Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

niedziela, 29 sierpnia 2021

Wakacyjny tydzien 10 i ostatni, ale za to wycisniety niczym cytrynka :)

Ech... Dziesiec tygodni minelo sobie niczym mgnienie oka... Niby jak patrze wstecz, to sporo sie dzialo, bylismy na kempingach, zmienialy sie polkolonie Potworkow, ale jednak mam uczucie, ze lato jakos tak przecieklo mi miedzy palcami. :(

Aha. Mialam zaczac od tego "huraganu", ktory mial nas nawiedzic w niedziele. ;) Musze wspomniec ze po zeszlym roku, kiedy patrzac przez okno powaznie zastanawilam sie czy nie schowac sie z dziecmi do piwnicy, po drzewie, ktore polecialo prosto na przyczepke oraz po 4 dniach bez pradu, nie jestem juz taka szybka w wydawaniu osadu. Do tamtego roku na straszenie w prognozach, ze jaka to potworna pogoda i w ogole kataklizm na nas idzie, zawsze przewracalam oczami, ze znow na sile szukaja sensacji. Po tamtej pamietnej wichurze jednak jestem ostrozniejsza i wyznaje raczej zasade, ze przezorny zawsze ubezpieczony. Bo w 9 na 10 przypadkow prognozy sa rozdmuchane, na wyrost i wprowadzaja niepotrzebna panike, ale zostaje ten jeden przypadek, kiedy faktycznie sie sprawdzaja i skutki bywaja katastrofalne. :D Upewnilam sie wiec, ze mamy w chalupie zarcie (na szczescie w piatek zrobilam zakupy), wode (choc mamy ja z wodociagow, nie ze studni, wiec nawet przy braku pradu nie powinno byc problemu), naladowane latarki oraz benzyne w kanistrze (dla agregatora), gdyby znow szlag trafil prad i trzeba bylo ratowac zapasy w lodowce... Poniewaz wydawalo sie, ze powinnismy jakos przetrwac kilka dni bez pradu, pozostalo juz tylko czekac na rozwoj sytuacji. W niedziele (22 sierpnia) wiec, M. nie pojechal do pracy i cala czworka siedzielismy w chalupie "czekajac" na huragan. Ktory... nie nadszedl. ;) Tym razem zmiescilismy sie w tych dziewieciu przypadkach, kiedy nie tylko huragan zostal zdegradowany do tropikalnego sztormu, ale jeszcze przeszedl bardziej na wschod niz przewidywano i o nas ledwie zahaczyl. Ani mocno nie padalo, ani szczegolnie nie wialo. Wlasciwie duzo gorszy pogodowo okazal sie poniedzialek, ale o tym nizej. Widzialam juz paskudniejsza pogode. ;) To oczywiscie u nas, bo kilka bardzo zalesionych miejscowosci na wschodzie Stanu zostalo bez pradu, a w innych pozalewalo ulice. My jednak stwierdzilismy, ze dawno nie spedzilismy tak nudnego dnia. ;) I jasne, takie leniwe dzionki tez sa potrzebne, choc tym razem caly dzien nie opuszczala mnie adrenalina i caly czas mialam wrazenie, ze czekam na cos... Co chwila tez doladowywalam telefon, zeby w razie czego byl maksymalnie naladowany. I w koncu nic nie nadeszlo, wiec wieczorem czulam sie po prostu wykonczona tym napieciem. Fakt, ze wlasnie dostalam okres, tez nie pomagal. ;) Jeszcze kladac sie spac zastanawialam sie czy rano nie zbudze sie w chalupie bez elektrycznosci, choc ryzyko bylo minimalne, bo wiatr juz poznym popoludniem niemal ucichl...

W poniedzialek okazalo sie, ze tropikalny sztorm Henri zatoczyl sobie radosne koleczko i wrocil nad nasz Stan zeby popsuc nam pogode w kolejny dzien. Swoja droga zartowalam z Kokusiem, ze bardzo trafnie nazwali to cos, co mialo byc huraganem, bo jego ulubiony kumpel ma na imie niemal identycznie i jest wlasnie niczym taki huragan w chlopiecej skorze. :D W poniedzialek sztorm na szczescie nie przyniosl juz wiatru, tylko upierdliwy, calodzienny deszcz i to momentami bardzo ulewny. Przy okazji mielismy temperature okolo 22 stopni, calkiem ciepla, wiec zrobila sie niezla duchota. Ale wiecie jak takie powietrze dobrze robi na oczyszczanie cery?! Pryszcze praktycznie same wylaza! :D Rano zabralam sie dziarsko za papiery z roboty, a dodatkowo o 11 bylam umowiona na telefon z przedstawicielka firmy, ktora ma dla mojej pracy dostarczyc usluge. Nie lubie zalatwiac takich spraw, bo zazwyczaj jako "posrednik" nie znam wszystkich szczegolow, a mam ustalac co, dla kogo, kiedy i za ile. Z jakiegos powodu szef uznal za stosowne zwalenie tego na mnie, ale jak tylko dogram jeszcze troche szczegolow, odbije paleczke i przekaze ja mu z powrotem. Zreszta, usluga wymaga instalacji i aktywacji programu komputerowego, a ja sie z kompami nie za bardzo lubie. ;)

Poniewaz mial to byc ostatni dzien deszczu, a reszta tygodnia klarowala sie juz duzo przyjemniej, postanowilam zabrac Potworki na szkolne zakupy, zeby miec to z glowy i moc ladniejsze dni spedzic przyjemniej. W koooncu, w piatek dostalam bowiem liste Kokusia. Dzieciaki az podskoczyly ze szczescia, bo od chyba miesiaca codziennie dopytywali kiedy pojedziemy. A mi mina po drodze zrzedla, bo trafilismy akurat na najwieksza ulewe. Na autostradzie samochody rozbryzguja wode, do tego ulewny deszcz i widocznosc zrobila sie prawie zerowa. Z tylu Nik wola zebym wlaczyla wycieraczki na szybciej, a one szly juz z maksymalna predkoscia! :O Przyznaje, ze w ktoryms momencie naprawde mialam zoladek w gardle, bo akurat trafilam na lewy pas, gdzie pobocza nie bylo w ogole, a za to byl rzad betonowych blokow. Nie mialam wiec jak zjechac, przed soba praktycznie nic nie widzialam, jechalam ledwie ledwie i modlilam sie, zeby nikt nie wjechal mi z rozpedu w doope. :O Na szczescie taki najgorszy moment trwal moze z minute, ale wystarczyl, zebym sie porzadnie wystraszyla i z powrotem wybrala boczne drogi zamiast autostrady. Moze dluzej zeszlo i zrobilam lekkie koleczko, ale za to czulam sie duzo bezpieczniej. ;) Najwazniejsze jednak ze ostatecznie przejechalismy bez wiekszych problemow i wrocilismy niemal z kompletem wyprawki. Brakuje tylko temperowki dla Kokusia, ktorej za cholere nie moglismy znalezc (no serio, zeby czegos takiego nie mieli?!) oraz sluchawek do chrome bookow, bo zadne Potworkom nie podpasowaly. To jednak cos, co miec moga, ale nie musza, wiec pal licho. Zreszta, po domu wala nam sie cala masa sluchawek, z kablami, bezprzewodowych, do wyboru, do koloru... ;) dzieciaki wybraly sobie tez po plecaku, bo Nika sie w zeszlym roku rozpadl i posilkowal sie takim malym, przeznaczonym do Polskiej Szkoly, zas Bi swoj nosila dwa lata i choc okazal sie bardzo solidny, to ma z przodu jednorozca i panna oznajmila, ze nie bedzie go uzywac i koniec... A pomyslec, ze jeszcze osme urodziny, ledwie dwa lata temu, miala w temacie jednorozcow, ech...

Potworniccy z (prawie) kompletem wyprawki :)
 

Reszte popoludnia spedzilismy juz w domu, ja odpisujac na maile, Potworki przepakowujac wyprawke. Troche folderow, olowkow i zeszytow (z ktorych Nik nie musial kupic ani jednego! :O), a ile radosci. ;) Nie dziwie sie im zreszta, bo jako dziecko, choc szkoly ogolnie nie lubilam, to uwielbialam kupowac wyprawke. Wszystkie te zeszyty, ksiazki, takie jeszcze czysciutkie i pachnace nowoscia, ach! ;) Nik ma durny zwyczaj brania ze soba do lozka wszystkich nowych rzeczy, od zabawek po... buty. :O Ostatnio spal z psia smycza, bo Maya przegryzla stara i musialam zakupic nowke niesmigana. :D W kazdym razie, w poniedzialek przymierzal sie zeby spac z plecakiem zaladowanym wyprawka, a plecak wybral sobie ogrooomny. Na szczescie udalo mi sie mu to wyperswadowac, ale postawil go zaraz obok lozka. :D

Wieczorem zabralam sie za dalsza utylizacje plonow. Te, jak juz pisalam sa marniutkie. Garsc ogorkow, ktora trzymalam w lodowce, w nadziei, ze jeszcze pare urosnie i starczy akurat na sloik malosolnych, splesniala... :( Coz, mam nauczke, zeby nie czekac. W lodowce lezakowaly tez 3 cukinie, z ktorymi trzeba bylo cos zrobic, zanim rowniez nie splesnieja albo nie zmienia sie w "kapcie". W niedziele, kiedy przekonalam sie, ze wiatr zlagodnial i nie grozi nam juz raczej brak pradu, zabralam sie za cukinie zapiekana z pomidorami oraz parmesanem, posypane oregano i bazylia. Dobrze, ze w przepisie sa wlasnie pomidory, bo to jedyne, co w tym roku obrodzilo i mam ich juz w lodowce kilka, a kolejne dojrzewaja pod sciereczka na blacie. ;) Nie mowiac o kolejnych, ktore juz czekaja na krzaczkach. ;)

Zdecydowanie moj faworyt!
 

Kurcze, jakie to wyszlo dobre! Przywodzilo na mysl wloskie zapachy i smaki, choc nikt poza mna w rodzinie nie chce sprobowac... :/ W poniedzialek zas pod wieczor zabralam sie za placuszki z cukinii. Kolejne zeszloroczne odkrycie, bo wczesniej nie moglam trafic na przepis, ktory by mi wyszedl.

A tu cos, co zjedza nawet Potworki, choc Mlodszy z wielkim marudzeniem :)
 

Jedyne co, to przez tegoroczne, potwornie mokre lato, cukinia jest strasznie wodnista. Dwa razy musialam ja odsaczac, bo doslownie plywala! Placuszki jednak w koncu wyszly pyszne, choc Potworki oczywiscie krecily nosem... Mam jeszcze w lodowce ostatnia cukinie, najmniejsza i nie wiem co z niej zrobic...

