Ech... Dziesiec tygodni minelo sobie niczym mgnienie oka... Niby jak patrze wstecz, to sporo sie dzialo, bylismy na kempingach, zmienialy sie polkolonie Potworkow, ale jednak mam uczucie, ze lato jakos tak przecieklo mi miedzy palcami. :(
Aha. Mialam zaczac od tego "huraganu", ktory mial nas nawiedzic w niedziele. ;) Musze wspomniec ze po zeszlym roku, kiedy patrzac przez okno powaznie zastanawilam sie czy nie schowac sie z dziecmi do piwnicy, po drzewie, ktore polecialo prosto na przyczepke oraz po 4 dniach bez pradu, nie jestem juz taka szybka w wydawaniu osadu. Do tamtego roku na straszenie w prognozach, ze jaka to potworna pogoda i w ogole kataklizm na nas idzie, zawsze przewracalam oczami, ze znow na sile szukaja sensacji. Po tamtej pamietnej wichurze jednak jestem ostrozniejsza i wyznaje raczej zasade, ze przezorny zawsze ubezpieczony. Bo w 9 na 10 przypadkow prognozy sa rozdmuchane, na wyrost i wprowadzaja niepotrzebna panike, ale zostaje ten jeden przypadek, kiedy faktycznie sie sprawdzaja i skutki bywaja katastrofalne. :D Upewnilam sie wiec, ze mamy w chalupie zarcie (na szczescie w piatek zrobilam zakupy), wode (choc mamy ja z wodociagow, nie ze studni, wiec nawet przy braku pradu nie powinno byc problemu), naladowane latarki oraz benzyne w kanistrze (dla agregatora), gdyby znow szlag trafil prad i trzeba bylo ratowac zapasy w lodowce... Poniewaz wydawalo sie, ze powinnismy jakos przetrwac kilka dni bez pradu, pozostalo juz tylko czekac na rozwoj sytuacji. W niedziele (22 sierpnia) wiec, M. nie pojechal do pracy i cala czworka siedzielismy w chalupie "czekajac" na huragan. Ktory... nie nadszedl. ;) Tym razem zmiescilismy sie w tych dziewieciu przypadkach, kiedy nie tylko huragan zostal zdegradowany do tropikalnego sztormu, ale jeszcze przeszedl bardziej na wschod niz przewidywano i o nas ledwie zahaczyl. Ani mocno nie padalo, ani szczegolnie nie wialo. Wlasciwie duzo gorszy pogodowo okazal sie poniedzialek, ale o tym nizej. Widzialam juz paskudniejsza pogode. ;) To oczywiscie u nas, bo kilka bardzo zalesionych miejscowosci na wschodzie Stanu zostalo bez pradu, a w innych pozalewalo ulice. My jednak stwierdzilismy, ze dawno nie spedzilismy tak nudnego dnia. ;) I jasne, takie leniwe dzionki tez sa potrzebne, choc tym razem caly dzien nie opuszczala mnie adrenalina i caly czas mialam wrazenie, ze czekam na cos... Co chwila tez doladowywalam telefon, zeby w razie czego byl maksymalnie naladowany. I w koncu nic nie nadeszlo, wiec wieczorem czulam sie po prostu wykonczona tym napieciem. Fakt, ze wlasnie dostalam okres, tez nie pomagal. ;) Jeszcze kladac sie spac zastanawialam sie czy rano nie zbudze sie w chalupie bez elektrycznosci, choc ryzyko bylo minimalne, bo wiatr juz poznym popoludniem niemal ucichl...
