W niedziele, 19 wrzesnia, odbyl sie kolejny mecz Bi. Bardzo dziwny jest ten sezon. W poprzednich treningi byly zawsze w tym samym miejscu, mecze praktycznie za kazdym razem w soboty (w niedziele tylko jesli z jakiegos powodu ktorys byl odwolany), a dzieciaki dostawaly koszulki zaraz na pierwszym treningu. W tym roku, nie wiem, zarzad sie zmienil, czy cos? Treningi na boiskach szkolnych, srednio utrzymanych, Bi dwa mecze w niedziele, Nik jeden. Druzyna Starszej nadal nie ma koszulek, mimo ze to juz trzeci tydzien treningow... Jest jednak, jak jest; wazne, ze dzieciaki graja, ze sie ciesza i nie marudza.
Wracajac do niedzielnego meczu, Bi kopnal zaszczyt, bowiem na rozgrywke przyjechal... dziadek!!! Pierwszy raz! A tata, zapytacie? Coz, M. byl rano w pracy, ale konczyl o 11, wiec na mecz (o 12:30) spokojnie by zdazyl. Niestety... Wymyslil sobie jazde do Polakowa, a na moje bakniecie, ze moze pojedzie tam kiedy indziej, a tego dnia pokibicuje corce, stwierdzil, ze po powrocie chce pojechac na silownie, a potem naprawiac hamulce w rowerze. I na mecz szkoda mu czasu. Bez komentarza... Kiedys mu to dzieci wypomna. :( W kazdym razie Bi byla przeszczesliwa, ze dziadzio przyjechal na jej mecz, a i Nik ucieszyl sie na widok seniora. ;) Dziadek znawca pilki, wiec poczynil pare uwag co do gry dziewczyn (choc sorry, ale to 10-11 latki, czego on oczekiwal? :D), ale tez sedziego. ;) Zachwycil sie, ze Bi tak swietnie gra, ze taka jest szybka i w ogole cud, miod, malina.
Dziadek jest malo obiektywny, bo Starsza to jego ulubienica, ale i ja zauwazylam, ze tego dnia grala naprawde super. Moze to pod wplywem wlasnie obecnosci dziadzia, ale zamiast zostac na swojej ulubionej pozycji obroncy, przeszla na srodkowa, biegala wiec po calym boisku jak z motorkiem i moj tata stwierdzil, ze sama rozgrywa caly mecz. :D Dobrze, ze bylo cieplo, ale nie upalnie i wiala chlodna bryza. Pechowo dziewczynom trafila sie bardzo mocna druzyna z dobra strategia. Nasze napastniczki nie dawaly rady. Jedna jest szybka ale drobniutka, a w przeciwnej druzynie bylo sporo dlugonogich dryblasow, ktore ja wyprzedzaly. Druga nasza napastniczka nie powinna w ogole grac na tej pozycji, bo jest wolna i co chwila sie przewraca. Zeby bylo jasne, osobiscie nie mam nic przeciwko L.; to zaledwie 10-latka i w ogole sliczna dziewczynka, ale lepsza bylaby moze na obronie, gdzie nie trzeba sie tyle nabiegac... Przeciwniczki odbieraly jej pilke raz za razem. W rezultacie mecz zakonczyl sie wynikiem 2:1 dla tamtej druzyny. W ktoryms momencie juz prawie udalo nam sie wyrownac i to za sprawa Bi, ktora leciala z pilka prosto do bramki, ale zostala osaczona z kazdej strony i kopnela ja za mocno w bok niestety. ;) Coz, mecz okazal sie dobra lekcja. Potem Nik uprosil jeszcze plac zabaw, ale Bi, zmachana godzina ciaglego biegania, klapnela na lawke ze mna i dziadkiem. A w domu znowu pranie i szykowanie sie na kolejny tydzien obowiazkow. Dostalam tez smsy od mamy kolezanki Bi oraz kolegi Kokusia z zaproszeniem do zabawy. Przyznam sie ze wstydem, ze nic Potworkom nie powiedzialam, tylko odpisalam obu, ze nie mamy czasu. Na mysl o spedzeniu popoludnia na zawozeniu dzieciakow do kolegow, patrzeniu co chwila na zegarek (bo nie potrafie sie spoznic pol godziny - godzine po dzieci), a potem jezdzeniu zeby ich poodbierac, az zrobilo mi sie zle i stwierdzilam, ze mowy nie ma! :) Zreszta, w przypadku Bi to nie bylo do konca klamstwo, bo tak jak pisalam w poprzednim poscie, miala do przerobienia zadania na test. Spokojnie wiec siadlysmy do matematyki, a potem jeszcze wypisalysmy informacje potrzebne jej do wypracowania, ktore miala pisac w tym tygodniu. Bylo to wiec calkiem produktywne popoludnie, a wiem, ze gdyby dzieciaki rozjechaly sie po kolegach, nie zrobilibysmy pewnie nic...