Wtorek zaczelam grzecznie od pracy. Troche papierow, zaliczony meeting (zieeew)... Pozniej zas szybko zapodac Potworkom lunch, bo okolo 1 mialo sie zjawic towarzystwo. Bi cale lato prosila o zabawe z jedna z kolezanek, ale jakos albo sie czasowo nie skladalo, albo nie mialam ochoty na zupelnie nieznane dziecko w chalupie. W tym tygodniu jednak bylam w domu, przyjaciolka Bi wyjechala, w dodatku zaraz zacznie sie szkola i inne zajecia, wiec stwierdzilam, ze ok, "wyprobujmy" te nowa kolezanke. ;) To ta dziewczynka, ktora bedzie co prawda w innej klasie, ale chociaz w tym samym zespole, grupie, czy jak to zwal. Z rozmow z ludziskami, ktorzy maja starsze dzieci wynika, ze dziewczyny beda mialy klasy na tym samym pietrze i razem beda w czasie lunchu oraz dlugiej przerwie. Chociaz tyle. W kazdym badz razie, skoro Bi miala miec towarzystwo, spytalam Kokusia czy chcialby zaprosic kolege (tez mi pytanie! :D), a on, ku mojemu zdziwieniu, zamiast swojego kolegi - huraganu, wybral tego z wiosennej druzyny pilkarskiej. No i dobrze, mam nadzieje, ze chlopaki beda sie czesto spotykac, bo mieszkaja od siebie doslownie minutke na rowerach (piechota to juz kawalek). Szkoda, ze nie beda w tej samej klasie...

Przyznaje, ze tym razem trafila sie grupka bardzo spokojna. Kolege Nika juz znalam (i cieszylam sie, ze wybral akurat jego), ale i kolezanka Bi okazala sie spokojniutka. Tak naprawde mlodziez wsiakla w gry (tu przewrot oczami), ale po godzinie gapienia w ekrany, urzadzilam im bitwe na wodne balony (to zawsze jest hit!), a potem, skoro byli juz mokrzy, wlaczylam zraszacz.

Poczatkowo bawili sie calkiem zgodnie...

Oni latali, a pies usilowal pic wode z wiaderka bez oberwania balonikiem :D

Zabawa byla na 102! :D

W zraszaczu tez poczatkowo zgodnie usilowali sie porzadnie zmoczyc ;)
 

Niestety, utworzyly sie grupy dziewczynki przeciw chlopcom, przy czym te pierwsze dokuczaly chlopcom (bo mlodsi, a poza tym Bi ma taki charakterek), zas ci drudzy w pewnym momencie postanowili odplacic pieknym za nadobne i wybuchla mala awanturka.

Dziewczyny "atakuja" chlopcow ;)
 

Dobrze, ze glownie miedzy moimi osobistymi Potworkami, ale zakonczyla zabawe. Obie grupy, obrazone na siebie, pomaszerowaly sie przebrac i rozeszly po pokojach. ;) Potem jeszcze zapodalam "pewniaka" zywnosciowego czyli nuggetsy i po kolege przyjechal hulajnoga brat, a chwile pozniej po kolezanke mama. Dziewczynka pechowo nie mieszka na zadnym z sasiednich osiedli, wiec odpada szybki przejazd na rowerach. ;) A pozniej jeszcze przypomnialo mi sie, ze nie mamy co z Bi czytac wieczorem, wiec szybko wsiedlismy na jednoslady i przejechalismy do biblioteki. Bylo 30 stopni, a po dwoch dniach deszczu wszystko parowalo, wiec wrocilismy doslownie ociekajac potem. ;) Ale fajnie bylo sie przejechac. Zas na tarasie, poza stesknionym psem (w koncu nie bylo nas "az" pol godziny!) "czekalo" na nas takie cos:

Cos ich ostatnio duzo. Moglyby sie zabrac za szkodniki w moim warzywniku ;)
 

Najlepszy byl Nik, ktory bal sie sam zejsc po schodach (modliszka siedziala zaraz przy nich) i trzymal sie mnie kurczowo, bo jeszcze stworzenie na niego skoczy! :D "Bo one lataja, mamo!" (jakbym nie wiedziala). Kiedy zas robilam zdjecie, przestrzegal mnie, zebym nie zblizala do niej az tak rak, mimo ze tlumaczylam, iz modliszki ludzi nie atakuja. :D A od sasiadki dostalam taki cudowny i aromatyczny bukiet:


 

Jak oni to robia, ze im tak wspaniale kwitna?! Moje rozkwitly rok temu, zas w tym sezonie mialy jedna, marna kisc... :( Podsumowujac byl to calkiem udany dzien i to uczucie psula mi tylko swiadomosc, ze to juz ostatnie takie letnie, swobodne, beztroskie dni...

Sroda byla dniem atrakcji dla Potworkow. Ja, jak to ja, usilowalam w jednym tygodniu zmiescic wszystko, co moglismy zrobic w czasie calych wakacji. ;) Nic jednak nie poradze, ze widzialam juz przed oczami te ponure, deszczowe, jesienne dni i chcialam ma maksa wykorzystac jeszcze pogode. A ze akurat ten ostatni tydzien bylam w domu z Potworkami, to w te marne 4 dni (poniedzialku nie licze, bo pogoda byla do doopy) probowalam jeszcze wcisnac ostatnie przyjemnosci. ;)

Rano posprawdzalam poczte z pracy, poodpisywalam na maile, po czym wyruszylam z dzieciakami na farme. Po spedzeniu tam tygodnia polkolonii prosili zeby pojechac po prostu w ramach wizyty, ale odkladalam to i odkladalam, az wakacje prawie sie skonczyly i uznalam, ze teraz albo nigdy. :) Chcialam pojechac jak najwczesniej rano, zeby po pierwsze, uniknac najgorszego upalu (akurat nadeszlo kilka dni z temperatura ponad 32 stopni), a po drugie tlumow. Nie udalo sie ani w jednym, ani w drugim przypadku. Gorac juz od rana byl straszliwy, a ludziska mieli chyba ten sam pomysl co ja, bo o 10 rano zastalismy pelniusienki parking. :O 

Wszystkie konie tam maja naprawde cudowne osobowosci; zreszta, pewnie wlasnie z tego wzgledu tam trafily :)
 

Potworki ucieszone, pamietaly nadal imiona wiekszosci zwierzakow i opowiadaly anegdotki, w stylu, ze ta koza wszystkich tryka, ta lama kogos kopnela, na tym osiolku moglismy sie przejechac; ten drugi wszystkich zrzucal, ta ges to straznik, bo kaczki byly atakowane przez szopy, a po zakupieniu kilku gesi ataki ustaly. :)

To wlasnie owa ges - straznik. Syczala na kazdego kto podchodzil do siatki, ale zarelkiem nie pogardzila ;)
 

Biegali od zagrody do zagrody, karmiac po kolei wszystkie zwierzaki, choc Nik rownie zainteresowany byl... lapaniem kur.

Te ogromne farmerskie konie wzbudzaly respekt, choc tez byly bardzo delikatne
 

Odkad nauczyl sie tego podczas polkolonii, stalo sie to jego ulubionym zajeciem, choc niekwestionowanym mistrzem jest Bi. :)

Mlode prosieta wylegiwaly sie w cieniu

Choc najslodsze byly te kilkutygodniowe maluchy :)

Ona jednak wolala spacerowac od zwierzaka do zwierzaka, glaskac, gadac i wspominac co z nimi robila na polkoloniach. Mlodszy latal z dzikim okrzykiem, a kury w panice rozpierzchaly sie po farmie. :D

W ktoryms momencie kazde dumnie dzierzylo w rekach kure :D
 

Plan byl, zeby potem pojechac do pobliskiej lodziarni, ale niestety mieli zamkniete. Nie to nie... Zajechalismy za to na stacje benzynowa, po kawe dla matki i mrozone napoje dla dzieci. Potem do domu i matka do kompa, a dzieci na elektronike. ;) Za to po poludniu, korzystajac z upalu, zabralam dzieciaki na basen. Szkoda tylko, ze sama mialam okres, wiec pomoczylam tylko nogi, a poza tym doslownie roztapialam sie z goraca.

Jak ja im zazdroscilam! :D
 

Zreszta... Po dwoch dniach deszczu woda mocno sie ochlodzila. Liczylam na to, ze goracy wtorek ja troche zagrzeje, ale jeden dzien okazal sie niewystarczajacy. Nawet Potworki lekko szczekaly zebami, choc jak juz sie zanurzyly, to mogly z wody nie wychodzic. Troche poplywali bawiac sie w wodnego berka (:D), troche poskakali z trampoliny i dwie godziny minely niewiadomo kiedy.

Nik prawie - prawie wpada do wody :)

Jak sie dobrze przyjrzec, to widac, ze Bi juz nie stoi na trampolinie, tylko leci pionowo w dol :)

A po powrocie to juz pora kolacji i zaraz do spania. :)

Dopiero nastepnego dnia sobie przypomnialam, ze w srode minela nam tez rocznica slubu koscielnego! Dziewiata - blaszana! Taka zwykla, pospolita, nic dziwnego, ze oboje zapomnielismy. :D

Czwartek byl znow dosc intensywny, jak caly tydzien zreszta. ;) Rano mialam meeting z jednym z szefow, krotki na szczescie, bo tylko polgodzinny i o 10 rano, wiec przynajmniej nie w srodku dnia. Tyle, ze akurat tego ranka chcialam zabrac Potworki na mini golfa, a ze dzien szykowal sie najupalniejszy z calego tygodnia, planowalam jechac zaraz na otwarcie, zeby bylo jak najchlodniej. Otwieraja o 10, a mi akurat o tej porze wypadl meeting (o ktorym dowiedzialam sie dzien wczesniej i mozecie sie domyslic jaka bylam "szczesliwa"). :/ Potem, zanim Potworki laskawie sie ubraly, uczesaly i ogarnely (wiadomo, jak matka nie stoi nad glowa, nic nie zostanie zrobione), wyjechalismy prawie o 11. Na szczescie, na mini golfa mamy doslownie 5 minut jazdy i az wstyd, ze jak narazie bylismy tam tylko raz i to ponad dwa lata temu, na urodzinach sasiadek. Nooo, Potworki byly tez z wycieczka na polkoloniach, ale narzekali, ze duzo dzieci, ktos tam sie wymadrzal na temat zasad gry, ktos sie przepychal, jeszcze inna osoba wpadla do fontanny (ups :D)... W tym roku zreszta tez bym pewnie ich nie zabrala, ale od zeszlego lipca mamy kupony do tego miejsca od sasiadow, ktorym pilnowalismy przez kilka dni kota. :) Rok temu pytalam M. kilka razy kiedy zabierzemy dzieciaki, ale choc najpierw stwierdzil, ze chetnie z nami pojedzie, ale potem ciagle na moje propozycje odpowiadal, a ze ma robote (fakt, ze remontowal schody i lazienke oraz malowal szafki kuchenne, no ale nie poswiecic godzinki, zeby spedzic czas z rodzina?!), a w koncu oznajmil, ze to go kompletnie nie bawi i nie ma ochoty. :( I w koncu nie pojechalismy. W tym roku wiec uznalam, ze nie bede pytac jasnie pana, tylko wezme dzieci sama, ale tez zbieralam sie niczym sojka za morze. Pomyslalam jednak, ze jak nie pojade w tym tygodniu, to znow nie pojade wcale, co pozwolilo sie odpowiednio zmotywowac. A najlepsze, ze jak potem opowiedzialam M. gdzie bylismy, pierwsza reakcja to: "No tak, bez tatusia...". Taaa... Tatus taki chetny, ze hej. Mial szanse, a nawet kilka. Teraz niech zaluje. ;) Jadac rano liczylam, ze bedzie tam sporo cienia (teren otoczony jest z 3 stron drzewami) oraz ze nie bedzie tlumow. Przeliczylam sie w obu przypadkach. Jak przyjechalismy rzeczywiscie nie bylo zbyt wielkiej grupy, ale juz w polowie gry wlasciwie przy kazdym dolku byla inna grupka. A slonce niestety padalo z tej czwartej, nieoslonietej strony i tylko na obrzezach dolki znajdowaly sie w cieniu. Cala gra zajela nam okolo godziny i choc wczesniej zakladalam, ze mozemy zagrac dwa razy, po tym jedny wyszlismy z tamtad czerwoni i ociekajacy potem. ;) Na szczescie przy mini golfie znajduje sie lodziarnia, poszlismy wiec na lody dla ochlody. ;)

Nie, Mlodszy nie ma popsutych zebow. Wysmarowal je czekolada z lodow :D
 

Ogolnie Potworki zachwycone, jak zawsze zreszta kiedy maja jakies atrakcje. Dla mnie zas najwazniejsze bylo, ze Nik sie troche ogarnal i mozna z nim po ludzku pograc.