W poniedzialek okazalo sie, ze tropikalny sztorm Henri zatoczyl sobie radosne koleczko i wrocil nad nasz Stan zeby popsuc nam pogode w kolejny dzien. Swoja droga zartowalam z Kokusiem, ze bardzo trafnie nazwali to cos, co mialo byc huraganem, bo jego ulubiony kumpel ma na imie niemal identycznie i jest wlasnie niczym taki huragan w chlopiecej skorze. :D W poniedzialek sztorm na szczescie nie przyniosl juz wiatru, tylko upierdliwy, calodzienny deszcz i to momentami bardzo ulewny. Przy okazji mielismy temperature okolo 22 stopni, calkiem ciepla, wiec zrobila sie niezla duchota. Ale wiecie jak takie powietrze dobrze robi na oczyszczanie cery?! Pryszcze praktycznie same wylaza! :D Rano zabralam sie dziarsko za papiery z roboty, a dodatkowo o 11 bylam umowiona na telefon z przedstawicielka firmy, ktora ma dla mojej pracy dostarczyc usluge. Nie lubie zalatwiac takich spraw, bo zazwyczaj jako "posrednik" nie znam wszystkich szczegolow, a mam ustalac co, dla kogo, kiedy i za ile. Z jakiegos powodu szef uznal za stosowne zwalenie tego na mnie, ale jak tylko dogram jeszcze troche szczegolow, odbije paleczke i przekaze ja mu z powrotem. Zreszta, usluga wymaga instalacji i aktywacji programu komputerowego, a ja sie z kompami nie za bardzo lubie. ;)
Poniewaz mial to byc ostatni dzien deszczu, a reszta tygodnia klarowala sie juz duzo przyjemniej, postanowilam zabrac Potworki na szkolne zakupy, zeby miec to z glowy i moc ladniejsze dni spedzic przyjemniej. W koooncu, w piatek dostalam bowiem liste Kokusia. Dzieciaki az podskoczyly ze szczescia, bo od chyba miesiaca codziennie dopytywali kiedy pojedziemy. A mi mina po drodze zrzedla, bo trafilismy akurat na najwieksza ulewe. Na autostradzie samochody rozbryzguja wode, do tego ulewny deszcz i widocznosc zrobila sie prawie zerowa. Z tylu Nik wola zebym wlaczyla wycieraczki na szybciej, a one szly juz z maksymalna predkoscia! :O Przyznaje, ze w ktoryms momencie naprawde mialam zoladek w gardle, bo akurat trafilam na lewy pas, gdzie pobocza nie bylo w ogole, a za to byl rzad betonowych blokow. Nie mialam wiec jak zjechac, przed soba praktycznie nic nie widzialam, jechalam ledwie ledwie i modlilam sie, zeby nikt nie wjechal mi z rozpedu w doope. :O Na szczescie taki najgorszy moment trwal moze z minute, ale wystarczyl, zebym sie porzadnie wystraszyla i z powrotem wybrala boczne drogi zamiast autostrady. Moze dluzej zeszlo i zrobilam lekkie koleczko, ale za to czulam sie duzo bezpieczniej. ;) Najwazniejsze jednak ze ostatecznie przejechalismy bez wiekszych problemow i wrocilismy niemal z kompletem wyprawki. Brakuje tylko temperowki dla Kokusia, ktorej za cholere nie moglismy znalezc (no serio, zeby czegos takiego nie mieli?!) oraz sluchawek do chrome bookow, bo zadne Potworkom nie podpasowaly. To jednak cos, co miec moga, ale nie musza, wiec pal licho. Zreszta, po domu wala nam sie cala masa sluchawek, z kablami, bezprzewodowych, do wyboru, do koloru... ;) dzieciaki wybraly sobie tez po plecaku, bo Nika sie w zeszlym roku rozpadl i posilkowal sie takim malym, przeznaczonym do Polskiej Szkoly, zas Bi swoj nosila dwa lata i choc okazal sie bardzo solidny, to ma z przodu jednorozca i panna oznajmila, ze nie bedzie go uzywac i koniec... A pomyslec, ze jeszcze osme urodziny, ledwie dwa lata temu, miala w temacie jednorozcow, ech...
