Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 28 czerwca 2024

Ostatki czerwca

Sobota, 22 czerwca, to jak zwykle dluzsze spanie. Tym razem nawet dla M., ktory ponownie mial wolne. Dla malzonka wstanie "pozniej" oznacza oczywiscie cos przed 7 rano, wiec mial sporo samotnego czasu zanim reszta z nas sie zwlokla. Troche po osmej nie wytrzymal i poszedl dalej naprawiac podest po przyczepie. Sporo bylo wiec walenia i stukania i zlosliwie ucieszylam sie, ze sasiedzi poprzedniej nocy znow mieli spotkanie towarzystkie i pewnie chcieli odespac. Dobrze im tak, bo chociaz imprezowali w srodku (wszedzie bylo mokro po wieczornych burzach), to o 1 nad ranem ich goscie wyjezdzali i krzyczeli przy pozegnaniu, a na koniec jeszcze... zatrabili. :O Skoro sasiedzi nie potrafia zapanowac ani nad soba, ani swoimi goscmi, zasluguja zeby M. obudzil ich z samego rana... Poniewaz sobota zaczela sie pozniej, to ranek uplynal ekspresowo, bo po zjedzeniu sniadania jakies tam odguzowanko i zaraz musielismy wybywac z chalupy. Wczesniej tylko Bi ruszyla do warzywnika. Moja corka, wychowana w domu z ogrodem, zmienia sie w pasjonatke ogrodnictwa. Cos tam poczytala i najpierw poprzycinala pomidory (mam nadzieje, ze nie padna ;P), a potem postanowila ocalic ogorki przed szkodnikami. Niestety, znow pozywiaja sie na nich robale, ktore wole pryskac, bo mam wrazenie, ze szybciej mozna wtedy nad nimi zapanowac. Starsza wybrala metode bardziej ekologiczna, ale za to czasochlonna, bo postanowila stracac insekty do sloika napelnionego mydlana woda. Coz... robactwo nie jest az takie glupie, bo dosc skutecznie jej ucieka, choc kilka zdolala dopasc. :D

Bi przyglada sie warzywnikowej dzungli
 

W miniony wtorek chrzestny Potworkow mial urodziny i umowilismy sie, ze wpadniemy zlozyc mu zyczenia. Kupilam karte podarunkowa, ale chcielismy jeszcze zajechac do polskiego sklepu i dokupic kartke urodzinowa, a bedac juz tam, zrobic tez zakupy. Dawno nie bylismy w Polakowie razem, wiec Potworki zrobily wielkie oczy i ruszyly miedzy regaly, wybierajac polskie slodycze, chipsy i napoje, ktore im wpadly w oko. Ja zas skorzystalam i pobieglam na gore umowic sie do fryzjera, bo przed wyjazdem do Polski chce zlikwidowac odrosty. ;) Potem pojechalismy do chrzestnego, gdzie posiedzielismy, zjedlismy ciasto i pogadalismy, ale dosc szybko sie zmylismy, bo obiecalismy dzieciakom jeszcze lody w ulubionej lodziarni. Jazda do niej to od nas spory kawalek, ale tam bylismy juz w polowie drogi. Temperatura ponownie 32 stopni i wilgotnosc 60%, wiec nic tylko wpierdzielac lodziki. ;) Pojechalismy i po wielgachnych galkach lody staly sie glownym posilkiem tego dnia. :D

Miejsce bardzo niepozorne, ale lody ma pyszne!
 

Do domu wrocilismy tylko na chwile, przebralismy sie i czas byl wyruszac do kosciola, bo M. ponownie pracowal w niedziele. Oczywiscie caly dzien bylo slonce i upal, a po poludniu zaczelo sie chmurzyc. Kiedy wychodzilismy grzmialo i kropilo. Przezornie wzielam parasole, ale w ciagu 8 (!) minut jazdy, rozpetala sie taka burza, ze malzonek wyrzucil nas pod samymi schodami do kosciola. Potworki przebiegly bez niczego, ale ja wzielam parasolke, ktora na nic mi sie jednak nie przydala, bo jak tylko wysiadlam, wichura wywrocila ja na druga strone i przemoczylo mnie dokumentnie. Nik, ktory w drzwiach sie obrocil, wiec wszystko widzial, malo nie padl ze smiechu. ;) Niestety, miejsca blizej kosciola byly zajete, wiec M. musial zaparkowac w sporej odleglosci. Wzial parasol, ale zanim dobiegl do drzwi, spodnie oraz buty mial kompletnie mokre. Parasolka przydala sie tylko na tyle, ze glowa pozostala sucha. :) Jak to z burzami o tej porze roku bywa, zanim msza sie skoczyla, przestalo padac i kosciol opuszczalismy w sloncu. Wspolczulismy tylko dwojce ludzi, ktorzy zaparkowali na samym koncu placu, w miejscu gdzie najwyrazniej zapchala sie studzienka. Teraz auta staly w ogromnej kaluzy. Widzialam jak jakis jegomosc zawahal sie, popatrzyl w strone samochodu, po czym zrezygnowany ruszyl przez wode (a bylo jej powyzej kostek!) do auta. Wrocilismy do domu, wlaczylismy sobie mecze, ktore lecialy tamtego dnia i nie wychodzilismy juz nigdzie, bowiem znow sie zachmurzylo i w oddali grzmialo. Ostatecznie jednak deszcz spadl ponownie dopiero w srodku nocy. Za to ja sie cieszylam, ze kolejny dzien moglam odpuscic sobie podlewanie, bo wszystko bylo porzadnie zlane. ;)

W niedziele malzonek rano do pracy, a ja i Potworki spalismy do oporu. Sasiedzi znowu mieli wieczorem gosci i slyszalam ich na tarasie do pozna, ale na szczescie klima chodzila, wiec okna byly pozamykane, a potem znow przyszla burza i przegonila ich do srodka. Porzadnie wyspac sie jednak nie bylo mi dane przez... kota. Oreo o 5:30 urzadzila lazenie od drzwi do drzwi i miauczenie ile sil w plucach. :/ Zeszlam na dol, wypuscilam paskude, zahaczylam o lazienke, a potem oczywiscie nie moglam ponownie zasnac. W koncu przysnelam, ale kiedy budzik zadzwonil mi o 8:30, nie wiedzialam jak sie nazywam. W koncu wstalam, zjadlam sniadanie, a w miedzyczasie obudzil sie spiacy krolewicz, czyli Nik. ;) Na dzien dobry dzieciaki chcialy obejrzec kolejny film - "Blue Beetle". Zanim sie skonczyl, przyjechal moj tata. Dzien wczesniej, w Polakowie, kupilismy dwa rodzaje golabkow - jedne zwykle, drugie jarskie z kasza gryczana i grzybami. Dogotowalam do nich ziemniakow i dziadek najadl sie tak, ze potem nie chcial nawet ciasta. Zjadl tylko loda na deser. ;) Posiedzial jak zwykle pare godzinek, ale zmyl sie na czas, zeby dotrzec do domu na mecz Niemcy:Szwajcaria. My rowniez zapodalismy sobie meczyk, choc poczatkowo slabo mnie zainteresowal i poszlam skladac pranie, a potem zmienilam dzieciakom posciel. Druga polowe obejrzalam juz z grubsza z uwaga. ;)  Po meczu zaczelismy z wieksza atencja patrzec na to, co dzieje sie za oknem. Zgodnie z trendem ostatnich dni, mielismy niemozliwa duchote i 31 stopni. Mialo byc pochmurno, ale wczesnym popoludniem wyszlo nawet na jakis czas slonce. Nadal wszystko bylo jednak mokre po ulewie dnia poprzedniego oraz w nocy, wiec ucieszylam sie, ze znow nie musze podlewac. Gdybym miala jednak watpliwosci, popoludnie oraz wieczor skutecznie je rozwialy. Najpierw zaczelo grzmiec, ale nie co chwila, tylko jednym ciagiem; taki pomruk trwajacy kilkanascie minut. Telefony pokazaly zas, ze mamy ostrzezenia przed... tornadem! :O Coz, tornada nie zarejestrowalam, ale solidna burze juz tak. Po niej przez jakis czas mielismy takie dziwne, zolte swiatlo na zewnatrz, a pozniej pokazala sie przez chwile tecza. Ja jej nie widzialam, ale Bi juz tak i pstryknela zdjecie.

Niestety, nie dosc, ze jej telefon robi kiepskie zdjecia, to jeszcze niewiadomo czemu strzelila je przez szybe
 

Przejasnilo sie i wydawalo sie, ze to koniec sensacji, tymczasem niecala godzine pozniej, ponownie przeszla burza i to z taka ulewa, ze swiata nie bylo widac. Zastanawialam sie, czy po tych kilku dniach bedzie sens podlewac ogrod przez nastepny tydzien. ;) Wieczorem posiedzielismy chwile przed tv, a potem musialam zagonic Kokusia pod prysznic, choc przyznaje, ze poszedl bez protestu. I dzionek sie skonczyl.

Poniedzialek zaczal sie ponownie od sportu. ;) Ja kontunuowalam schemat, ktory zaczelam w zeszly czwartek, czyli marsz w jedna strone osiedla (lekko pod gorke), po czym trucht w druga strone (w polowie lekko z gorki), dwa razy. Panna Bi widze w ogole zaczyna odpuszczac sobie biegi (a szkoda) bowiem wziela oporna Maye na spacer, a na koniec sie z nia przebiegla, tyle ze to bylo moze 100 m biegu. ;) Nie wiem jak dlugo sama wytrzymam z tym truchtem/chodzeniem, bo tego dnia bylam kompletnie bez energii. Nie wiem dlaczego, bo po weekendzie powinnam byc wypoczeta i miesnie zregenerowane. Choc akurat nogi mialam ok, tylko ogolnie bylam jak snieta ryba... :/ Dopiero po poludniu zaczelo sie mocno chmurzyc i stwierdzilam, ze moze to na zmiane cisnienia. Po fali upalow trwajacej prawie tydzien, poniedzialek byl w koncu dniem, kiedy rano wylaczylam w domu klime i pootwieralam okna. Wilgotnosc byla nadal dosc wysoka, bo prawie 60%, ale za to mielismy tylko 23 stopnie. Roznica byla tak nagla po tych kilku dniach z ponad 30 stopniami, ze kiedy wyszlam na taras i zawial wiaterek, mialam ochote siegnac po sweter. :D Po bieganiu umyc sie i zrobic sniadanie sobie oraz dzieciakom, a kiedy nieco odetchnelam, wzielam sie za odkurzanie i mopa. Poprzedni tydzien byl tak goracy, ze nawet z klimatyzacja w domu, sprzatalam na odwal - odpieprz i niestety zaczynalo to byc widac. ;) Korzystajac z chlodniejszego dnia, postanowilam nadrobic nieco porzadki. Potem przyszykowac potomstwu obiad i mialam chwile na poszukiwania roboty. Tutaj niestety nadal doopa w krzakach. :/ Do domu wrocil M., caly zestresowany, bo i w pracy cisna na koniec miesiaca i zalatwianie tej naszej sprawy nadal sie ciagnie jak smrod po gaciach... Zjadl obiad i poszedl oczyszczac teren wokol tego podestu po przyczepie, gdzie w ktoryms momencie przylazl i oznajmil, ze nie jest pewien czy nie wsadzil lapy w poison ivy (trujacy bluszcz). No super... Oby nie, bo mialam juz kiedys (nie)przyjemnosc go dotknac i babralo sie i swedzialo jak jasny gwint przez bite 3 tygodnie. :O Ja zmienilam nasza posciel, po czym wzielam sie za szorowanie kabiny prysznicowej. Nienawidze tego robic, bo doczyscic ciezko, a opary az drapia w gardle, ale coz, ostatnio Bi upodobala sobie kapiele w naszej lazience, wiec kabina brudzi sie w zatrwazajacym tempie... Pozniej trzeba bylo pojsc do sasiadow, sprawdzic jak miewaja sie ich kwiatki. Nie bylam tam od sadnego czwartku, bo co wieczor mielismy ulewne deszcze, ale po tych kilku dniach chcialam sprawdzic roslinki w domu. Sasiadka ma zupelnie inny styl podlewania niz ja, bo ja moje "zalewam" srednio co dwa tygodnie, a ona mowila ze leje im po troszku co 3 dni. Staram sie wiec robic to jak ona i mam nadzieje, ze niczego nie ukatrupie. :D Na dzien dobry okazalo sie, ze po ostatnim alarmie cos pozmieniali i kiedy weszlam i go wylaczylam, ekran nadal pokazywal: "Alarm - wykryto ruch w przedsionku". Nie pipczal jednak i swiatelko bylo zielone, wiec uznalam ze powinno byc ok, co chwila jednak wygladalam nerwowo czy pod dom nie podjezdza radiowoz. Cieszylam sie, ze tego dnia bylysmy tam z Bi tylko krociutko. ;) U siebie nic podlewac nie musialam, bo wszystkie grzadki nadal byly mokre, ale za to podwiazalam kilka niesfornych ogorkow, ktore pomimo tyczek, postanowily plozyc sie po ziemi. Potem mielismy kolejke pod prysznic, wstawic zmywarke, poczytac Kokusiowi na dobranoc i dzien sie skonczyl.

W nocy spalo sie wspaniale, bo nie dosc, ze schlodzilo sie do 16 stopni, to jeszcze dosc mocno wialo, wiec przez okno wpadala przyjemna bryza. Niestety, blogie spanie przerwala mi najpierw Oreo, ktora wrocila na noc do domu, ale za to juz o 5:17 darla sie zeby otworzyc jej drzwi. :/ Potem jakis idiota na osiedlu znow wypuscil tego ujadajacego psiaka. Szczekal i szczekal i naprawde korcilo mnie zeby wstac, przejechac autem dla lepszej lokalizacji dzwieku, po czym zadzwonic na policje. Dziwne, ze nikt mieszkajacy blizej jeszcze tego nie zrobil... Jakos w koncu przysnelam, choc budzik o 8 nie byl przyjemnym dzwiekiem. Wstalam na poranny sporcik z Bi i dzien wczesniej faktycznie chyba bylo cos w pogodzie, bo tego dnia mialam znacznie wiecej energii. Przynajmniej do zrobienia pierwszego "kolka", bo potem to oczywiscie bylam juz bez tchu i lecialam na oparach. :D Wrocilam do chalupy, szybkie odswiezenie, sniadanie dla siebie i dzieciakow, ogarniecie tego i owego, po czym siadlam do szukania pracy. :/ Dlugo to nie trwalo bo i opcji niewiele, wiec za chwile wzielam sie za przygotowanie ile moglam na pozniejszy obiad. Ponownie zapowiadano ponad 30 stopni i chcialam zabrac Potworki nad jezioro. Po przygotowaniu co trzeba, szybko przebrac sie w stroje, posmarowac kremem ochronnym i pojechalismy. Mielismy szczescie i pan ponownie nie zauwazyl, ze mam w aucie pasazerow, wiec nie musialam placic za dzieciaki. Niestety, zastanawiam sie nad sensem wykupywania czlonkostwa w kolejnym roku, bo tak naprawde dopiero zaczelismy tam jezdzic regularnie, a Potworki (szczegolnie Nik) juz po godzinie marudza, ze im sie nudzi. Wypozyczam im kajak czy deske, potem chwile plywaja, porzucaja pileczka i nagle nie ma co robic. :O Oboje oczywiscie smeca, ze to dlatego, ze nie maja ze soba kolegow, ale przeciez nie bede za kazdym razem placic za obce dzieciaki. Za wjazd i wypozyczenie sprzetu (bo okazuje sie, ze to glowna atrakcja tam) nagle zbiera sie fortuna... No coz, zobacze po wakacjach jak to bedzie wygladalo w ogolnym rozrachunku.