Jeden z niewielu cudownych dolkow w cieniu :)
 

Dwa lata temu, na urodzinach sasiadek, walil kijkiem w pileczke z calej sily, ta przelatywala nad kilkoma dolkami, nieraz tuz nad glowami lub przed nosami innych ludzi. Wiadomo, zdarza sie to czasem kazdemu dziecku, ale Nik wszystkie moje upomnienia mial w doopie i zasmiewal sie do rozpuku kiedy pileczka przelatywala nad trzema dolkami. W koncu ludzie zaczeli mi rzucac zirytowane spojrzenia, a ja mialam ochote strzelic Kokusiowi klapsa, zabrac mu kijek i zakonczyc zabawe. Odetchnelam z ulga kiedy zawolano nas na tort. ;) Tym razem na szczescie mlody mial faktyczna frajde z trafiania do dolka zamiast walenia kijem w pileczke, choc energia go jak zwykle rozpierala i caly czas podrygiwal w miejscu. :D

Bi tutaj to taka "panienka", ze az cos mnie sciska...

Po mini golfie musialam podjechac do pracy po papiery, ktore gotowe sa do sprawdzenia, a ktore potrzebuje miec przejrzane do poniedzialku. Potwory oczywiscie zachwycone, ze moga zobaczyc prace mamuski, choc Nik nie omieszkal sobie pomarudzic idac do wejscia, ze "umiera" z goraca i pragnienia. Dla jasnosci, od samochodu do drzwi mielismy moze 100 m, z czego wiekszos prowadzila w cieniu, wzdluz budynku. ;) Potem zas wpadlismy do domu, zjedlismy szybki lunch i znow zapakowalismy sie w auto, zeby podjechac do sklepu z grami. Nikowi nadal zostalo troche kasy na karcie podarunkowej z Komunii i w kolko slyszalam tylko "kiedy pojedziemy do GameStop (nazwa sklepu) i kiedy pojedziemy?!". Co bylo robic, w koncu pojechalismy. Mlodszy wrocil z dwiema nowymi grami, ale niestety - stety na karcie nadal cos zostalo, wiec czeka mnie na bank kolejna tam wycieczka. ;)

Reszta dnia juz nieco leniwsza. Poczatkowo planowalam znow zabrac Potworki na basen, bo upal byl nieziemski, ale ten najblizej nas byl tego dnia zamkniety, a dalej mi sie nie chcialo jezdzic. Nik mial trening druzyny plywackiej (wiec jednak poplywal ;P), ale pojechal z M., ja zas troche posprzatalam, podlalam ogrodek oraz przymusilam Bi do wziecia prysznica. Kolejnego dnia miala bowiem jechac do nowej szkoly poznac klase i nauczycielke, a tu wlosy tluste i zalatujace potkiem paszki. ;) A pierwsze wrazenie wiadomo, robi sie tylko raz. ;)

Piatek oznaczal kolejne zabiegane popoludnie. Ranek zreszta nie byl duzo lepszy, ale chociaz dla zalatwiania spraw nie trzeba bylo wychodzic z domu. ;) Dla mnie kontynuacja przegladania papierow z pracy, a dodatkowo kolejny telefon do firmy przewozowej obslugujacej autobusy szkolne w naszej miejscowosci. Nie pamietam juz bowiem czy pisalam, ale beznadziejnie przydzielili Nikowi w tym roku przystanek. Te przystanki tutaj to takie umowne miejsca gdzie dzieciaki maja czekac. Zawsze bylo pod naszym domem, albo pod domem sasiadki z naprzeciwka. A w tym roku ktos nadgorliwy (i najwyrazniej nowy) przydzielil zupelnie inny adres. Podejrzewam, ze zobaczyl te sama nazwe drogi i stwierdzil, ze co za roznica te 20 numerow... Szkopul w tym, ze nasza ulica jest przecieta na pol glowna wjazdowa droga, po ktorej ludzie zazwyczaj zapierniczaja ile gazu starczy w pedale. Dodatkowo, przystanek znajduje sie tak daleko, ze nie widac go z okna naszego domu. Nie bardzo mialam ochote zeby Nik wracal sam spod tamtego adresu, szczgolnie, ze autobus i tak musi wjechac na nasza ulice zeby odstawic dzieci mieszkajace dalej oraz na innych, odbiegajacych od naszej. Zadzwonilam w srode, pani wziela ode mnie dane, spytala dlaczego chce zmienic przystanek i oznajmila, ze koordynator do mnie oddzwoni. Ok. Czekalam reszte srody, caly czwartek, bo zdawalam sobie sprawe, ze takich prosb jak moje pewnie maja kilkadziesiat, jak nie kilkaset. W piatek juz sie jednak wkurzylam, bo przeciez w poniedzialek pierwszy dzien szkoly! Dzwonie wiec jeszcze raz, a pani (z glosu ta sama co w srode) pyta czy wyslalam maila do koordynatora! A ktos mi, do cholery, powiedzial, ze mam wyslac?! W kazdym razie wszystko dobrze sie skonczylo. Wyslalam maila pogodzona z tym, ze raczej juz tego dnia nic nie zalatwie, ale ku mojemu zaskoczeniu, w ciagu godziny koordynator odpisal, ze zmienia przystanek na adres naszej chalupy. Jedno odhaczone. :)

Rano Nik mial tez spotkanie zapoznawcze z nowa nauczycielka oraz kolegami. Niestety... wirtualne. Osobiste spotkania byly tylko dla dzieci z zerowek oraz starszych, ale tylko jesli sa nowe w tej szkole. Niestety Nik to juz "weteran", wiec przyszlo mu zasiasc przy kompie.

"Radosc" ogromna :D
 

Mlodszy nienawidzi takich wirtualnych spotkan juz od czasow zdalnego nauczania pod koniec II klasy, wiec obserwowalam tylko jak siedzi coraz to nizej i nizej na krzesle i jeszcze moment a zsunal by sie z nudow na ziemie. :D Na szczescie pozniej stwierdzil, ze pani wydaje sie mila, a poza swoim ulubionym kumplem dojrzal przynajmniej trzech innych urwisow, z ktorymi dobrze sie dogaduje, wiec wlasciwie to wejdzie w IV klase niczym w dobrze znane bagienko. ;)

Wczesnym popoludniem swoje spotkanie zapoznawcze miala Bi, ale z racji, ze przechodzi do nowej szkoly, bylo je osobiscie. Zaraz po lunchu pojechalismy wiec do jej "wyzszej podstawowki", ktorej zreszta sama bylam ciekawa, bo choc Potworki mialy tam polkolonie, to rodzice nie byli wpuszczani do srodka. Szkola zrobila na mnie bardzo pozytywne wrazenie. To obecnie (chyba) najnowsza placowka publiczna w naszym miasteczku, przynajmniej dopoki nie wybuduja nowego skrzydla high school. ;) Mimo, ze budynek ma juz prawie 20 lat wiec wcale nie jest najnowszy, to i z zewnatrz i w srodku wyglada naprawde pieknie. 

Przed glownym wejsciem. Po calym tygodniu Bi miala juz wyraznie dosc moich ciaglych zdjec :D
 

Wewnatrz, w glownym holu drewniane panele robia wspaniala atmosfere i przypominaly mi troche gorskie schronisko, choc bardziej eleganckie. :) Wszedzie tez czuc przestrzen. I klasy i sale do muzyki czy plastyki sa bardzo przestronne, podobnie jak stolowka i mam wrazenie, ze Bi czula sie troche ta przestrzenia przytloczona, bo podstawowka Potworkow jest malutka i przytulna, a tu taki "moloch". ;) No nic, przywyknie. Jej wychowawczyni jest mloda i wydaje sie pelna entuzjazmu, w klasie jest z dziewczynka z ktora byla w II klasie oraz grala w pilke nozna. Przynajmniej jakas znajoma twarz. :) Jest tez z synem naszych dobrych znajomych, ale wiadomo, chlopak, wiec zwisa jej i powiewa. :D

Po spotkaniu zapoznawczym popedzilam z Potworkami na zakupy spozywcze, a potem po kawe, mrozone napoje i do domu. To "popedzilam" to taki skrot myslowy, bo chyba z racji piatku, cala okolica byla tak zakorkowana, ze szlag mnie trafial na prawie kazdej drodze... W dodatku objazd, ktory prowadzi kolo naszego domu mieli zlikwidowac do 20 sierpnia, tymczasem funkcjonuje w najlepsze i nawet do domu dojechac nie mozna bez stania po 10 minut na kazdych swiatlach! Ech... Poniewaz piatek mial byc ostatnim upalnym dniem, a w dodatku od poniedzialku czekala Potworki szkola, stwierdzilam, ze zabiore ich jeszcze raz na "nasz" basen. Kiedy juz w koncu dotelepalismy sie do domu, migiem rozpakowalam zakupy, dzieciaki na szybko cos przekasily, zalozyly stroje i pojechalismy. Tym razem niestety mieli pecha. Od rana zapowiadali na popoludnie burze, ale przesunely sie na tyle, ze wydawalo sie, ze powinny nas ominac...

Woda, najwieksze szczescie ;)
 

Potworki pochlapaly sie przez jakies 45 minut, az tu nagle ratownicy gwizdza z calych sil i wyganiaja wszystkich z wody. Podobno ktorys uslyszal... grzmot. A procedury maja takie jak kiedys nad jeziorem, nad ktorym bylam z kumpela. Jak zagrzmi to do wody mozna wrocic dopiero po 30 minutach... Czy musze dodawac, ze choc jakies chmury krazyly na horyzoncie, to nad nami bylo piekne slonce? :/ W miedzyczasie ratownicy uslyszeli kolejny grzmot, choc moglabym przysiac, ze to przejechala gdzies ciezarowka, wiec odliczanie zaczeli od nowa. W sumie czekalismy 40 (!) cholernych minut az otworza basen. Mialam ochote pierdzielnac to i wrocic do domu, ale pocieszalam sie, ze jak otworza to dzieciaki beda mialy jeszcze godzine zabawy do zamkniecia. Potworki wraz z gromada innych czekajacych dzieci popedzily na plac zabaw, wiec czas plynal w miare szybko.

