kiedy ona tak urosla?!), ktory bije matke na glowe jesli chodzi o urode i umiejetnosc pozowania...
 

Poniedzialek byl kolejnym dniem z atrakcja. Zaplanowalam ja na nieco wczesniejsza godzine, ale potem przyszlo mi do glowy, ze moze moja kumpela chcialaby dolaczyc ze swoimi dziewczynami. W koncu towarzystwo jest zawsze atrakcja sama w sobie, a to bylo jedno z niewielu miejsc, gdzie poszaleje i 10-cio i 3-latka. ;) Niestety, nie wszyscy sa takimi szczesciarzami jak ja, ktorzy w poniedzialek mieli wolne. Moja kolezanka nalezala niestety do grupy pracujacej, ale odpisala ze chetnie sie wybierze (ale po pracy), zeby jej starsza nie marudzila, ze przez caly dlugi weekend nie miala zadnej atrakcji i nigdzie nie pojechala. ;) Godzina 15 wydawala mi sie troche pozna, bo podejrzewalam ze o tej porze zaczyna sie tam tlok, ale zgodzilam sie. A miejscem, o ktorym pisze byly... trampoliny! Nik chcial miec tam swoje przyjecie urodzinowe, ale z racji niepewnej covidowej sytuacji jeszcze 1.5 miesiaca temu, nie zdecydowalam sie zarezerwowac. Przed dlugim weekendem nawet nie myslalam o tym miejscu, bo nastawiona bylam raczej na "zimowe" atrakcje. To Bi sobie przypomniala o trampolinach, Nik podchwycil pomysl i ciesze sie, ze bylo to jedno z niewielu miejsc, gdzie nie trzeba bylo robic rezerwacji z 2-tygodniowym wyprzedzeniem. ;)

Nik wlasnie robi salto w przod w powietrzu :)
 

Punktualnie o 3 po poludniu zjawilismy sie wiec na trampolinach, a dzieciaki rzucily sie do zabawy niczym szczenieta spuszczone ze smyczy. ;) Dla mnie i kolezanki spotkanie towarzyskie srednio sie udalo, bo jej mlodsza nie zawsze chciala isc tam gdzie szla trojka starszych. Kumpela musiala wiec podazac za malym huraganem, ja zas zostawalam ze "starszyzna", zeby wiedziec, gdzie z kolei oni sie podziewaja.

Ten zjazd na linie, mimo ze niezbyt duzy, byl jedna z atrakcji, do ktorej dzieciaki co chwila wracaly
 

Miejsce bylo bowiem ogromne, choc nie az tak jak sala zabaw, w ktorej bylismy na urodzinach tuz przed pandemia. Tam to byl po prostu wypas i kazdy podobny przybytek wypadnie przy nim blado. ;) Tutaj jednak tez nie brakowalo rozrywki i pewnie tam jeszcze wrocimy.

Jeden z torow przeszkod
 

Poza cala seria trampolin, dla starszych, mlodszych, z koszami do koszykowki, itd., byl tam tez zjazd na linie, tor ninja, miejsce do bitwy w dmuchanych kulach (nie wiem jak to okreslic, a nie mam zdjecia), baseny z piankami, kat z gigantycznymi klockami do ukladania, park linowy oraz malpi gaj ze zjezdzalniami w kulki.

Dziewczyny przeszly oba poziomy parku linowego. Nik wszedl na gore, rozejrzal sie i stwierdzil, ze jednak to nie dla niego; tutaj wlasnie schodzi. On jednak po mnie ma lek wysokosci ;)
 

Slowem, zabawa dla dzieciakow z calego przekroju wiekowego. Potwory wyszly oczywiscie cale upocone, a jeszcze musialam stoczyc z nimi walke, zeby zalozyli bluzy zanim wylezli na dwor. W ogole wiekszosc wieczora to byla wojna z humorami.

Zjezdzalnia w kulki rowniez byla hitem wsrod malych i duzych :)
 

Dzieciaki wrocily wymordowane i glodne, a to jest mieszanka wybuchowa. W takim momencie, mimo glodu, nawet o jedzenie (bo nie lubie, bo niedobre) od razu jest histeria. Do tego, wolam do stolu, a jedno z drugim w ryk, bo tacy sa zmeczeni, ze nie dadza rady wstac z kanapy. ;) Ktos by pomyslal, ze takie juz duze dzieci mam, ale troche je zmeczyc i przeglodzic, a cofaja sie do poziomu 4-latkow. :D

 

Tu Bi zrzuca kolezanke z belki. Moment pozniej, kolezanka "znokautowala" Kokusia ;)

Wtorek byl ostatnim wolnym dniem. To znaczy, calkowicie wolnym dla dzieciakow, ja bowiem pracowalam z domu. Rano musialam polaczyc sie na meeting, mialam tez kilka maili do wyslania oraz odpowiedzenia, ale ogolnie nie gonilo mnie nic pilnego, wiec poczatkowo myslalam, ze moze jeszcze tego dnia gdzies z dzieciakami pojade. Po tym jednak jak odpadly nam narty oraz snow tubing, nie bardzo mialam pomysl gdzie. Nik naciskal na lyzwy, bo dowiedzial sie, ze z okazji dlugiego weekendu, lodowisko jest czynne rowniez w poniedzialek i wtorek. Bi jednak uparla sie, ze nie chce jezdzic. Szczerze mowiac to mi rowniez srednio chcialo sie tam jechac, bo pogoda kompletnie sie spiep**yla. Po mniej wiecej zimowej aurze w weekend, w poniedzialek temperatury podskoczyly do 11 stopni przy pieknym sloncu. Przez wiekszosc wtorku temperatury utrzymywaly sie okolo 4-5 stopni, a po poludniu lunal deszcz i zrobilo sie naprawde paskudnie. Temperatury piely sie stopniowo w gore i gdzies o 18 dotarly do 12 stopni, ale przy ulewnym deszczu oraz porywistym wietrze, bylo po prostu okropnie. Nie mniej, Nik tak naciskal, ze gotowa bylam pojechac i zostawic Bi w pokoju przy lodowisku. To takie pomieszczenie dla lyzwiarzy z ogrzewaniem oraz laweczkami, zeby mogli odsapnac i sie zagrzac. Co najwazniejsze, sciana wychodzaca na lodowisko jest cala przeszklona, wiedzialam wiec, ze bede mogla panne caly czas widziec, jesli ta sie zaprze i rzeczywiscie nie bedzie chciala jezdzic. Sytuacje uratowal jednak... sam Nik. Dzien wczesniej, na trampolinach, nadwyrezyl sobie kolano. Mimo, ze pod koniec skakal znow jak pasikonik, twierdzil, ze nie moze go zginac i kustykal na wszystkich schodach. We wtorek rano jednak oznajmil ze nic go nie boli i faktycznie chodzil normalnie. Wpadlam jednak na pomysl, ze musi przymierzyc lyzwy, ktore dostalam ze dwa lata temu od kolegi z pracy, a do ktorych Mlodszy chyba w koncu dorosl. Jak wiadomo, lyzwy sa dosc ciasne i Nik nie mogl wcisnac stopy w tej nadwyrezonej nodze, twierdzac, ze za bardzo go boli kiedy musi napiac miesnie. To przesadzilo sprawe, bo uznalam, ze noga musi odpoczac, a jeszcze Nik by sie pechowo przewrocil i dodatkowo ja urazil? W ten sposob, z wielka ulga zreszta, zostalam z Potworkami w chalupie. Kilka razy pytalam tez Starsza czy na pewno chce w taka pogode jechac na gimnastyke. ;) Wiem, strasznie niepedagogicznie, ale naprawde mi sie nie chcialo po calym dniu lazenia w dresach i przy ulewie. Bi "niestety" chciala, wiec co bylo robic, pojechalam. Bylo ohydnie, bo nie dosc ze zacinajacy w ostrym wietrze deszcz, to jeszcze w naszej miejscowosci od rzeki naciagnela mgla, widocznosc byla wiec mocno ograniczona, a w ciemnosci dochodzily oslepiajace swiatla innych aut. Jakos na szczescie przejechalysmy. Pogadalam sobie z kolezanka, ale potem musialam wyjsc z auta i pojsc po Bi, bo ostatnio instruktorka oznajmila, ze bedzie wypuszczac dziewczyny tylko do czekajacych rodzicow. Po tych kilku minutach w deszczu, mimo wysokich jak na luty temperatur, wrocilam do domu przemoczona i zmarznieta. Dopiero kiedy zdjelam wilgotne legginsy i wskoczylam z powrotem w cieplutki dres, poczulam ciepelko rozlewajace sie po ciele. :)

Sroda zaczela sie brutalna pobudka skoro swit (czyli przed 7 ;P). Niestety, dlugi weekend sie skonczyl i czas byl wrocic do brutalnej rzeczywistosci... Najgorzej, ze kolejne dluzsze wolne bedzie dopiero podczas ferii wiosennych, w polowie kwietnia. :( W srode pogoda ponownie nie mogla sie zdecydowac, jaka mamy wlasciwie pore roku. Rano bylo 11 stopni, ale juz o dziesiatej termometr pokazywal 16, zas o trzynastej... 20! :O Po poludniu temperatura miala jednak gwaltownie spadac, wiec niewiadomo bylo jak sie ubrac. Norma ostatnio. ;) Potworki oczywiscie najchetniej poszlyby do szkoly w samych cienkich, bawelnianych bluzkach, ale ostatecznie (po moim zrzedzeniu) Nik zalozyl kamizelke, a Bi taka grubsza bluze. Stwierdzilam, ze nawet jesli o tej 16 zrobi sie nagle zima, to jakos z autobusow przejda; daleko nie maja, szczegolnie Nik, ktory wysiada pod samym domem. ;) Srody zwykle oznaczaja trening na basenie dla Kokusia, ale tego dnia jechalismy do ksiegowego rozliczyc sie z podatkow, wiec go ominal. Kiedy o 19 wracalismy do domu, temperatura spadla do 4 stopni, a o dwudziestej byla juz na minusie i w dodatku zerwal sie wiatr, ktory zawiewal jakos tak, ze strasznie dudnil w kominie. Odglos jak z horroru. ;) Czyli po dwoch dniach wiosny (poniedzialek i wtorek) oraz letniej srodzie, zima postanowila pokazac, ze nie powiedziala jeszcze ostatniego slowa. ;) W dodatku na piatek zapowiadane byly spore opady sniegu, ale wiadomo, dwa dni wczesniej jeszcze wszystko moglo sie zmienic i przesunac.