Wspolna zegluga
 

Tym razem tez zaczeli wypad od wypozyczenia kajaka dla Nika i deski dla Bi. Razem "zeglowali" po siedmiu morzach jeziorze, az Starszej skonczyl sie czas. Ona przeszla na czesc kapielowa, a Nik dalej plywal kajakiem.

W miedzyczasie byla tez obserwacja rybek i ubolewanie, ze nie maja siatek do ich lapania ;)
 

Ostatecznie i tak Mlodszy podplywal co chwila do sznura oddzielajacego przestrzen dla plywajacych, po ktorego drugiej stronie chlapala sie Bi. Kajak oddal w koncu prawie 20 minut wczesniej, bo wiadomo, samotnie to nudno. Niestety wspolna zabawa tez im sie cos nie kleila. Chwile porzucalam z nimi pileczke, a pozniej poplyneli do pomostu, zeby z niego poskakac.

Bi oczywiscie pelna gracji

Nik woli skakac "na bombe" :D

Reszta czasu to bylo jednak chlapanie sobie w oczy i wzajemne dokuczanie. :/ Potem najpierw Bi, a chwile pozniej Nik, przyszedl spytac kiedy jedziemy. Jedno bo glodne, drugie ze sie nudzi (!). Jak stwierdzilam, ze mozemy juz, bo to ma byc przyjemnosc, a nie ze trzymam ich tam na sile, to oboje stwierdzili, ze przeplyna sie jeszcze do pomostu i z powrotem. :D Ostatecznie bylismy tam niemal rowne 2 godziny, co dla mnie i tak jest czasem optymalnym. Wystarczajaco zeby sie zrelaksowac i schlodzic w jeziorze, ale jeszcze nie byc wykonczonym sloncem. Po powrocie szybko konczylam obiad, trzesacymi sie rekoma, bo jak powiedzialam Bi, ze bedzie za 15 minut, to panna ustawila sobie alarm w zegarku zeby sprawdzic czy naprawde w tym czasie sie ugotuje. :D Zjedli i zaraz przyjechal z pracy M. Zamienilam z mezem pare slow, po czym zabralam Potworki do biblioteki. Tym razem, zamiast ksiazek, wzielismy 6 filmow oraz 3 gry. ;) Po powrocie przyjrzalam sie warzywnikowi i zauwazylam, ze po upalnym dniu ziemia troche wyschla. Poszlam wiec znow do sasiadow, tym razem obejrzec ich rosliny. O ile sasiadka wszystkie domowe kwiatki zniosla w jedno miejsce (pewnie zebym jej nie lazila po calej chalupie :D), o tyle warzywa, poza glowna grzadka, ma w donicach porozrzucanych w kilku miejscach w ogrodzie. I w jednym miejscu juz zdazyly podeschnac. Podlalam je wiec, ale na szczesnie nie bylo tego duzo, bo komary ciely jak wsciekle. Ich dom jest juz blizej sasiedniego osiedla, przy ktorym jest spory staw i chyba dlatego, zawsze maja duuuzo wiecej komarzyskow. Po powrocie podlac troche wlasne warzywa i  czlowiek mogl sie w koncu w pelni zrelaksowac. Przez dzien chalupa sie solidnie nagrzala i rozwazalismy wlaczenie klimy, tym bardziej, ze w nocy mialo byc 19 stopni, a wiec tez niezbyt chlodno. Nadal jednak dosc mocno wialo, wiec stwierdzilismy ze zaryzykujemy spanie z tylko pootwieranymi oknami.

Okazalo sie, ze noc byla calkiem przyjemna. Dzieki temu, ze wialo, nad ranem nawet do polowy sie przykrylam, bo obudzilam sie w ktoryms momencie z lodowatymi stopami. Oreo wieczorem nie wrocila, wiec M. wpuscil ja do domu dopiero nad ranem, dzieki czemu spala grzecznie, zamiast urzadzac wrzaski bladym switem. I tylko ten cholerny kundel gdzies ujadal na osiedlu, ale "dopiero" po 7 rano. Kiedy wstalam bylam lekko nieprzytomna i myslalam ze znow bede jak dziurawa detka. Wyszlam z domu bez entuzjazmu, ale o dziwo nie bylo zle. Stwierdzam jednak, ze budowanie formy po 40stce to juz nie ten czas. Bola mnie... golenie. Troche kolana, troche miesnie ud oczywiscie, ale ta bolesnosc goleni (a raczej lekko z boku, ale nie na glownym miesniu lydki) mnie zaskoczyla. Po ogledzinach stwierdzam, ze zrodlem bolu sa... zyly. :O Jedna faktycznie wyglada na lekko wybulona po biegu. Suuuper... Moja babcia miala problemy z zylakami i widze, ze chyba je odziedziczylam. :/ Tego dnia chodzilam i biegalam glownie samotnie, bo Bi ponownie wyciagnela upartego psiura na spacer i dolaczyla do mnie dopiero pod koniec. Wrocilysmy do domu na sniadanie i odswiezenie sie i panna koniecznie chciala jechac znow do sklepu z wloczkami. Ostatnio kupila ich na kilka projektow, ale nadal brakowalo jej materialu na prezent dla wujka oraz obu babc. Znow zapowiadano 32 stopnie i znacznie bardziej wolalabym jechac nad jezioro, ale coz... Widze juz, ze codzienny wyjazd tam, to nie dla Potworkow, a w dodatku chcialam tam jechac w czwartek, bo umowilam sie z kolezanka. Srode postanowilismy wiec zrobic sobie wolna od plazowania i, ku radosci corki, pojechac na zakupy. Pechowo dla mnie, zaraz obok sklepu z akcesoriami do robotek, byla jedna z popularnych wsrod mlodziezy ciastkarni - Crumbl Cookies. Oczywiscie malolaty podaza za wszystkim, co rozpromowane jest w sieci, ale dla mnie miejsce jest totalnie przereklamowane. Maja szesc rodzajow ciasteczek (podobno zmieniaja sie one co tydzien) i cene $4.50 za jedno. To duze ciastka, ale bez przesady.

Bardzo zadowolona klientka ;)
 

Bi wybrala sobie takie z cytrynowa polewa, ale dla Kokusia wzielysmy zwykle ciastko z kawalkami czekolady. Stwierdzil pozniej, ze bylo smaczne, ale lepsze maja w rodzinnej, starej i nieco obskurnej (:D) ciastkarni, do ktorej czasem zajezdzamy. :D Potem corka namowila mnie na bubble tea. Bylysmy w okolicy, wiec ciezko bylo znalezc argument przeciwko. ;) Tu wzielam Nikowi cos, co wydawalo mi sie, ze powinno mu smakowac, ale niestety...

Bi pyszne, moje tyci za slodkie, bo zapomnialam powiedziec, zeby dali mniej cukru, Nika... ohydne
 

Czyli, poza wloczkami, wiekszosc wypadu to zakupowa porazka. To znaczy, Bi smakowalo to, co wybrala dla siebie, ale po zjedzeniu czesci ciastka i wypiciu wiekszosci "boba" zaslodzila sie tak, ze stwierdzila, ze chyba sie porzyga. :D W domu szybko szykowalam obiad, a dzieciaki chcialy obejrzec film. Padlo na "Marvels" i nawet im sie spodobalo, choc Bi poczatkowo krecila nosem. W chalupie znow zrobilo sie niemal 30 stopni, a wilgotnosc byla dobijajaca, wiec ponownie wlaczylismy klime, od ktorej odpoczelismy zawrotne dwa dni. :D Posadzilam, z pomoca Bi, w mini doniczkach groszek i mam teraz nadzieje, ze wykielkuje na tyle zeby mozna go bylo przesadzic zanim wyjedziemy na dlugi weekend. :D Ja to jak zwykle wszystko na ostatnia chwile... W ogrodzie bylo sucho, ale prognozy uparcie zapowiadaly gwaltowne burze z ulewami na noc. Mialam obawy, ze sie nie sprawdza (co w koncu zdarza sie rutynowo), ale niepotrzebnie. O 20 zaczelo kropic, a o 21:30 zaczely przechodzic takie burze, ze kilkukrotnie zgaslo na sekunde swiatlo. Grzmialo i blyskalo co i rusz, a wiatr pizdzil tak mocno, ze nie moglam go przekrzyczec kiedy wyszlam na ganek zawolac Oreo. Niemozliwy kiciul wyszedl bowiem wczesniej i burza zlapala go gdzies w ogrodzie. Przez pol godziny co chwila wolalam i w koncu przybiegla - zmoknieta jak kura. :D Burze mialy przechodzic przez wiekszosc nocy, ale o dziwo, zadne grzmoty mnie nie obudzily.

Rano okazalo sie, ze mielismy mnostwo szczescia, bo oprocz mnostwa postracanych galezi, nie bylo wiekszych uszkodzen. Tymczasem po zachodniej czesci naszej miejscowosci, pozamykano drogi bo pozwalaly sie grubsze konary i wiele miejsc bylo bez pradu, m.in. biblioteka, ktora oglosila ze bedzie tego dnia zamknieta. Na glownej drodze nie dzialaly tez swiatla, a "nasz" klub z jeziorem dzialal na agregatorach, wiec nie bylo cieplej wody w lazienkach, a buda z jedzeniem zamknieta. :O Swietnie po prostu, bo akurat tego dnia umowilam sie tam z kolezanka. :/

Taki widok w nogach lozka, to ostatnio rzadkosc...
 

Rano jednak pobiegalysmy sobie z Bi i bylo super, bo po burzach przyszlo rzeskie, chlodniejsze powietrze i choc nie powiem zeby bieglo sie lekko (nie przy tej masie :D), ale na pewno przyjemniej. Potem sniadanie, ugotowac makaron do rosolu na pozniej, wstawic pranie, cos tam posprzatac i zaraz trzeba sie bylo zbierac. Wypad niestety okazal sie czesciowo porazka, bo jak wiecie, moje Potwory ostatnio cos nastawione sa na "nie" jesli chodzi o zabawy z dziecmi, ktore slabiej znaja. A tych nie widzieli juz 1.5 roku (jakos nam sie spotkania nie skladaly), w dodatku dziewczynka jest sporo mlodsza, bo ma 8 lat, zas chlopiec jest w wieku Kokusia, ale ma Aspergera, a wiec troche swoj swiat. Jest on zreszta bardzo bezposredni i od razu moich zagadywal, ale Nik byl wyraznie oniesmielony, zas Bi oczywiscie uprzedzala juz wczesniej, ze ona sie z nimi nie bawi. I ostatecznie wyszlo tak, ze Potworki wiekszosc czasu bawily sie razem, a tamto rodzenstwo osobno. Zreszta, oni duzo biegali tez na plac zabaw, gdzie Nik na chwile z nimi poszedl, ale zaraz wrocil bo moi jednak wola wode, zas Bi oczywiscie oznajmila z wyzszoscia, ze ona na zaden plac nie idzie. :D Troche w troje z tamtym chlopcem porzucali pileczka i tyle ze wspolnej zabawy. Ja pogadalam sobie z kolezanka, choc lekko tez mnie zirytowala. Byla juz wczesniej w tym klubie z nasza wspolna znajoma, wiec wiedziala ze za gosci sie tam placi. A kiedy wjechalismy i zaplacilam za wszystkich, nagle zdziwiona. Oczywiscie przebaknela, ze odda mi kase, ale sprawdzila i powiedziala, ze nie ma gotowki. No okey. Pozniej oczywiscie moje Potwory chcialy kajak i deske, norma... Syn kolezanki na szczescie nie chcial, bo polecial na plac zabaw, ale corka juz tak. W wypozyczalni mozna placic tylko gotowka, wiec ponownie musialam wyskoczyc z kasy. Mieli na szczescie takie male kajaki dla mlodszych dzieci, ale oczywiscie kolezanka bala sie puscic mloda za daleko na jezioro.

Plyna sobie rzadkiem - Nik, Bi i na koncu cora kolezanki
 

Moi odplyneli wiec na srodek, a K. pokrazyla blizej i po 10 minutach stwierdzila, ze juz nie chce. Typowe dla takich malolatow, ale i tak pomyslalam, ze super, ja place a dzieciak zaraz sie nudzi. Kolezanka probowala namowic syna zeby sprobowal skoro siostrze sie znudzilo, ale gdzie tam. Najlepiej, ze mloda przypomniala sobie 2 godziny pozniej, ze moze ona by jednak jeszcze poplywala na tym kajaku. :O Hmmm... Sorry, takie numery to moze z 5-latkiem, ale nie z panna, ktora niedlugo konczy 9 lat... Kiedy moi wrocili, Bi poszla plywac, a Nik pokrazyl dalej kajakiem, choc tez oddal go przed czasem, ech...

Wracaja moje Potwory
 

Pozniej juz moi chlapali sie w jeziorze, a dzieciaki kolezanki co i rusz biegaly na plac zabaw. Na szczescie sa juz na tyle duzi, ze nie trzeba za nimi biegac, a klub jest raczej bezpiecznym miejscem, skoro nie wpuszczaja przypadkowych osob z zewnatrz. Pecha mielismy niestety z budka z zarciem, bo w koncu oglosili, ze otworza ja o... 15. Prad przywrocili juz okolo 13, wiec nie wiem skad to opoznienie... Tymczasem dzieciaki kumpeli jadly sniadanie o 7 rano, a zanim przyjechaly tutaj, mialy lekcje plywania. Caly ranek spedzily wiec bez jedzenia, choc akurat ta moja kolezanke juz znam z tego, ze nigdy nie pomysli zeby dzieciakom spakowac jakies przekaski, nawet jak byli duzo mlodsi. Pamietam jak kiedys spotkalysmy sie po poludniu na basenie. Dzieciarnia spedzila dzien na polkoloniach, ale ja moim dalam szybki obiad i spakowalam jeszcze przekaski. Kolezanka, mimo ze mieszkala w tym miescie gdzie basen, a wiec miala duzo wiecej czasu bo odpadal jej dojazd, ani nie podala swoim obiadu, ani nic nie spakowala. Oni chodzili i jeczeli, ze sa glodni, a ona warczala, zeby nie marudzili. :O Wracajac do naszego wypadu. Poczestowalam ich tym co mialam w torbie, ale i tak w koncu zaczeli dopytywac sie o obiad, a i moi przyszli ponarzekac, ze sa zmeczeni, wiec zgarnelysmy towarzystwo, odwiozlam ich do auta (na teren klubu goscie musza wjechac autem czlonka) i rozjechalysmy sie w dwie rozne strony. Wypad uwazam wiec za srednio udany i nie wiem czy jeszcze kiedys zaprosze ta konkretna kolezanke. ;) Wrocilam do chalupy, dalam Potworom obiad i wymyslili ze chca obejrzec film. Stwierdzilam, ze najwyzej zaczna i potem dokoncza jak M. pojdzie spac, bo malzonek nie jest zbytnio kinomanem. ;) Wybrali Avengers - Endgame, ktory juz kiedys widzieli, ale Nik stwierdzil, ze to taka super produkcja, ze chce zobaczyc ja jeszcze raz.;) Wrocil M., ale stwierdzil, ze pogoda ladna, wiec posiedzi na tarasie, a oni niech sobie obejrza do konca. Myslalam, ze zaraz bedzie koniec, ale kurcze, lecialo to cholerstwo do 17:30. :O Po ulewie poprzedniej nocy, wszystko nadal bylo mokre, wiec na szczescie moglam odpuscic sobie podlewanie, zarowno u siebie, jak i u sasiadki, wiec wieczor byl leniwy.