Czy to wyglada jakby za chwile miala sie rozpetac burza z piorunami? :/
 

I teraz najlepsze. W koncu basen ponownie otworzyli, dzieciarnia rzucila sie z piskiem jakby wody w zyciu nie widzieli, popluskali sie moze 5 minut i... zagrzmialo!!! :O

Tu ta kilkuminutowa radosc z ponownego wskoczenia do wody...
 

No ku*wa! Oczywiscie ratownicy rzetelnie wszystkich z wody wyrzucili, a przez megafon ogloszono, ze tym razem zamykaja basen juz na reszte wieczora. :( Jedyne co dobre, to dostalismy kupony na darmowe wejscie. Basen jednak zamykaja za tydzien, Potworki wracaja do szkoly, weekend ma byc chlodniejszy i pochmurny, wiec nie wiem czy uda nam sie go wykorzystac. :/

Sobota byla juz spokojna, zeby nie powiedziec nudna. Z racji, ze piatek byl zalatany i malo co popracowalam, rano wyciagnalam papiery, ktore koniecznie chcialam miec przejrzane przed poniedzialkiem. Dzieki niebiosom za nieco starsze dzieci, ktore po sniadaniu wlaczyly sobie elektronike i nie przeszkadzaly. ;) Caly dzien sie chmurzylo i bylo zdecydowanie chlodniej (w ciagu jednego dnia temperatura spadla z 34 stopni na 21 i czlowiekowi wydawalo sie, ze mrozy przyszly! :D), ale pogoda sie w miare utrzymala. Lunelo dopiero wieczorem. Oczywiscie bylo zupelnie sucho, az... poszlismy na spacer. :D Na szczescie nie lalo, tylko kropilo, wiec strasznie nie zmoklismy, no ale, nie mialo kiedy?! ;)

Niedziela zapowiada sie rowniez pochmurna, "chlodna" (jak na te pore roku) i leniwa. A od poniedzialku wkraczamy w nowa, szkolna codziennosc! :) Poki co na 4 dni, bo piatek bierzemy wolny a potem mamy dlugi weekend, ale to taki maly przedsmak. ;)

niedziela, 22 sierpnia 2021

Wakacyjny tydzien #9; juz przedostatni, za to bardzo towarzyski (dla dzieci) :)

Kolejny tydzien... Jeszcze tylko jeden i witamy szkole. :O Ale to zlecialo! Chyba co roku pisze to samo, ale nic nie poradze, ze wakacje sa takie krotkie... :D

Po przejsciu frontu w sobote, w niedziele (15 sierpnia) pogoda byla duzo przyjemniejsza. Jak dla mnie, zawsze pragnacej letniego goraca, troche za "chlodno", bo 25 stopni, ale za to bez wilgotnosci i z lekkim wiaterkiem. Mozna bylo wyjsc na zewnatrz bez grozby, ze za 10 minut bedzie sie spoconym jak prosie. ;) Poczatkowo myslalam, zeby wybrac sie tego dnia nad pobliskie jezioro (czy raczej bardziej staw), ale potem M. byl w pracy, a kiedy wrocil, pojechalismy do kosciola, po kawe i do domu wrocilismy po 12. I juz mi sie nie bardzo chcialo gdziekolwiek jechac, szczegolnie, ze mialam jeszcze pranie do wstawienia i jakies inne pierdoly. Malzonek zas zabral sie za postrzyzyny syna. Mlodszy upiera sie bowiem na dluzsze wlosy, ale jednoczesnie narzekal, ze laskocza go w uszy i ze mu goraco. Poniewaz jednak nie chce sciac wlosow kompletnie (kitka mu sie marzy! :O), tylko gore chcial zostawic dluzsza, M. raz gadal, ze mam go umowic do fryzjera, bo on sie nie podejmie, a raz ze w sumie co tam wygolic boki... Nie mogl sie tak zdecydowac od dobrego miesiaca, ale w niedziele w koncu go cos naszlo i stwierdzil, ze sprobuje. W razie czego, w trybie pilnym zawsze mozna go zabrac do fryzjera. :D

Taki byl juz zarosniety hobbitek :D
 

Jedyne co, to ja wole jak strzyze dzieciaki wieczorem, zeby potem zabrac ich od razu pod prysznic, w pizamki i do spania. A tu srodek dnia, a tego wzielo na obcinanie... Poniewaz jednak stwierdzil, ze wieczorem pewnie odejdzie mu ochota, machnelam reka. Niech obcina syna, kiedy chce. A Nik (jak to dzieciak) cieszyl sie, ze wow, wezme prysznic, a potem ubiore normalne ubrania (sensacja!)! :D W kazdym razie wyszlo cos takiego. Kiedy pozwoli wlosom opasc na jeden bok, z przodu ledwie widac roznice. ;)

Calkiem normalny fryz, tak? ;)

Ale juz z boku... ;)

I z tylu... Obie strony ma zgolone tak samo, ale wlosom z czubka zazwyczaj pozwala opadac na bok. Chociaz ostatnio zrobilo sie tak goraco i wilgotno, ze kaze sobie zaczesywac kitke :D

Dla mnie to on wyglada jak maly "punk". ;) Nie jestem do konca przekonana co do tej fryzury, ale Mlodszy wchodzi pomalu w wiek, gdzie sam chce decydowac o wygladzie, wiec jesli jemu sie podoba,  to najwazniejsze. Obydwoje z M. stwierdzilismy, ze ma szczescie, ze nie dostal za matke i ojca naszych wlasnych rodzicow. Malzonek opowiadal, ze nieraz chcial troche podhodowac wlosy, ale ojciec zabieral jego i brata do fryzjera, stwierdzal krotko "na zapalke" i nie bylo dyskusji. Ja zas zawsze (jak chyba wiekszosc dziewczynek) marzylam o dlugich wlosach, ale moja mamuska nigdy sie nie zgodzila. "Bo masz waska twarz i bedzie ci brzydko". Cale wczesne dziecinstwo bylam scinana "na chlopaka", a najdluzsze wlosy mialam na Komunie - doslownie 2 cm za ramiona. Potem juz ciagle najwyzej do ramion, a najczesciej skracane do uszu i z tylu podgalane. Bo tak najbardziej podobalo sie mojej matce, a moje zyczenia nie byly kompletnie brane pod uwage. A ja we wszystkich zabawach nakladalam na glowe spodnice lub rajstopy (ze to niby dluuugie warkocze), zeby poczuc jak by to bylo miec taka oplywajaca plecy grzywe. ;) I tak sobie mysle, jacy niektorzy rodzice sa zadufani w sobie. To takie proste, dzieciece marzenie: miec dluzsze wlosy. Nikomu nie szkodzi i nic nie kosztuje. A jednak znajda sie tacy, ze sie nie zgodza dla samej zasady. I jeszcze ojca M. troszenke rozumiem, bo to czlowiek starej daty, a nawet moj tata (ktory od mojego tescia jest prawie 20 lat mlodszy) wspomina, ze jak raz po wakacjach pojawil sie w technikum z dluzszymi wlosami, nauczyciel pogonil go z klasy i kazal nie wracac az sie nie ostrzyze. Takie czasy. ;) Co do mojej matki jednak, kompletnie nie rozumiem, bo wiekszosc ludzi chyba lubi jednak zostawic dziewczynkom dluzsze wlosy. A ona nie. Ubzdurala sobie, ze poniewaz obie mamy waskie twarze, a ona lepiej czuje sie w krotszych wlosach, to ja tez musze i koniec. Szanowna mamusia tak uwaza i kim ja jestem zeby sie sprzeciwic. A najgorsze, ze jeszcze powtarzala, ze w dlugich jest mi brzydko, choc skad mogla wiedziec, skoro nigdy nie widziala?! Ale co tam, zburzmy resztke pewnosci siebie u i tak niesmialego, wycofanego dziecka... :/

Rozpisalam sie o kudlach, a mialam przeciez tylko wspomniec, ze obcielismy Mlodszemu wlosy. :D Reszta niedzieli to juz tylko spacer, jakies gotowanie, wstawienie ostatniego prania, itd. Nic szczegolnego...

W poniedzialek Potworki wyruszyly na znow inne polkolonie, ostatnie w tym roku. A ja zaczelam sobie pluc w brode juz pierwszego dnia. Pisalam niedawno, ze z tymi polkoloniami, od polowy sierpnia tutaj bieda. Lapalam wiec byle co, byle tylko dzieciakom sie moglo spodobac. A ze oboje uwielbiaja (narazie, bo z Bi to nigdy nie wiadomo) pilke nozna, a akurat zorganizowano polkolonie pilkarskie, to niewiele myslac ich zapisalam. Rzucilo mi sie w oczy, ze zajecia trwaja tylko pol dnia, ale stwierdzilam, ze jakos sie to ogarnie. To byl kwiecien, wiec jeszcze nie wiedzialam, ze akurat na sama koncowke wakacji zrobi mi sie w pracy taki kociol, ze nie bede miala w co rak wlozyc. Teraz zas sie zalamalam, bo 30 sierpnia (nota bene pierwszy dzien szkoly, a ja Potworkow prawdopodobnie nie zobacze do poznego wieczora... :() musze miec wszystko dopiete na ostatni guzik, a tu okazuje sie, ze polkolonie trwaja od 9 do 12. :O Odwozilam ich wiec na 9, w pracy bylam o 9:15, po czym juz o 11:40 musialam wyruszac z powrotem. Zalamka. :/

W poniedzialek przy odbiorze trafilam na koncowke mini rozgrywek

A Mlodszy, zamiast udzielac sie w grze, wolal nawijac z kolega ;)

No i fakt, pracowalam reszte dnia z domu, ale akurat wszystkiego z chalupy zrobic nie dam rady. A jeszcze szef, mowiac tylko jednej osobie (i to nie mi) pojechal sobie na 2-tygodniowe wakacje. Przed tym cholernym 30 sierpnia musi mi popodpisywac caly stos dokumentow, ja w przyszlym tygodniu calkowicie pracuje z domu, wiec powinien to zrobic w tym, a ciula nie ma! :/ A gdyby uprzedzil wczesniej, dalabym mu to wszystko przed wyjazdem. Ale pooo cooo... Jeszcze kiedys napisal, ze maile z planowanymi wakacjami powinnismy wysylac tylko do niego i drugiego szefa, nie do wszystkich. Wielki manager, taka jago mac, a nie rozumie, ze w malutkim zespole brak jednej osoby ma wplyw na wszystkich i trzeba sie na to przygotowac. Miedzy soba ustalilismy, ze i tak bedziemy siebie informowac, ze bierzemy urlop czy dzien wolny, ale kto przymusi szefa? :/ A tak w ogole, to nie rozumiem, co to za wielka tajemnica?! :/

Pozalilam sie, nie powiem zeby bylo mi lzej, ale co robic... Oprocz zalamki pracowo - kolonijnej, po poludniu Bi doczekala sie w koncu bilansu 10-latka. Po 3 miesiacach, ale na szczescie w tym wieku przez taki czas wiekszych zmian nie powinno byc. :) W kazdym razie oto aktualne dane:

Wzrost: 147.3 cm

Waga: 36.1 kg

Albo ja zle zmierzyli, albo w rok urosla 13 (!!!) centymetrow!!! Nic dziwnego, ze nagle przerosla swoja przyjaciolke, a mi zaczela siegac podbrodka... Przytyla tez prawie 6 kg, ale i tak wzrostowo jest w 87 centylu, a wagowo w 61. Ciekawe jak ma sie tempo jej wzrostu do dojrzewania i czy bedzie tak zawsze przerastac rowiesnikow? Bo Bi dojrzewa. Ma ledwie 10 lat, ale piersi wyraznie sie powiekszyly, wyskakuja pryszcze na buzi, pojawily sie wlosy tu i owdzie, a spod paszek zajezdza tak, ze nos sie zwija w trabke. ;) Ale wracajac do bilansu. Myslalam, ze lekarka cos wspomni wlasnie o dojrzewaniu, ale tu nic, cisza. Bilans ogolnie jak bilans. Mierzenie, wazenie, osluchanie, zajrzenie w uszy, buzie, sprawdzenie cisnienia oraz wzroku. Typowe sprawy. Nowoscia bylo zas... obejrzenie miejsc intymnych. Wlasciwie to jeszcze dwa lata temu to byla norma, ze lekarka na szybko odginala majty, zerkala i juz. Rok temu pani doktor jednak nieopatrznie spytala Bi czy moze, ta sie nie zgodzila, wiec doktorka odpuscila. W tym roku trafila sie inna i byla bardziej uparta. Dala Bi przescieradlo do zakrycia, polecila Starszej opuscic spodenki i bielizne, zajrzala przez sekunde i po sprawie. Zastanawia mnie sens takiego "zerkniecia", ale nie protestowalam, bo przyszlo mi na mysl, ze moze to byc dobra lekcja przed badaniem u ginekologa kiedys. Pamietam, ze kiedy przyszla na mnie pora zeby sie pierwszy raz wybrac do tego lekarza, myslalam, ze sie spale ze wstydu. Chyba z pol roku mi zajelo zeby sie przemoc. Dobrze, ze nie szlam z niczym pilnym. ;) Moze lepiej jakby Bi sie przyzwyczaila, ze czasem trzeba lekarzowi pokazac i "te" miejsca... Zreszta, podejrzewam, ze to i tak poszlo duuuzo latwiej niz szczepienie, ktore bedzie musiala miec za rok (zdaje sie, ze kolejna dawka tezca, gruzlicy i czegos tam jeszcze). Na zagadniecie lekarki bowiem, czy Bi lub ja mamy jakies pytania, Starsza zapytala bojazliwie czy bedzie miala jakies szczepionki. Tooo, to dopiero bedzie histeria i ryk. ;) Chyba, ze Bi przez rok niesamowicie emocjonalnie dojrzeje. :D

Wtorek to znow "chwila" w pracy, a potem po Potworki i do domu, dalej pracowac, ale juz z jadalni. ;)

Znow towarzyski mecz na koniec ;)

Nik juz padniety po 3 godzinach biegania i woli sobie postac ;)

Tego dnia zaprosilam do zabawy corki sasiadki. Bi i jej najlepsza kumpela nigdy nie maja dosc wspolnego czasu. Dodatkowo, sasiedzi w przyszlym tygodniu wyjezdzaja, a wtorek mial byc ostatnim suchym dniem na kilka kolejnych. A ze chcialam miec opcje wygonienia towarzystwa na dwor, wiec uznalam, ze teraz albo nigdy. ;) Oczywiscie z sasiadka zazwyczaj nie ma problemu. Nadal pracuje z domu, a jej niania wyjechala na wakacje, wiec z checia "pozbywa" sie dziewczyn. Gorzej z kolega dla Kokusia, ktory i tak jest pokrzywdzony, bo mniej glosno i natarczywie dopomina sie o towarzystwo rowiesnikow, a w dodatku zaden jego kolega nie mieszka na naszym osiedlu... Najpierw pomyslalam o jego ukochanym kumplu H., u ktorego byl juz dwa razy tego lata, a ciagle nie bylo okazji zaprosic go do nas. Niestety, jego mama odpisala, ze maja plany. Na szczescie Nik na polkoloniach trafil na innego kolege, dorwal jego tate, szybko sie z nim dogadalam i do Mlodszego przyjechal na rowerze Oli z osiedla obok. ;) Mialam wiec pod opieka piatke dzieciakow i mozecie sie domyslic ile sobie popracowalam... ;) Caly czas chodzilam i sprawdzalam gdzie sa i co robia, bo oczywiscie mlodziez podzielila sie na grupke dziewczyn i chlopcow, ktore to grupki zamiast bawic sie razem, to jak jedna wychodzila na dwor, to druga wracala do domu. I na odwrot. W dodatku dziewczynki to jednak... dziewczynki.

Kulturalna i spokojna gra w Uno, w chlewiku zwanym bawialnia :D
 

Siedzialy, gadaly, potem zgodnie graly w pilke... Chlopcy zas rzucili sie na BMX'y...

"Nas nie dogoniet!" ;)
 

Zdazylam sie ucieszyc, ze spedzaja czas aktywnie, kiedy kolega wywalil sie i nie dosc, ze zdarl cale kolano, to jeszcze trzymal sie podejrzanie za maly palec, bo upadl na reke. No jeszcze mi brakowalo zeby smarkacz sobie cos zlamal! :O Kolanem sie bardzo nie przejelam, bo maly ma dwoch braci, wiec wiem, ze siniaki i zadrapania to dla niego pewnie nic wielkiego... Ale po tym sama zaproponowalam chlopakom zeby moze lepiej pograli na Playstation... :D

Sroda to kolejny ranek dla dzieciakow na pilce, a dla mnie na chwilunke w biurze. Odebralam Potworki doslownie purpurowe na buziach, bo nie dosc ze zajecia sportowe, to jeszcze bylo 27 stopni przy 70% wilgotnosci. Sauna!

Nik codziennie byl w takim wlasnie humorku: zgrzany, zmeczony, glodny i zly :D
 

Tego dnia dzieciaki do siebie zaprosila dla odmiany sasiadka i przyznaje, ze zaczynam ja rozumiec, bo te niecale 3 godziny to byla taaaka ulga od ciaglego maaamo jesc, maaamo ide kupe (jakby mnie to interesowalo ;P), mamo a moge loda, mamo a moge chipsy. Zelki niestety biora sobie bez pytania, wiec ciagle musze nasluchiwac szeleszczenia papierkow. :D Spokojnie poodpowiadalam na maile, wstawilam pranie, zmienilam Potworkom posciel... Pelen luz. ;) 

Tego dnia nadeszly tez wiadomosci, na ktore tutejsze dzieci czekaja jednoczesnie ze zgroza i podekscytowaniem. ;) Pisze o tym kazdego sierpnia, ale przypomne, ze tutaj dzieciaki maja co roku nowego nauczyciela i co roku poszczegolne roczniki sa mieszane i od nowa rozdzielane po klasach. Zreszta, to nie tylko u nas takie cuda, bo z tego co wiem, w Kanadzie robia to samo. Rocznik Kokusia mial szczescie bo z rocznika Bi byly w szkole Potworkow trzy klasy, a z jego az cztery. Brakowalo nauczycieli, wiec raz, z pierwszej na druga klase jedna z nauczycielek przeszla do kolejnej zatrzymujac cala swoja klase i teraz z trzeciej klasy na czwarta, jedna z nauczycielek bedzie uczyc swoja klase kolejny rok. To jednak rzadkie wyjatki, no i Nik sie niestety nie zalapal. :( W kazdym razie, chcialoby sie powiedziec "nadejszla wielkopomna chwila", przyszedl mail i rozpikaly sie telefony z pytaniami rodzicow, kto ma kogo. Nik trafil czesciowo w dziesiatke bo bedzie ponownie ze swoim ukochanym H. (w zeszlym roku trafili do innych klas), ale za to obaj koledzy, z ktorymi zaprzyjaznil sie w III klasie, beda gdzie indziej. Musze jednak przyznac, ze w tym roku, bardziej niz przydzialem Kokusia, przejmowalam sie Bi. Idzie ona do innej szkoly, gdzie beda dzieciaki z calego miasteczka, wiec fajnie by bylo gdyby miala przy sobie bratnia dusze. Niestety, Starsza jest poki co bardzo rozczarowana... Jej najlepsza, ukochana przyjaciolka - sasiadka, bedzie w innej klasie. Co gorsza, przydzielono ja do zupelnie innego "zespolu" (team). Jak napisalam wyzej, w szkole tej lacza dwa roczniki z calutkiego miasteczka, wiec bedzie tam az 14 (!) V klas. Z tej czternastki, klasy pogrupowane sa po 3-4 na wlasnie takie "zespoly". Z dzieciakami z tego samego zespolu beda jedli lunch, z nimi wychodzili na dluga przerwe, z nimi tez mieli czesc zajec dodatkowych. I Bi oraz jej przyjaciolka, z ktora jakims fartem spedzila 4 lata w tej samej klasie, zostaly rozdzielone nie tylko do roznych klas, ale i "zespolow". Obie panny sie poplakaly. :( Co gorsza, inna bliska kolezanka zmienia kompletnie szkole (jej rodzice sa rozwiedzeni i bedzie chodzic w miasteczku gdzie mieszka mama). Kolezanka z dawnej szkoly, z ktora sie rozpoznaly i od nowa zaprzyjaznily na polkoloniach rowniez bedzie w innej klasie i druzynie. Tylko jedna bliska kolezanka trafila co prawda do innej klasy, ale chociaz bedzie w druzynie D, tak jak Bi. Jest wiec nadzieja, ze dziewczyny sie beda choc czasem widywac. Pocieszam oczywiscie Bi, ze po 2-3 tygodniach bedzie miala nowe kolezanki, ale wiem, ze pierwsze dni szkoly beda dla niej stresujace...