No i przyszedl czwartek i dotarlo do mnie, ze moj blog jest pozbawiony glebszej tresci. Codzienne bzdety, drobne radosci, male smuteczki... to takie plytkie w perspektywie obecnej sytuacji... Tak, na Ukraine mam daleko. Mam jednak cala rodzine w Polsce, a czy Putin zatrzyma sie na Ukrainie? A nawet pomijajac ten aspekt, ciezko jest cieszyc sie normalnym zyciem, kiedy jest sie swiadomym, ze gdzies wali sie swiat. I nie na drugim koncu globu, tylko w nowoczesnej, postepowej Europie! To jeszcze kilka tygodni temu wydawalo sie to nie do pomyslenia! Wlasciwie juz wczesnym popoludniem skupilam sie tylko na lokalnych wiadomosciach, straszacych zamieciami na dzien kolejny, bo wiesci z Ukrainy wywolywaly napiecie i palpitacje serca. Nie pomagaly pelne paniki smsy od mojej mamuski. Wolalam sie juz skupic na pogodzie. Zamiecie, zawieje... To takie zwykle i normalne, ze az piekne... Po poludniu, zgodnie z przewidywaniami (oraz oczekiwaniami zreszta) dostalam wiadomosci, ze kolejnego dnia szkoly maja byc zamkniete w naszej miejscowosci. Potworki chodzily wiec do placowek calutkie dwa dni w tym tygodniu... Perspektywa wyspania sie i spedzenia spokojnego dnia pracujac w szlafroku przy jadalnym stole, nie poprawila humoru... 

Piatek... Drugi dzien wojny na Ukrainie, a dla nas spokojna codziennosc. Nawet bardzo spokojna, bo bez szkoly, a dla mnie z praca z domu. Mialy byc zamiecie, kataklizm, itd., a spadlo... moze 10 cm...czegos. Niestety, nad ranem snieg przeszed w marznacy deszcz, a poznym rankiem znow w snieg. To, co lezalo na ziemi bylo wiec zbite i ciezkie jak jasny gwint. Po poludniu M. poszedl odsniezac, a Potworki poszalec w tym bialym czyms.

Najlepsza zabawa bylo wbieganie pod strumien sniegu. Wiedzac ile wazyl, dziwie sie, ze nie powalilo ich na ziemie...
 

Solidarnie wyszlam i ja, odsniezyc jak zwykle schodki oraz kostke przed frontem. I pozalowalam, bo moje plecy dlugo nie dojda do siebie. :/ Potworki bawily sie wysmienicie, ale za to wrocili do domu kompletnie przemoczeni.

Nie widac, ale zdjecie zrobione w ruchu, stad tak nieudolnie uciete ;)

Tak, oberwalam ta "sniezka" ;)

I tak minal tydzien. Zaczal sie fajnie, dlugim weekendem i relaksem... Zakonczyl... wiadomo jak. :(

piątek, 18 lutego 2022

Luty - plecien, bo przeplata, troche zimy, troche lata :D

No nie da sie tego inaczej opisac; przeczytajcie same! W zeszla sobote temperatura doszla do 16 stopni i pobite zostaly wszelkie rekordy, tylko po to, zeby w nocy zaczac gwaltownie spadac. Do obnizajacych sie temperatur, doszly opady sniegu i w rezultacie, niedzielny poranek przywital nas iscie zimowo. Wiekszosc dnia proszyl snieg, a temperatura doszla do 1 stopnia na plusie. Na poniedzialek zapowiadano za to siarczysty mroz i faktycznie, o 7 rano bylo -10 stopni, a najwyzsza temperatura w srodku dnia dotarla do zawrotnej -6 kreski. Bylo piekne slonce, ale przy okazji porywisty wicher, wiec odczuwalna wynosila... -14! :D We wtorek rano, termometr pokazal faktyczne -14. Jaka byla temperatura odczuwalna, wole nie myslec. ;) Sroda zaczela sie ponownie lekkim mrozikiem, ale w dzien, mimo zachmurzenia, podskoczyla do +4. I slupek rteci juz tak zostal, a w nocy zaczal podnosic sie dalej. W czwartek dzien zaczal sie od +11 stopni, a po poludniu temperatura wzrosla dalej, do +15. W nocy stopni bylo nadal kilkanascie, ale nadszedl front i przyniosl ulewe oraz porywisty wicher. Az zal bylo psa wieczorem wypuszczac, ale coz, wysikac sie musi. :) Piatek byl takim przeplatajacym "kwietniem" samym w sobie. Kiedy szlam z dziecmi na przystanek o 7:50 rano, bylo 13 stopni i kropilo. Kiedy wracalam z zakupow o 10:30, juz tylko... 4, ale za to swiecilo piekne slonce. Caly dzien temperatura stopniowo spadala az, o zachodzie slonca, doszla do -1. Taki to byl szalony pogodowo tydzien, a kolejny zapowiada sie bardzo podobnie. ;)

W sobote 12 lutego pogoda byla jak marzenie, ale niestety nie dane bylo nam z niej pokorzystac. Rano, przy intensywnych prostestach, zawiozlam Potworki do Polskiej Szkoly. Niestety, jednej mojej kolezanki nie bylo, a druga miala plany, wiec kawa w milym towarzystwie przeszla mi kolo nosa. ;) Pojechalam za to do chalupy, gdzie przynajmniej pozytecznie wykorzystalam czas, bo posprzatalam w kuchni i lazienkach. Po poludniu zas M. umyslil sobie, zeby pojechac do spowiedzi i zabrac przy okazji Potworki. A jak juz czlowiek tam byl, to zostalismy na mszy. Troche zalowalam tej pieknej pogody, ale przyznaje, ze perspektywa spokojnej niedzieli, bez zrywania sie rano do kosciola, byla zbyt kuszaca. ;)

Zgodnie z prognozami (a to niespodzianka!) w niedziele rano okazalo sie, ze temperatura spadla na leb na szyje, a z nia przyszedl snieg. Nie za duzo, ale wystarczajaco zeby pokryc powierzchnie ktore, po ostatnich rekordowo cieplych dniach, zdazyly kompletnie odtajac.

Zdjecie co prawda z poniedzialku, ale oddaje klimat ;)
 

Poniewaz msze zaliczylismy dzien wczesniej, poranek byl bardzo spokojny. Wszyscy pospalismy dluzej niz zwykle, no, poza M., ktory przyzwyczajony do wstawania o 3:30, zerwal sie z samego ranka i o 9 rano juz nie wytrzymal i poszedl odsniezac. ;) Zupelnie niepotrzebnie zreszta, bo po ostatnich cieplych dniach, z nagrzanych chodnikow oraz podjazdu snieg sam schodzil, no ale kto mu zabroni... ;) Potem chwile M. pogadal z rodzicami, ja zadzwonilam do taty, a wczesnym popoludniem, jak zwykle sie rozdzielilismy. Malzonek pojechal na silownie, a ja z Potworkami do kina. Mlodziezy zachcialo sie obejrzec "Encanto" (w Polsce z jakiegos powodu przechrzczone na "Nasze magiczne Encanto" :D), ktore weszlo do kin na Indyka, ale wtedy ich jakos nie ciagnelo. Film jednak najwyrazniej zrobil furore wsrod innych dzieciakow, koledzy z klas spiewaja wszystkie piosenki i wiedza o co chodzi, wiec Potworki zapragnely rowniez sprawdzic na czym polega fenomen tej bajki. Smialam sie, ze obejrzec go chciala rowniez Bi, ktora od kilku lat uwazala sie za taka "dorosla" i twierdzila, ze ona bajek nie lubi i interesuja ja tylko filmy z prawdziwymi aktorami. Wiem zreszta skad sie to wzielo. Kilka razy biorac Potworki do kina, pisalam do mojej sasiadki, a mamy najlepszej kolezanki Starszej, z pytaniem czy nie chce dolaczyc ze swoimi dziewczynami. Odpowiedzi dostawalam dosc "kryptyczne" (i w koncu przestalam w ogole proponowac), ale zrozumialam z nich, ze ich corki bajek nie ogladaja. I faktycznie, w dobie wszechobecnej Elsy i innej Disney'owskiej ferajny, te dziewczyny nigdy nie mialy bluzek z bohaterami ani innych akcesoriow w tym stylu. Podejrzewam, ze to nie do konca wybor dziewczynek, ale stoja za tym ich rodzice, ktorzy maja jakies wlasne rozumowanie. A ze Bi i starsza z nich byly przez prawie 4 lata w jednej klasie i doslownie nierozlaczne, wiec moja corcia, jak taka bezmyslna papuga, tez przejela te niechec, awanturujac sie przy okazji, ze ona jest juz za duza na bajki (taaak, w wieku 8 lat...). Tymczasem w tym roku, w nowej szkole, dziewczyny zostaly w koncu rozdzielone. Spotykaja sie oczywiscie w domu, u nich czy u nas, ale to juz nie ta czestotliwosc co kiedys. Na poczatku byla czarna rozpacz, ale mysle, ze moze im to wyjsc pod wieloma wzgledami na dobre. Najwyrazniej nowi koledzy Bi z klasy sa "normalni" i panna przekonala sie wlasnie, ze w wieku 10 lat spokojnie bajki nadal sie oglada. ;) W kazdym razie, Potworki nagle w zeszlym tygodniu wyskoczyly z prosba, zeby pojsc na to Encanto, a ja bezradnie rozlozylam rece, ze teraz juz pewnie nawet go nie graja. I faktycznie, w kinie do ktorego zwykle jezdzimy, maja juz zupelnie inny repertuar, ale w innym, tylko troche dalej, nadal mieli pojedyncze seanse.

Kiedys to sie siedzialo na rozkladanych, waskich krzeslach... ;)
 

Bilety kosztowaly tylko $3 (pewnie dlatego, ze to juz koncowka pokazow tej bajki)!!! Normalnie jak za darmo! :O Dla mnie to byl powrot do przeszlosci, bo w tym kinie bywalam daaawno temu, z jednym z bylych chlopakow. Wtedy oczywiscie wygladalo zupelnie inaczej, no ale wspomnienia sa. ;) Dla Potworkow to oczywiscie jakas dodatkowa atrakcja, bo tam ich jeszcze nie bylo. Sama bajka oni byli zachwyceni. Mnie sie podobala, owszem, ale bez szalu. Oczywiscie przez reszte wieczora slyszalam w kolko kilka wersow piosenki "We don't talk about Bruno", az utknela w mojej wlasnej glowie. :D

Poniedzialek (jak pisalam na poczatku) przywital nas mrozem: -10. Nawet w srodku dnia temperatury leniwie podniosly sie raptem do -6 i na mysl o spedzeniu wieczora na stoku, przechodzily mnie ciarki. Co jednak bylo robic, lepiej tak, niz jak tydzien wczesniej, w padajacej mzawce i mgle. :D Poza tym, to juz ostatni raz.

Te wspolne zdjecia chlopakow wygladaja w sumie zawsze tak samo, tylko tlo inne :D
 

Przyznaje, ze jak na jesien nie moglam sie doczekac, tak teraz w zasadzie odetchnelam z ulga. Chyba dlatego, ze w tym roku troche bylo jednak z tym stresu. W mojej pracy prawie wszystkie te dlugie dni, kiedy musze siedziec do pozna, wypadaly w poniedzialki, wiec pytanie bylo, ile razy uda mi sie z klubem narciarskim wyskoczyc. Tym razem mialam szczescie, bo pozny dzien w pracy przelozono z poniedzialku na wtorek. Inaczej nie moglabym tam tego dnia byc. Jak juz tym sie denerwowalam, dodatkowo dochodzil stresik, czy w te dni kiedy moglabym pojechac, nie rozchoruje sie czy cus. ;) W styczniu minal rok od mojego zapalenia nerki, ale nadal pamietam ten bol, dlatego kazde pykniecie w plecach stawia mnie natychmiast na bacznosc: to czy jeszcze nie to?! :D Zamartwianie sie to niestety moje drugie imie. ;) Klub byl jednak glownie dla Kokusia, a on go uwielbial. To najwazniejsze. No i to takie urocze, kiedy synek jedzie wyciagiem z kolegami pare razy, ale potem oznajmia, ze teraz pojedzie z mama, "zeby nie czula sie samotna". Jak tu nie kochac tego mlodziaka?! <3 Tego dnia na poczatku jezdzilam jak zwykle z Nikiem i jego kumplem.