Piatek zaczal sie jak zwykle od "sportu". ;) Pochodzilam i pobiegalam, a Bi wziela Maye na spacer. Noc byla chlodna, z temperatura nad ranem wynoszaca ledwie 11 stopni, ale dzieki temu, kiedy my wyszlysmy, bylo okolo 16. Idealnie, ani za cieplo, ani za zimno, a do tego z niska wilgotnoscia, czyli rzesko i przyjemnie. Niestety, cos tego dnia krecilo sie po osiedlu mnostwo sasiadow, a dla mnie to strasznie krepujace, mam bowiem wrazenie, ze jestem taka biegajaca "swinka", z faldkami trzesacej sie galarety. :D No coz... Po powrocie oczywiscie sniadanie, potem szybka kawa i wyruszylam na zakupy, z ogonkiem w postaci Bi. Wypad byl zreszta kilku-przystankowy, bo najpierw do supermarketu, gdzie jakims cudenkiem zaladowalysmy caly kosz zakupow. Potem zajechalysmy do Dunkin' Donuts, bo obiecalam Kokusiowi napoj za to paskudztwo, ktore kupilam mu w srode. Serio, bylo to tak okropne, ze choc najpierw stwierdzilysmy z Bi, ze sie podzielimy skoro Nik go nie chce, ale ostatecznie wszystko wylalam. :O W kazdym razie, kupilam mu refresher i pojechalysmy dalej, tym razem na stacje benzynowa, bo auto wolalo jesc. A na koniec chcialam jeszcze zahaczyc o biblioteke, bo o jedna z ksiazek oraz film juz dwa razy dostalam przypomnienia, ze sa do oddania. Jechalysmy od takiej strony, ze niestety musialysmy minac nasze osiedle i podazyc dalej, ale skoro bylysmy poza domem, to lepiej tak niz jechac specjalnie. ;) Po powrocie trzeba bylo rozpakowac wszystkie torbiska, po czym usiadlam do szukania pracy. O dziwo tym razem bylo kilka interesujacych ogloszen, choc podejrzewam ze aplikacje skoncza sie jak zawsze. :/ Mlodziez zapragnela obejrzec film, co akurat bylo dobrym pomyslem, bo wypozyczyli ostatnio stos plyt, a mamy wyjechac na nadchodzaca "lipcowke", wiec lepiej zeby je obejrzeli i mozna bylo oddac... Myslalam, ze skoncza zanim z pracy wroci M., ale niespodziewanie malzonek wyszedl pol godziny wczesniej, wiec zjawil sie kiedy jeszcze tv ryczalo w najlepsze. Ojciec przywiozl tradycyjna, piatkowa pizze, wiec przynajmniej obiad mialam z glowy. Trzeba bylo isc do sasiadow, bo ich domowe roslinki podlalam kilka dni temu, ale piatek byl drugim suchym dniem pod rzad, wiec chcialam sprawdzic jak maja sie ich warzywa. Moj warzywnik wygladal juz suchawo, wiec pomyslalam, ze u nich bedzie podobnie. O dziwo, grzadki byly cale mokre, ale doniczki po przeciwnej stronie roznie - jedna mokra, druga sucha. Nie mam pojecia jak to mozliwe. Niestety, z jakiegos powodu w doniczce z papryka zebralo sie sporo stojacej wody i jedna roslinka juz zaczela padac. :/ Jeszcze dziwniejsze bylo, ze przy wejsciu mieli cala zalana wycieraczke. Teraz nie wiem czy tak malo im dociera slonca i tak maja slaby odplyw, ze to efekt ulewy ze srody na czwartek? Czy moze to zraszacze, bo w miedzyczasie przyjechala do nich firma koszaca trawe i widzialam, ze je poprzesuwali... No nic, jeszcze tydzien opiekowania sie ich domem i mam nadzieje, ze poza ta papryka nic nie przyplaci zyciem tej mojej opieki... :D W domu podlalam tez swoj warzywnik. Co ciekawe, doniczki z kwiatami na tarasie nadal trzymaly wilgoc, ale te z przodu byly suche, mimo ze widzialam na wlasne oczy jak deszcz na nie zawiewal. Wieczor to juz zwykle, codzienne pierdolki jak skladanie prania, wstawianie nastepnego, zmywarka, takie "przyjemnosci". ;)

Milego weekendu!

piątek, 21 czerwca 2024

Uuuupal...

W piatek wieczorem zastalam Potworki jak zwykle:

Nic dodac, nic ujac
 
Bi tak grzeczniutko, ze mozna by pomyslec iz udaje ;)

Sobota, 15 czerwca zaczela sie jak to w weekend (nawet wakacyjny) nieco pozniej. Postanowilysmy z Bi zrobic sobie przerwe w bieganiu, zreszta, zgodnie z moimi obawami, odezwalo mi sie kolano i nie wiem czy dalabym rade biec nawet gdybym chciala. :( Zamiast budzic sie wiec o 8, nastawilam budzik na 9. Spalam srednio, bo choc M. mial wolne, to zostawilam mu karteczke na stoliku nocnym, ze Oreo wieczorem nie wrocila. Malzonek zwykle przebudza sie o swojej zwyklej porze i tak bylo tym razem. Widzac karteczke, wstal i zaczal nawolywac kiciula. Oreo przybiegla, ale ja tez zdazylam sie obudzic. Dodatkowo kot, ucieszony najwyrazniej, ze M. jest w domu (jest on zdecydowanie jej ulubionym czlowiekiem, mimo ze to ja karmie niewdzieczne stworzenie ;P), przylazl do naszego lozka. Ulozyl sie przy malzonku, ale mruczal tak, ze co sie lekko przebudzilam, to czulam jak caly materac wibruje. :D Rano zas M. znalazl mnostwo czarnych klakow na jasnej poscieli i niewiele myslac, przyniosl klejaca rolke zeby je zebrac. Rolka skrzypi, wiec ponownie mnie obudzil. :/ Bylo juz dosc blisko budzika, wiec lezalam sobie, wylaczylam go i dalej polegiwalam, az sasiedzi zaczeli czyscic taras pod cisnieniem, a ze okno mialam otwarte, to narobili tyle halasu, ze nie pozostalo nic, tylko sie zwlec. Dzien uplynal dosc leniwie, choc nie tak mialo byc. Kiedy wstalam, M. oraz Bi byli juz po sniadaniu, wiec zrobilam je sobie i Kokusiowi, ktory obudzil sie mniej wiecej ze mna. Troche poogarnialam kuchnie, wstawilam zmywarke, a malzonek w tym czasie stwierdzil, ze pojdzie sie przejsc. No to poszedl i nie bylo go z godzine. W tym czasie zdazylam sie umyc i nieco odgruzowac chalupe. Po powrocie M. zaproponowal, ze pojedzie po sushi na obiad. Zanim to jednak zrobil, wstawil zupe, wiec przyszlo mi jej pilnowac. Kiedy wrocili (bo Bi zabrala sie z nim) zjedlismy i konczyl zupsko. Stwierdzilam, ze pojde zaczac ogradzac warzywnik, to fuknal na mnie, ze on nie chce uzyc siatki, tylko ma inny pomysl. To swietnie, tylko fajnie by bylo skonsultowac to ze mna... Mial skonczyc zupe i mielismy zabrac sie za to razem, ale... zadzwonili jego rodzice. :O Niestety, z nimi to juz rozmowa na godzine lub wiecej, nawet jesli wydaje sie, ze zupelnie sie nie klei. Tesciowa musi chociazby wypytac co jedlismy na sniadania, obiady i kolacje przez ostatnie trzy dni i do wszystkiego dodac swoje "zlote" rady. Nie powiem, kobita gotuje smacznie, ale tlusto, a na dodatek do wszystkiego dosypuje sztucznosci. Kiedy przylecieli 6 lat temu, miala ze soba cala siatke proszkow smakowych: do gulaszu, do wszelkich zup, sosow i nie wiem czego jeszcze. Wiem, ze dodaja one smaku, ale jednoczesnie to sama chemia... W kazdym razie, zanim M. skonczyl gadac, zrobilo sie tak pozno, ze przed kosciolem nie bylo sensu sie za nic zabierac. Poszedl wiec pograc z synem w kosza, co dobre oczywiscie dla ojca i syna, ale gorsze dla warzywek...

Poki co Kokusiowi koszykowka sie nie nudzi...
 

Niestety, M. po raz kolejny wzial wolne w sobote, ale pracowal w niedziele, ponownie wiec czekala nas sobotnia msza. Na koniec ksiadz poprosil zeby wszyscy ojcowie, dziadkowie, ojczymowie, itd. wstali i wyglosil specjalne blogoslawienstwo z okazji Dnia Ojca, ktory mial byc w niedziele.

Blogoslawienstwo dla tatusia ;)
 

Wrocilismy do domu, Nik przydusil mnie, zebym teraz ja pograla z nim w kosza, po czym reszta wlaczyla sobie mecz Wlochy:Albania, a ja zabralam sie za pieczenie. Kolejnego dnia, tradycyjnie mial przyjechac moj tata, wiec trzeba bylo machnac jakies ciasto. Z jablkami dopiero co bylo, a na chlebek bananowy mialam za malo bananow. Myslalam o babce na oleju, bo nie chcialo mi sie kombinowac niewiadomo z czym, ale potem przypomnialam sobie o przepisie na muffiny bananowe, ktore niegdys uwielbial Nik. Pieklam je w ktoryms momencie dosc czesto, ale w koncu synowi sie przejadly i przestalam. Teraz przygotowalam dwie partie: jedna bez niczego, dla dzieciakow, a druga z orzechmi, dla doroslych. Niestety, Mlodszy orzechow nie znosi, a Bi, choc je lubi, nie przepada za nimi w ciastach... W kazdym razie, kiedy sie uporalam z wypiekami, wlasciwie nadeszla pora zeby M. szedl spac, skoro wstawal do roboty kolejnego dnia. I tak wlasnie "ogrodzilismy" warzywnik. :(

W niedziele jak zwykle pozniejsza pobudka dla mnie i Potworkow, ktore zaczely dzien od filmu. Wybrali sobie "Meg 2" i pozniej sami skomentowali, ze "co to wlasciwie mialo byc?". :D Spodziewali sie filmu o rekinach, a na dodatek wskoczyla im gigantyczna osmiornica, jakies jaszczury i banda zloczyncow. ;) Ogolnie jednak chyba im sie podobalo. Zaraz po skonczeniu seansu, wrocil z pracy M., a niedlugo pozniej przyjechal dziadek, ktory najpierw obejrzal mecz Polski z Holandia. Z dziadziem jak zwykle, posiedzial, zjadl obiad, potem pare babeczek, lodow, wypil dwie kawy i po kilku godzinach pojechal. Jeszcze na zakonczenie musialam mu ustawic radio, bo w nowym aucie mial na miesiac jakies darmowe stacje, ale wlasnie przestaly mu odbierac. Okazalo sie, ze senior sobie z tym zadaniem nie poradzil, a wystarczylo... nacisnac przycisk. Jeden. :D Po odjezdzie taty pogralam z dzieciakami chwile w kosza, ale bylo 26 stopni, o tej porze slonce prazylo centralnie na nasz podjazd i oslepialo, wiec szybko zrezygnowalam. Tego dnia byl wlasnie tutejszy Dzien Ojca. Bi dala M. bransoletke wydziergana na szydelku w jego ulubionych kolorach, taka szeroka i oczywiscie cieplutka. Malzonek szepnal mi potem, ze musi ja teraz nosic, a mamy zapowiadane niezle upaly. ;) Nikowi przypominalam od kilku dni, ale w koncu dopiero w niedziele rano, w momencie jak oznajmilam, ze tata za chwile wraca z pracy, rzucil sie do kredek i w koncu nabazgral laurke. :D Tego dnia M. spedzil pol dnia na telefonie, zalatwiajac sprawe, o ktorej (jesli wyjdzie) opowiem w ktoryms z nastepnych postow. W kazdym razie, mielismy sporo rzeczy do omowienia i podjecia decyzji, troche siedzenia na kompie, itd. Dzien zlecial niewiadomo kiedy i nie zgadniecie - znow nie ogrodzilismy warzywnika! :D Cos czuje, ze sie wkurze i w koncu sama go ogrodze, siatka, tak jak planowalismy na poczatku. Albo zaczne czyms tam pryskac, zeby sprobowac odstraszyc kiciula. Choc musze przyznac, ze od tamtego dnia ani razu nie przylapalismy Oreo na zalatwianiu sie w warzywniku. Pod wieczor trzeba bylo podejsc do sasiadow podlac im kwiatki. Poszla ze mna Bi, troche do pomocy, a bardziej chyba z nudow. Zreszta, panna bawi sie teraz tym swoim Fitbit'em, miala ustawiony jakis dzienny cel krokow, wiec wczesniej wyciagnela oporna Maye na spacer, a potem stwierdzila, ze pojdzie ze mna. U sasiadow lekkie przeboje. Do srodka weszlam bez problemu i udalo mi sie nie uruchomic alarmu, ufff... :D Na niektorych grzadkach ciezko stwierdzic, czy zraszacze je dosiegaja. Kiedy przyszlysmy, w jednym miejscu kwiaty byly wyraznie mokre, wiec wiedzialam, ze dopiero co byly podlane. Po drugiej stronie jednak i trawa i ziemia na grzadkach byly suche, wiec tam zraszacz musi isc o innej porze. Kiedy troche pogrzebalam w ziemi, wydawalo mi sie, ze pod spodem jest wilgotno, ale nie bylam pewna czy to nie reszta po piatkowym, ulewnym deszczu. U mnie w doniczkach na tarasie tez nadal nie bylo zupelnie sucho... Niestety, nie dosc ze musze biegac z koneweczka, to jeszcze okazalo sie, ze kran w kuchni... nie dziala. Pod kurkiem byla mala miseczka pelna wody, podejrzewam wiec ze przecieka i sasiedzi zakrecili w nim wode. Pozostal kranik w lazience, ale ten wisi nisko nad zlewem i nie dalo sie postawic pod nim konewki. Musialam ja przechylic niemal calkowicie bokiem, nalac ile sie da, a potem dolewac kubeczkiem. Glupiego robota. :/ Jakos jednak sie z tym uporalam, a na koncu, wychodzac juz do domu, nie moglam aktywowac alarmu! :O Naciskam guzik, a tam pokazuje mi jakis blad i ch*j... Sprobowalam kilka razy i nic. W pore przypomnialo mi sie, ze sasiadka wspomniala cos o drzwiach. Domyslilam sie, ze trzeba je zamknac, co tez uczynilam i... dalej nic. Wzielam kilka glebokich oddechow, po czym naprawde mocno docisnelam drzwi i... bingo! Wyskoczyl komunikat zeby wyjsc w ciagu 60 sekund. :) No dobra, pierwsze sliwki robaczywki. Wrocilam do chalupy, gdzie musialam podlac wlasny ogrod i pogratulowalam sobie, ze musze tylko odkrecic wode w wezu i juz. Zadnego biegania z konewka. ;) Pozniej zagonic pod prysznic Kokusia, obgadac z M. ponownie nasza sprawe i dzien zlecial. Na noc zapowiadali tylko 13 stopni i dodatkowo wial chlodny wiatr, wiec zaczelo naprawde paskudnie ciagnac. Poniewaz jednak przez reszte tygodnia noce zapowiadaly sie ciezkie i duszne, z ulga poprzymykalismy troche okna i zawinelismy sie w koldry, wiedzac ze nastepnego dnia pewnie bedziemy wlaczac klime.