Reszte popoludnia spedzilismy juz w domu, ja odpisujac na maile, Potworki przepakowujac wyprawke. Troche folderow, olowkow i zeszytow (z ktorych Nik nie musial kupic ani jednego! :O), a ile radosci. ;) Nie dziwie sie im zreszta, bo jako dziecko, choc szkoly ogolnie nie lubilam, to uwielbialam kupowac wyprawke. Wszystkie te zeszyty, ksiazki, takie jeszcze czysciutkie i pachnace nowoscia, ach! ;) Nik ma durny zwyczaj brania ze soba do lozka wszystkich nowych rzeczy, od zabawek po... buty. :O Ostatnio spal z psia smycza, bo Maya przegryzla stara i musialam zakupic nowke niesmigana. :D W kazdym razie, w poniedzialek przymierzal sie zeby spac z plecakiem zaladowanym wyprawka, a plecak wybral sobie ogrooomny. Na szczescie udalo mi sie mu to wyperswadowac, ale postawil go zaraz obok lozka. :D
Wieczorem zabralam sie za dalsza utylizacje plonow. Te, jak juz pisalam sa marniutkie. Garsc ogorkow, ktora trzymalam w lodowce, w nadziei, ze jeszcze pare urosnie i starczy akurat na sloik malosolnych, splesniala... :( Coz, mam nauczke, zeby nie czekac. W lodowce lezakowaly tez 3 cukinie, z ktorymi trzeba bylo cos zrobic, zanim rowniez nie splesnieja albo nie zmienia sie w "kapcie". W niedziele, kiedy przekonalam sie, ze wiatr zlagodnial i nie grozi nam juz raczej brak pradu, zabralam sie za cukinie zapiekana z pomidorami oraz parmesanem, posypane oregano i bazylia. Dobrze, ze w przepisie sa wlasnie pomidory, bo to jedyne, co w tym roku obrodzilo i mam ich juz w lodowce kilka, a kolejne dojrzewaja pod sciereczka na blacie. ;) Nie mowiac o kolejnych, ktore juz czekaja na krzaczkach. ;)
Kurcze, jakie to wyszlo dobre! Przywodzilo na mysl wloskie zapachy i smaki, choc nikt poza mna w rodzinie nie chce sprobowac... :/ W poniedzialek zas pod wieczor zabralam sie za placuszki z cukinii. Kolejne zeszloroczne odkrycie, bo wczesniej nie moglam trafic na przepis, ktory by mi wyszedl.
Jedyne co, to przez tegoroczne, potwornie mokre lato, cukinia jest strasznie wodnista. Dwa razy musialam ja odsaczac, bo doslownie plywala! Placuszki jednak w koncu wyszly pyszne, choc Potworki oczywiscie krecily nosem... Mam jeszcze w lodowce ostatnia cukinie, najmniejsza i nie wiem co z niej zrobic...
Wtorek zaczelam grzecznie od pracy. Troche papierow, zaliczony meeting (zieeew)... Pozniej zas szybko zapodac Potworkom lunch, bo okolo 1 mialo sie zjawic towarzystwo. Bi cale lato prosila o zabawe z jedna z kolezanek, ale jakos albo sie czasowo nie skladalo, albo nie mialam ochoty na zupelnie nieznane dziecko w chalupie. W tym tygodniu jednak bylam w domu, przyjaciolka Bi wyjechala, w dodatku zaraz zacznie sie szkola i inne zajecia, wiec stwierdzilam, ze ok, "wyprobujmy" te nowa kolezanke. ;) To ta dziewczynka, ktora bedzie co prawda w innej klasie, ale chociaz w tym samym zespole, grupie, czy jak to zwal. Z rozmow z ludziskami, ktorzy maja starsze dzieci wynika, ze dziewczyny beda mialy klasy na tym samym pietrze i razem beda w czasie lunchu oraz dlugiej przerwie. Chociaz tyle. W kazdym badz razie, skoro Bi miala miec towarzystwo, spytalam Kokusia czy chcialby zaprosic kolege (tez mi pytanie! :D), a on, ku mojemu zdziwieniu, zamiast swojego kolegi - huraganu, wybral tego z wiosennej druzyny pilkarskiej. No i dobrze, mam nadzieje, ze chlopaki beda sie czesto spotykac, bo mieszkaja od siebie doslownie minutke na rowerach (piechota to juz kawalek). Szkoda, ze nie beda w tej samej klasie...
Przyznaje, ze tym razem trafila sie grupka bardzo spokojna. Kolege Nika juz znalam (i cieszylam sie, ze wybral akurat jego), ale i kolezanka Bi okazala sie spokojniutka. Tak naprawde mlodziez wsiakla w gry (tu przewrot oczami), ale po godzinie gapienia w ekrany, urzadzilam im bitwe na wodne balony (to zawsze jest hit!), a potem, skoro byli juz mokrzy, wlaczylam zraszacz.
Niestety, utworzyly sie grupy dziewczynki przeciw chlopcom, przy czym te pierwsze dokuczaly chlopcom (bo mlodsi, a poza tym Bi ma taki charakterek), zas ci drudzy w pewnym momencie postanowili odplacic pieknym za nadobne i wybuchla mala awanturka.