Selfiak na wyciagu ;)
 

Warunki na stoku byly zaskakujaco dobre. Poniewaz z soboty na niedziele tak nagle zmrozilo, spodziewalam sie sporego oblodzenia, a bylo wiecej puszystego sniegu. Od razu lepiej sie zrobilo i moje nogi nawet nie protestowaly. Dopiero wieczorem poczulam miesnie. :) Po przerwie na jedzenie, dostalam pod swoje skrzydla bande chyba 5 chlopcow (plus jedna dziewczynke, ktora woli jezdzic z chlopakami, a nie innymi pannami :O), plus Nik i jego kolega. W teorii mieli mi sie od czasu do czasu meldowac, w praktyce Mlodszy oraz G. do nich dolaczyli, wiec jezdzilismy cala gromada. Na najlagodniejszym stoku porobili gorki i male skocznie, wiec jezdzilismy glownie tam, bo dla chlopcow to oczywiscie najlepsza rozrywka.

Strasznie slabo to widac, wiec musicie uwierzyc mi na slowo, ze Nik tu wlasnie skoczyl :)
 

Oni i tak zamiast jechac normalnie szlakiem, szukaja jakichs bocznych sciezynek miedzy drzewami. Strach pomyslec co beda wyprawiac za kilka lat, kiedy na stoku nie beda juz pod opieka doroslych. ;) Wieczorem Nik stwierdzil, ze to bylo najfajniejsze szusowanie, poza tym, gdzie jezdzi z tata, bo tatus zabiera go na czarne szlaki. Jak tu wyciagnac M. na stok zeby pojezdzil z synem? :/

I tak mi wlasnie minely WaleWtynki - odmrazajac sobie kinola na stoku. :D Nie narzekam jednak, bo wiadomo, ze M. jest romantykiem do bani i tak czy owak nic nie mielismy zaplanowanego dla nas jako pary. A ze narty szczerze lubie, to spedzilam to popoludnie przyjemnie i z moja ukochana, najmlodsza "Walentynka". ;) Tymczasem Bi miala w szkole Walentynki klasowe, gdzie kazde z dzieci mialo wpisac cos milego na serduszkach kolegow. Musze przyznac, ze bardzo fajnie to wyszlo i na pewno jest to mile dla tych mnie popularnych dzieci, choc widac na pierwszy rzut oka, kto robil to na odwal-odpieprz, albo brak mu bylo inwencji tworczej. :D

W sumie najbardziej mnie zastanowilo: "You really have good accuracy" :D
 

Wtorek byl kolejnym lodowatym dniem. Rano w salonie ponownie temperatura nie chciala podniesc sie do wiecej niz 15 stopni... Oczekiwanie na autobusy to bylo przytupywanie dla rozgrzewki, a jak tylko przyjechaly (obydwa prawie jednoczesnie na szczescie), Potworki pobiegly do nich bez chociaz szybkiego uscisku na pozegnanie. Po pracy dla jednych i szkole dla drugich, Bi miala gimnastyke. Drobnym urozmaiceniem byl fakt, ze musialam wziac ze soba Kokusia, M. mial bowiem wizyte lekarska. Nie bylo mi to bardzo na reke, bo chcialam w spokoju poplotkowac z kolezanka. Jej trzylatka wiadomo, nie bardzo zwraca uwage na to, o czym paplamy, ale Nik to juz "gumowe ucho". ;) Zastanawialam sie tez, czy mlodziez nie bedzie probowala wyczyniac jakichs akrobacji w aucie. Nie bylo jednak wyjscia; musialam zabrac Mlodszego ze soba. Na szczescie dzieciakow jakby nie bylo. Jedno wpatrzone w bajki na telefonie, drugie w Nintendo i Mala tylko od czasu do czasu podkarmiala Nika chrupkami, z czego on zreszta mial niezla radoche. ;)

Ranek w srode byl juz cieplejszy - "tylko" -8. ;) Po poludniu temperatura podniosla sie jednak na plus i osiagnela +4 stopnie. Niestety, autobus Kokusia mial nowego kierowce (kierowniczke? :D), ktora nie znala adresow i nie wiem czy nie zostala sciagnieta w ostatniej chwili, bo spoznila sie o 35 minut (Bi pojechala o czasie)! A my tam stalismy na mrozie, marznac niemilosiernie... Swiecilo piekne slonce i na poczatku nawet nie bylo zle, ale po jakims czasie juz czlowiek naciagnal kaptur na glowe, dlonie wepchnal w kieszenie kurtki i przytupywal wpatrzony tesknie we wjazd na nasze osiedle, wypatrujac koloru zoltego. ;) W ktoryms momencie podjechal sasiad, ktory zrezygnowany postanowil zawiezc corke do szkoly i zaoferowal, ze wezmie tez Nika. Niestety Mlodszemu wlaczyl sie "niesmialek" i nie chcial, mimo, ze przeciez ich zna i nie ma problemu zeby bawic sie u nich w domu. Potem mi powiedzial, ze nie lubi jezdzic obcymi samochodami. :D Wlasciwie juz powiedzialam Kokusiowi, ze czekam jeszcze 5 minut i tez go zawioze i w tym momencie autobus wyjechal zza zakretu. :D Po poludniu, juz tradycyjnie, M. zabral Mlodszego na basen i zostal na silowni, a ja zagonilam Bi pod prysznic, a pozniej pojechalam po syna. Tego dnia cwiczyli styl motylkowy. 

Choc raz zatrzymali sie z tej strony basenu, wiec zdjecie bez dziwnych min i z Nikiem ledwie "kukajacym" z wody ;)
 

Odbylam tez z Mlodszym rozmowe na temat dodatkowych sportow. Poki co, narty sie skonczyly, a pilka nie zaczyna az do konca kwietnia. Sa jednak kolejne sesje szermierki oraz karate. Obie dyscypliny wczesniej sprobowal i mu sie podobalo. Teraz jednak cos sie odmienilo... Na szermierke nie ma ochoty, a z karate odstraszyl go sam... sensei. Kiedy konczyla sie ostatnia sesja, w ktorej Nik bral udzial (jeszcze przed Swietami), trener zaczynal wprowadzac elementy zapasow. Mlodszy stanowczo sie opieral zeby sprobowac zbic ktoregos kolege z nog. ;) Na pozegnanie jednak sensei powiedzial kazdemu z dzieci, czego bedzie od nich oczekiwal kiedy zajecia znow rozpoczna sie po przerwie i Kokusiowi wlasnie zapowiedzial, ze chce zeby sprobowal walki z przeciwnikiem. Gdyby Mlodszy zapisal sie na kolejna sesje "z marszu", pewnie nawet by o tym nie myslal, ale teraz minelo troche czasu i widze, ze Nik za dlugo "przegryzal" to, co uslyszal. Tlumacze, ze przeciez jak sie uprze, ze nie jest gotowy, sensei go nie zmusi. Ze musza cwiczyc tez inne elementy sztuk walk, wiec nie beda uprawiac zapasow na kazdych zajeciach. Mlodszy jednak sie zaparl, ze nie i koniec. Co robic, trudno, moze sam zdecyduje sie do tego wrocic...

W czwartek, podobnie jak w poprzednia sobote, wyciagnelam z szafy kurtki wiosenne. Juz rano bylo 11 stopni i caly czas robilo sie cieplej. Az strach pomyslec ile byloby stopni gdyby zaswiecilo slonce. Od rana sie chmurzylo, wiec temperatura doszla ledwie do 15 stopni. No ale pietnascie stopni w polowie lutego, to niezly wynik! Dobra, moze nie powinnam robic sensacji, bo w zasadzie juz od kilku lat luty przynosi takie anomalie. Pamietam zdjecie jeszcze ze starego domu, gdzie Potworki bawia sie na ostatniej kupie sniegu, a maja na sobie kalosze i bluzki z krotkim rekawkiem. A cztery lata temu, tuz przed przeprowadzka, bylismy w odwiedzinach u (jeszcze) dawnych wlascicieli naszego domu i wszyscy tez mielismy na sobie tylko cienkie bluzeczki. Tak jest praktycznie co roku, czlowiekowi wydaje sie, ze nadeszla wiosna, a potem okazuje sie, ze to tylko zlosliwe poczucie humoru Matki Natury i w marcu wraca zima. ;) Po poludniu Potworki nie mialy zadnych dodatkowych zajec i fajnie byloby chociaz zaczac lekcje do Polskiej Szkoly. Co prawda w ten weekend dzieciaki maja przerwe, ale przynajmniej czlowiek by troche nadgonil, zeby za tydzien nie stresowac sie, czy zdazy. Niestety, nauczycielka Kokusia przyslala juz prace domowa, a Bi nie. Zapewne mysli, ze ma czas, skoro w ten weekend nie ma zajec, moglaby jednak pomyslec logicznie, ze wielu rodzicow chcialoby odrobic lekcje wczesniej, albo inaczej, robic je po troszku, korzystajac z kilku dni wiecej. Poza tym, przed nami dlugi weekend, ktory sporo osob wykorzystuje na wyjazdy (nasi sasiedzi polecieli sobie na jedna z Karaibskich wysp, ha!), wiec tych dni nie ma az tak znowu duzo. W kazdym razie, Potworki zawsze odrabiaja lekcje do Polskiej Szkoly razem, inaczej jest marudzenie i pretensje, ze on/ona ma mniej, a dlaczego ja tak duzo, a dlaczego ja musze, a siostra/brat nie, itd. Zdecydowanie mniej nerwow dla mnie. ;) Czekamy wiec (nie)cierpliwie az nauczycielka Bi sie obudzi. :)

Przebisniegi w ogrodku sasiada, ktore po niedzielnym sniegu oraz mrozie z poczatku tygodnia, troche zmaltretowalo, znow zaczely dumnie prostowac biale glowki. :)

Sliczne sa!
 