Czwartek przywital nas ulewa. Ale taka, ze swiata nie bylo widac! Juz dzien wczesniej trenerzy z polkolonii ostrzegali, ze sledza prognozy i mozliwe, ze zajec nie bedzie. Jaja jakies! Nie dosc, ze polkolonie tylko 3-godzinne, czyli w pracy jestem ledwie lekko ponad dwie godziny, to teraz ma ich nie byc w ogole?! Zarty sobie chyba robia! Kiedy zerwalam sie z budzikiem i uslyszalam szum wody za oknem, wlasciwie zrezygnowana stwierdzilam, ze trudno, bede musiala zostac w domu i napisac maila do kolegow, zeby dali mi znac jak przyjdzie szef, zebym zdazyla go dorwac. Mial bowiem do podpisania stos dokumentow, a ja nie chcialam jechac tam z Potworkami zeby godzine kwitli w korytarzu... Trenerzy uprzedzali jednak, ze dadza znac do 8 rano, trzeba sie wiec bylo zwlec zeby w razie czego byc gotowym. I niespodziewanie, o 7:45 przyszedl mail, ze jednak zajecia sie odbeda. Patrze za okno: sciana wody. Hmmm... Sprawdzam prognoze a tam faktycznie, o 9 rano juz tylko 30% ryzyka deszczu. Co niesamowite, rzeczywiscie kiedy jechalismy na polkolonie, przebijalo juz nawet slonce... Cale miasteczko jednak nosilo slady ulewy. Wszedzie pelno galezi i lisci postracanych z drzew. Ulice pozalewane. Cos na ksztalt ogrodkow dzialkowych (mozna od miasta dostac przydzial gruntu do uzytku w sezonie) zalane kompletnie; wspolczuje ludziom, ktorzy posadzili sobie warzywa i liczyli na plon. Wjazd do parku gdzie sa boiska, zmieniony we rwaca rzeke; nawet calkiem spora kloda nia plynela! :O Na dosc ruchliwej ulicy, przy ktorej nie ma nawet zadnego parku ani nawet zagajnika, przez droge przeszla sobie... sarna. Pewnie jej normalne tereny zalala woda... Szkoda, ze prowadzilam auto, wiec nie dalam rady pstryknac zdjecia. :)

W bialej koszulce maszeruje Nik
 

Kiedy odebralam Potworki, pierwsze co, to oczywiscie uslyszalam jek czy Bi moze pobawic sie ze swoja przyjaciolka. Dziewczyny widzialy sie we wtorek u nas i w srode u nich, wiec normalnie powiedzialabym ze nie ma mowy, ale ze w przyszlym tygodniu sasiedzi wyjezdzaja, stwierdzilam ze ok, spytam czy przyjda. Tu jeki zaczal oczywiscie Nik, ze Bi czesciej widuje psiapsiolke niz on swoich kolegow. Coz ja poradze, ze panna mieszka na tej samej ulicy? ;) W kazdym razie napisalam do mamy jego ukochanego kumpla (ktory we wtorek nie mogl przyjechac) spytac czy tego dnia mu pasuje. Mamuski odpisaly i... zonk. Kolega Kokusia, owszem moze, ale sasiadki nie. :/ Ech... A chcialam upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. :) Slowo sie jednak rzeklo, wiec nie moglam teraz napisac, zeby mlody nie przyjezdzal. ;) Zreszta, pamietalam z jego poprzedniej wizyty, ze jak wsiakl w Minecraft'a, to nie dalo sie go oderwac. Liczylam ze chlopcy znow zasiada przy konsoli i przynajmniej beda spokojni.

Chlopaki "kopia", Bi (oraz Maya) najwyrazniej nadzoruja ;)
 

I sie rozczarowalam niestety. Owszem, sporo grali, ale w przerwach tak dawali czadu, ze ja cie nie moge. Co gorsza, malo co reagowali na upomnienia! :O Bylam juz bardzo bliska powiedzenia Kokusiowi, ze albo sie troche powstrzyma (bo pod wplywem kumpla tez rozrabial jak pijany zajac), albo bedzie musial sie z kolega pozegnac, ale w tym momencie znow zatesknili za Minecraft'em. W koncu nie grali "az" pol godziny. :) W kazdym razie to bylo cieeezkie popoludnie (a na pewno bardzo glosne ;P) i przyplacilam je rypaniem glowy wieczorem... A najlepsze, ze H. przyjechal sam na rowerze. Na marginesie dziwie sie jego mamie, bo mieszkaja dwa osiedla dalej, a na trasie nie ma nawet chodnikow. Ja bym sie jednak troche obawiala puscic Kokusia samego, ale chyba jestem nadopiekuncza. ;) W kazdym razie, do czego zmierzam, zazwyczaj dzieciaki przywozone sa przez rodzicow i zwyczajowo pada pytanie: "O ktorej ja/jego odebrac?". Tymczasem mama mlodego zapytala tylko czy dojechal i... tyle. Zero pytania do ktorej moze zostac, ani informacji o ktorej ma wrocic. Myslalam jednak, ze w koncu po prostu napisze, zeby sie zbieral z powrotem. Tymczasem mija godzina, dwie, trzy... i nic! :O W koncu, lekko wkurzona, napisalam czy sa w domu i czy moge H. wyslac z powrotem, bo musimy wyjsc. No bez przesady! Moze mam smarkacza przenocowac?! Mama odpisala, ze zastanawiala sie czy H. nie chce wracac w deszcz (caly dzien od czasu do czasu mzylo) i wlasnie miala do mnie pisac. Taaa... tu mi jedzie czolg. Pewnie z checia zostawilaby mi go do wieczora, szczegolnie, ze ma jeszcze na stanie dwoch kolejnych lobuzow i corke do kompletu. ;)

A kiedy pozniej wracalismy ze sklepu, przy drodze zauwazylismy... niedzwiedzia! Rano sarna, teraz ten (ta?). Normalnie zwierzaki powylazily z kryjowek jak na komende. Ten misiek to jednak nie byl tamten mlody niedzwiadek, ktorego napotkalismy ostatnio na osiedlu. Byl naprawde potezny i nie chcialabym go napotkac kolo domu! :O Niestety, widzielismy go moze pol kilometra od chalupy i sadzac z kierunku, w ktorym szedl, udawal sie wlasnie w strone naszego osiedla. M. zartowal, ze za pol godziny bedzie pod naszym domem. ;) Na szczescie, jesli nawet przeszedl w poblizu, to niezauwazony. Ale to kolejny argument zeby jednak moze nie puszczac dzieciakow na samotne przejazdzki po osiedlach. :O No i nasuwa sie pytanie, ile ich, do cholery, tu krazy?! Przeciez to sa zwierzeta terytorialne! Nie powinien byc jeden?! No, w porywach dwa, bo terytoria samic nakladaja sie na tereny samcow...

Piatek byl dniem historycznym (tego lata) bowiem ostatnim z jakimikolwiek polkoloniami dla Potworkow. :) Przed nimi ostatni tydzien wakacji, ale teraz to juz tylko domowy relaks.

Tego dnia robili pamiatkowe zdjecia i wszystkie dzieciaki mialy ubrac "kolonijne" koszulki. Nie bardzo rozumiem sens rozdawania koszulek, ktore maja byc ubrane tylko raz - w dzien zdjec, choc oczywiscie to pamiatka
 

Ja za to zabralam z pracy 20-cm stos papierow, zeby miec co robic (bo nie chcialam brac urlopu; wole popracowac z domu, a wiadomo, ze i tak sama ustawie sobie grafik) kiedy dzieciaki beda sie "wakacjowac". Tego dnia niestety przyszly do nas sasiadki, bo obiecalam Bi, ze skoro nie mogly w czwartek, to spytam czy moga w piatek (po cichu liczac, ze nie ;P). To juz trzeci raz w minionym tygodniu kiedy dziewczyny sie widzialy i normalnie bym sie nie zgodzila, ale ze (jak juz wspomnialam) w przyszlym tygodniu wyjezdzaja, wiec niech sie Bi i A. soba naciesza, szczegolnie, ze w przyszlym roku w szkole beda sie widywaly tylko przelotnie...

Papuzki (jeszcze) nierozlaczki ;)
 

Ale naprawde, po tym tygodniu mam nadzieje dlugo nie zobaczyc u nas zadnego obcego dzieciaka. Zmeczona jestem po prostu. ;) A jeszcze zirytowala mnie mlodsza sasiadka, bo dorwala kolekcje glutkow Bi i narobila takiego syfu, ze szok. Rozumiem, ze wiekszosc dzieci uwielbia te gluty. Moje zreszta tez, ale od malego sa uczone, ze trzeba z nimi bardzo ostroznie, albo nad stolem, albo gola podloga zeby latwo bylo zetrzec jak cos kapnie. Mlodsza sasiadka juz wcale taka mala nie jest, bo w listopadzie konczy 8 lat, ale no co za nieuwazna ciapa! Rozpierdzielila gluta na pol dywanu w piwnicy! Tam to tylko troche zla bylam, bo dywan stary (jeszcze z dawnego domu), ciemny i rzucony zeby cieplej pod nogami bylo. Jednak po wyjsciu dziewczyn, zaczelam odkrywac kolejne slady zabawy smarkuli. Zlew w lazience dzieci oraz dolnej upstrzony na niebiesko, bo najwyrazniej oplukiwala rece z gluta. Niestety, nawet dobrze ich nie oplukala, bo zaschniete, niebieskie zacieki znalazly sie tez na reczniku Bi oraz tym w lazience na dole. Na dywanie w pokoju Starszej - plama z gluta. Na dywaniku w lazience dzieci (nowiutkim!) tak samo. Normalnie, jak zwykle krepuje sie ochrzaniac obce dzieci, tak tym razem bylam juz zmeczona i ich powtarzajaca sie obecnoscia oraz burdelem i pomyslalam, ze gowniara ma szczecie, ze poszla juz do domu bo nie wiem czy ugryzlabym sie w jezyk... ;) Ale Bi powiedzialam, ze jak znowu przyjda, ma jej nie dawac pod zadnym pozorem ani gluta, ani ciastoliny, bo niewiadomo co narobi...

W piatek wieczorem mial sie odbyc ostatni juz seans filmowy na powietrzu, ale doslownie 3 godziny przed wyznaczona godzina, odwolano go z powodu zapowiadanego deszczu. Szkopul w tym, ze ryzyko opadow wynosilo zawrotne... 20% i kiedy odczytalam komunikat, mielismy niewielkie obloczki na niebieskim niebie. Hmmm... Szkoda, bo Potworki bardzo na to wydarzenie czekaly, ale co robic... Nie musze chyba dodawac, ze nie spadla ani kropelka deszczu? ;)

Sobota byla juz baaardzo spokojna. To znaczy dla mnie oraz Potworkow, bo M. byl rano w pracy,  a potem musial zmierzyc sie z tabunem spanikowanych ludziow. ;) Idzie na nas tropikalny sztorm/ huragan. Podobno caly czas przybiera na sile, ewakuowani sa ludzie mieszkajacy na samym wybrzezu i ogolnie strach sie bac. W sklepach klienci masowo wykupuja wode, chleb i konserwy, a na stacji benzynowej na ktora podjechal M., zabraklo benzyny. :O Elektrownia juz oglasza, ze spodziewaja sie iz 50-60% ich klientow zostanie bez pradu (chyba se, ku*wa zartuja! :/). Po prostu apokalipsa, moi panstwo! My (poza perspektywa zostania bez pradu znow na 4 dni), najbardziej boimy sie, ze jakies drzewo znow zwali sie na przyczepe, ktora mamy przeciez niecaly rok... Albo na dom... A poki co zabralismy z tarasu parasol zeby go przypadkiem nie zlamalo, zas ja pozbieralam z warzywnika wszystko, co nadawalo sie do zebrania, bo niewiadomo ile z niego zostanie... :/

Urosla mi truskawka. Wielka, ale jedna jedyna. Niewiadomo czy smiac sie, czy plakac ;)

Uratowane jeszcze przed huraganem...