Dobrze, ze glownie miedzy moimi osobistymi Potworkami, ale zakonczyla zabawe. Obie grupy, obrazone na siebie, pomaszerowaly sie przebrac i rozeszly po pokojach. ;) Potem jeszcze zapodalam "pewniaka" zywnosciowego czyli nuggetsy i po kolege przyjechal hulajnoga brat, a chwile pozniej po kolezanke mama. Dziewczynka pechowo nie mieszka na zadnym z sasiednich osiedli, wiec odpada szybki przejazd na rowerach. ;) A pozniej jeszcze przypomnialo mi sie, ze nie mamy co z Bi czytac wieczorem, wiec szybko wsiedlismy na jednoslady i przejechalismy do biblioteki. Bylo 30 stopni, a po dwoch dniach deszczu wszystko parowalo, wiec wrocilismy doslownie ociekajac potem. ;) Ale fajnie bylo sie przejechac. Zas na tarasie, poza stesknionym psem (w koncu nie bylo nas "az" pol godziny!) "czekalo" na nas takie cos:
Najlepszy byl Nik, ktory bal sie sam zejsc po schodach (modliszka siedziala zaraz przy nich) i trzymal sie mnie kurczowo, bo jeszcze stworzenie na niego skoczy! :D "Bo one lataja, mamo!" (jakbym nie wiedziala). Kiedy zas robilam zdjecie, przestrzegal mnie, zebym nie zblizala do niej az tak rak, mimo ze tlumaczylam, iz modliszki ludzi nie atakuja. :D A od sasiadki dostalam taki cudowny i aromatyczny bukiet:
Jak oni to robia, ze im tak wspaniale kwitna?! Moje rozkwitly rok temu, zas w tym sezonie mialy jedna, marna kisc... :( Podsumowujac byl to calkiem udany dzien i to uczucie psula mi tylko swiadomosc, ze to juz ostatnie takie letnie, swobodne, beztroskie dni...
Sroda byla dniem atrakcji dla Potworkow. Ja, jak to ja, usilowalam w jednym tygodniu zmiescic wszystko, co moglismy zrobic w czasie calych wakacji. ;) Nic jednak nie poradze, ze widzialam juz przed oczami te ponure, deszczowe, jesienne dni i chcialam ma maksa wykorzystac jeszcze pogode. A ze akurat ten ostatni tydzien bylam w domu z Potworkami, to w te marne 4 dni (poniedzialku nie licze, bo pogoda byla do doopy) probowalam jeszcze wcisnac ostatnie przyjemnosci. ;)
Rano posprawdzalam poczte z pracy, poodpisywalam na maile, po czym wyruszylam z dzieciakami na farme. Po spedzeniu tam tygodnia polkolonii prosili zeby pojechac po prostu w ramach wizyty, ale odkladalam to i odkladalam, az wakacje prawie sie skonczyly i uznalam, ze teraz albo nigdy. :) Chcialam pojechac jak najwczesniej rano, zeby po pierwsze, uniknac najgorszego upalu (akurat nadeszlo kilka dni z temperatura ponad 32 stopni), a po drugie tlumow. Nie udalo sie ani w jednym, ani w drugim przypadku. Gorac juz od rana byl straszliwy, a ludziska mieli chyba ten sam pomysl co ja, bo o 10 rano zastalismy pelniusienki parking. :O
Potworki ucieszone, pamietaly nadal imiona wiekszosci zwierzakow i opowiadaly anegdotki, w stylu, ze ta koza wszystkich tryka, ta lama kogos kopnela, na tym osiolku moglismy sie przejechac; ten drugi wszystkich zrzucal, ta ges to straznik, bo kaczki byly atakowane przez szopy, a po zakupieniu kilku gesi ataki ustaly. :)
Biegali od zagrody do zagrody, karmiac po kolei wszystkie zwierzaki, choc Nik rownie zainteresowany byl... lapaniem kur.