Ja zas otrzymalam maila ze szkoly, ktory sprawil, ze Potworki zaplasaly w tancu radosci. Od kilku tygodni w naszym Stanie trwala debata nad maseczkami w szkole. Przypomne, ze tutaj musialy byc one noszone caly czas w budynku: w klasach, na korytarzach, na sali gimnastycznej... Zdejmowane byly tylko do jedzenia oraz podczas wyjsc na podworko. W zwiazku z gwaltownym spadkiem liczby pozytywnych testow (w tej chwili odsetek wynosi okolo 6%), gubernator Stanu oglosil, ze chce zlikwidowac ten odgorny nakaz (ktory sam wprowadzil w sierpniu 2020 roku). Jak to bywa ze wszystkim co dotyczy koronki, rozpetala sie mala burza. Decyzja zalezala od tego czy rzadzacy Stanem przeglosuja przedluzenie dla gubernatora wyjatkowej mocy wykonawczej, ktora otrzymal w zwiazku z epidemia, a ktora pozwalala mu podejmowac decyzje wzgledem zdrowotnego "dobra" (bo to jednak mocno subektywna rzecz) mieszkancow wedlug wlasnego widzimisie, z pominieciem normalnego, czasochlonnego wprowadzania nowych ustaw. Przy okazji oczywiscie pojawily sie glosy senatorow, innych politykow, ekspertow, celebrytow oraz zwyklych, szarych obywateli, ktorzy musieli wyrazic swoje (mocno podzielone) zdania na ten temat. Kilka dni temu gubernatorowi przedluzono te moc wykonawcza w kilku sektorach, w tym zwiazanym z maskami. Gubernator oglosil koniec odgornego przymusu, ale zostawil decyzje kazdej miejscowosci. Jeszcze zanim wszystko przeszlo, pare miast juz oglosilo, ze bez wzgledu na final, maski zostaja, wiec czekalam z napieciem na to, co postanowi nasze miasteczko. W koncu przyszedl dlugo oczekiwany mail ze szkoly i YES!!! Od 1 marca koniec z "kagancami" w szkolach! Oczywiscie nie ludze sie i wiem, ze bedzie pewnie pierdylion wyjatkow i specjalnych okazji, kiedy maseczki beda wymagane, poki co zostaja tez w autobusach (ktore traktowane sa jako transport publiczny). Nie mowiac juz o tym, ze decyzja co do masek zostala przekazana rodzicom (czyli prawidlowo), a wielu, jak moi sasiedzi, na pewno bedzie posikana ze strachu i przy nich jeszcze zostanie. Nie mniej to jednak maly kroczek w kierunku normalnosci. :)  Potworki odliczaja juz dni do 1 marca; ja poki co w pracy nadal w masce... ;)

W piatek Potworki konczyly lekcje wczesniej. Dlaczego? A kto to wie... Prawdopodobnie kadra chciala wczesniej zaczac dlugi weekend. ;) To oczywiscie wymusilo wczesniejsze wyjscie z pracy dla mnie. Poniewaz chcialam jeszcze zrobic normalne, tygodniowe zakupy, zawiadomilam w pracy, ze tego dnia bede pracowac z domu. Kiedy rano stalam z Potworkami czekajac na autobusy, bylo niesamowicie cieplo, bo 13 stopni. Juz bylo jednak czuc zimny, polnocny wiatr. Na zakupy pojechalam jeszcze w wiosennej kurtce, ale kiedy wyszlam ze sklepu, wiatr tak mnie owial, ze jadac o 13 po dzieciaki, ubralam juz zimowy plaszcz. Temperatura caly dzien stopniowo opadala i z porannej "wiosny", do godziny 17 zrobilo sie -1, czyli powrocila zima. ;) Korzystajac z wczesniejszego zakonczenia lekcji, pozwolilam Potworkom zaprosic kolegow. Oboje marudzili o to juz jakis czas, ale M. jest wielkim przeciwnikiem obcych dzieciakow w domu i zawsze znajdywal tysiac wymowek, dlaczego nie moga. ;) Tym razem stwierdzilam, ze moge dzieciarnie odebrac ze szkoly i napisac rodzicom, ze sa do odebrania o 16, czyli akurat w porze, kiedy malzonek dojezdza do domu. To dawalo mlodziezy 2 godziny zabawy, bo zanim obrocilam na dwie szkoly, do domu dojechalismy tuz przed 14. Chlopcy jak zwykle bawili sie przednio, wiekszosc czasu oczywiscie napierdzielajac na dole w Minecraft.

Wesolki dwa :D
 

Ten duzy ekran starego telewizora to jednak jest swietna rzecz. ;) Dziewczynom cos zabawa nie szla... Najlepsza przyjaciolka Bi wyjechala na dlugi weekend, wiec Bi zaprosila inna, o zabawe z ktora tez prosila juz jakis czas. Dziewczynka byla u nas latem i wydawalo sie, ze dobrze sie dogadywaly, tym razem jednak slyszalam jak Bi bezskutecznie probowala odciagnac kolezanke od tableta i jakos nie udalo im sie znalezc zadnej innej, wspolnej aktywnosci. Mozliwe, ze tej panny juz u siebie nie zobacze. ;)

"Zabawa"...
 

Przed nami (mna i Potworkami) cztery dni laby. To znaczy, teoretycznie pracuje z domu we wtorek, ale umowmy sie, "isc" do roboty we wlasnej jadalni i w dresach, to nie to samo co zasuwac do biura. :D

Milego tygodnia!

piątek, 11 lutego 2022

Wiosna w lutym

W sobote, 5 lutego, ku przeogromnej radosci Potworkow, nie pojechalismy do Polskiej Szkoly. Wieczorem solidnie zmrozilo i nawet przyproszyl snieg. Co prawda widzialam, ze jezdzily piaskarki, ale nie bylam pewna co zdolaly zdzialac na swiezo zamarznietych powierzchniach. Kiedy zadzwonil rano budzik, pierwsze co, to napisalam do M. z pytaniem, jak drogi. Odpisal, ze slisko, bo nie wszedzie dokladnie sypali i ze jak nie musze, to lepiej zebym nigdzie nie jezdzila. Sprawdzilam tez lokalne wiadomosci, gdzie prognozy straszyly oblodzeniem, itd. Stwierdzilam wiec, ze nie ma po co sie pchac, zeby jeszcze nie daj Bog rozbic auto i ryzykowac zyciem... Nie powiem zebym byla jakos szczegonie nieszczesliwa z tego powodu, chociaz przepadla mi ponownie kawa z kolezanka. ktora to zadzwonila do mnie pozniej, ze przejechala bez problemu, a drogi byly czarne i suchutkie. :/ Malzonek nastraszyl mnie wiec niepotrzebnie. Chociaz, moze nie do konca, bo on jednak jechal o godzinie 3 nad ranem, kiedy warunki mogly byc duzo gorsze niz o godzinie 8. No ale coz, musztarda po obiedzie. Bylo bardzo zimno; ponownie temperatura -7, ale odczuwalna, przy sporym wietrze -14. Na dokladke, dzien wczesniej dostalam okres i jakos tak nie mialam ochoty na zadne wyjscia z domu. Spedzilismy wiec spokojny dzien, Nik pochodzil do 14 w pizamie, ja cos tam ogarnialam i wstawialam/suszylam/skladalam pranie... Udalo mi sie znalezc powtorke ceremoni otwarcia igrzysk i obejrzelismy z dzieciakami kawalek, podobnie jak kilka konkurencji. Malzonek przyjechal do domu po 12, a o 14 jak polozyl sie na "krotka" drzemke, tak o 17:45 przyszlam go spytac czy chce juz po prostu spac do rana, czy jednak wstanie. Zerwal sie wtedy, bo bal, ze obudzi sie potem o 1 nad ranem i nie bedzie mogl juz spac. To zreszta mialam na mysli budzac go. Przynajmniej zszedl na dol i rozpalil w kominku. ;) I wlasciwie niewiadomo kiedy zleciala ta sobota. Aha, to byly moje imieniny, ale ze tutaj sie ich nie obchodzi, M. nigdy nie pamieta, a i moja rodzina jakos odeszla od tej tradycji, to pamietalam o tym tylko ja. Sama sobie zyczylam szczescia. :D

Niedziela byla kolejnym bardzo spokojnym dniem. Rano pojechalismy do kosciola, a potem M. wybral sie na silownie, zas do mnie i dzieciakow przyjechal moj tata. Razem obejrzelismy olimpijski konkurs skokow narciarskich, a po wyjezdzie dziadka malzonek podgolil syna bo juz byl czas, po czym wzielam Potworki po kolei do kapieli. Musialam tez przygotowac rzeczy na kolejny wypad narciarski ze szkola Kokusia. Dzien przelecial jeszcze szybciej niz poprzedni. ;) Przeszlo mi przez mysl, ze moze warto byloby wyciagnac dzieciaki na lodowisko, bo dawno nie bylismy, ale z racji nart kolejnego dnia i mojego okresu, jakos tak dopadl mnie len i dalam sobie spokoj. ;) Zreszta, pogoda tez nie zachecala, bo pomimo pieknego slonca, temperatura doszla ledwie do -4. Przy sporym wietrze, wiec odczuwalna byla duzo nizsza. I tak minal chyba najnudniejszy od dluzszego czasu, weekend. ;)

Poniedzialek zaczal sie troche pozniej z racji, ze musialam odstawic narty i plecak Kokusia do szkoly, a wiec zawozilam tez przy okazji dzieciaki. Caly styczen w "narciarskie" poniedzialki mielismy pogode idealna - slonce i mroz, czasem lzejszy, czasem mocniejszy. Zaczal sie luty, wiec prognozy, jak na zawolanie, sie schrzanily. :D Rano bylo jeszcze bardzo zimowo, bo -3 i proszyl lekki snieg. Kiedy bieglam z Nikiem do szkoly (malo nie wywijajac orla na oblodzonym, ale przykrytym warstewka sniegu chodniku ;P), zachwycilam sie, ze wyglada to wrecz bajkowo. Niestety, zycie to nie bajka, a zima w Poludniowej Nowej Anglii jest kaprysna, wiec w dzien temperatura miala sie stopniowo podnosic, zas snieg przechodzic w marznacy deszcz, deszcz ze sniegiem i w koncu w pospolity deszcz. "Idealnie" przeciez na narty! :D 

Po poludniu wiec, przeklinajac Matke Nature, w mzawce pojechalam na stok. Prognozy optymistycznie zapowiadaly przerwe w opadach, ale jak zwykle sie pomylily... Padal marznacy deszcz. Calutki czas. Na szczescie nie ulewa, ale upierdliwy, ciagly opad. Do tego nad gorna czesc stoku naciagnela mgla. Chyba najgorsza pogoda na narty, jaka mozna sobie bylo wyobrazic... Oczywiscie dzieciaki podniecone, bo "cos innego", wiec zadowoleni jak prosie w... nomen omen... deszcz. ;)

Mzawka byla tak drobna, ze na zdjeciach nawet jej nie widac...
 

Przed obiadem znow jezdzilam z Kokusiem i jego kolega i wystarczylo jedno klapniecie tylkiem na wyciag, zeby spodnie przemokly nam na wylot! Cudnie po prostu!!! :( Podczas przerwy polecialam do lazienki, gdzie przekonalam sie, ze mam przemoczone i spodnie i legginsy pod nimi i nawet majty, od ktorych niemal odkleila sie podpaska, bo przeciez mialam tez akurat "te" dni! :/ I chociaz przed przerwa nawet az tak zimna nie odczuwalam, to po niej juz ciagle szczekalam zebami na wyciagu, mimo, ze temperatury byly plusowe. Po przyjezdzie do domu, okazalo sie, ze Nik rowniez jest przemoczony do bielizny i tylko cudem nie skonczylo sie to jakas choroba. :( Chlopaki bawili sie oczywiscie przednio, mokre tylki czy nie.