W poniedzialek rano pobudka o 8 zeby pobiegac z corka. Ogolnie bylo duzo lepiej niz w piatek; mialam wiecej energii, ale strasznie mi sie nie chcialo. Bieganie to chyba jednak nie moj sport. Do konca wakacji pewnie dociagne, chyba ze Bi zrezygnuje pierwsza, bo wtedy samej pewnie zabraknie mi motywacji. Pozniej jednak marnie to widze, bo po prostu mnie to nie rajcuje. :D Wrocilam do domu, zrobilam sniadanie sobie oraz dzieciakom, po czym zasiadlam nad ofertami pracy. Ogolnie bilans wyszedl na 0, bo dwie aplikacje wyslalam, a z dwoch innych miejsc przyslali mi maile, ze dziekuja, ale nie dziekuja. Zaproszen na rozmowe brak. :/ Poznym rankiem, zgodnie z wczesniejszym planem, zgarnelam Potworki i pojechalismy nad jezioro. Tego dnia uprosili zeby mogli sobie wypozyczyc deski i na nich poplywac. To taki modny teraz sport, a jeszcze spodobalo im sie w zeszlym roku na kempingu. Ogolnie ceny za to sa bardzo niewygorowane, bo $6 za pol godziny, ale dla porownania, za wypozyczenie kajaka placi sie $4 za godzine. Deski sa popularne, wiec cena wiecej niz dwukrotna. :O

W tle, nad glowa Kokusia, jedna z wysepek
 

Mieli jednak super zabawe, bo na kempingu byl tylko taki wiekszy staw, a tutaj, mimo ze jezioro nie jest ogromne, to jednak sporo wieksze i z dwiema wyspami, ktore mozna okrazyc. Duzo ciekawiej po prostu. Kiedy uplynelo ich pol godziny, poszli oczywiscie poplywac i poskakac z pomostu. Ogolnie, poza przerwa na frytki bo zglodnieli, nie wychodzili z wody.

W ktoryms momencie mieli caly pomost dla siebie
 

I o to w sumie nad jeziorem chodzi. Ogolnie po raz kolejny gratulowalam sobie wybrania sie tam troche wczesniej, mimo ze to najgoretsza pora. Przynajmniej jednak na plazy bylo spokojniej. Zostalismy do prawie 15 i kiedy wyjezdzalismy, byly juz tlumy. Nie ma co sie jednak dziwic, bo mielismy 30 stopni. W kolejnych dniach mialo byc rekordowe 34-35, wiec Bi dopytywala sie od razu czy mozemy przyjezdzac codziennie, a Nik jeczal, ze codziennie to on nie chce. :O Po powrocie do domu mala konsternacja, bo bylam pewna, ze zostal mi makaron, dwukrotnie przeszukalam czelusci lodowki i nic. Potem okazalo sie, ze zjadl go M., ale poki co mialam dwoje glodnych dzieciakow i musialam dogotowywac kluski. Plulam sobie w brode, ze rano jakos nie zwrocilam na to uwagi. Wrocil malzonek i mielismy dalszy ciag debat rodzinnych oraz patrzenia w kompa. Potem trzeba bylo znow pobiec do sasiadow podlac roslinki. Ogolnie to skrobie sie po glowie, bo kiedy przychodzimy, trawa i rabata z przodu sa wyraznie mokre, wiec wiem, ze zraszacz dochodzi wszedzie, poza kwiatkami posadzonymi za wieksza hortensja. Z boku jednak, gdzie sasiadka ma warzywnik, mam zagroske, bo ziemia z wierzchu wyglada na sucha. Jesli sie w niej pogrzebie, to pod spodem czuc wilgoc i nie wyglada zeby ktores rosliny padaly, ale ciezko powiedziec, czy woda wszedzie dociera. Podejrzewam, ze zraszacz wlacza sie tam wczesniej, moze nawet rano, nie chce mi sie jednak biegac kilka razy dziennie zeby wyczaic jak pryska. Poki co podlewam po prostu to, co wyglada na suche. Tym razem z alarmem poszlo nam juz szybciej, choc tez za pierwszym razem drzwi nie byly dobrze domkniete i nie chcial sie zalaczyc. ;)

Wtorek to schemat podobny do poniedzialku, poza faktem, ze... "zaspalam"! :O Najpierw o 6 obudzil mnie kiciul dracy sie pod drzwiami, pozniej ktos na osiedlu wypuscil psa, ktory ujadal jak glupi bez przerwy. Zastanawiam sie co to za ludzie, bo w Hameryce za nieustannie szczekajacego psa mozna dostac mandat. W kazdym razie, wylaczylam budzik o 8 i wydawalo mi sie ze tylko na chwilke polozylam glowe na poduszke, a kiedy spojrzalam na zegarek, byla... 8:50! :O Zeszlam na dol do obrazonej corki, ktora stwierdzila, ze teraz to juz za pozno zeby biegac, bo bedzie za goraco. Popukalam sie w czolo, ze pol godziny wielkiej roznicy nie zrobi, a w tym tygodniu po prostu bedzie od rana goraco i nic z tym nie zrobimy. Ostatecznie pobieglysmy i nie bylo zle. Kiedy poszlam sie pozniej odswiezyc, z lekka irytacja odkrylam, ze... dostalam okres! Dwa dni wczesniej, wiec nie jakis wielki przesuw, ale przyszedl akurat na fale najwiekszych upalow. Gdybym dostala go o czasie, albo troche pozniej, byloby juz chlodniej, a tak bede sie meczyc i doope odparzac w podpaskach akurat przy najgoretszej pogodzie. :/ Musialam chwile posiedziec nad zalatwianiem lipcowego wyjazdu, a potem trzeba bylo wybyc gdzies, gdzie upal bylby znosniejszy. Tego dnia to byly oczywiscie delikatne poczatki okresu, a mam takie majtasy do bikini specjalnie na "te" dni, wiec zalozylam je i zabralam Potworki nad jezioro. ;) Nik cos tam marudzil ze dlaczego codziennie (choc tak naprawde to byl dopiero drugi dzien pod rzad ;P), ale uswiadomilam mu, ze nie pojedziemy w srode. Po pierwsze, szef napisal czy nie przyjechalabym do biura pomoc mu znalezc jakichs dokumentow. Normalnie pewnie napisalabym, ze sorry Batory ale jestem baaardzo zajeta, ale na oslode dodal, ze da mi kolejny czek, wiec coz. Kasa zawsze mile widziana, nawet jesli przez nia musze zasuwac do pracy bedac teoretycznie bezrobotna. ;) W robocie nie spodziewalam sie siedziec niewiadomo ile, ale dodatkowo tego dnia w domu mial byc M. Wypadalo u nas swieto Juneteenth i u niego w pracy, choc niby byli otwarci, mozna bylo wziac dzien wolny bez zuzywania urlopu, z czego malzonek chcial skorzystac, skoro i tak musi miec 4 dni w miesiacu wolne. A jak ojciec w chalupie, to glupio go tak zostawic na pol dnia samego. ;) Tak pocieszony, Nik chetniej juz pojechal, a przy wjezdzie spotkala nas mila niespodzianka, bowiem pan zapomnial spytac czy mam ze soba gosci (a Potworki normalnie nimi sa) i po prostu otworzyl szlaban, wiec dzieciaki wjechaly za darmo. ;) Korzystajac z zaoszczedzonej kasy, uprosili zeby wypozyczyc tym razem kajaki.

Nik natychmiast zapalal miloscia do nowej formy "zeglugi" ;)
 

Jak pisalam ostatnio, to duzo bardziej oplacalna sprawa niz deski, bo kosztuje tylko $4 za godzine. Poszlismy wiec, zaplacilismy, dzieciaki odplynely (od razu zalapali co i jak), a ja poszlam pochodzic wzdluz plazy.

Dowod, ze w ogole sprobowala ;)
 

Nie minelo jednak 10 minut, a patrze - podplywaja do brzegu. Pobieglam sprawdzic co sie stalo i okazalo sie, ze moja corka "nienawidzi" kajaka i chce wymienic go na deske. Musialam wiec podejsc i doplacic $2, po czym przypomniec pannie, ze ma teraz duzo mniej czasu niz brat. ;)

Nie wiem jaka roznice zrobila dla Bi deska, skoro siedziala na niej jak w kajaku :D
 

Najpierw zakonczyla wiec "zegluge" Bi i poszla plywac. Nik duzo dluzej krazyl naokolo wysepek i zatoczek, ale w koncu i jemu skonczyl sie czas. Musze przyznac, ze pomimo braku telefonu lub zegarka (nie ma wodoodpornego), przyplynal o czasie, bo co chwila podplywal blizej i z daleka na migi pokazywalam, ile mu jeszcze zostalo. ;) Kiedy przyszedl, oczywiscie natychmiast tez wskoczyl do wody i wcale sie nie dziwie, bo na kajakach i deskach wymagane sa kapoki, a przy ponad 30 stopniach to jak prazyc sie w kurtce. :D

Nik skacze (prawie) na glowke
 

Poszaleli, poskakali z pomostu, ale tego dnia nie moglismy zostac tak dlugo jak w poniedzialek, wiec zgarnelam ich i zatrzymalismy sie jeszcze przy budce z jedzeniem. Gotowac mial M. i uparl sie, ze on to zrobi i koniec. Nie zebym sie wyklocala. ;) Tyle, ze wiedzialam, ze zanim wroci z pracy i cokolwiek przygotuje, bedzie 16, wiec chcialam dac im cos wczesniej. Wtedy jeszcze nie przypuszczalam, ze tego dnia w ogole domowego obiadu nie bedzie, a ten cheeseburger dla Nika i nuggetsy dla Bi okaza sie glownym posilkiem. Wrocilam do domu, przebralismy sie i dzieciaki zaczely jeczec zeby wlaczyc klime. W zasadzie sama planowalam to robic, bo przy rekordowo wysokich temperaturach, w chalupie bylo nie do wytrzymania. Wlaczylam i... doopa. Wiatrak na zewnatrz sie kreci, powietrze dmucha, ale... cieplawe. Na poczatek stwierdzilam, ze trzeba mu chwile dac, bo przeciez wlaczylismy klime pierwszy raz w tym roku. Minelo jednak 10 minut, 15, a powietrze dalej leci cieple. :/ Przyjechal M., popatrzyl, poklikal, stwierdzil ze nie wlaczylam chlodzenia (udusze kiedys za te insynuacje), potem ze a nie, jednak on cos przestawil, ale nic nie zdzialal. Nie mielismy zbyt duzo czasu na kombinowanie, bo przyjechalo dwoje ludzi ogladac... przyczepe. Tak, po 4 latach postanowilismy sprzedac naszego, lekko wysluzonego, kempera. To znaczy, sprzedac zdecydowal sie go M., a ja tylko westchnelam na jego argumenty. Ogladajacy niespodziewanie zdecydowali sie go wziac i po krotkich negocjacjach, dobili targu. Az mi sie plakac zachcialo... :( Tyle wakacyjnych, wesolych wyjazdow, tyle wspomnien... Pozostal problem z transportem, bo jeden z ludzi (kupujacy byl z kolega, ktory sam ma kempera, wiec wiedzial czego szukac) sie spieszyl, a mielismy w przyczepie nadal rzeczy do wyjecia (no kto sie spodziewal, ze wezma ja pierwsi ogladajacy! :O), M. musial podlaczyc hak i wszystkie zabezpieczenia... W koncu malzonek zaoferowal, ze moze ja przetransportowac, tym bardziej, ze nadal byla zarejstrowana i ubezpieczona na nas, wiec przynajmniej od razu potem zabral tablice rejestracyjne. Niestety, kiedy zaczeli dogadywac szczegoly, okazalo sie, ze facet mieszka godzine drogi od nas. Do tego wszedzie popoludniowe korki i meza nie widzialam do wieczora. W dodatku, przez to, to mnie przypadlo w udziale poszukiwanie mechanika do klimatyzacji. O tej porze roku oczywiscie wszelkie wieksze firmy maja liste oczekujacych, wiec napisalam do wszystkich znajomych polskich kolezanek czy ich mezowie kogos nie znaja. ;) Zadzwonilam do pierwszego mechanika, ktorego numer otrzymalam, czyli pana Rysia, ale niestety, tego dnia juz nie mogl przyjechac, umowilismy sie wiec na kolejny dzien i pozostalo nam przetrwanie jakos nocy. W domu bylo ponad 30 stopni, wiec dzieciaki jadly ciagle lody i dopiero chrupki z zimnym mlekiem przekonaly ich do zjedzenia czegos innego. Pod wieczor poszlysmy oczywiscie z Bi do sasiadow i chyba pomalu sie wprawiam, bo udalo mi sie wlaczyc alarm za pierwszym razem. :D No i okazalo sie, ze sasiedzi zostawili wlaczona klime, wiec mialam ochote juz tam zostac. :D Potem w domu tez podlac kwiatki i warzywa u nas, a nastepnie Potworki przejely weza i zlaly sie dokumentnie. :D Ja wybralam zimny prysznic, ktory byl cudowny, ale jak tylko wyszlam spod wody i sie wytarlam, natychmiast ponownie zlaly mnie poty. :D