Odkad nauczyl sie tego podczas polkolonii, stalo sie to jego ulubionym zajeciem, choc niekwestionowanym mistrzem jest Bi. :)
Ona jednak wolala spacerowac od zwierzaka do zwierzaka, glaskac, gadac i wspominac co z nimi robila na polkoloniach. Mlodszy latal z dzikim okrzykiem, a kury w panice rozpierzchaly sie po farmie. :D
Plan byl, zeby potem pojechac do pobliskiej lodziarni, ale niestety mieli zamkniete. Nie to nie... Zajechalismy za to na stacje benzynowa, po kawe dla matki i mrozone napoje dla dzieci. Potem do domu i matka do kompa, a dzieci na elektronike. ;) Za to po poludniu, korzystajac z upalu, zabralam dzieciaki na basen. Szkoda tylko, ze sama mialam okres, wiec pomoczylam tylko nogi, a poza tym doslownie roztapialam sie z goraca.
Zreszta... Po dwoch dniach deszczu woda mocno sie ochlodzila. Liczylam na to, ze goracy wtorek ja troche zagrzeje, ale jeden dzien okazal sie niewystarczajacy. Nawet Potworki lekko szczekaly zebami, choc jak juz sie zanurzyly, to mogly z wody nie wychodzic. Troche poplywali bawiac sie w wodnego berka (:D), troche poskakali z trampoliny i dwie godziny minely niewiadomo kiedy.
A po powrocie to juz pora kolacji i zaraz do spania. :)
Dopiero nastepnego dnia sobie przypomnialam, ze w srode minela nam tez rocznica slubu koscielnego! Dziewiata - blaszana! Taka zwykla, pospolita, nic dziwnego, ze oboje zapomnielismy. :D
Czwartek byl znow dosc intensywny, jak caly tydzien zreszta. ;) Rano mialam meeting z jednym z szefow, krotki na szczescie, bo tylko polgodzinny i o 10 rano, wiec przynajmniej nie w srodku dnia. Tyle, ze akurat tego ranka chcialam zabrac Potworki na mini golfa, a ze dzien szykowal sie najupalniejszy z calego tygodnia, planowalam jechac zaraz na otwarcie, zeby bylo jak najchlodniej. Otwieraja o 10, a mi akurat o tej porze wypadl meeting (o ktorym dowiedzialam sie dzien wczesniej i mozecie sie domyslic jaka bylam "szczesliwa"). :/ Potem, zanim Potworki laskawie sie ubraly, uczesaly i ogarnely (wiadomo, jak matka nie stoi nad glowa, nic nie zostanie zrobione), wyjechalismy prawie o 11. Na szczescie, na mini golfa mamy doslownie 5 minut jazdy i az wstyd, ze jak narazie bylismy tam tylko raz i to ponad dwa lata temu, na urodzinach sasiadek. Nooo, Potworki byly tez z wycieczka na polkoloniach, ale narzekali, ze duzo dzieci, ktos tam sie wymadrzal na temat zasad gry, ktos sie przepychal, jeszcze inna osoba wpadla do fontanny (ups :D)... W tym roku zreszta tez bym pewnie ich nie zabrala, ale od zeszlego lipca mamy kupony do tego miejsca od sasiadow, ktorym pilnowalismy przez kilka dni kota. :) Rok temu pytalam M. kilka razy kiedy zabierzemy dzieciaki, ale choc najpierw stwierdzil, ze chetnie z nami pojedzie, ale potem ciagle na moje propozycje odpowiadal, a ze ma robote (fakt, ze remontowal schody i lazienke oraz malowal szafki kuchenne, no ale nie poswiecic godzinki, zeby spedzic czas z rodzina?!), a w koncu oznajmil, ze to go kompletnie nie bawi i nie ma ochoty. :( I w koncu nie pojechalismy. W tym roku wiec uznalam, ze nie bede pytac jasnie pana, tylko wezme dzieci sama, ale tez zbieralam sie niczym sojka za morze. Pomyslalam jednak, ze jak nie pojade w tym tygodniu, to znow nie pojade wcale, co pozwolilo sie odpowiednio zmotywowac. A najlepsze, ze jak potem opowiedzialam M. gdzie bylismy, pierwsza reakcja to: "No tak, bez tatusia...". Taaa... Tatus taki chetny, ze hej. Mial szanse, a nawet kilka. Teraz niech zaluje. ;) Jadac rano liczylam, ze bedzie tam sporo cienia (teren otoczony jest z 3 stron drzewami) oraz ze nie bedzie tlumow. Przeliczylam sie w obu przypadkach. Jak przyjechalismy rzeczywiscie nie bylo zbyt wielkiej grupy, ale juz w polowie gry wlasciwie przy kazdym dolku byla inna grupka. A slonce niestety padalo z tej czwartej, nieoslonietej strony i tylko na obrzezach dolki znajdowaly sie w cieniu. Cala gra zajela nam okolo godziny i choc wczesniej zakladalam, ze mozemy zagrac dwa razy, po tym jedny wyszlismy z tamtad czerwoni i ociekajacy potem. ;) Na szczescie przy mini golfie znajduje sie lodziarnia, poszlismy wiec na lody dla ochlody. ;)
Ogolnie Potworki zachwycone, jak zawsze zreszta kiedy maja jakies atrakcje. Dla mnie zas najwazniejsze bylo, ze Nik sie troche ogarnal i mozna z nim po ludzku pograc.