Podcieli sobie nawzajem nogi, padli, ale zamiast wstac z mokrego sniegu, tak "odpoczywali". W sumie i tak byli cali mokrzy... :D
 

Po obiedzie dolaczyl do nich jeszcze jeden chlopiec, z ktorym ponoc jezdzili tydzien wczesniej, kiedy mnie nie bylo. Cala trojka jeczala mi, ze chca na czarny szlak, ze dlaczego nie, ze on wcale nie jest trudny, ze tata, z ktorym tydzien temu jezdzili im pozwalal, itd. W koncu, zmeczona marudzeniem, przy ostatnim zjezdzie uleglam i pozwolilam. Przykazalam oczywiscie bandzie, ze maja sie trzymac razem (ten "nowy" chlopiec byl od Kokusia i jego kumpla sporo wolniejszy, wiec mieli na niego czekac) i ze jakby cos sie ktoremus stalo, to jeden ma zostac z nim, a drugi zjechac do mnie i przekazac co sie dzieje. Niestety, okazalo sie, ze mialam nosa i potem (mimo, ze nie stalo sie w koncu nic strasznego) wyrzucalam sobie, ze uleglam smarkaczom i po fakcie powiedzialam im, ze pod moja opieka beda zjezdzac tylko tymi samymi szlakami, co ja. Koniec kropka. Zjechalam bowiem innym szlakiem i zdziwilam sie, ze chlopcow nadal nie ma na dole, bo zwykle sa przeciez duuuzo szybsi ode mnie. No ale pomyslalam, ze pewnie zjezdzaja wolniej ze wzgledu na tego "nowego". ;) Czekam tam i czekam i coraz bardziej sie niepokoje... I niestety nie bezpodstawnie... :/ Najbardziej martwilam sie o tego nieznanego mi chlopca, a tymczasem to kumpel Nika stracil panowanie nad nartami. Za mokro bylo na lod, ale snieg byl nasiakniety woda i przez to rownie sliski. Kolega Kokusia chcial podobno zakrecic, ale cos mu nie wyszlo, po czym nie mogl sie zatrzymac i... wypadl ze szlaku! :O To znaczy, zjechal w jakby row, bo sztucznie usypany snieg sprawil, ze sam stok byl nieco wyzej niz lasek po dwoch stronach. Sytuacje znam tylko z opowiesci chlopcow, ktorzy opowiadali, ze G. kompletnie nie mogl sie pozbierac i wydostac z dolka. Na szczescie zapamietali moje pouczenie, wiec O. zostal z kolega, a Nik zjechal do mnie. Malo zawalu nie dostalam jak powiedzial, ze G. mial wypadek i musimy wezwac straz! Na szczescie zaraz dodal, ze nic mu sie nie stalo, ale nie moze sie wydostac z powrotem na stok. Przezylam jednak chwile zalamania, bo jednak chlopak byl pod moja opieka, pozwolilam tej trojce zjechac samym i prosze! :/ Mielismy z Nikiem szczescie, ze akurat pod wyciag zjechala kobieta w stroju straznika. Miala krotkofalowke, wiec zawiadomila kogos na szczycie, ze musza jechac poratowac chlopaka. ;) Po kilku kolejnych minutach (ktore dluzyly sie niczym godziny), G. zjechal na dol caly i zdrowy. Straznik przekazal, ze raczej nic mu nie jest, ale zeby obserwowac i dac znac rodzicom, bo mlody twierdzi, ze puknal sie gdzies lekko w kask. :/ I po tym wlasnie oznajmilam gowniarzom, ze moga mnie teraz blagac nawet na kolanach, a sami nigdzie nie pojada! ;)

Do domu wrocilismy wymordowani i niemal ociekajacy woda. Cala jadalnie mialam zawalona rozwieszonymi na krzeslach, mokrymi ubraniami. Na szczescie M. rozpalil w kominku, wiec moglam zagrzac przemarzniety tylek przy ogniu. ;) W domu bylismy dopiero o 20:15, wiec jak to ostatnio w poniedzialki, szybko dac Kokusiowi kolacje (oraz Bi, ktora przesiedziala caly wieczor w domu, a teraz przypomnialo jej sie, ze "ona w sumie by cos zjadla") i do lozek. Musze przyznac, ze M. sie sprawil i nie tylko ugotowal zupe, ale nawet zaladowal zmywarke. :D Zawsze zalamuje mnie, kiedy zostawiam rano w kuchni porzadek, a wracam do zachlapanej kuchenki i gory naczyn w zlewach. Co prawda malzonek zaladowal naczynia troche wbrew prawom fizyki (a tyle sie zawsze natlumacze, ze woda musi po nich swobodnie splywac, inaczej nie umyje dokladnie), ale nie czepiajmy sie szczegolow. ;) Pare miseczek musialam przelozyc i moglam wlaczyc maszyne. :)

We wtorek przyszla wiosna. :) Slonce i +6 stopni. Gdyby byl juz marzec, pewnie chcialabym zeby tak zostalo. W lutym... nadal wole troche bardziej zimowe klimaty. ;) Nie bylo jednak na co liczyc; caly tydzien byl wiosenny. W dzien, bo w nocy nadal solidne mrozy. Nic szczegolnego sie tego dnia nie dzialo. W pracy sporo roboty i irytuje mnie nasz najmlodszy pracownik, bo wszystko mu trzeba pokazywac doslownie paluszkiem i stac nad nim z batem zeby cos skonczyl. Ja rozumiem ze jest mlody, ale ma 23 lata, skonczyl jakos licencjat i serio, mam mu slowo po slowie dyktowac co ma pisac? I w dodatku piec razy przypominac co mial zrobic? Przykladowo? Mial wypisac dokumentacje zwiazana z bledem, ktory popelnil (przeprowadzil badanie sterylnosci za pomoca przeterminowanej odzywki). Oprocz wypisania podstaw: kiedy, jak i dlaczego, trzeba bylo wypisac jak bedzie zapobiegal temu bledowi w przyszlosci. Chlopak zmienil dokumentacje zeby musiec wypisywac date waznosci od razu przy przeprowadzaniu testu. Pomijam fakt, ze nowy protokol zostal podpisany pod koniec stycznia, teraz mamy niemal polowe lutego, a on nadal uzywal starych formularzy! Ktore SAM zmienil! :O Oprocz jednak zmian w dokumentacji, taka standardowa akcja przy bledach laborantow, jest ich ponowne przeszkolenie. Chlopak wpisal wiec sobie grzecznie w dokumentacje, ze bedzie mial ponowione szkolenie. Mowilam mu chyba z piec razy, ze wszystko co wpisze, musi zostac udokumentowane w ten czy inny sposob. Obok szkolenia, musial dopisac "planowana" date jego ukonczenia. Wpisal. Obok jest jednak kolejna tabelka z "faktyczna" data ukonczenia szkolenia. Chlopak wrecza mi dokumentacje, patrze faktyczna data wpisana. Pytam, czy mial to szkolenie i czy kierowniczka (z braku lepszego slowa) wypisala formularz. No nie... No to po ch*ja wafla wpisujesz tam date?! Nie mowiac juz o tym, ze oddaje mi dokumentacje, w ktorej na ostatniej stronie jest jak byk miejsce na podpisy: osoby, ktora to wypisala, managera, moj... Myslicie, ze chlopak sie podpisal?! Tiaaa... Rece i cycki opadaja... :/ Dodam tylko na koniec, ze mlodziak jest przy tym bardzo sympatyczny, ale czasem mam dosc, bo nie dosc, ze w domu mam dwa Potwory, ktore na kazdym kroku musze pilnowac, to jeszcze w pracy takie duze "dziecko". ;)

A po poludniu Bi miala jak zwykle gimnastyke i jak zwykle pojecia nie mam, co tam robila, bo gadalam godzine w aucie z kolezanka. ;) Najwazniejsze, ze nadal jezdzi z entuzjazmem i bez marudzenia, bo zanim zacznie sie w marcu badminton (w szkole), a w kwietniu pilka, to jej jedyna pozalekcyjna aktywnosc fizyczna. ;) A! Starsza przyniosla tez ze szkoly dyplom za jakies wypracowanie.

Pytalam Bi o co chodzi z tym "Berry", bo "D" to oczywiscie jej "zespol", ale podobno dodane zostalo tylko dla lepszego rytmu w nazwie dyplomu :D

Najwyrazniej jej praca zostala wybrana przez nauczycielki oraz uczniow z "zespolu" (ang. team) D, do ktorego nalezy jej klasa (na ktora skladaja sie cztery klasy V). Jestem z niej oczywiscie ogromnie dumna! Zawsze wiedzialam, ze Bi bardzo ciekawie pisze! :) 

Sroda rozpoczela sie mrozem -4, ale po poludniu temperatura miala dojsc do +7. Mowie Wam, takie wahania sa najgorsze! Kompletnie niewiadomo jak sie ubrac i albo czlowiek marznie, albo sie poci, w zaleznosci od pory. ;) Tego dnia mialam cale biuro dla siebie. Laboranci pracowali w poprzednia sobote i mieli pracowac caly kolejny weekend, plus w piatek, ktory powinnismy miec wolny (jakies dziwne "swieto" firma zaanektowala na jeden z wolnych dni). Poniewaz sroda byla jedynym dniem, gdzie nie mieli nic pilnego do zrobienia, wszyscy zgodnie postanowili wziac ja wolna za miniona sobote. Ja na to jak na lato oczywiscie. U nas zawsze jest cisza i wzgledny spokoj, ale to jednak inny wymiar spokoju jak sie jest kompletnie samemu. Przynajmniej maski na gebe nie musialam nakladac i baka swobodnie moglam puscic. No co, taka prawda! :D Godziny pracy uplynely wiec bardzo relaksujaco, choc tez zaskakujaco produktywnie. Majac na wzgledzie wolny piatek, a potem nadchodzacy we wtorek ponownie dluuugi dzien w robocie, spielam poslady zeby jak najbardziej posunac do przodu wlasnie wtorkowe przygotowania. :) Po poludniu jak zwykle Nik mial trening na basenie. To juz zaczyna byc nasza mala tradycja, ze M. go zawozi, po czym zostaje dluzej na silowni, a ja Mlodszego odbieram. Przynajmniej zawsze podejrze, co tam robia. Tego dnia akurat cwiczyli styl zabka. ;)

Nik nabiera powietrza ;)
 

Mlodszy spytal sie tez trenera czy w koncu ma wyniki przeciwnej druzyny z ostatnich zawodow i ten odparl, ze pracuje nad nimi. Nie bardzo rozumiem co to oznacza, ale wydaje mi sie, ze tamci wyslali mu po prostu "cyferki" i teraz biedak sam sleczy i porownuje czasy kazdego z zawodnikow. Troche to pewnie jeszcze potrwa, a tymczasem Nik co i rusz wzdycha, ze chcialby juz dostac kolejne wstazki... ;)