Noc byla oczywiscie koszmarna. Od poczatku bylo goraco i duszno, ale poczatkowo przez otwarte na osciez okna, wpadala przynajmniej lekka bryza. Niestety, w srodku nocy zbudzilam sie cala spocona, bo okazalo sie, ze wiaterek kompletenie ucichl. Dopiero nad ranem znow sie zerwal, do tego sie oczywiscie troche ochlodzilo, wiec bylo przyjemniej. Poza goracem, komus na osiedlu popsul sie najwyrazniej alarm w samochodzie, bo przynajmniej cztery razy obudzilo mnie jego wycie. :/ Pozniej Oreo znow zaczela miauczec chodzac od drzwi do drzwi. Malzonek byl w domu, wiec ja wypuscil, ale ja juz sie przebudzilam. Nastepnie ktos znow wypuscil tego upierdliwego psa co dzien wczesniej, ktory na dworze kilkanascie minut ujada. :/ Wisienka na torcie zas byla trojka sojek, ktore lataly wokol domu od drzewa do drzewa, siadaly na galezi i darly dzioby na caly regulator. Postawily na nogi wszystkich, lacznie z Kokusiem, ktory zwykle spi snem sprawiedliwego. Probowalam jeszcze na sile dospac, ale nie docenilam "zdolnosci" mojego meza. ;) Najpierw rozlegl sie odglos, ktory przypominal rozsypanie czegos twardego na podloge. W moim zaspanym stanie, myslalam, ze Bi wyspala jakies koraliki i teraz zgarnia je spowrotem. No ale szoruje nimi i szoruje, a ile mozna zbierac garsc paciorkow?! Dopiero kiedy sie mocniej przebudzilam i zaczelam nasluchiwac, dotarlo do mnie, ze odglos dochodzi z podworka. Wyjrzalam, a tam M. szufla nabiera kamyki na taczke, a te wala o metal az sie niesie! :O Malzonek, korzystajac z wolnego dnia, postanowil doprowadzic do porzadku podest, na ktorym stala przyczepa. Zaczal sie pomalu rozpadac pod wplywem kilku lat ciezaru oraz chodzenia tam, a dodatkowo troche uszkodzilo go to drzewo, ktore zwalilo sie na poprzednia przyczepe. Nie bylo jednak kiedy tego naprawic, bo ciagle stala tam przyczepa, a jesli by sie nia wyjechalo, to blokowala pol podjazdu i nie dalo sie wyjechac z garazu. Teraz w koncu placyk stanal pusty, wiec M. od razu przystapil do dziela. W ogole, mnie nadal sciskalo w klacie na widok tego pustego miejsca, a moj maz caly ucieszony, ze tak szybko sprzedal przyczepe i za niezla cene. :( Poza zepsuta klima, na dzien dobry dostalismy kolejna kiepska wiadomosc - szuflada ze sztuccami byla pelna mysich bobkow. Fuuuj!!! Kurna, a wszyscy mowia, ze jak kot w domu, to myszy nie przyjda, bo czuja zapach. Taaaa... teraz widzicie ile warte sa te madrosci. :/ U nas najwyrazniej jest jak w bajce o kocie Filemonie, gdzie dwa kociaki w chalupie, a mysz i tak miala swoja norke w kuchni. ;)

Leniwy kiciul woli sie wylegiwac na kostce, zamiast lapac myszy w domu :/
 

Nie mowiac juz o tym, ze to strasznie dziwna pora roku na to, bo zwykle myszy usiluja sie dostac do srodka na jesien. Tak czy siak, musialam wyciagnac wszystko z szuflady, co sie dalo wrzucic do zmywarki, co nie to umyc recznie, a na noc postanowilismy nastawic pulapke. Dzien zaczelysmy oczywiscie od biegu z Bi, choc w domu byl M., wiec musial wtracic swoje trzy grosze. Na poczatek powiedzial mi, ze powinnam dac sobie spokoj z bieganiem, bo on juz dawno przestal, bo to obciaza kolana. No jakbym nie wiedziala! Potem, kiedy wrocilysmy, zrobil nam wyklad, ze za krotko, bo dopiero po 20 minutach cwiczen zaczyna sie spalac kalorie, ze to co robimy nie ma zupelnie sensu i lepiej zebysmy chodzily szybkim marszem. Tlumacze wiec jak krowie na rowie, ze tak, obecnie te nasze biegi sa krociutkie, bo dopiero zaczelysmy, wiec ja jestem zupelnie bez formy, a Bi ja ma, ale plywanie i bieganie to zupelnie co innego. Gadanie ojca zas przynioslo taki skutek, ze panna oznajmila, ze nienawidzi biegac i od nastepnego dnia bedzie chodzic. :O Powiedzialam M., zeby lepiej czasem ugryzl sie w jezyk, bo przy uwielbieniu do slodyczy Bi, to bieganie to dla niej naprawde swietna sprawa. Oczywiscie malzonek zaczal sie bronic, ze jemu chodzilo glownie o mnie, ale ze klapie ozorem bez zastanowienia, to zdolal zniechecic corke. :/ Poznym rankiem on nadal walczyl z podestem, ja ogarnelam to i owo w chalupie i w koncu doczekalismy sie pana od klimy. Niestety, dostalismy kolejne kiepskie wiesci. Nasz system jest juz tak stary, ze kilka lat temu zaczeto wycofywac z obiegu gaz potrzebny do nabicia zeby chlodzil. Facet powiedzial, ze najprawdopodobniej mamy gdzies przeciek, ale sprawdzil caly kompresor przy domu i tam nic nie znalazl, wiec to raczej gdzies w przewodach na poddaszu. Nabil nam go ponownie, ale mowi, ze niewiadomo gdzie i jak duzy jest ten wyciek, wiec moze byc ze klima podziala nam kilka lat, albo kilka... dni. :O Tak czy owak, naprawa bylaby droga, a do tego jest nieoplacalna, bo potrzeby gaz jest wycofywany i przez to coraz drozszy. Nastepnym razem jak klima odmowi posluszenstwa, moze nas czekac wydatek rzedu kilku tysiecy, zeby wymienic caly kompresor oraz przewody. :( Juz teraz, poniewaz na potrzebny gaz jest nadal duzy popyt, ale za to ciezko go dostac, jego cena jest wysoka. Za proste nabicie gazu w system, zaplacilismy... $550. :O Pan mechanik jeszcze dzialal, kiedy musialam jechac do roboty. Oczywiscie szefa nadal nie bylo i dopiero kiedy napisalam ze jestem, po jakims czasie przyjechal. Pokazal mi, o ktore dokumenty mu chodzilo, ale chwile zajelo mi zeby je znalezc, bo byly w dwoch roznych miejscach. To papiery sprzed 6 lat, a wtedy szef wynajal firme konsultancka, ktora miala nam pomoc w przygotowaniu do badan klinicznych. Doprowadzali mnie oni do szalu, bo moze i pomogli w takiej organizacji czysto klinicznej, co do dokumentacji jednak, mieli swoje wytyczne, ktore na sile probowali wciskac nam i w rezultacie wszystko robilismy podwojnie. No i teraz sa rezultaty. Znalezlismy bowiem z szefem potrzebne papiery i zaoferowalam ze sama je zeskanuje, bo balam sie, ze jak on to zrobi, to w zyciu potem tego nie znajde. ;) Szef po chwili pojechal, a ja dokonczylam, spojrzalam jeszcze raz w liste i odkrylam, ze potrzebny byl jeszcze jeden dokument. Niestety, przeszukalam obydwa foldery i go nie znalazlam. Z mojej tabeli wynika, ze byl skonczony i podpisany. No i wsiakl. W tym momencie jednak stwierdzilam, ze to juz nie moj problem i pojechalam do domu. Ciekawe tylko kiedy szef sprawdzi i zauwazy ze brakuje mu jednego papierka... :/ W chalupie na szczescie klima juz hulala az milo, wiec nie pozostalo nic innego tylko zaszyc sie w srodku i cieszyc chlodem. ;) Dopiero pod wieczor wybylysmy z Bi ponownie zeby podlac ogrod sasiadow. Po powrocie chwycilam za weza u nas, a potem juz nie wysciubialam nosa na zewnatrz kompletnie. Wieczorem zastawilismy tez pulapke na mysz w szufladzie ze sztuccami, choc trudno bylo powiedziec czy da rade "strzelic" w takim ciasnym miejscu.

Kolejna noc byla juz duzo przyjemniejsza, bo z klimatyzacja mozna bylo spac w komforcie. ;)

Oreo upodobala sobie chodnik w holu na gorze, gdzie chlodne powietrze dmucha ze wszystkich trzech sypialni ;)
 

Pierwsza rzecza, ktora rano sprawdzilam, byla pulapka i... bingo! Mysz ubita. ;) Na wszelki wypadek nic jednak nie wsadzalam do szuflady, bo chcialam sprawdzic, czy kolejnego ranka nie bedzie nowych bobkow. Kto bowiem wiedzial ile tych myszy tam grasowalo? ;) Dzien zaczelysmy z Bi od gimnastyki, choc troche zmodyfikowalysmy nasze "biegi" i zeby przedluzyc nieco ruch, wprowadzilysmy sporo szybkiego marszu. Ogolnie nie poszlo zle, choc rano bylo juz 25 stopni i wysoka wilgotnosc, wiec duchota jak przed burza. Cale szczescie, ze w chalupie byla teraz klima, inaczej nie wiem jakbysmy daly rade z Bi sie potem schlodzic. Po odswiezeniu sie przyszedl czas na sniadanie, choc z Kokusiowym musialam sporo poczekac, bowiem panicz spal prawie do... 10. :O Pytalam go pozniej o ktorej poszedl spac, ale twierdzil ze zaraz po tym jak powiedzialam mu ze ma sie klasc, czyli o 23:30. Coz, albo siedzial kolejna godzine i nie spojrzal na zegarek, albo po prostu odsypial poprzednia noc, ktora dla wszystkich byla ciezka. Popatrzylam tez oczywiscie w ogloszenia o prace, choc zgodnie z moimi obawami, teraz latem jest ich coraz mniej. :( Pozniej trzeba bylo sie szykowac, bo o 11 miala przyjechac kolezanka Bi i planowalam zabrac dziewczyny, oraz Nika na doczepke, nad jezioro. ;) Panna dojechala punktualnie, umowilam sie z jej tata ze ja pozniej odwioze, nie bylam bowiem pewna ile zostaniemy, zapakowalam mlodziez do auta i pojechalismy. Na bramce byl ten sam pan, ktory zwykle wpuszczal mnie bez pytania czy mam gosci, tym razem jednak albo go wyedukowali, albo zadzialal fakt, ze Nik siedzial obok, a dziewczyny z tylu gadaly jak najete, wiec niestety spytal i uczciwie musialam zaplacic za trojke. ;) Tym razem Nik, zdegustowany ze nie ma sie z kim bawic, chcial od razu wynajac kajak, a dziewczyny popedzily plywac.

Wioslowal dzielnie cala godzine, choc potem przyznal, ze bola go ramiona :D
 

Spedzilismy tam ponad dwie godziny, a dzieciarnia ani na chwile nie przysiadla zeby sie napic, cos przekasic (budka z zarciem byla nieczynna, ale mialam cala torbe przysmakow) czy po prostu odpoczac. Nik poplywal kajakiem godzine, po czym dolaczyl do dziewczyn w wodzie, choc to "dolaczyl" bylo raczej umowne, bo zwyczajem upierdliwca, trzymal sie blisko, ale nie chcial sie z nimi bawic, tylko rzucal pseudo-smiesznymi tekstami. 

Polowa zdjec w tym poscie jest taka sama ;)
 

Do mnie zas marudzil, ze nie ma swojego kolegi, mimo ze na plazy wpadlismy ponownie na chlopca z druzyny plywackiej w grupie innych malolatow, wiec gdyby nie byl taki wybredny, spokojnie mialby z kim szalec. Mlodszy poskakal z pomostu, a potem wyciagnal mnie do rzucania pileczka. Niestety, poniewaz mialam okres, nie zalozylam stroju tylko sukienke, wiec nie moglam za gleboko wejsc zeby jej nie zamoczyc. W koncu panny stwierdzily, ze chcialyby poplywac na desce (razem), a Nik po chwili zapragnal do nich dolaczyc.

Nie widac tego, ale Nik usilowal tu ochlapac dziewczyny za pomoca wiosla. Nie wiem co to za charakter, ze samemu mu sie nudzi, ale tu, zamiast spytac czy moze dolaczyc, snuje sie za nimi caly czas dokuczajac :/
 

Niestety, tak szybko popedzili z miejsca na miejsce, ze nie pomyslalam ze po plywaniu powinni nalozyc od nowa krem z filtrem, wiec wieczorem okazalo sie, ze Bi spalila sobie rowno cala buzie, a Nik zaskakujaco tylko policzki pod oczami. Poplywali wyznaczone pol godziny, choc pozniej okazalo sie, ze dziewczyny wziely mniejsza deske, wiec ciezej bylo im sterowac. Gdzies na srodku jeziora chcialy sie zamienic miejscami, ale w rezultacie obie z niej spadly (dobrze, ze kapoki sa obowiazkowe) i potem mialy spore problemy zeby wdrapac sie na nia ponownie. Nik oczywiscie dryfowal wesolo obok, zasmiewajac sie do rozpuku. ;) W koncu wrocili na brzeg, pobiegli jeszcze raz sie zamoczyc, a pozniej juz musialam ich zgarniac do domu. Wypuscilam Kokusia pod chalupa, zeby wszedl sobie garazem, a ja zabralam panny zeby odwiezc kolezanke Bi. Nie bardzo mi sie chcialo, ale skoro tak sie umowilam z jej rodzicami, to coz. Pozniej w koncu doturlalysmy sie ze Starsza, ktora zasnela po drodze, do domu. ;) Szybko podalam dzieciakom obiad, a po chwili wrocil M. Tego dnia temperatura byla najwyzsza w calym tygodniu, 35 stopni i wysoka wilgotnoscia, co dawalo odczuwalna dochodzaca do 40. :O O dziwo, nad jeziorem nie bylo tego az tak czuc, ale poznym popoludniem przy domu, nawet w cieniu, ciezko bylo wytrzymac... Musialam jednak pojsc do sasiadow na codzienne podlewanie kwiatkow. Dopiero wtedy poczulam dlaczego mielismy ostrzezenia przed zla jakoscia powietrza. Po prostu nie bylo czym oddychac. Po tych kilku minutach "spacerku" bylam zlana potem i zdyszana. U sasiadow podlalam co trzeba, cieszac sie, ze na kolejny dzien wieczorem zapowiadali burze. Mialam nadzieje, ze prognozy sie spelnia i bede mogla sobie odpuscic podlewanko. ;) U siebie oczywiscie rowniez trzeba bylo pobiegac z wezem, a pozniej juz klaplam na kanape i stwierdzilam, ze nic wiecej nie robie. ;) Wieczorem dostalam wiadomosc od sasiadki, ze niestety mieli telefon od firmy od alarmu. Sprawdzili i wyszlo na to, ze nikt sie nie krecil, wiec to ja musialam cos zle zrobic. Mysle, ze kiedy na koniec nacisnelam klamke zeby sprawdzic czy drzwi sie na pewno zamknely, nie docisnelam ich pozniej wystarczajaco i alarm juz wylapal, ze sa uchylone. :/ Przeprosilam za klopot, bo nie wiem ktora byla tam w Indiach godzina, ale w sumie sami sa sobie winni. Nie dosc, ze aktywuja alarm choc wiedza, ze ktos musi tam niemal codziennie przychodzic, to jeszcze maja drzwi, ktore naprawde ciezko jest domknac... ;)

Piatek zaczelysmy z Bi jak zwykle od chodu/ biegu. Panna narzekala, ze kiedy ide to ja wyprzedzam (chcialam zeby to byl naprawde taki "power walk"), ale to ze chwile biegla znacznie szybciej i zostawiala mnie daleko w tyle, juz jej jakos nie przeszkadzalo. ;) Z calego tygodnia to byl z cala pewnoscia najgorszy dzien. Znow bylo duszno i goraco od samego rana, dodatkowo to byl piaty dzien pod rzad, no i mialam okres. Zdecydowanie brakowalo mi energii i skonczylam minimalnie wczesniej. Potem umyc sie, zjesc sniadanie, chwile usiasc nad ofertami pracy (bida z nedza) i pojechalysmy z Bi na zakupy. Panna ucieszona jak prosie w deszcz, bo powiedzialam, ze moze pojedziemy pozniej wyprobowac nowe miejsce z bubble tea, ktore jest niedaleko supermarketu. Wiecie, moja corka slyszy to co chce i kiedy mowie "moze", dla niej oznacza to "obiecuje". :D Kupilysmy spozywke, po czym, modlac sie zeby lody jakos wytrzymaly, pojechalysmy najpierw do Dunkin' Donuts po napoj dla Kokusia, ktory jak wiadomo nie lubi bubble tea, a potem po "boba" dla nas.