No i odkurzylam oraz powstawialam zmywarke i pralke, poki jeszcze moglam. :D

 

Trzymajcie kciuki, zeby nas jednak z powierzchni ziemi nie zdmuchnelo! ;)

niedziela, 15 sierpnia 2021

Wakacyjny tydzien #8

Powinnam dopisac chyba podtytul - domowa, szara codziennosc. ;) 

Powrot do "normalnosci" po urlopie zawsze jest ciezki. A ja i tak mialam tylko tydzien wolnego. Nie wiem jak dalas rade, Marta (Martusia bedzie wiedziec o kogo chodzi ;P), po 3 tygodniach! :D 

Miniony tydzien byl zreszta podwojnie ciezki, bowiem nie tylko wracalismy do pracy (meeting mialam zaraz pierwszego dnia!!!) i na polkolonie po urlopiku, ale jeszcze w tym tygodniu owe polkolonie byly takie... nietypowe. ;) Czesc dnia dzieciaki spedzaly w muzeum w naszym miasteczku, ktore to muzeum, poza budynkiem ma tez ogromny teren oraz mala owczarnie. W polowie dnia zas przewozono dzieci do naszego high school, gdzie spedzaly reszte czasu. Polkolonie nastawione byly na "visual and performing arts", czyli mlodziez duzo rysowala oraz tanczyla, chociaz mieli tez spacery po posiadlosci i obserwacje przyrody. Normalnie raczej bym Potworkow na cos takiego nie zapisywala, zreszta z jakiegos powodu owe polkolonie byly slabo rozreklamowane (tak naprawde ogloszenie znalazlo sie tylko na stronie szkoly i to bardzo niejasne; nie przypuszczalabym, ze to calodzienny program), ale napisala do mnie znajoma nauczycielka - mama kumpla Kokusia, ktora z racji zawodu wie o takich wydarzeniach. Zreszta, wiesci szybko sie przenosza za pomoca poczty pantoflowej i zaskoczona bylam ile mieli dzieciakow. ;) Dla rodzica zalamanego kosztem zapewnienia potomstwu opieki przez cale lato, najlepsza czescia tych polkoloni byla jednak cena. Normalnie kosztowalyby $125 z wyzywieniem, co juz jest nie do przebicia, ale z racji polaczenia programu miedzy muzeum a publicznymi szkolami, Stan dofinansowal przedsiewziecie i cena spadla do... $25 (za dziecko)!!! I to za dwa tygodnie, choc nam w jeden wypadl niestety-stety urlop (na kempigu nie bylo miejsc w kolejnych tygodniach, wiec nie dalam rady przelozyc, choc probowalam ;P). Ha! Przy takiej cenie, biore w ciemno i nie patrze czy Potworkom sie podoba czy nie! :D

Haczyk? Jest i haczyk, choc malutki. Polkolonie byly calodniowe, ale dzialaly w nietypowych godzinach. Zazwyczaj takie zajecia wakacyjne zaczynaja sie okolo 9-9:30 rano i trwaja do 15:30-16. Mozna tez czesto wykupic opieke na godzine przed i po zajeciach, co jest dobra opcja dla pracujacego rodzica. Te polkolonie zas konczyly sie juz o 15, do 15:10 trzeba bylo dzieci odebrac i nie bylo mozliwosci przedluzenia czasu... Dla mnie oznaczalo to, ze juz o 14:40 musialam wybiegac z pracy zeby odebrac potomstwo. Nie zebym sobie bardzo krzywdowala, ale ze w polowie lipca Potworki spedzily tydzien na polkoloniach poldniowych (na farmie) i wychodzilam w poludnie, w kolejnym maja znow zajecia tylko "pol" dnia (czyli 3 godziny :/), a w jeszcze kolejnym tygodniu planuje pracowac z domu (ostatni tydzien wakacji), wiec zastanawialam sie, czy nie przeginam... Co jednak robic... Z tymi polkoloniami tu jest porazka; wiekszosc konczy sie na poczatku sierpnia i radz sobie rodzicu! :/ W kazdym razie, godzina zakonczenia zajec to jedno, ale te polkolonie zaczynaly sie juz o 8 rano!!! Osmej!!! Wiem, ze dla niektorych to normalna pora, ale ja sie kompletnie odzwyczailam od takich godzin. ;) Nawet w czasie roku szkolnego, kiedy zawozilam Potworki, musialy one byc w placowce przed 9, wiec z chalupy wyjezdzalismy o 8:40. W tym tygodniu musielismy wyjezdzac godzine wczesniej, a to oznaczalo pobudke o 6:30. Nie pamietam kiedy ostatnio musialam tak wczesnie sie zrywac. ;)  

To jest zapewne przyczyna, poza pourlopowa chandra, dlaczego w minionym tygodniu chodzilam zamulona i bez humoru. Na pocieszenie powtarzam sobie, ze to dobra proba przed rokiem szkolnym. Poniewaz Potworki beda teraz w dwoch roznych szkolach, ale zaczynac beda o tej samej porze, planuje wyslac ich z powrotem na autobus, bo z dowozem w dwa rozne miejsca na te sama godzine sie nie wyrobie (a poza tym bylaby awantura kogo mam zawiezc pierwszego, a kogo drugiego). Autobusy zas przyjezdzaja pod dom zaraz po 8, czyli o tej porze bedziemy musieli byc juz zwarci i gotowi. :)

Dobrze, wyjasnilam dlaczego pourlopowa rzeczywistosc jest ciezka, teraz wspomne co (nie)ciekawego porabialismy caly tydzien. A! Jeszcze wrzuce Wam moje przedurlopowe plony oraz sloik malosolnych, na dowod, ze faktycznie go zrobilam! ;)

Jak juz ostatnio pisalam, wrocilismy do domu w piatek, 6 sierpnia. Na poczatek czekalo nas oczywiscie dlugie rozladowywanie przyczepy, czyli kilkanascie rundek gora - dol. Nie ma jak gimnastyka po ponad 3-godzinnej jezdzie. ;) Tym razem przynajmniej poszlam po rozum do glowy i nasza posciel z przyczepy zdjelam jeszcze na kempingu. Przyczepa jest tak skonstruowana, ze nasze lozko dziala na zasadzie "murphy bed". Nie wiem jak to sie nazywa po polsku, ale po prostu cala rama podnosi sie do gory, pod sciane, zas pod nim znajduje sie wersalka, na ktorej siedzi sie w dzien. Musze kiedys zrobic zdjecie. W naszej przyczepie wysuwa sie bok z jadalnia, ale na podroz trzeba go wsunac z powrotem. Tak tez stoi pod domem. Szkopul w tym, ze kiedy wsuniety jest bok, nie da sie rozlozyc lozka, bo je blokuje. W ten wlasnie sposob ostatnio posciel utknela mi na lozku (mocuje sie ja do materaca pasami), a potem zbieralam sie jak sojka za morze, bo aby sie do niej dostac musialam wysunac bok z jadalnia, rozlozyc wersalke, opuscic lozko i dopiero mialam dostep do poscieli. Potem niestety, zeby moc jechac, trzeba bylo lozko podniesc, zlozyc wersalke i wsunac bok przyczepy z powrotem. Za duzo zachodu. ;) Chyba wolalam uklad ze starej przyczepy, kiedy lozko po prostu stalo caly czas rozlozone, choc przyznaje, ze zabieralo bardzo duzo miejsca...

Znowu jednak rozpisalam sie o lozkach i poscieli. Dylematy gospodyni. ;)

Kiedy juz wszystko z przyczepy przenioslam do domu i zalamalam rece nad gora brudow do prania, pobieglam sprawdzic spustoszenie w warzywniku. ;) O dziwo chlodniejsza pogoda dobrze mu zrobila.

Potygodniowy zbior. Skromnie, ale zawsze cos ;)
 

Dorobilam sie dwoch cukinii, kilku ogorkow oraz pomidorkow. Nawet groszku i papryki. ;) Ku mojemu zdumieniu, krzaczki ogorkow przetrwaly, choc oczywiscie ogorasow produkuja ilosc minimalna. ;) Tak naprawde to gorzej sobie radzily w tym tygodniu, kiedy codziennie ich dogladalam. Albo to wina pogody - upal + 70% wilgotnosci powietrza, albo zle na nie wplywam. ;)

Weekend to bylo glownie odkopywanie sie z gory brudow, a dodatkowo w sobote musialam zabrac dzieciaki na zakupy, bo w lodowce zostalo wlasciwie swiatlo. Przynajmniej dobrze wykorzystalam okazje i troche ja umylam. Zwykle odkladam to na czas "nieokreslony" bo nie chce mi sie wszystkiego wyciagac. Tym razem nie mialam wymowki. ;) Zakupy w towarzystwie dzieci to oczywiscie ciagla nerwowka i upomnienia. Glownie pod adresem Kokusia, bo jak zwykle probowal pedzic z wozkiem w gore i dol alejek, nie zwazajac, ze moze na kogos wpasc. Czasem ochrzan zbierze tez Bi, choc ona akurat czuje sie juz prawie "dorosla" i w sklepie zachowuje sie z nalezyta godnoscia. ;) Pod wieczor wybralismy sie na rodzinny spacer i doslownie kilkanascie domow od naszego, przy jednym ze spacerowych wyjsc z naszego osiedla (wyjazd dla samochodow jest tylko jeden, ale pieszych przejsc jest piec) natknelismy sie na... niedzwiadka! :O Stal sobie w czyims ogrodku! Widac, ze mlody jeszcze, choc juz bez matki.

Misiek :D
 

Zdjecie niestety pstryknelam na szybko i nie wyszlo za dobrze, ale zwierzak krecil glowa dosc nerwowo i przebieral lapami. Moze bal sie ludzi, ale nie wiedzial gdzie uciekac (niedaleko scinali drzewa, gdzies obok ktos mial impreze i grala muzyka, wiec mogl byc skolowany), moze wyczul psa, w kazdym razie uznalismy, ze lepiej sie z tamtad ewakuowac jak najszybciej. :)

Wiekszosc tygodnia uplynela wlasciwie bez zadnych sensacji. Zawiezc dzieci na polkolonie, pojechac do pracy, przebic sie przez korki, zeby ich odebrac... A potem mozolnie slimaczyc sie w sznureczku aut, zeby wyjechac z parkingu. Ktos wpadl na idealny-inaczej pomysl i dwa rozne typy polkolonii konczyly o tej samej porze w tym samym miejscu: jedne artystyczne, a drugie sportowe, na ktore zreszta Potworki byly zapisane, zanim nie wpadla mi w lapki tansza opcja. :D Problem w tym, ze high school ma tylko jeden wyjazd, wiec wszyscy rodzice tloczyli sie w te jedna uliczke. Kolejka byla niebotyczna, a poglebial ja jeszcze fakt, ze szkola znajduje sie przy glownej ulicy, ktora kawalek dalej jest zamknieta. Wszyscy skrecali wiec w lewo, bo nawet jesli mieszkaja po prawej stronie miejscowosci i tak musieli pojechac objazdem. Na skrzyzowaniu swiatla, wiec korek gotowy... Koszmarne to bylo, ale na szczescie to tylko 5 dni. Dalo sie przezyc.