Czwartek byl kolejnym wiosennym dniem. Po poranku kiedy termometr pokazal 0 stopni, tempertury doszly do 10. W sloncu pewnie bylo to grubo powyzej... bez wiatru, bo ten obnizal temperature odczuwalna do 7 stopni. ;) Tego popoludnia Potworki wreszcie nie mialy zadnych zajec, trzeba bylo sie wiec zabrac za lekcje do Polskiej Szkoly. W tym tygodniu panie sie chyba zmowily, bo Potworki nie mialy praktycznie zadan pisemnych, ale za to kupe nauki. Nik mial sie nauczyc na pamiec miesiecy oraz wybranego wierszyka. O ile miesiace mialy byc zdawane juz tydzien temu, o tyle wiersz pani zadala dodatkowo, mimo ze zaznaczyla iz wiele dzieci nie zaliczylo jeszcze miesiecy. Poniewaz Nik nienawidzi wystepow ani recytacji na glos, wiec widzac jego przerazona mine, znalazlam krociutki wierszyk "Dzik". Puscilam mu tez wersje z "Akademii Pana Kleksa" (ktora Potworki kiedys, daaawno temu ogladaly i uwielbialy) i zgodnie z moimi przewidywaniami, Mlodszemu tak sie spodobala, ze nauczyl sie wiersza w dwie minuty. ;) Gorzej bylo z Bi. Jej klasa miala tydzien temu za czytanke fragment ksiazki "Afryka Kazika", wiec po pierwsze, dzieciaki mialy wymyslec i nauczyc sie opowiadac wlasna historyjke z przygoda w Afryce. A po drugie, przygotowac sie na dyktando. Wydaje mi sie, ze to sporo jak na jeden raz, szczegolnie, ze pani przyslala zadanie domowe dopiero w poniedzialek, a przeciez wiadomo, ze dzieciaki maja tez dzienna szkole z jej zadaniami oraz jakies zajecia dodatkowe. Rozumiem albo opowiadanie albo dyktando. Ale na raz?! Kiedy te dzieciaki maja sie tego wykuc?! Zgodnie z moimi obawami, Bi podniosla placz. O ile historyjke w miare szybko wymyslilysmy i nie zajelo dlugo zeby ja zapamietala, to dyktando okazalo sie strasznie trudne. Naprawde, podejrzewam, ze nawet polskie dzieci mialyby okazje zeby zrobic bledy, a Bi - wiadomo, nie dosc, ze zapisywala wyrazy fonetycznie po angielsku, to jeszcze dochodzila cholerna ortografia... Nauka okraszona zostala gorzkimi lzami i zalom, ze ona tak strasznie nienawidzi tej Polskiej Szkoly... ;) W koncu, po poltorej godziny przepytywania i placzu, stwierdzilam, ze wystarczy tych tortur. :D Na pocieszenie pozwolilam Potworkom na zajecie, o ktore wiercil mi w brzuchu Nik. Uparl sie mianowicie, ze chce przygotowac upominki dla kolegow na Walentynki. Dusil mnie o to caly tydzien i nie docieralo, ze przeciez to dopiero w poniedzialek, wiec bedzie mial na to caly weekend. On nie chce czekac i juz. Wreszcie w czwartek uleglam i uznalam, ze jak chce, niech robi. Do brata oczywiscie natychmiast przylaczyla sie Bi. Niestety, warunkiem wymianki walentynkowej jest to, ze upominki maja byc dla calej klasy, zeby nikomu nie bylo przykro. Jadalniany stol zamienil sie wiec w fabryke "Kupida" i co gorsza, beda mi teraz te paczuszki walac sie po nim przez caly weekend... ;)

Zadowoleni, bo licza oczywiscie, ze sami od kolegow tez dostana po stosiku upominkow ;)


Jak pisalam wyzej, piatek dostalam bonusowo wolny. Szkoda tylko, ze nie moglam go spedzic na kanapie, tudziez moczac doopsko w kapieli z piana... :D To znaczy, w sumie, moglam, ale sumienie nie daloby mi spokoju. ;) W praktyce wiec, dzien wolny spedzilam jezdzac w te i nazad. Najpierw zawiezc Potworki do szkoly (bo taka ze mnie matka - kwoka, ze obiecalam im, ze zawioze i odbiore, jak juz "siedze w domu" :D), potem wpadlam do chalupy, wyslalam maile zeby nauczycielki po lekcjach wyslaly dzieciaki do odbioru przez rodzica (tutaj niestety trzeba o tym zawiadamiac, koniecznie tego samego dnia, jesli dziecko zwykle wraca autobusem lub idzie na swietlice), umalowalam oko, przebralam sie w cos bardziej "wyjsciowego" i popedzilam na tygodniowe zakupy spozywcze. Wrocilam po 1.5 godzinie i mialam tylko szybko rozpakowac torby i jechac dalej, ale dostalam sms'a z pracy. Wiadomo przeciez, ze jak mam wolne, to cos musi pieprznac i to zdrowo. W rezultacie pol godziny spedzilam rozmawiajac z ludzmi z roboty, bo nastala panika, ogolna dezorientacja i nikt nie wiedzial co robic. Ja zreszta tez nie, bo zaden z naszych przepisow nie bral pod uwage tego, co sie stalo (dluuuga historia), ale poradzilam to, co podpowiadal zdrowy rozsadek. ;) Jak sie w koncu rozlaczylam, na szybko wciagnelam jogurt zeby zagluszyc burczenie w brzuchu i pojechalam z kolei na zakupy obuwnicze. Myslalam, ze bede miala na nie wiecej czasu i popatrze za jakimis fajnymi kozakami lub dla odmiany czyms na wiosne, ale ze zostalo mi tylko okolo godziny, to skupilam sie na szukaniu tego, po co glownie przyjechalam, czyli polbutow. ;) I znalazlam, choc tak szczerze, gdyby nie to, ze to moje ulubione obuwie do pracy w okresie jesienno - zimowym, a obecne buty poszly do kosza, pewnie wyszlabym z niczym. Znalazlam tylko dwie pary, ktorymi nawet w zasadzie nie bylam zachwycona, ale uznalam, ze ujda w tloku. ;) Potem mialam zagroske, ktore wybrac, bo obie byly naprawde wygodne. Skonczylo sie tak, ze ubralam but z jednej pary na prawa noge, a but z drugiej na lewa i tak krazylam po sklepie, probujac je "wyczuc" i zagladajac w lusterka, zeby sprawdzic jak sie prezentuja. Po wylonieniu zwyciezcy, polecialam do kasy, zaplacilam i popedzilam do domu. Tam mialam 20 minut zeby "dychnac" z kubkiem kawy i czas byl jechac po dzieciaki. Tego dnia mialam cale auto smarkaczy, bo napisalam do sasiadki, czy chce zebym odebrala jej dziewczyny. Jej opiekunka ostatnio kilka razy odebrala Bi, wiec mialam okazje sie odwdzieczyc. Sasiadka oczywiscie chetna, wiec mialam runde po miasteczku od szkoly do szkoly, a na koniec czworo wesolkow w samochodzie. ;)

A! Bi stracila kolejnego zebiszcza. Tym razem to trzonowa 4, ktora nie wiem jak sie nadal trzymala, bo pod nia rosl, juz calkiem spory, nowy zab. Panna szczesliwa wsadzila go pod poduszke dla Zebowej Wrozki. A mnie zastanawia, czy moja prawie 11-latka faktycznie nadal w nia wierzy, czy po prostu chce kase, a wie, ze jak nie bedzie Wrozki, to skonczy sie i magia i dulary za zeba... :D Stracilam tez kompletnie rachube co do ilosci stalych zebow Starszej. Kurcze, 9 to na pewno. Moze jednak juz 10, albo 11..? Nie pamietam za jasna cholere! :O

Tak sobie minal kolejny tydzien. Jak widac, nie dzialo sie za duzo i nie mam pojecia skad wyszedl mi taki dlugi post... ;)

piątek, 4 lutego 2022

Konczy sie styczen, zaczyna luty...

Zgodnie z moimi przewidywaniami, wielka, straszna burza sniezna z soboty (29 stycznia) okazala sie... nie taka znow wielka czy straszna, po prostu byla dluga. ;) Oczywiscie pisze o naszej miejscowosci, bo wschodnia czesc Stanu oberwala porzadnie, nas jednak najgorsze ominelo. Snieg zaczal padac juz w piatek poznym wieczorem i padal sobie cala noc i do 17 w sobote. Pomyslalby ktos, ze przez tyle czasu dowali go z pol metra... Niestety, czy tez stety (zalezy, jak ze wszystkim, od punktu siedzenia) byl solidny mroz (w dzien w sobote mielismy caly czas -10 stopni! :O - tescie nie chcieli nam uwierzyc; twierdzili, ze moze mamy z -3, bo to niemozliwie zeby bylo zimniej niz w Zakopanem; coz, jeszcze potrafimy korzystac z termometru :P), wiec snieg padal gesty, ale drobniutki i leciutki. Bylo to w sumie dosc zdradliwe, bo przy okazji solidnie wialo, w niektorych miejscach nie bylo go wiec prawie wcale, a w niektorych nasypane zostaly spore zaspy. Ciezko przez to okreslic ile tego sniegu w koncu spadlo, ale mysle, ze nie wiecej niz z 20-30 cm. Nie jest to malo, ale tez taka ilosc nie powala. ;) Malzonek mial tego dnia wolne, wiec spedzilismy bardzo spokojny dzien, z racji, ze zwyczajnie nie bylo gdzie jechac ani co zalatwiac. Nie jezdzila nawet poczta, silownia byla zamknieta (M. pograzyl sie w rozpaczy :D), a kiedy po poludniu postanowilismy dzielnie sforsowac slabo odsniezone drogi, zeby dotrzec do kosciola (z racji, ze malzonek mial w niedziele pracowac) okazalo sie, ze ten tez zamkneli! :O Wrocilismy wiec jak niepyszni do domu i reszte wieczora juz z niego nie wytknelismy nosa. Poza tym, M. upadl sie, ze nie uzyje odsniezarki, tylko bedzie odgarnial snieg szufla. Rano, patrzac przez okno, faktycznie wydawalo sie, ze nie bedzie z tym duzo roboty. Malzonek ubral sie niczym na Alaske i poszedl szuflowac. I sie zdziwil, bo okazalo sie, ze wiatr tak zawiewal, ze wiekszosc sniegu z podjazdu byla zdmuchiwana w dol i naprzeciw garazu bylo solidnie dowalone.