Szczesliwa corka, ktora niestety pozniej caly dzien jeczala, ze za tydzien znow chce tam jechac... :O
 

Miejsce okazalo sie praktycznie restauracja, bo choc 2/3 menu to byly wariacje napojow z kulkami, byl tez calkiem niezly wybor przekasek oraz calych dan. W ogole bardzo ladnie, taki "wypasiony" lokal. Zgodnie z moimi przewidywaniami, za ten wypas trzeba bylo zaplacic i gdzie ostatnio zaplacilam $19 za trzy napoje, tu zaplacilysmy $16 za dwa. Zdzierstwo. Nie wiem jak Bi, ale moj smakowal dokladnie tak samo. ;) Wrocilysmy do chalupy, rozpakowalysmy wszystko (lody w pierwszej kolejnosci ;P) i mozna sie bylo zrelaksowac. Malzonek mial po drodze kupic pizze, wyglada wiec na to, ze piatkowa pizza bedzie tradycja rowniez w wakacje. :D Na popoludnie zapowiadano burze, ale prognozy ciagle sie przesuwaly i co sie zachmurzylo, to znow wychodzilo slonce. Powietrze zas bylo tak geste, ze mozna je bylo prawie nozem krajac... W koncu jednak o 16 zaczelo solidnie grzmiec, a po chwili lunelo. Wybieglam na werande zawolac kota, ktory tak pedzil do domu, ze z rozpedu wywinal orla na sliskich schodach, a ja malo z nich nie spadlam ze smiechu. :D Reszta wieczora uplynela bardzo relaksujaco, bo bylo ciemno i ponuro, wiec po powrocie M. zasiedlismy przed TV ogladajac kawalek meczu Polski (znalismy wynik, wiec nie chcialo nam sie patrzec na calosc) oraz pierwszy odcinek Rodu Smoka. W niedziele wylecialo nam z glowy, ze zaczal sie kolejny sezon, wiec sobie cofnelismy. No i, po kilku dniach obowiazkowego podlewania, mialam z tym spokoj.

I tak minal pierwszy pelny tydzien wakacji. Zdecydowanie pogoda byla bardzo letnia. ;)

piątek, 14 czerwca 2024

Doczolgalismy sie... :D

Wakacje, znow beda (sa!) wakacje!!! :D

Zanim jednak oficjalnie nadeszly, trzeba bylo sie przemeczyc kilka dodatkowych dni. W piatek wieczorem, kiedy przestalo padac, udalo sie zagrac chwile w kosza.

Nadal mokro
 

Pozniej znow sie zaciagnelo, wiec ucieklismy do chalupy, ale pozostalo sucho, a co pogralismy, to nasze. ;) Robiac wieczorny obchod chalupy, zauwazylam, ze jestem "szpiegowana" z okna pokoju Kokusia:

Kto znajdzie podgladacza? :D
 

Sasiedzi mieli gosci na weekend, wiec niestety urzadzili sobie impreze. Nie wiem co to sa za niemyslace barany, bo wlaczaja na tarasie muzyke, moze nie bardzo glosna (choc slysze ja w swojej sypialni), ale wystarczajaca zeby przy rozmowie musieli podnosic glos. Nie wiem, nie rozumieja, ze majac w tle muzyke, musza ja niemal przekrzykiwac?! :/ W sobote, 8 czerwca rano oczywiscie odsypialismy (poza M., ktory pracowal), choc nie bylo to latwe, bo tuz po 6 obudzil mnie kot, jak zwykle lazacy od drzwi frontowych do tarasowych, pod kazdymi miauczac zeby ja wypuscic. Zwloklam sie polprzytomna i wypuscilam upierdliwca, choc kiedy w drzwiach sie zawahala, mialam ochote pomoc jej noga... :D Wrocilam do lozka i juz przysypialam, kiedy zaczal... stukac dzieciol! :O Zanim sie zorientowalam gdzie, uslyszalam ze Bi wstaje i wali w sciane, wiec bylo to w jej pokoju tym razem. Pozniej znow zasnelam, ale po takim przerywanym snie, jak przysnelam, to nawet nie pamietam dobrze kiedy wylaczylam budzik, bo spalam dalej w najlepsze. Wstalam w koncu o 10, zrobilam sobie i dzieciakom sniadanie i pomalu doprowadzalam sie do porzadku. Umylam sie, pomalowalam pazury u nog... Wrocil malzonek, ktory po pracy podjechal jeszcze do Polakowa, bo zachcialo mu sie... buleczek. :D Podziwiam, ze mu sie chcialo, bo to nie jak w Polsce, ze wyskakujesz szybko do piekarni na rogu. Tutaj musial ominac zjazd do domu i pojechac kolejne 15 minut autostrada. No ale najwyrazniej dla buly wszystko. ;) Reszta dnia minela mi ekspresowo i ze sporym procentem jazdy w kolko po naszej miejscowosci. W poludnie Bi jechala do kolezanki, gdzie umowily sie we cztery zeby pogadac o zalozeniu... byznesu. :D Okazuje sie, ze trzy z nich potrafia szydelkowac, a czwarta chcialaby sie nauczyc, wiec chca zalozyc dzialalnosc i sprzedawac swoje dziela. Podejrzewam ze zapal potrwa z miesiac i przeminie, ale poki co panny maja cel w spotkaniach, poza oczywista zabawa. ;) Wracajac po odwiezieniu corki, doslownie kilka minut od chalupy, przy jakims kosciele metodystow zauwazylam pokaz starych samochodow. W domu spytalam wiec syna czy chcialby pojechac i popatrzec. Nik poczatkowo odmowil, ale tego dnia wyraznie nie byl soba.

Mialam chwilke zeby przysiasc na ganku, choc Maya nie dawala mi spokoju, caly czas przynoszac pileczke
 

Poparzenie sloneczne solidnie dawalo mu sie we znaki. Nie wiem czy kiedys mieliscie (nie)przyjemnosc zaliczyc takie solidne spalenie, ale z dziecinstwa (moja matka miala obsesje na punkcie opalenizny) wiem, ze czlowiek ma i dreszcze i czuje sie troche jak przy grypie. Mlodszy wyraznie kiepsko sie czul, ale coz; sam byl sobie winien. Smarowalam mu plecy i ramiona balsamem, ale twierdzil ze nie przynosilo mu to ulgi, a samo smarowanie wrecz bolalo. :O Po jakims czasie zszedl jednak na dol i oznajmil, ze jednak chcialby pojechac i spojrzec na auta. Oczywiscie obudzil sie jak zostalo 45 minut zanim trzeba bylo jechac po Starsza. No ale stwierdzilam, ze dobra, tam sie jedzie ze dwie minuty, potem obejrzenie tych kilkunastu samochodow zajmie moze 10... zdazymy. Taaa... Nik jest fanem motoryzacji (jak wiekszosc chlopow) wiec jak juz tam sie zjawil, to obeszlismy wszystkie auta chyba 3 czy 4 razy, bo najpierw takie przejscie orientacyjne, potem powrot, potem kazde auto naokolo, a w kolejnym przejsciu zajrzec do kazdego srodka... :D

Na zdjeciu tego tak bardzo nie widac, ale to pierwsze auto mialo ten kolor naprawde... oczojebny :D
 

Chyba z pol godziny tam chodzilismy i mialam moment kiedy pomyslalam, ze moze wroce sobie do wlasnej wozidupki, a Nik niech sobie lazi w te i nazad... Jednoczesnie bardzo sie ucieszylam, ze mu sie podobalo.

Taki fajny kabriolecik
 

Wrocilismy do chalupy akurat jak musialam wyjezdzac po corke. Mialam nadzieje, ze wysle M., ale akurat gadal z rodzicami na Skypie wiec nie chcialam mu przerywac. Pojechalam, a tam nie dosc, ze dziewczyny poszly sobie na spacerek z pieskiem, to jeszcze Bi nie wziela telefonu. A mowilam jej, ze odbieram ja o 15 i ze sie bedziemy spieszyc! Za chwile zjawila sie pozostala dwojka rodzicow i zostalismy "zaatakowani" przez gadulskiego tate. Tak, to ten sam, o ktorym juz kilka razy pisalam. ;) W koncu laskawie zjawily sie panny, moglam zgarnac ta moja i wrocilysmy do domu. Zostalo akurat 10 minut zeby sie przebrac i jechalismy na msze. Niestety, M. znow pracowal w niedziele, wiec kosciol zaliczalismy w sobote. To jednak nie byl koniec planow ani jezdzenia. Na 17 bowiem Nik zaproszony byl na urodziny do kolegi. Rodzice przeszli samych siebie, bo zaproszenie Mlodszy przyniosl... we wtorek. Poczatkowo zreszta powiedzialam Kokusiowi ze chyba nie pojdzie, bo zwykle tak wlasnie decyduje o takich zaproszeniach na ostatnia chwile. Nik byl jednak bardzo rozczarowany, bo ten chlopiec jest jednym z jego lepszych kolegow i przyjaznia sie od lat, wiec z ciezkim westchnieniem, ale stwierdzilam, ze ok, raz zrobie wyjatek. Tak czy siak, msza skonczyla sie tuz przed 17, wiec wpadlismy tylko do domu, Mlodszy sie przebral, chwycilismy kartke i prezent i popedzilismy. Nik nadal byl mocno nieswoj, ale imprezy nie ominalby za nic w swiecie. ;) Dojechalismy, a tam banda kilkunastu chlopcow gania po trawniku! Na dzien dobry, kilku z radosci przewrocilo Kokusia na te poparzone plecy, a potem jeszcze go poklepywali po ramionach. Odjezdzajac widzialam jak Mlodszy wije sie i odsuwa, tlumaczac ze go boli. ;)

Niezla banda, a to nawet nie wszyscy :O
 

Wrocilam do domu i mialam niecale 3 godziny do zabicia. Poogarnialam troche kuchnie, a potem stwierdzilam, ze skoro w niedziele wybieral sie do nas moj tata, to powinnam upiec jakies ciacho. Wybralam to z jablkami bo bylo najszybsze i faktycznie, zdazylam je przygotowac i wyjac z piekarnika zanim jeszcze czas byl jechac po Kokusia. Wreszcie pojechalam i odebralam syna, ktory stwierdzil, ze to byly jedne z najlepszych trzech godzin w jego zyciu. :D Dostal tez calkiem bogata torebeczke z upominkami dla gosci, wiec w ogole byl zachwycony. Po takim dniu jednak bylam wymordowana jak kon po westernie, nawet pomimo tego, ze rano dlugo spalam. Polozylam sie wczesniej niz zwykle i padlam jak tylko przylozylam glowe do poduszki. ;)

Nad ranem obudzil mnie glos M., ktory nawolywal Oreo to z jednej, to z drugiej strony. Chodzil tak od drzwi do drzwi przez dluga chwile i serio pomyslalam, ze tym razem to juz bede szukac rano po krzakach czarnego futerka, ale jednak w koncu przybiegla. ;) Rano ja i dzieciaki pospalismy dluzej, choc nie az tak jak w sobote. Kiedy wstalismy, Nik chcial obejrzec film pt. Black Adam i okazalo sie, ze nawet Bi sie wciagnela, choc stwierdzila, ze wolalaby zeby glownym bohaterem byl Chris Pratt (jej ulubieniec), a nie Dwayne Johnson. Wrocil z pracy malzonek, a zaraz potem przyjechal moj tata, steskniony za niedzielnymi obiadkami. :D Dziadek jak zwykle posiedzial kilka godzin, a w miedzyczasie pogoda z ulewy przeszla w mzawke az w koncu wyszlo slonce. Kiedy wiec pojechal, zabralismy mlodziez oraz Maye i ruszylismy na spacer. Po powrocie Nik chcial oczywiscie pograc w kosza.

Tego dnia wrocil juz "normalny" Nik ;)
 

Chwile z nim porzucalam, a potem zaczelismy przygotowania do ostatniego dnia szkoly. Bi nie musiala brac juz w poniedzialek plecaka, bo w piatek wyciagneli wszystko z szafek i oddali klodki. Wziela wiec taki malutki zeby wsadzic do niego album (yearbook) bo mieli miec czas na pamiatkowe podpisy. Nik za to bral plecak normalnie, choc posykiwal bo bolaly go spalone ramiona, bowiem oni dopiero w poniedzialek mieli zabierac reszte rzeczy ze swoich szafek. Wieczor to juz oczywiscie prysznice i do spania, choc dzieciakow ciezko bylo zagonic do lozek, bo twierdzili ze wlasciwie maja juz wakacje, a ten jeden dzionek to sie w sumie nie liczy. ;)

No i nadszedl w koncu dzien, do ktorego Potworki odliczaly juz chyba od miesiaca. Poniedzialek 10 czerwca, czyli ostatni dzien szkoly. :) Nie tylko ostatni, ale jeszcze ze skroconymi lekcjami, a tak naprawde to zupelnie bez lekcji. W obu szkolach mieli apele na zakonczenie, a u Kokusia dodatkowo ceremonie pozegnania VI klas. Niestety, nie zaproszono na nia rodzicow. :( Co robili przez 5 godzin u Bi, nie mam pojecia, bo u nich pozegnanie VIII klas odbylo sie uroczyscie (i z rodzicami) w poprzednim tygodniu. Rano wybieglysmy ze Starsza z domu juz o 7:11, bo pannie wydawalo sie, ze slyszala autobus. Kto wie, moze i slyszala, ale jesli juz, to byl on do high school. Na swoj musiala poczekac do 7:17, czyli troche sie obie ustalysmy, a bylo tylko 14 stopni, brrr...