W srode w koncu udalo sie zgadac z sasiadka i zaprosila ona Potworki do siebie na zabawe z jej dziewczynami. Bi i jej psiapsiolka dopominaly sie o to calutkie wakacje, ale caly czas, jak my bylismy w domu, to oni wyjezdzali, albo odwrotnie, albo ich dziewczyny lub Potworki wracaly pozno z polkolonii, albo my czy oni mieli jakies plany... Po prostu kompletnie sie nie skladalo. Ciesze sie jednak, ze w koncu sie udalo. Dzieciaki sie zobaczyly i wybawily (nawet Nik z trzema dziewczynami!), a ja zyskalam prawie dwie godziny samotnosci, bo malzonek wybyl na silownie. :)

W czwartek mialam "mala" sensacje za sprawa taty. Jest poludnie, siedze w pracy i robie liste spraw, ktore musze dopiac na ostatni guzik w biurze i tych, ktore moge zalatwic pracujac z domu. Okolo poludnia moj telefon wibruje sms'em od mamuski: "Ojciec jest w szpitalu?! Co sie stalo?!" Miala kobieta szczescie, ze tam na zawal nie padlam!!! W szoku i z podniesionym niebezpiecznie cisnieniem, na szczescie zdolalam odpisac, ze o niczym nie mam pojecia i skad ona ma takie wiesci. Bo wiecie, tata w Hameryce, ja tez, a matka w Polsce i ona wie, ze tata wyladowal w szpitalu, a ja nie?! Zanim zdazylam znalezc ustronny kacik w budynku, zeby wykrecic do taty, dostalam odpowiedz od matki, ze przed chwila jej napisal, ze ma kolano rozwalone i jest w szpitalu. No dobra. Glebszy oddech. Pisze do mamuski, wiec jest przytomny. Rozwalil kolano. To nie wylew, nie zawal... Od kolana sie nie umiera. Po rozmowie z samym rodzicielem, wygladalo to jakby jeszcze lepiej. Przewrocil sie w srode w miejscu pracy, ale potem zdolal normalnie pracowac caly dzien. Dopiero w nocy bol nie dawal mu spac, a rano okazalo sie, ze kompletnie nie moze na tej nodze stanac. :/ Pojechal wiec do lekarza, ale nie do szpitala (jak sobie dopowiedziala matka), tylko do jakby dyzurnej przychodni (walk-in clinic). Tam zas najwiekszym problemem okazalo sie, ze skoro wypadek zdarzyl sie w pracy, to kto zaplaci za leczenie: ubezpieczenie z pracy, czy prywatne mojego taty. Typowe w tym kraju! Niewazne jak pacjenta wyleczyc, wazne zeby kasa sie zgadzala! :/ Tata przezywal, ze nie moze chodzic, ale najbardziej martwil sie, ze jak tu sie ubiegac o odszkodowanie... Upewniwszy sie, ze nie jestem tacie potrzebna i polecajac zeby dal mi znac jak obejrzy go lekarz, wrocilam do pracy, jak na szpilkach czekajac na wiesci. Ktore nie nadchodzily. Zrobila sie godzina 14, a tu nic. Napisalam z pytaniem czy juz cos wie (wiecie jak to jest na dyzurach; czasem czeka sie godzinami). Nic, zero odpowiedzi.W miedzyczasie matka bombarduje mnie pytaniami czy cos wiem. W koncu, o 16, krotka wiadomosc od taty, ze jest w szpitalu. :O Znow serce mi stanelo, bo wyobrazilam sobie, ze cos mu w tym kolanie peklo, przemiescilo sie (skoro po upadku jeszcze potem lazil) czy cos w tym stylu. Moze czeka na operacje, zabieg, cokolwiek... Dzwonie, pisze, bez odzewu. Nerwy mnie zzeraja zywcem. Jak na zlosc M. pojechal gdzies po pracy, wiec bylam udupiona z Potworkami. A chcialam jechac do szpitala, choc nie wiedzialam w sumie czy tata jest na pogotowiu, czy juz przyjety na ktorys oddzial. Znow sms od taty, ze probowal sie dodzwonic, ale nie ma zasiegu. Normalnie plakac mi sie zachcialo, bo pomyslalam, ze potrzebuje mnie, a tu nawet nie ma jak sie skontaktowac. Znow ponowilam proby dodzwonienia sie do niego, skoro na sms'y nie odpowiadal. I w koncu, krotko po 18, odebral! I okazalo sie, ze jest juz w domu, dziadyga cholerny! Wiem, to moj tato kochany, ale ja tu od zmyslow odchodze, a on zdazyl sobie do domu wrocic, zamiast na szybko chociaz napisac, ze wszystko ok i oddzwoni pozniej! :/ A jak mi opowiedzial co sie dzialo, to w ogole mialam go ochote telefonicznie udusic. Okazalo sie bowiem, ze juz w przychodni zrobili mu przeswietlenie i powiedzieli, ze wszystkie kosci cale i nic tam specjalnego sie nie stalo. Kolano po prostu porzadnie stluczone. Po ch*ja wafla wyslali go w takim razie do szpitala?! Tata pojechal, bo w przychodni nie dali mu zadnych recept, a on chcial chociaz jakies oklady i srodki przeciwbolowe. W ogole to tak sie z nimi dogadal, ze jezdzil od apteki do apteki szukajac gdzie ma przeslane recepty (tutaj juz prawie nigdzie nie daja ich na reke) i dopiero kiedy nigdzie nie znalazl, zadzwonil spytac do ktorej apteki je wyslali. Wtedy powiedzieli mu, ze nie nie, wysylaja go do szpitala i tam wszystko dostanie. No i pomijajac sens i logike tego wszystkiego, to naprawde tata nie mogl w miedzyczasie zadzwonic czy napisac i wyjasnic co sie dzieje? Przeciez po coooo, ja sie tylko caly dzien zamartwiam, matka w Polsce pewnie tez... Wieczorem okazalo sie, ze w szpitalu tacie tylko kolano obejrzeli i pomacali, wypisali recepty, dali usztywnienie, kule i kazali siedziec na doopie do nastepnej srody. I tyle! Tata caly dzionek sie ujezdzil i usiedzial po poczekalniach, a pewnie samo by przeszlo gdyby po prostu kilka dni poczekal. Przynajmniej taka mam nadzieje, bo wiadomo, on ma juz 64 lata, a w tym wieku wszelkie urazy juz tak szybko sie nie goja... Poki co jednak funkcjonuje, moze prowadzic auto mimo ze to prawa noga (nie wiem jak on to robi), chociaz zeby jechac musi zdjac... usztywnienie, bo inaczej nie ugnie nogi. :O Calkiem niezle chodzi mu sie o kulach, lodowke ma pelna... No to czekamy do srody, choc tata cos tam przebakuje, ze jak w niedziele bedzie mogl juz chodzic bez kuli, to mooooze w poniedzialek poszedlby do pracy... Trzymajcie mnie! ;)

Z pomniejszych czwartkowych "sensacji" to Nik wrocil na treningi druzyny plywackiej. Nie mam dowodu zdjeciowego, bo zabral go M., ktory wrocil w miedzyczasie do domu. Ja nie chcialam jechac, bo czekalam na kontakt z tata, a na basenie z kolei ja jestem kompletnie bez zasiegu... Mlodszy wrocil zadowolony, z przydlugimi kudlami sterczacymi niczym siano. :D

Doturlalismy sie do piatku... Dzieciaki jakos przetrzymaly polkolonie, Bi sie nawet podobalo, Nikowi nie. :) Okazalo sie, ze trafili do roznych grup bo byli rozdzieleni na roczniki.

Bi bardzo sie spodobalo tworzenie obrazkow za pomoca pikseli
 

Grupy mialy inne zajecia i choc Bi podpasowaly, to Nikowa miala duzo zajec muzyczno - tanecznych, a ze on nie lubi wystepowac, popisywac sie, wiec oczywiscie nie byl zbyt szczesliwy. Ups. :D

Grupa Nika tez cos tam szkicowala. Wrzucam, bo strasznie mi sie ten obrazek spodobal; uwazam, ze fajnie mu to wyszlo
 

Za to mieli w grupach sporo dzieci, ktore znaja ze szkoly. Tu sie wlasnie klania te coroczne rozdzielanie klas oraz udzielanie w zajeciach pozaszkolnych. Nik mial dwoch kumpli z ktorychs z poprzednich klas oraz kolege z pilki noznej. Bi zas miala w grupie kolezanke z dawnej klasy i inna, ktora pamietala jeszcze z poprzedniej szkoly. Czyli chociaz towarzysko zadowoleni. :)

Od srody mielismy potworne wrecz upaly. Temperatura po poludniu dochodzila do 34 stopni w cieniu. W sloncu stukalo 40 stopni! :O Rano otwieralam okna, zeby wpuscic choc troche "swiezego" powietrza, ale po ledwie polgodzinie je zamykalam i zaslanialam okna od poludniowej strony. Po powrocie do domu, pierwsze co, to wlaczalam klime, bo nawet pomimo zamknietych okien robila sie duchota. W srode dzieciaki byly u sasiadow, w czwartek przez tate nie mialam kompletnie glowy, ale w piatek, ktory mial byc zreszta ostatnim dniem ekstremalnej pogody (przynajmniej na jakis czas), stwierdzilam, ze biore Potworki na basen. Zreszta, Potworki Potworkami, ale sama mialam ochote pomoczyc doopsko. :D Kiedy odebralam dzieciaki czerwone na buziach, z wlosami przyklejonymi do skroni, tylko upewnilam sie, ze to dobra decyzja... Wypad byl strzalem w dziesiatke.

Od razu zadowoleni :)
 

Zakladalam, ze pojedziemy na godzinke, zeby sie troche schlodzic, ale potem zostalismy ponad dwie, prawie do zamkniecia. Po dwoch goracych dniach oraz cieplych nocach, woda nagrzala sie tak, ze nawet ja nie mialam wiekszych problemow z zanurzeniem, a Potworki po prostu wskoczyly, jak do wanny. ;) Wpadlismy na kilkoro znajomych, nie dziwota zreszta, przy takiej pogodzie. Potworki chwile poplywaly, ale wkrotce Bi stwierdzila, ze idzie skoczyc z trampoliny (tak to sie nazywa?).

Chlup!
 

Nik poczatkowo oswiadczyl, ze musi sie "zastanowic" (cykor! :D), ale za moment odwazyl sie sam. I wsiakli oboje.

Nik "przechadza" sie w powietrzu ;)
 

Przez reszte czasu skakali raz za razem. :)

Mozna i "na zabe" :D


Mimo, ze uparcie odmawia powrotu do druzyny plywackiej, skoki wychodza Bi calkiem czysto

A na koniec oczywiscie, mimo ze basen zamykali za 15 minut i pomalu zapadal zmierzch, slonca dawno nie bylo, wyciagalam ich z tamtad niemal sila. :D

Nik "modli" sie, zeby nie zaliczyc "plaskacza" :D

No coz, najwazniejsze, ze fajnie spedzili czas. Zostaly tylko 2 tygodnie wakacji. Mam nadzieje, ze uda nam sie jak najwiecej pokorzystac z takich przybytkow. :)

Dzis w koncu rano spadl ulewny deszcz, a pozniej zerwal sie wiatr i w ciagu godziny zmienilo sie powietrze. Mozna bylo wylaczyc klime i otworzyc okna, bo w koncu mozna bylo normalnie oddychac. ;) Skorzystalismy z tego i wyruszylismy na spacer, Nik na deskorolce, Bi prowadzac psa, bo nikomu innemu nie da. ;)

"Dowcipny" ojciec straszy podszczypaniem, a syn niezbyt zadowolony ;)
 

Poniewaz zas post wyszedl tym razem wyjatkowo krotki (bo tez i nie ma o czym pisac ;P), wrzucam pare fot kwiatkow. ;)

Jezowka z przodu domu z floksami w tle

Las rudbekii miedzy rozami

Floksy obok warzywnika

Znow jezowka; tym razem z boku chalupy :)

Mialam jeszcze dorzucic pare rozmowek, ktore siedza w roboczych od kilku miesiecy, ale zrobilo  wie wpol do 1 nad ranem i oczy mi sie same zamykaja. Moze dopisze jutro. ;)