Pomyslalby kto, ze tyyyle nasypalo... ;)
 

No, ale ze chlop moj uparty, to zawziecie odgarnal to szufla, choc potem narzekal, ze cos sobie naciagnal w barku... ;) Kilka godzin pozniej wyszedl jeszcze raz i tym razem wzial ze soba Potworki. Ja wyszlam tylko na moment pstryknac pare zdjec, z ktorych wiekszosc i tak srednio wyszla, bo dzieciakom snieg zawiewal w oczy i miny maja jakby im sie cos dzialo, a nie swietnie sie bawili na sniegu. ;)

Z jakiegos powodu, zjazd po zasypanych schodkach to najlepsza zabawa, a ja zawsze sie obawiam, ze zle wymierza i przyrabia w murek ;)
 

Takie wlasnie maja miny na 99% zdjec z tego dnia :D
 

Pozniej czym predzej ucieklam z powrotem do cieplutkiej chalupy, wymawiajac sie konieczna koniecznoscia odkurzenia i pomycia podlog. :D I tak zleciala sobota. Po naszej ulicy plug przejechal tylko raz przez caly dzien. W ogole panowal spokoj i jak zawsze przewala sie cala parada ludzi spacerujacych z psami lub samych, a takze biegaczy, tak tego dnia widzialam tylko dwie osoby. Wszystkie psiaki z osiedla zalatwialy sie w sobote na wlasnych ogrodkach. ;)

Nik pomagal M. odsniezac. Chyba musze mu kupic wieksza lopate, bo na te dorosle jest za maly, ale ta nadaje sie bardziej dla 4-5-latka ;)

W niedziele M. pojechal do pracy, ale na krocej niz planowal, bo wiadomo, ze nie odpusci mszy. :/ Ja i Potworki mielismy spokojny ranek z powolnym dobudzaniem sie, potem przyjechal maz i ojciec, pojechalismy do kosciola, a pozniej zajechalismy po kawe dla rodzicow oraz goraca czekolade (Nik) i herbatke (Bi) dla dzieciakow. Mlodszy mial co prawda jakies pretensje, bo chcial cole, ale sorry, bylo -6 stopni i mrozny wiatr. To nie byla pogoda na zimne napoje. Po drodze zajechalismy jeszcze po jablka, bo M. naszla chec na szarlotke (i sam ja upiekl!) oraz sushi na lunch. Po powrocie zjedlismy, malzonek zabral sie za ciasto, a ja stwierdzilam, ze szkoda marnowac takiego slonecznego (co z tego, ze pieronsko zimnego ;P) dnia ze swiezym puchem i zabralam Potworki na gorke. Zebralo sie tam jak zwykle pol naszej miejscowosci, ale dzieki temu Potworki wpadly na gromadke znajomych dzieciakow.

Bi z kolezanka
 

Razem to byly oczywiscie popisy, zjezdzanie na "pociag", trzymajac sie za nogi i ogolnie kupa smiechu i zabawy.

Zjazd trzymajac sie slizgacza, jest dla mieczakow :D
 

Jak ostatnio wytrzymali raptem pol godziny i chcieli do domu, tak tym razem spedzili tam prawie 2 godziny i gdybym nie dala hasla do wymarszu, siedzieliby jeszcze dluzej.

"Pociag" startowal prosto, ale na dole juz pedzil bokiem. ;) Jak widac, jakas przezorna mama zalozyla corce kask :D
 

Ja niestety dreptalam tylko z miejsca na miejsce zamieniajac pare slow z innymi mamuskami i choc na poczatku, pomimo mrozu, slonce fajnie ogrzewalo, to kiedy zblizal sie jego zachod, temperatura zaczela ostro pikowac w dol. W ktoryms momencie zauwazylam, ze stoje i szczekam zebami (mimo cieplych sniegowcow, zimowej kurtki i spodni narciarskich), wiec czym predzej zabralam dzieciaki do domu. Oni nadal nie mieli dosyc i zostali jeszcze chwile kolo chalupy, ale ja ucieklam do srodka grzac sie przy kominku, w ktorym M. zdazyl juz rozpalic. :)

Na duza gore Nik tej sniegowej hulajnogi nie osmiela sie brac, ale pod domem chetnie na niej zjezdza


Bi wykopala dziure w kupie sniegu i zaanektowala ja jako swoja "norke" ;)
 

A wieczor to juz wiadomo, kapiel dzieciakow, wyciaganie plecakow oraz sniadaniowek Potworkow, a do tego pakowanie rzeczy Kokusia na narty. Przy okazji troche sobie plulam w brode, bo po sankach spodnie narciarskie oraz rekawice Mlodszego byly przemoczone. Zanim moglam je zapakowac musialy wyschnac, a wiec trzeba bylo zostawic je na noc i istnialo realne ryzyko, ze rano ich zapomne. ;) Dodatkowo M. zaczal panikowac, ze Nik bedzie na nartach sam i zaczal syna przekonywac, zeby zostal w domu, bo "jeszcze cos mu sie stanie", albo "nie ubierze sie porzadnie i zobacze (to do mnie) ze bedzie chory, zobacze!". Na prozno moje tlumaczenie, ze tych wyjazdow jest tylko 5 i szkoda gdyby Nika ktorys ominal, bo on je uwielbia. Zreszta, na 25 dzieci, jest grupka 5-6 rodzicow, wiec Nik nie bedzie pierwszym ani ostatnim, ktore nie ma przy sobie mamy czy taty. Na szczescie syn sam podniosl protest, ze on lubi i chce jechac i M. odpuscil, choc nie mogl darowac sobie czarnowidztwa. ;)

Poniedzialek zaczelam wiec od odstawienia nart oraz narciarskiego plecaka syna, a przy okazji dzieciakow do szkol. Termometry pokazywaly -14 stopni, choc i tak temperatura sie podniosla, bo M. twierdzil, ze kiedy nad ranem wyjezdzal, bylo -17! :O Poniewaz tego dnia nie jechalam z klubem narciarskim bowiem mialam utknac w pracy do pozna, wiec wybieralam sie do niej dopiero okolo poludnia. Dzieki temu zdobylam trzy godziny wolne z rana, ale zeby nie bylo mi za fajnie, to w wiekszosci wykorzystalam je na odkurzenie i umycie podlog na gorze. Ot, dola gospodyni. ;) W pracy, jak zwykle w te "pozniejsze" dni, szef fundowal nam lunch i choc zazwyczaj sa to kanapki z Subway'a, tym razem, z racji, ze kolejnego dnia byl Chinski Nowy Rok (a jak wiadomo, u nas wiekszosc stanowia Chinczycy), zamowil ichnie jedzenie. Lubie chinszczyzne, wiec sie ucieszylam, dopoki nie okazalo sie ze ktos cos pomylil. Albo nasza administratorka, ktora skladala zamowienie, albo restauracja, poprosilam bowiem danie z owocami morza, a dostalam... wegetarianskie. Smaczne, nie powiem, ale nie to, co chcialam... :/

Czy tu widac chociaz jedna, malutka, tycia krewetke? :/
 

Tego dnia laborantom wszystko poszlo pomyslnie, co bylo srednio pomyslne dla mnie, bo mialam cichutka nadzieje, ze jednak cos trafi szlag i dolacze do Kokusia na nartach. ;) A tak to kwitlam w robocie do 19:50. :O Niestety, pomimo tego, ze komorki przezyly i zostaly wyslane, to ponoc z rana mieli ponad godzinny poslizg, a w dodatku babka, ktora wykonuje najbardziej skomplikowany i najdluzszy test, trenuje nowego laboranta, a wiadomo, ze przy pokazywaniu i tlumaczeniu, wszystko schodzi dwa razy dluzej... W ten sposob nie tylko nie pojechalam na narty ze szkolnym klubem, ale nie zdazylam nawet pojechac odebrac Kokusia z autokaru! Musial jechac M. i w dodatku ciagnac ze soba Bi, ktora juz zadazyla przebrac sie w puchaty szlafroczek i cieszyc relaksujacym wieczorem. ;) Mlodszy wrocil srednio zadowolony, bo pod moja nieobecnosc, w klubie zmusili go do zajec z instruktorem. Tak miedzy Bogiem a prawda, to Mlodszy jest na te lekcje zapisany, ale pierwszego dnia klubu podniesli z kolega taki lament, ze machnelam reka i odpuscilam, wzdrygajac sie na dodatkowa kase wydana na instruktora. Kiedy ja bylam na stoku, opiekujaca sie grupa nauczycielka zostawiala Mlodszego pod moim nadzorem i nie interesowala sie czy Mlody dotrze na lekcje. Tym razem mnie nie bylo, wiec zostal odprowadzony do instruktora. A niezadowolony byl, bo z racji, ze smiga na nartach niczym zawodowiec, w grupie mial dwoch, sporo starszych chlopcow, ktorych nie znal. I nie pocieszalo go nawet, ze dzieki temu pojezdzil przynajmniej na najtrudniejszych, czarnych szlakach, bo ja sie na nie nie daje namowic. ;) Po kolacji, juz przy "wolnej" jezdzie, dolaczyl do swojego kumpla i scigali sie razem, pod opieka jakiegos biednego tatusia, ktory mial pod soba piatke mlodocianych szalencow. ;) No ale i tak wrocil oburzony za te lekcje, bo oczywiscie nie pamieta, ze kiedy go zapisywalam, pytalam czy chce pojezdzic tez z instruktorem, zeby sie czegos nauczyc i chcial. No, ale kolega nie ma lekcji, wiec on tez nie chce... :/ 

I tak zakonczylismy styczen... Jaki byl? Na pewno bardzo zimowy. Po wiosennym grudniu, w styczniu nastala Arktyka. Niezbyt sniezna, bo puchu padalo niewiele, ale baaardzo mrozna. Zimne dni przeplataly sie oczywiscie z cieplejszymi, ale jak juz temperatura spadla, to nie tam do 0 czy -1, ale od razu do -5 w dzien (w nocy nawet -18)! :O Mam wrazenie ze dawno nie nosilam tyle czasu grubych swetrow, a termostat w salonie jak zwykle nie wyrabial i choc nastawiony byl na 18 stopni, temperatura rano ledwie dochodzila tam do 15. Uroki wysokiego sufitu, kiedy cale cieplo ucieka do gory. ;) Dobrze, ze reszta domu jakos cieplo trzymala.