Kot na porannym patrolu
 

W koncu panna odjechala, a ja wrocilam do Kokusia, ktory juz jadl. Przygotowalismy szybko kartke z podziekowaniem dla jego kierowcy autobusu, bo babka byla naprawde niesamowita. Kiedy ona jechala, nigdy nie bylo wiekszych opoznien, a jeszcze dodatkowo mlodziez ja lubila, a i do rodzicow zawsze zagadala... Dzieciaki w tym roku nie chcialy dawac kartek ani upominkow zadnym nauczycielom, a ja, zajeta swoimi sprawami zupelnie zapomnialam, ale akurat tej babce sie nalezalo jak nikomu innemu. Po odjezdzie dzieciarni, pogadalam chwile z sasiadka, a potem wrocilam do chalupy. Mialam troche czasu na ogarniecie tego i owego, ale tez zeby podelektowac sie samotnym rankiem, bo przez jakis czas ich teraz nie uracze. :D Poniewaz lekcje byly skrocone, wiec juz na 12:30 musialam jechac po Bi. Zazwyczaj w jej szkole dlugo czekalam az dzieciaki zaczna wychodzic, tymczasem tego dnia wypuscili ich juz wczesniej na placyk przed bocznym wyjsciem. Jak tylko wiec nauczyciele oglosili, ze sa wolni, wszyscy ruszyli do czekajacego sznurka samochodow. Odbior potomstwa poszedl wiec ekspresowo, co z jednej strony bylo fajne, a z drugiej akurat tego dnia mi sie nie spieszylo. ;)

Fote pstrykalam na szybko i moj telefon postanowil ustawic ostrosc na lusterko samochodowe, zamiast na Bi, o ktora mi chodzilo :/
 

Odbieralam ze szkoly Bi i jej kolezanke, ale potem jechalam tez po Kokusia i jego kolege. Cala gromada chciala uczcic koniec roku szkolnego jadac na bubble tea. Pechowo, przez to ze u dziewczyn wszystko poszlo tak sprawnie, u Nika zjawilismy sie juz pol godziny przed koncem jego lekcji. Dziewczyny wysiadly i poszly na spacer wokol boisk, a ja czekalam, bo poczatkowo nie wpuszczali rodzicow na miejsca parkingowe przed bocznym wejsciem. Ten plac sluzy bowiem rowniez za boiska do koszykowki i innych gier. W koncu zgarneli bawiace sie tam dzieciaki, rodzice zaparkowali i ustawili sie pod drzwiami, zaczela wychodzic mlodziez i... nagle przestala. Po chwili wyszedl jakis nauczyciel i oznajmil, ze oni ostatniego dnia zawsze urzadzaja klaskanie (clap-out) dla dzieciakow. Hmmm... pamietalam to z zeszlego roku, ale w tym nic wczesniej nie mowili, wiec uznalam ze jednak go nie bedzie. To po pierwsze. Po drugie zas, przynajmniej kilkanascioro dzieci juz wyszlo bocznym wyjsciem i odjechalo! :D Naprawde, w tym momencie mogli sobie odpuscic i po prostu wypuscic reszte. Zamiast tego zagonili rodzicow przed glowne wejscie, gdzie ustawilismy sie w rzadku obok nauczycieli i wszyscy gromko klaskalismy wychodzacej mlodziezy. Nik i jego kumpel jak zwykle byli jednymi z ostatnich, a w dodatku, przy takiej ilosci osob, nawet mnie nie zauwazyli (a stalam w pierwszym rzedzie) i przeszli centralnie obok. :D

Koniec kolejnego etapu... Ostatnie wyjscie z tej szkoly...
 

Pozniej w koncu moglam zgarnac dzieciarnie i pierwszym przystankiem okazala sie... pobliska stacja benzynowa, bo chlopaki oraz Bi oznajmili ze sa glodni. W szkolach ponownie na lunch bylo to, co nadal zalegalo w lodowkach. ;) Pozniej pojechalismy na obiecane bubble tea.

Moje!
 

Nawet ja sie skusilam, ale nie kombinowalam z zadnymi owocowymi wynalazkami, tylko wzielam klasyczna herbate z mlekiem i tapioka. ;) Dziewczynom zajelo wieki zeby sie zdecydowac, bo i wybor maja tam ogromny, w koncu jednak zlozyly zamowienie, pani przyrzadzila nasze napoje i moglismy wyruszac.

Dziewczyny sa podobnego wzrostu, ale kolezanka zalozyla cos jak koturny i nagle wyglada na o pol glowy wyzsza :D
 

Niestety, jeszcze po drodze, chlopcy zdecydowali, ze nie chca bubble tea, tylko owocowe napoje z Dunkin' Donuts. Po drodze czekal nas wiec kolejny przystanek. Na szczescie owy przybytek mozna tu spotkac doslownie na kazdym rogu, nie musialam wiec specjalnie jezdzic i szukac. ;)

Nie mam chyba ani jednego zdjecia tej dwojki gdzie obydwaj wygladaliby "normalnie" ;)
 

Pozniej w koncu odstawilam dziewczyny do naszego domu, a potem pojechalismy z Kokusiem odwiezc jego kolege. Jesli jestescie ciekawe dlaczego kolega nie pojechal do nas, to akurat tego dnia mial przyjecie urodzinowe. Nik zostal na nie zaproszony, wiec rozstawal sie z kumplem na zawrotne 2.5 godziny. ;) Wrocilam z synem do chalupy, gdzie juz urzedowaly dziewczyny. Kolezanka Bi nie chciala wczesniej pizzy i teraz tez odpowiedziala przeczaco na wszystkie moje propozycje przekaszenia czegokolwiek. Troche bylo mi glupio ze dziecko siedzi u mnie glodne, ale powiedzialam Starszej zeby chociaz wziela ja do kuchni i pokazala jakie mamy przekaski. O 16 przyjechal po panne tata i M. (ktory w miedzyczasie wrocil z pracy) ucieszyl sie, ze w koncu moze sciagnac portki i chodzic w samych bokserkach. :D Minelo pol godziny i zabralam Nika do kolegi. Oczywiscie widzac gromade chlopcow ze szkoly, wyskoczyl z auta zanim sie dobrze zatrzymalam i tyle go widzialam. ;) Pojechalam spowrotem do domu, posiedzialam z M., pogadalam przez telefon z kolezanka i w koncu moglam odebrac syna. Rozmawiajac wczesniej przez komorke, siedzialam na ganku i czulam jak temperatura zaczyna gwaltownie spadac. W nocy mialo byc tylko 11 stopni i dalo sie to odczuc. Pojechalam po Kokusia, zastanawiajac sie co porabia. Jego rodzice maja dom z basenem, wiec wiedzialam ze dzieciarnia pewnie niemal nie wychodzila z wody, ale bardziej martwilo mnie to, czy jak z tej wody wyjdzie, to pomysli ze trzeba sie wytrzec i ubrac. Nie wiem jak bylo w czasie jedzenia pizzy oraz tortu, ale kiedy przyjechalam, Mlodszy nadal byl w wodzie.

Nie chcial nawet na mnie spojrzec, tylko szalal na calego
 

Kiedy udalo mi sie go z niej wygonic, postrzelal jeszcze do kosza, caly czas w samych kapielowkach, podczas gdy ja mialam juz sweter narzucony na sukienke. Dopiero w domu przebral sie w cos suchego i modle sie zeby nie skonczylo sie przeziebieniem, jak rok temu zreszta... I tak zakonczyl sie ostatni dzien odpowiednio VI i VII klasy. W przyszlym roku oba Potworki beda chwilowo razem w gimnazjum, a pozniej witamy sie z liceum. :D

Pierwszy dzien wakacji zaczal sie o rozsadnej porze (wydaje mi sie), z kilku powodow. Po pierwsze, wakacje wakacjami, ale nie chce ich w polowie przespac. Po drugie, Bi wspomniala ze chcialaby biegac i podchwycilam ten pomysl. Tyle, ze latem lepiej jest uprawiac sport z rana, zanim zrobi sie koszmarnie goraco. Starsza gdyby mogla, wstawalaby o 7 i od razu wylatywala z domu, ale ja uznalam ze nastawie budzik na 8, potem umyje zeby, napije sie i troche ogarne, bo niestety ze mnie typowa "sowa" i ile bym nie spala, rano przez dluzsza chwile jestem nieprzytomna. Celem bylo wyjsc z domu o 8:30 i udalo sie z lekkim tylko poslizgiem. ;) Jako realistka, cudow sie nie spodziewalam i ich nie dostalam. Jestem kompletnie bez formy, ale jak ostatnio stanelam na wage i zobaczylam 65 kg, stwierdzilam, ze tak byc nie moze. Cale zycie bylam chudzina i wazylam okolo 50-52 kg (przy wzroscie 170cm). Po urodzeniu dzieci waga zaczela pomalutku isc w gore, ale tak naprawde dopiero po przekroczeniu 40stki zauwazylam, ze przestala cyklicznie spadac. Wczesniej latem zawsze troche spadla bo czlowiek wiecej sie ruszal, ale jakis czas temu zauwazylam, ze czuje brzuch przy pochylaniu sie, czego wczesniej nie bylo i ogolnie szybciej dostaje zadyszki. Zobaczymy ile przy tych porannych biegach wytrwam, bo od zawsze mialam problem z kolanami, a bieganie je niestety mocno obciaza. Tak czy siak, udalo mi sie dotruchtac do konca naszej ulicy, a potem kawalek biec spowrotem, gdzie opadajacy lekko teren pomagal. Potem szlam szybkim marszem, pod naszym domem stanelam poczekac az zlapie oddech, po czym znow kawalek podbieglam do Bi, ktora w tym czasie dobiegla do przeciwnego konca naszej ulicy, wrocila i przebiegla ten odcinek ponownie. :D No coz, mowia pierwsze sliwki robaczywki, a lapanie formy jest niestety trudne i bolesne, szczegolnie w wieku 44 lat... Po powrocie prysznice choc przyznam, ze nawet jakos strasznie sie nie spocilam, bo zadyszka przeszkadzala w dluzszym biegu. ;) Zjedlismy sniadanie i trzeba bylo zasiasc do ogloszen o prace. Troche w nie popatrzylam, po czym wyciagnelismy z szopki rowery i pojechalismy do urzedu miasta, bo w czerwcu rejestruje sie tu psy. Niestety, odkad Maya nam kilka lat temu uciekla, maja ja na radarze i nie zarejstrowanie jej grozi mandatem. Poniewaz to nie zadna fortuna ($8 za "wyczyszczonego" psa), wiec placimy dla swietego spokoju. Pojechalismy na naszych jednosladach, a wybralam akurat ten dzien, bo byl ostatnim kiedy mozna bylo tam dojechac rowerem. Obok urzedu miasta trwa budowa nowego high school. Juz rok temu zamkneli caly teren, ale na rok szkolny otworzyli chodnik naokolo placu budowy, zeby mlodziez z przylegajacych osiedli mogla dotrzec do szkoly pieszo lub rowerami. Budowa samej szkoly jest juz ukonczona, teraz trwaja tylko prace wykonczeniowe w srodku, a na zewnatrz podjazdy, chodniki i parking. Mogliby zostawic ten chodnik otwarty, ale rownoczesnie latem ma sie zaczac wyburzanie starej szkoly, wiec dla bezpieczenstwa chca odgrodzic calutki teren wokol nowego i starego budynku. W urzedzie zeszlo nam moze 10 minut, a ze po drugiej stronie ulicy jest biblioteka, wiec zaszlismy oddac ksiazki i plyty. Wkurzylam sie, bo zanim wszystko wrzucilam do wlotu, kontrolnie sprawdzilam i w pudelku od gry wypozyczonej przez Kokusia... nie bylo dysku! :O Kurde, gra powinna byla byc oddana ze 3 tygodnie wczesniej, Mlodszy sam przypomnial sobie ze musi ja w koncu odniesc i co? I nie pamieta o dysku; o wszystkim wiecznie musze myslec ja! :/ Skoro juz tam bylismy, to Potworki chwycily stos filmow, a Nik kolejna gre i wrocilismy. Po powrocie znow siadlam troche do ofert, a potem przyszedl czas na lunch. Ogolnie Bi stwierdzila, ze dzien jej sie dluzy, a Nik ze wakacje sa bez sensu, bo bez obowiazkow czuje sie bezuzyteczny. Jak na matke przystalo, poradzilam zeby zabral sie za to tornado w pokoju, ale jakos nie mial ochoty. :D Wrocil do domu M. i zabral dzieciaki do sklepu z elektronika, bo wyczail jakas promocje na sluchawki bezprzewodowe Apple, a jego akurat niedawno wyzionely ducha. Kiedy wrocili, zaproponowalam Potworkom zeby zrobic ponownie rundke do biblioteki, bo nie dawala mi spokoju ta nieoddana gra, a kolejnego dnia musialabym juz brac auto. Nik to wiedzialam, ze bedzie chcial, ale Bi spodziewalam sie, ze raczej odmowi. Niespodziewanie jednak chciala, wiec znow przejechalismy sie w trojke. Oddalismy gre, a Potworki zgarnely tym razem po ksiazce. ;) Kiedy wrocilismy, dzieciaki porzucaly chwilke do kosza, a potem Bi uprosila zebym zagrala z nia w badmintona.

Malo kiedy zdarza sie zeby grali razem

Dlugo jednak to nie trwalo, bo po porannym biegu, a potem dwukrotnej jezdzie na rowerze, solidnie dokuczaly mi nogi. Wieczorem mlodziez oczywiscie ociagala sie przed pojsciem do spania, choc Bi, szydelkujac, ziewala raz za razem. ;) Polozylam sie troche pozniej niz bym chciala, a Kokusia ponownie zastalam tak:

Nintendo w lozku, pudelko z dyskami pod brzuchem, sluchawka w uchu. Nie mowiac juz o nadal zapalonym swietle...

W poniedzialek po poludniu przyszlo swiadectwo Kokusia, ale Bi nie. To dla mnie nowosc, ze konczy sie rok szkolny, a raportu brak. W kazdym razie, u Kokusia nie ma sie do czego przyczepic. Ze wszystkich kategorii i wszystkich przedmiotow ma "M", czyli material opanowany zadowalajaco. Na szczescie od nastepnego roku bedzie juz mial normalne oceny, bo "meets" to ciezko okreslic czy byloby to "A" czy "B".