Dwa lata temu, na urodzinach sasiadek, walil kijkiem w pileczke z calej sily, ta przelatywala nad kilkoma dolkami, nieraz tuz nad glowami lub przed nosami innych ludzi. Wiadomo, zdarza sie to czasem kazdemu dziecku, ale Nik wszystkie moje upomnienia mial w doopie i zasmiewal sie do rozpuku kiedy pileczka przelatywala nad trzema dolkami. W koncu ludzie zaczeli mi rzucac zirytowane spojrzenia, a ja mialam ochote strzelic Kokusiowi klapsa, zabrac mu kijek i zakonczyc zabawe. Odetchnelam z ulga kiedy zawolano nas na tort. ;) Tym razem na szczescie mlody mial faktyczna frajde z trafiania do dolka zamiast walenia kijem w pileczke, choc energia go jak zwykle rozpierala i caly czas podrygiwal w miejscu. :D
Po mini golfie musialam podjechac do pracy po papiery, ktore gotowe sa do sprawdzenia, a ktore potrzebuje miec przejrzane do poniedzialku. Potwory oczywiscie zachwycone, ze moga zobaczyc prace mamuski, choc Nik nie omieszkal sobie pomarudzic idac do wejscia, ze "umiera" z goraca i pragnienia. Dla jasnosci, od samochodu do drzwi mielismy moze 100 m, z czego wiekszos prowadzila w cieniu, wzdluz budynku. ;) Potem zas wpadlismy do domu, zjedlismy szybki lunch i znow zapakowalismy sie w auto, zeby podjechac do sklepu z grami. Nikowi nadal zostalo troche kasy na karcie podarunkowej z Komunii i w kolko slyszalam tylko "kiedy pojedziemy do GameStop (nazwa sklepu) i kiedy pojedziemy?!". Co bylo robic, w koncu pojechalismy. Mlodszy wrocil z dwiema nowymi grami, ale niestety - stety na karcie nadal cos zostalo, wiec czeka mnie na bank kolejna tam wycieczka. ;)
Reszta dnia juz nieco leniwsza. Poczatkowo planowalam znow zabrac Potworki na basen, bo upal byl nieziemski, ale ten najblizej nas byl tego dnia zamkniety, a dalej mi sie nie chcialo jezdzic. Nik mial trening druzyny plywackiej (wiec jednak poplywal ;P), ale pojechal z M., ja zas troche posprzatalam, podlalam ogrodek oraz przymusilam Bi do wziecia prysznica. Kolejnego dnia miala bowiem jechac do nowej szkoly poznac klase i nauczycielke, a tu wlosy tluste i zalatujace potkiem paszki. ;) A pierwsze wrazenie wiadomo, robi sie tylko raz. ;)
Piatek oznaczal kolejne zabiegane popoludnie. Ranek zreszta nie byl duzo lepszy, ale chociaz dla zalatwiania spraw nie trzeba bylo wychodzic z domu. ;) Dla mnie kontynuacja przegladania papierow z pracy, a dodatkowo kolejny telefon do firmy przewozowej obslugujacej autobusy szkolne w naszej miejscowosci. Nie pamietam juz bowiem czy pisalam, ale beznadziejnie przydzielili Nikowi w tym roku przystanek. Te przystanki tutaj to takie umowne miejsca gdzie dzieciaki maja czekac. Zawsze bylo pod naszym domem, albo pod domem sasiadki z naprzeciwka. A w tym roku ktos nadgorliwy (i najwyrazniej nowy) przydzielil zupelnie inny adres. Podejrzewam, ze zobaczyl te sama nazwe drogi i stwierdzil, ze co za roznica te 20 numerow... Szkopul w tym, ze nasza ulica jest przecieta na pol glowna wjazdowa droga, po ktorej ludzie zazwyczaj zapierniczaja ile gazu starczy w pedale. Dodatkowo, przystanek znajduje sie tak daleko, ze nie widac go z okna naszego domu. Nie bardzo mialam ochote zeby Nik wracal sam spod tamtego adresu, szczgolnie, ze autobus i tak musi wjechac na nasza ulice zeby odstawic dzieci mieszkajace dalej oraz na innych, odbiegajacych od naszej. Zadzwonilam w srode, pani wziela ode mnie dane, spytala dlaczego chce zmienic przystanek i oznajmila, ze koordynator do mnie oddzwoni. Ok. Czekalam reszte srody, caly czwartek, bo zdawalam sobie sprawe, ze takich prosb jak moje pewnie maja kilkadziesiat, jak nie kilkaset. W piatek juz sie jednak wkurzylam, bo przeciez w poniedzialek pierwszy dzien szkoly! Dzwonie wiec jeszcze raz, a pani (z glosu ta sama co w srode) pyta czy wyslalam maila do koordynatora! A ktos mi, do cholery, powiedzial, ze mam wyslac?! W kazdym razie wszystko dobrze sie skonczylo. Wyslalam maila pogodzona z tym, ze raczej juz tego dnia nic nie zalatwie, ale ku mojemu zaskoczeniu, w ciagu godziny koordynator odpisal, ze zmienia przystanek na adres naszej chalupy. Jedno odhaczone. :)
Rano Nik mial tez spotkanie zapoznawcze z nowa nauczycielka oraz kolegami. Niestety... wirtualne. Osobiste spotkania byly tylko dla dzieci z zerowek oraz starszych, ale tylko jesli sa nowe w tej szkole. Niestety Nik to juz "weteran", wiec przyszlo mu zasiasc przy kompie.
Mlodszy nienawidzi takich wirtualnych spotkan juz od czasow zdalnego nauczania pod koniec II klasy, wiec obserwowalam tylko jak siedzi coraz to nizej i nizej na krzesle i jeszcze moment a zsunal by sie z nudow na ziemie. :D Na szczescie pozniej stwierdzil, ze pani wydaje sie mila, a poza swoim ulubionym kumplem dojrzal przynajmniej trzech innych urwisow, z ktorymi dobrze sie dogaduje, wiec wlasciwie to wejdzie w IV klase niczym w dobrze znane bagienko. ;)
Wczesnym popoludniem swoje spotkanie zapoznawcze miala Bi, ale z racji, ze przechodzi do nowej szkoly, bylo je osobiscie. Zaraz po lunchu pojechalismy wiec do jej "wyzszej podstawowki", ktorej zreszta sama bylam ciekawa, bo choc Potworki mialy tam polkolonie, to rodzice nie byli wpuszczani do srodka. Szkola zrobila na mnie bardzo pozytywne wrazenie. To obecnie (chyba) najnowsza placowka publiczna w naszym miasteczku, przynajmniej dopoki nie wybuduja nowego skrzydla high school. ;) Mimo, ze budynek ma juz prawie 20 lat wiec wcale nie jest najnowszy, to i z zewnatrz i w srodku wyglada naprawde pieknie.