Pierwszy dzien lutego ponownie przywital mrozem, tym razem -13. Dni robia sie jednak wyrazniej dluzsze i slonce rano wczesniej wstaje. Kiedy zwlekalam sie z lozka o 7, Bi, ktorej okno wychodzi na wschod, a przy tym ma zolte sciany, wiec rano jej pokoj doslownie oslepia, juz siedziala na lozku ogladajac cos na tablecie. Nik, wykonczony po nartach, przy nadal ciemnawym, "zachodnim" pokoju, jeszcze spal, ale kiedy zajrzalam i zaskrzypiala podloga, natychmiast sie zerwal. Cale szczescie dni kiedy nie moglam sie ich z dolu dowolac, bo rano ciemno i spali jak zabici, pomalu odchodza w zapomnienie na kilka miesiecy. Mielismy niewiarygodne szczescie i autobus Kokusia przyjechal doslownie kilka sekund po naszym dotarciu na przystanek, a Bi byl niedlugo za nim. Przynajmniej nie musielismy wiec stac tam skuleni i przytupujacy dla rozgrzewki. ;) W pracy niespodzianka, bo szef zaprosil nas na lunch z okazji Chinskiego Nowego Roku. Wyjatkowo pojechalismy w miejsce gdzie latwo trafic i wiedzialam jak dojechac, wiec zaoferowalam, ze zostane szoferem. Przez niemal 5 lat zawsze zabieralam sie z kims, czas byl sie odwdzieczyc. ;)

Szczesliwego Roku Tygrysa! :)
 

Jedzenia bylo jak zwykle wbrod i wszyscy zgodnie stwierdzilismy, ze po powrocie do pracy, chowamy sie pod biurka na szybka drzemke. Nooo, wszyscy poza nasza administratorka, ktora byla bardzo niechetna probowaniu dan. Skubnela tylko spring rolls, a reszty chyba nie tknela. Wiekszosc byla ostrawa, ale ze wszystkie baby u nas (nawet Chinki) wola lagodniejsze dania, to na testera wybralysmy sobie jedynego Amerykanina. Ten niestety okazal sie smakoszem ostrych potraw i kubki smakowe mu juz chyba dawno porazilo, bo na prawie wszystkie dania stwierdzal, ze nie sa w ogole ostre, a potem probowalam ja (bo siedzialam obok i przy obrocie stolika bylam nastepna w kolejce) i okazywalo sie, ze jednak sa. :D Choc i tak niezle mi poszlo, bo naprawde nie bylam w stanie przelknac tylko dwoch. Reszta byla mocno przyprawiona, ale zjadliwa. Mimo mojej rekomendacji, zeby sprobowala tego czy tamtego, bo jest naprawde smaczne i nie pali w jezyk, S. praktycznie nic nie zjadla. Coz, jej strata... Mi nie posmakowala tylko ryba, bo byla wlasnie w sosie, ktory palil zywym ogniem oraz zupa, bo to byla jakas wodnista lura z plywajacym zielskiem. No i zabie udka (tak!) sprobowalam, ale choc byly bardzo dobrze przyrzadzone, to za duzo bylo w nich drobnych kosteczek, ktore musialam memlac w ustach i dyskretnie wypluwac, wiec kolejnej porcji juz nie nabieralam. ;) A moim zdecydowanym faworytem byly meduzy z ochra w sosie sezamowym. Pyyycha!

Pod koniec pracy dostalam niespodziewanie smsa od M., ze stoi w korku, a ze byla juz pora kiedy Nik dojezdza do domu, to szybko sie pozegnalam z kolegami i popedzilam. Tak jak podejrzewalam, Mlodszy juz urzedowal sobie w chalupie, ale na szczescie zupelnie nie wydawal sie zaniepokojony tym, ze nikt tak dlugo nie przyjezdzal (zwykle M. dojezdza przed, lub doslowanie minute po nim). Tego dnia przyszla paczka od mojej siostry i musze przyznac, ze kobieta zaszalala! Nie dosc, ze kupe prezentow dla Potworkow, to jeszcze (mimo, ze umawialysmy sie, ze kupujemy tylko dzieciom), pizame dla malzonka i blyszczyk Dior'a dla mnie. :O A ja zebralam w koncu upominki dla jej dzieciakow, ale leza w piwnicy i nie moge sie zmotywowac, zeby je w koncu zapakowac i wyslac! :O Nie przyznam sie! :D Jak to we wtorek, Bi miala tego dnia gimnastyke, ale jak zwykle siedzialam godzine z kumpela w jej aucie, wiec nie mam zielonego pojecia co Starsza na niej robila. ;) Tego dnia wieczorem walczylam tez z zapisem Potworkow na wiosenny sezon pilki noznej. Tak, tak, poczatek lutego, czlowiek nadal mentalnie w srodku zimy, a tu ruszaja zapisy na sport, ktory ma sie rozpoczac pod koniec kwietnia. :O A dlaczego walczylam? Ano dlatego, ze nasze kochane miasteczko zmienilo sobie strone internetowa przez ktora owe zapisy sie robi. A ze nowa strona, wiec od poczatku trzeba bylo zakladac konto gospodarstwa domowego, wpisywac wszystkich czlonkow, weryfikowac adres... Z tym adresem tez smiesznie, bo wbilam numer domu, ulice, itd., a na koniec wyskoczyla mi wiadomosc, ze nie mogli tego zweryfikowac, wiec pytanie czy chce zarejstrowac sie jako "nie-rezydent", czy chce uzyc adres, ktory znalezli oni - ktory byl identyczny z tym, ktory wklepalam!!! :D Jako rezydenci, wszelkie zajecia mamy taniej, czasem o kilkadziesiat $$$, wiec lepiej, zeby go, kurna, zatwierdzili! ;) A spedzajac dobre pol godziny wbijajac wszystkie te informacje, zastanawialam sie, co bylo nie tak ze stara strona i dlaczego upieraja sie utrudniac mi zycie? :D No ale nasza rodzina zarejstrowana (to znaczy ja i Potworki, bo rodzice w niczym i tak nie biora udzialu, a siebie musialam podac, bo na koncie musi figurowac jedna osoba dorosla, odpowiedzialna za oplaty, a jak ;P), dzieciaki na pilke zapisane. Przezornie ich zapytalam i oboje przyjeli perspektywe biegania w korkach z entuzjazmem. ;) Bi mnie wrecz ofuknela, ze nie musze jej o pilke pytac, bo ona ja uwielbia. Taaa... Uwielbiala plywanie. Po dwoch latach znienawidzila. Uwielbiala karate. Po trzech sesjach zrezygnowala. Lubila tenisa. Po kilku miesiacach stwierdzila, ze tenis jest jednak glupi. :/ Nie ma wiec to tamto. Wole zapytac. :D

Ostatni ranek ze swiezym puchem i Maya ganiajaca z entuzjazmem za pileczka :)
 

W srode nadeszla odwilz ktora, po raz pierwszy od miesiaca, miala z nami zostac dluzej niz jeden dzien. ;) Temperatura doszla do 8 stopni i snieg calkowicie nie stopnial chyba tylko dlatego, ze bylo pochmurno. Po poludniu M. zabral Kokusia na trening plywacki, a ja, tak jak ostatnio, go odebralam. Trener nadal nie podal oficjalnych wynikow ostatnich zawodow, ale Mlodszy nawet specjalnie sie nie przejmuje. Tego dnia lecial wrecz z radoscia, bo jakis kolega (ktorego nie mam pojecia skad zna ;P) przeszedl do jego grupy. Ja na szybko zmusilam Bi zeby wziela prysznic, na co panna urzadzila jeki, ze dlaczego nie moze tylko umyc wlosow? Tlumacze, ze tluste klaki to jedno, ale przeciez spod paszek tez ostro zalatuje, a i inne czesci ciala trzeba czasem przemyc... ;) Coz, musze jakos przetrwac dziecieca niechec do higieny, a potem pewnie nastoletnia do niej obojetnosc i w ktoryms momencie Bi sama zmieni sie w czysciocha. Przynajmniej taka mam nadzieje... :D A kiedy juz dopilnowalam, zeby Starsza umyla cos wiecej niz kudly, pojechalam po syna. Tego dnia cwiczyli, jak widac, styl grzbietowy. :)

Mlodszy niespodziewanie pieknie mi sie ustawil do zdjecia :)

Czwartek byl znow cieply, a do tego padalo, wiec snieg znikal w oczach. Fajnie bylo w koncu czekac na autobus nie drepczac w miejscu dla rozgrzewki. ;) Troche pozniej, idac z parkingu do budynku pracy, z zaskoczeniem stwierdzilam, ze czuje jakby wilgoc w bucie. W biurze patrze, a na skarpetce mokra plama, podeszwa buta zas peknieta. :/ Nie pamietam kiedy kupilam te buty, ale nie wiecej niz dwa lata temu. Badziewie jakies. :/ Czekaja mnie wiec zakupy obuwnicze, bo to moje jedyne polbuty. Na pantofelki jest za zimno, a kozakow pod spodnie nie lubie. Spodnic nosic zima tez nie. :D Dosyc mila niespodzianka w pracy bylo to, ze pol godziny przed moim planowanym wyjsciem do domu, rozwyl sie alarm pozarowy. W takim wypadku pracownicy musza opuscic budynek i czekac az przyjedzie straz, sprawdzi co sie dzieje i alarm wylaczy. Wszystkim miny zrzedly, bo na dworze leje, wiec i ja i jeszcze przynajmniej dwie inne osoby stwierdzilysmy, ze jak mamy stac w deszczu 15 minut zeby potem wejsc na kolejne 15, to lepiej juz jechac do domu. ;) Zapakowalam wiec wszystko i pojechalam. Wzielam tez na wszelki wypadek i laptopa, bo na piatek zapowiadali gwaltowne ochlodzenie i zmrozenie tego, co wlasnie zmywal deszcz. Nie bylam pewna co wymysla szkoly, wiec wolalam byc przygotowana. ;) Wieczorem, akurat w czasie kiedy zmusilam Potwory do odrobienia lekcji do Polskiej Szkoly (nie pytajcie z jaka "ochota" do tego podeszli...), owa szkola zadzwonila, zeby poinformowac, ze w te sobote lekcje maja byc juz normalnie w budynku szkoly. Dodatkowo, z racji, ze w styczniu dzieciaki ani razu nie mialy zajec stacjonarnie, odbeda sie one rowniez w kolejna sobote, ktora miala byc feriami zimowymi. Suuuper... :/

W piatek rano okazalo sie, ze mialam nosa z zabraniem do domu laptopa, bowiem o 6 rano otrzymalam zawiadomienie, ze szkoly tego dnia sa zamkniete. Wylaczylam wiec budzik i poszlam spac dalej. ;) Kiedy pozniej wstalismy, okazalo sie, ze mroz, ktory mial nadejsc w nocy, przesunal sie do okolo poludnia. Byly 2 stopnie na plusie i temperatura ani drgnela, wiec pomimo paskudnej pogody (nadal naprzemian lalo i kropilo), po sniadaniu zagonilam Potworki zeby sie ubraly i pojechalismy na zakupy. Te planowo mialam zrobic po pracy, ale szkola zmusila mnie do pracy z domu, to nie bylo wyjscia, szczegolnie, ze obawialam sie, ze po poludniu faktycznie przymrozi i nigdzie juz sie nie rusze. Popedzilam wiec z dzieciakami do jednego sklepu, do drugiego, a potem jeszcze po kawe, caly czas patrzac nerwowo na termometr, zeby zawrocic do domu jakby zaczelo sie ochladzac. Taaa... Obrocilismy bez problemu, a temperatura zaczela leniwie opadac dopiero okolo 16. Mogli wiec z powodzeniem zostawic szkoly otwarte, bo autobusy bez problemu by przejechaly. No ale... Nie powiem, jak juz wrocilismy do domu, a potem jeszcze M. rozpalil w kominku, milo bylo patrzec na deszcz, a pozniej na marznaca mzawke i delikatny snieg, przez okno. Bo temperatura w koncu zaczela faktycznie spadac, tyle ze prognozy pomylily sie o jakies 16 godzin. :D

I tak wlasnie minal kolejny tydzien. Jak niewiele w sumie sie dzialo, widac doskonale po znikomej ilosci zdjec. ;) 

Do poczytania!