Moze tym razem uda mi sie to podczepic tak, zeby cos sie dalo odczytac ;)

Ze sztuki, z trzech zagadnien dostal za to "E", czyli artystycznie przekracza poziom VI klasy. Ciekawe, bo w domu Mlodszy zupelnie nie wykazuje kreatywnosci czy zdolnosci manualnych, ani wrecz checi do tego rodzaju prac, ale co tam. ;)

W srode rano nie moglam sie dobudzic. Jak pisalam wczesniej, we wtorek stracilam poczucie czasu i polozylam sie pozno, a w nocy M. nie mogl sie dowolac Oreo i lazil od jednych drzwi do drugich, nawolujac. Az mialam ochote wrzasnac zeby zostawil juz tego kota i jechal. :D Moja sypialnia jest nad garazem, wiec slyszalam jak potem wyjezdzal i najwyrazniej zobaczyl Oreo gdzies w krzakach, bo wysiadl z auta i zaczal ja znow wolac. Pozniej trzasnely drzwi na dole, wiec wiedzialam, ze przyniosl cholernego kiciula do chalupy. :D Solidnie sie juz jednak rozbudzilam i ciezko bylo ponownie zasnac... Rano wiec wylaczylam budzik o 8 i przysnelam do 8:24. Potem jednak dzielnie zwloklam sie z wyra, umylam zeby, wcisnelam w spodenki oraz koszulke i wyszlam z corka pobiegac. Musze przyznac, ze poprzedniego dnia chyba na poczatek pobieglam za szybko i predzej stracilam dech. We wtorek bieglam spokojniej, bo i miesnie protestowaly i w rezulatacie udalo mi sie lepiej kontrolowac oddech, wiec dluzej bylam w stanie biec, a krocej szlam. Choc nadal to tylko dwie dlugosci z hakiem naszej ulicy. ;) Po powrocie do domu odswiezyc sie i zjesc sniadanie, a Potworki chcialy ogladac film. Tym razem wybrali Indiana Jones, bo jakos sobie uswiadomilismy, ze nigdy nie widzieli zadnej czesci. ;) Pozniej laba sie skonczyla, bo trzeba bylo ogarnac podlogi na gorze. Przez ostatnie miesiace Potworki sie rozleniwily, bo skoro bylam w domu, sama ogarnialam porzadki, ale skoro zaczely sie wakacje, to moga sami sprzatac swoje pokoje. Ponownie w szoku bylam, ze woda w odkurzaczu byla az zolta od pylkow. Na szczescie sezon na az tyle tego w powietrzu, pomalu sie konczy. Po sprzataniu przyszla pora na obiad i dla mnie usiasc do ofert pracy, a dla Potworkow na cokolwiek mieli ochote. Z roboty dojechal malzonek, ogarnialismy to i owo, a potem... nawiazala sie konwersacja, ktora szybko eskalowala, bowiem przypomnialam dzieciakom, ze jest sroda, a wiec trening i... Bi oczywiscie zaczela protestowac, ze dopiero zaczely sie wakacje i ona chce sie zrelaksowac i pojedzie w nastepnym tygodniu. Odpowiedzialam oczywiscie, zeby nie zaczynala, bo nie byli juz w poniedzialek, z racji ze Mlodszy byl na urodzinach. Co ciekawe, Nik stwierdzil, ze mu wsio ryba, moze jechac ale nie musi, za to corka wyklocala sie do oporu. Po chwili zmienila front i stwierdzila, ze ok, pojedzie, bo w srody ma tam jakas kolezanke, ale za to nie jedzie kolejnego dnia. Westchnelam ciezko, ze chyba jednak czas corke wypisac, bo nie mam ochoty sluchac awantury przed kazdym treningiem. Podchwycil to M. i przytaknal zeby wypisac ja "na miesiac". Popukalam sie w glowe, ze jak mam ich wypisac, to na cale wakacje bowiem po miesiacu wroca na dwa tygodnie, po czym wylecimy do Polski... W ten szybki sposob decyzja zostala podjeta i dzieciaki maja wolne od plywania na reszte lata. Spytalam Nika i choc stwierdzil ze on moze dalej plywac, to po chwili uznal, ze jak mamy jezdzic nad jezioro, to potem moze byc zbyt zmeczony na treningi. ;) Mam tez cicha nadzieje, ze po wakacjach przybedzie w grupach dzieci, bo narazie to porazka, kiedy w grupie Potworkow jest 3-4 (razem z nimi)... Poniewaz treningom powiedzielismy nie, malzonek chwycil za kosiarke, a ja zagralam z Kokusiem w badmintona. Dwa razy udalo sie chlopakowi zaczepic lotke o drzewo, ale na szczescie dosc mocno zawiewalo i za kazdym razem po chwili ja zdmuchnelo. Pozniej to juz szybkie prysznice i... Nik chcial obejrzec kolejny film, tym razem cos jak kreskowa wersje Spider Man'a. Zdziwilo mnie, ze chciala ja tez obejrzec Bi, ale ze M. poprosil tylko zeby wlaczyc w miare cicho, bo szedl spac, to puscilam im film i poszlam posiedziec na ganku.

O zmroku najklimatyczniej i zeby tylko nie bylo komarow...
 

Siedzialam i siedzialam, w koncu zrobilo sie zupelnie ciemno, pomimo swieczki ciely komarzydla, w dodatku caly czas przelatywalo mi przed twarza jakies robactwo i w koncu stwierdzilam, ze film powinien zaraz sie skonczyc, wiec poszlam do domu. A gdzie tam! Cholerstwo trwalo 2 godziny i 20 minut! :O Kiedy w koncu sie skonczylo, byla 22, wiec wyslalam juz Nika do lozka bez czytania.

Ponownie wieczorne widoki - telefon zakleszczony pod brzuchem, a gaszenie swiatla jest przereklamowane

W srode przyszlo wreszcie swiadectwo Bi. Podobnie jak u Nika, wlasciwie nie ma sie do czego przyczepic. Z prawie wszystkich przedmiotow ma wariacje "A". Tam minus, tu plus, ale "A". Przyjmijmy ze jest to nasza "5", bo tu mamy skale 5-stopniowa, a nie jak w Polsce 6-cio.

Swiadectwo
 

Czyli Bi ma "5" ze wszystkich przedmiotow, poza... matematyka. Ciezko powiedziec co poszlo nie tak, bo panna sobie wyraznie w tym roku nie poradzila na zaawansowanej matmie, ale slyszalam jak rozmawialy z kolezanka o nauczycielce i tamta tez narzekala, ze jej nie lubi i kobieta nie potrafi uczyc. Zobaczymy co bedzie w nastepnym roku, kiedy Starsza bedzie i na zwyklej matematyce i z inna nauczycielka. Ogolnie jednak jestem z jej wynikow bardzo zadowolona, szczegolnie ze widzialam, ze faktycznie sie przykladala i zalezalo jej na jak najlepszych stopniach. Oceny sa wiec jak najbardziej zasluzone. :)

W czwartek rano ponownie pobudka i poranne biegi. Trzeci dzien, wiec wiadomo ze zadnej roznicy nie bylo i dlugo nie bedzie. ;) Po powrocie umyc sie, zrobic sniadanie dzieciakom i sobie, po czym zabralam sie za gulasz. Poznym rankiem planowalam zabrac Potworki do klubu nad jezioro, wiec chcialam miec gotowy obiad. Zeszlo mi troche dluzej niz przewidywalam, bo mieso uparcie nie chcialo zmieknac, wiec dotarlismy dopiero przed 12. Na szczescie, choc na plazy juz bylo sporo ludzi, to nie byly to w zadnym wypadku tlumy. Zabralismy ze soba sasiadki, bo dzieciaki marudzily ze chcialyby jechac z jakimis kolegami. Panny kolejnego dnia wylatywaly na 3 tygodnie do Indii, wiec byla akurat okazja na pozegnanie. Niestety, Nik postanowil marudzic i choc zwykle fajnie sie dogadywal z mlodsza, teraz jeczal, docinal dziewczynom (tak niby polzartem, ale jednak) i poczatkowo nie chcial zupelnie sie bawic. Trzy panny natychmiast ruszyly do wody i poplynely do pomostu zeby z niego skakac, Mlodszy siedzial na kocu i smecil, ze nie ma jakiegos swojego kolegi. :/

Bi odbija sie od pomostu
 

W ktoryms momencie nawet wyciagnal moj telefon i zaczal grac, choc szybko to ukrocilam. Pozniej niespodziewanie wpadl na kumpla ze szkoly, ale pochodzili tylko niemrawo z brzegu, probowali puszczac kaczki, az kolega gdzies poszedl. Nie wiem czy to taki wiek?

To ten ciemnoskory i tak, chlopak ma 12 lat. Jest nie tylko o ponad glowe wyzszy od Kokusia, ale tez sporo ode mnie :D
 

Chyba nie do konca, bo widzialam kilkunastu innych chlopcow w podobnym, ktorzy szaleli w wodzie. Ostatecznie spedzilismy tam 3 godziny i dopiero ostatnia Nik naprawde wykorzystal. Moze musial sie rozruszac, nie wiem... Wreszcie sie zamoczyl i skakal z dziewczynami do wody z pomostu. Pozniej wzieli pileczke i grali w jakas gre na punkty, gdzie jedna osoba rzuca, a reszta stoi w kupie i probuje ja zlapac.

Najmlodsza i najmniejsza na plecach siostry, wiec wydaje sie najwyzsza. :D A Nikowe ramiona dalej byly czerwone i obolale, wiec czas na plazy spedzil w koszulce
 

Jak juz cala czworka zaczeli sie bawic, to oczywiscie ciezko bylo ich wyciagnac z wody. Zanim wszyscy sie ogarneli i pozbierali swoje rzeczy, minely wlasnie 3 godziny nad jeziorem. Odstawilismy dziewczyny i wrocilismy do chalupy, gdzie podwojnie cieszylam sie, ze mam juz obiad. Potworki byly glodne, bo planowaly kupic sobie cos z kolezankami w sklepiku, ale okazal sie zamkniety. Na szczescie mialam cala torbe przekasek, ale to jednak nie to samo. Z pracy wrocil M., wiec kazde opowiedzialo o swoim dniu, a potem napisala do mnie sasiadka, czy przyszlabym to pokaze mi ktore kwiatki i jak podlewac. Bi chciala jeszcze raz zobaczyc kolezanke, wiec ruszylysmy w droge, ale ledwie wyszlysmy na chodnik, a zatrzymal nas sasiad, mowiac ze przy wjezdzie na osiedle grasuje wielgachny niedzwiedz i wywalil komus smietnik. Stwierdzilysmy, ze lepiej wezmiemy auto, bo niewiadomo w ktora strone pozniej pojdzie. ;) Zanim jednak pojechalysmy do sasiadow, ruszylysmy w przeciwnym kierunku, zeby obejrzec sobie misia. No faktycznie, ogromna bestia... :O

Jakie wielkie bylo bydle, najlepiej widac wzgledem samochodu obok
 

U sasiadki okazalo sie, ze sprawa jest skomplikowana, bo mialy byc tylko jakies ogrodowe kwiatki, a tymczasem doszly tez domowe. Nie byloby problemu, tyle ze sasiedzi maja nie tylko cyfrowy kod do drzwi, ale jeszcze alarm. :O Sasiadka musiala pokazac mi co jak otwierac i (dez)aktywowac. ;) Na zewnatrz tez nie bedzie to takie proste, bo myslalam, ze chwyce weza i szybko wszystko poleje, tymczasem do wszystkich kurkow maja popodlaczane zraszacze i musialabym je odlaczac i potem od nowa ustawiac. W rezultacie pozostaje mi bieganie z konewka... :/ To akurat az tak bardzo mi nie przeszkadza. Bardziej martwie sie, ze niechcacy wlacze alarm. :D Wrocilysmy z Bi do domu i okazalo sie, ze ominela nas "zabawa". Otoz pan niedzwiedz szedl sobie nasza ulica i wywalal wszystkie smietniki po drodze, bo akurat byl dzien wystawiania kublow. :D Sasiedzi trabili, krzyczeli, pies szczekal, Nik chwycil za gwizdek i... nic. Misiek powywalal wszystkie smietniki po drodze (na szczescie my naszego jeszcze nie wystawilismy) i poszedl na nastepne osiedle. Reszta wieczora uplynela juz bez wiekszych sensacji. ;)

Piatkowy poranek to oczywiscie ponownie pobudka o 8 i po lekkim dobudzeniu sie, bieg z Bi. Niestety, nie wiem czy to normalny kryzys czwartego dnia, czy cos w powietrzu bo bylo duszno, a na popoludnie zapowiadali burze, wiec cisnienie pewnie szalalo... Strasznie zle mi sie bieglo. Nie to, ze nogi bolaly (choc oczywiscie protestowaly), nie ze mialam (jak zwykle) zadyszke, ale po prostu bylam jakas taka detka, kompletnie bez energii... Jakos przemeczylam ten moj odcinek, choc duzo wiecej szlam niz bieglam... :/ Po powrocie jak zwykle szybkie odswiezenie sie i sniadanie, a potem siadlam troche do szukania pracy, zanim musialam jechac na zakupy. Dzieciaki zabraly sie ze mna i najpierw zajechalismy na basen, zamrozic ich czlonkostwo w druzynie. Nastepnie pojechalismy do sklepu z elektronika, bowiem Bi zapragnela wydac sporo ze swojej kasiory i kupic Fitbit i to jeden z najnowszych, bo chciala zeby koniecznie byl wodoodporny. Pogoda miala wygladac nieco inaczej, bo choc bylo duszno, dopiero na popoludnie zapowiadali burze. Tymczasm jak tylko wyjechalismy z basenu, w oddali zauwazylismy ciemne chmury. Zanim dojechalismy do sklepu, juz kropilo, kiedy wyszlismy lalo jak z cebra. A mielismy do zaliczenia jeszcze supermarket. :O Przez parking musielismy wiec leciec biegiem. Mialam nadzieje, ze w czasie robienia zakupow przestanie, ale gdzie tam. Padalo troche mniej, ale nadal. Tak samo w drodze powrotnej. Kiedy sie w koncu uspokoilo? Jak siedzielismy juz spokojnie w domu, a torby dawno byly rozpakowane. Jeszcze rano myslalam, ze moze po zakupach i obiedzie wezme Potworki znowu nad jezioro, ale szybko zrezygnowalam. Caly dzien naprzemian nachodzily ciemne chmury, potem lekko sie przejasnialo, znowu chmurzylo, itd. W dodatku na popoludnie zapowiadano burze, a na hamerykanckich plazach i basenach maja glupia zasade, ze jak ratownicy uslysza gdzies w oddali grzmot, kaza wszystkim wyjsc z wody, nawet jesli nad plaza nadal swieci slonce. Juz kiedys tak bylismy na basenie, kiedy trzymali nas pol godziny, a ledwie dzieciaki znow weszly do wody, po kilku minutach zagrzmialo ponownie. Znow odczekalismy pol godziny, po czym... tylko ludzie wskoczyli do basenu, a rozlegl sie kolejny grzmot! Wtedy zamkneli basen kompletnie. Nie chcialam placic dzieciakom za wstep do klubu i miec podobne przygody. ;) Oczywiscie ostatecznie zagrzmialo tylko kilka razy po godzinie 20... :D Zaczelo jednak przelotnie kropic, wiec w sumie i tak pogoda nie zachecala do siedzenia nad woda. Za to, w przerwie miedzy deszczami, stoimy sobie z M. (ktory w miedzyczasie wrocil do domu) i patrzymy, a Oreo wlazi do warzywnika, po czym... wali tam kupsko! :O Ozesztokurnajegomac!!! Malzonek, ktorego ogolnie bardzo latwo jest obrzydzic, stwierdzil od razu ze on tych warzyw jesc nie bedzie, bo niewiadomo ile kot juz sie tam zalatwia. Ja podchodze to tego rozsadniej, bowiem jestem teraz w domu, wiec co chwila wychodze sobie popatrzec na ogrod. Bi dzien wczesniej siedziala na tarasie wiekszosc popoludnia i nic nie zauwazyla. Jest nadzieja, ze to pierwszy raz. Oczywiscie kombinujemy teraz jak ten warzywnik ogrodzic. W szopce mialam tyczki (dla ogorkow), mamy tez siatke, ktora chcialam przykryc truskawki, bo cos mi je zjada zanim dojrzeja. Malzonek chcial sie za to zabrac, ale przy takiej wilgotnosci komary byly w siodmym niebie, wiec szybko uciekl. Ja za to zauwazylam z bliska, ze ogorki to juz mi sie rowno ploza po ogrodzie. Chwycilam wiec za dodatkowe tyczki i podwiazalam niesforne warzywka. W polowie podczepiania deszcz lunal az milo, ale zaparlam sie, ze skoncze. ;) Reszta popoludnia i wieczor minela juz bardziej relaksujaco. Ja siadlam sobie na ganku, Nik zaszyl sie w pokoju, a Bi z tata cofneli sobie mecz Niemcy:Szkocja. Dolaczylam do nich dopiero na sama koncowke, bo jakos zupelnie nie mialam na pilke ochoty.

Milego weekendu!