Wewnatrz, w glownym holu drewniane panele robia wspaniala atmosfere i przypominaly mi troche gorskie schronisko, choc bardziej eleganckie. :) Wszedzie tez czuc przestrzen. I klasy i sale do muzyki czy plastyki sa bardzo przestronne, podobnie jak stolowka i mam wrazenie, ze Bi czula sie troche ta przestrzenia przytloczona, bo podstawowka Potworkow jest malutka i przytulna, a tu taki "moloch". ;) No nic, przywyknie. Jej wychowawczyni jest mloda i wydaje sie pelna entuzjazmu, w klasie jest z dziewczynka z ktora byla w II klasie oraz grala w pilke nozna. Przynajmniej jakas znajoma twarz. :) Jest tez z synem naszych dobrych znajomych, ale wiadomo, chlopak, wiec zwisa jej i powiewa. :D
Po spotkaniu zapoznawczym popedzilam z Potworkami na zakupy spozywcze, a potem po kawe, mrozone napoje i do domu. To "popedzilam" to taki skrot myslowy, bo chyba z racji piatku, cala okolica byla tak zakorkowana, ze szlag mnie trafial na prawie kazdej drodze... W dodatku objazd, ktory prowadzi kolo naszego domu mieli zlikwidowac do 20 sierpnia, tymczasem funkcjonuje w najlepsze i nawet do domu dojechac nie mozna bez stania po 10 minut na kazdych swiatlach! Ech... Poniewaz piatek mial byc ostatnim upalnym dniem, a w dodatku od poniedzialku czekala Potworki szkola, stwierdzilam, ze zabiore ich jeszcze raz na "nasz" basen. Kiedy juz w koncu dotelepalismy sie do domu, migiem rozpakowalam zakupy, dzieciaki na szybko cos przekasily, zalozyly stroje i pojechalismy. Tym razem niestety mieli pecha. Od rana zapowiadali na popoludnie burze, ale przesunely sie na tyle, ze wydawalo sie, ze powinny nas ominac...
Potworki pochlapaly sie przez jakies 45 minut, az tu nagle ratownicy gwizdza z calych sil i wyganiaja wszystkich z wody. Podobno ktorys uslyszal... grzmot. A procedury maja takie jak kiedys nad jeziorem, nad ktorym bylam z kumpela. Jak zagrzmi to do wody mozna wrocic dopiero po 30 minutach... Czy musze dodawac, ze choc jakies chmury krazyly na horyzoncie, to nad nami bylo piekne slonce? :/ W miedzyczasie ratownicy uslyszeli kolejny grzmot, choc moglabym przysiac, ze to przejechala gdzies ciezarowka, wiec odliczanie zaczeli od nowa. W sumie czekalismy 40 (!) cholernych minut az otworza basen. Mialam ochote pierdzielnac to i wrocic do domu, ale pocieszalam sie, ze jak otworza to dzieciaki beda mialy jeszcze godzine zabawy do zamkniecia. Potworki wraz z gromada innych czekajacych dzieci popedzily na plac zabaw, wiec czas plynal w miare szybko.
I teraz najlepsze. W koncu basen ponownie otworzyli, dzieciarnia rzucila sie z piskiem jakby wody w zyciu nie widzieli, popluskali sie moze 5 minut i... zagrzmialo!!! :O
No ku*wa! Oczywiscie ratownicy rzetelnie wszystkich z wody wyrzucili, a przez megafon ogloszono, ze tym razem zamykaja basen juz na reszte wieczora. :( Jedyne co dobre, to dostalismy kupony na darmowe wejscie. Basen jednak zamykaja za tydzien, Potworki wracaja do szkoly, weekend ma byc chlodniejszy i pochmurny, wiec nie wiem czy uda nam sie go wykorzystac. :/
Sobota byla juz spokojna, zeby nie powiedziec nudna. Z racji, ze piatek byl zalatany i malo co popracowalam, rano wyciagnalam papiery, ktore koniecznie chcialam miec przejrzane przed poniedzialkiem. Dzieki niebiosom za nieco starsze dzieci, ktore po sniadaniu wlaczyly sobie elektronike i nie przeszkadzaly. ;) Caly dzien sie chmurzylo i bylo zdecydowanie chlodniej (w ciagu jednego dnia temperatura spadla z 34 stopni na 21 i czlowiekowi wydawalo sie, ze mrozy przyszly! :D), ale pogoda sie w miare utrzymala. Lunelo dopiero wieczorem. Oczywiscie bylo zupelnie sucho, az... poszlismy na spacer. :D Na szczescie nie lalo, tylko kropilo, wiec strasznie nie zmoklismy, no ale, nie mialo kiedy?! ;)
Niedziela zapowiada sie rowniez pochmurna, "chlodna" (jak na te pore roku) i leniwa. A od poniedzialku wkraczamy w nowa, szkolna codziennosc! :) Poki co na 4 dni, bo piatek bierzemy wolny a potem mamy dlugi weekend, ale to taki maly przedsmak. ;)