Poniedzialek rozpoczal sie juz tradycyjnie od ponad 15-minutowego spoznienia autobusu Bi. Jej powinien byc pierwszy, wiec kiedy "zoltek" wjechal na nasze osiedle, ucieszona poprawila plecak i ruszyla w jego kierunku, tymczasem autobus okazal sie... Kokusia. :O Jej na szczescie przyjechal kilka minut pozniej. Ranki jednak nagle zrobily sie lodowate i szukalysmy kawalka slonca podczas wystawania na przystanku. ;) Taka glupia pora roku, bo po poludniu mialy byc 24 stopnie, a rano bylo... 13. No i wez sie odpowiednio ubierz. :/ Po wsadzeniu Potworkow do autobusow, wyszykowalam sie i ruszylam do pracy. Oczywiscie, kiedy chcialam tylko pokonczyc pilne sprawy i wyjsc, najpierw moj komp zalaczal sie chyba 20 minut, po czym... wyswietlil, ze ma "krytyczny" blad i musi sie zrestartowac! A jak sie zrestartowal, to zaczal robic jakis update, po czym ekran zrobil sie granatowy i...taki zostal. Minela minuta, piec, siedem i w koncu wkurzona wylaczylam urzadzenie na sile. To juz drugi raz w ciagu kilku tygodni kiedy zrobil taki numer i nie wroze mu dlugiego zycia. :( W kazdym razie, zaczelam dzien w pracy z prawie godzinnym opoznieniem (bo bez kompa nic nie zdzialam), potem jak na zlosc jedna z dziewczyn potrzebowala ode mnie czegos pilnego i jak chcialam wyjsc z pracy okolo 10, tak wyszlam o 11:15. :/ Nic to jednak, bo i tak z gory zakladalam, ze tego dnia juz do pracy nie wroce. Jechalam bowiem na te cholerne szczepienie... :/ Samo klucie poszlo w miare sprawnie. Musialam 10 minut poczekac, zapewne az wypelnia wszystkie wymagane kruczki, wypelnic formularz z pytaniami o historie zdrowotna, a po szczepieniu 10 minut posiedziec. Wybralam w koncu Johnsona, zeby jezdzic tylko raz. Sama igle ledwie poczulam, ale za to potem rozpychanie srodka w miesniu bylo dosc paskudne. Przez reszte dnia bolalo mnie ramie, ale nie mialam zadnych dodatkowych objawow. Uczucie podobne do tego jak w zeszlym roku uzadlil mnie trzmiel; taka sztywnosc miesnia, tylko tam bylo przedramie, a teraz w ramieniu.
Tego dnia Bi miala pierwsze zajecia w gazetce szkolnej. Wrocila zachwycona. Jest z ukochana przyjaciolka, wiec razem pozglaszaly sie do tych samych projektow, beda robic wywiady z nauczycielami, recenzje ksiazek, itd. ;) Jedynym problemem okazal sie autobus, ktorym wracaly do domu. Zajecia konczyly sie o 16:20 i zakladajac, ze po klubach nie zostaje az tak duzo dzieci, przewidywalam, ze powinna przyjechac okolo 17. Poniewaz jednak nie bylam pewna, juz o 16:40 po nia wyszlam, bowiem pozniejsze autobusy nie wjezdzaja w ogole na osiedla, tylko wysadzaja dzieci przy glownej drodze. Poszlam wiec i chodzilam w te i we wte ulicy, z nudow piszac sms'y do wszystkich, ktorych mam na liscie. Potem dolaczyl do mnie Nik, bo stwierdzil, ze to ciekawsze niz zabawa kolo domu. ;) A autobus przyjechal w koncu o... 17:35!!! To juz jest naprawde przegiecie. Bi przyszla, zjadla obiad, odrobila lekcje i byla prawie pora przygotowywania sie do snu. :O Cale szczescie, ze tego dnia nie miala zadnych innych zajec... Poniewaz do szkoly Bi jestem w stanie z pracy przejechac w ciagu 10-15 minut, stwierdzilam, ze od nastepnego tygodnia bede ja i jej kumpelke odbierac osobiscie. W ten sposob beda wracaly do domu o nieco rozsadniejszej porze...
Wracajac do odczynow poszczepiennych. :) Do wieczora nic ciekawego sie nie dzialo, myslalam wiec, ze wywine sie dosc latwo. Niestety, nie ma tak dobrze i jednak swoje musialam odchorowac. ;) Poznym wieczorem nagle dopadlo mnie uczucie zmeczenia. Taki kompletny spadek energii w ciagu kilku minut. Do tego lamanie w kosciach jak przy grypie. "Ciekawe" uczucie, kiedy bierzesz do reki kubek i czujesz jak boli cie kazdy maly staw w palcach. ;) Polozylam sie do lozka, ale spanie przyszlo ciezko. Bylo mi potwornie zimno, mimo ze lezalam zwinieta w kulke i opatulona koldra. Cala noc naprzemian czulam to przejmujace uczucie zimna, albo budzilam sie zlana potem. No i wszystko mnie bolalo, jaka bym nie przybrala pozycje... :(
We wtorek rano oczywiscie obudzilam sie nieprzytomna z takim po-chorobowym niesmakiem w ustach. Przynajmniej uczucie zimna zniknelo, choc nadgarstki oraz stawy w dloniach nadal bolaly. Napisalam do pracy, ze tego dnia mnie nie bedzie, bo stwierdzilam, ze musze odpoczac. Na szczescie lamanie w kosciach do poludnia odpuscilo, ale co ciekawe, uklute ramie bolalo tego dnia duzo bardziej niz pierwszego; czulam je przy najmniejszym ruchu. Poczatkowo, po wsadzeniu dzieciakow w autobusy planowalam walnac sie z powrotem do lozka, ale w miedzyczasie wyszlo slonce i dostalam lekki zastrzyk energii. Jak przykladna gospodyni, zabralam sie wiec za odkurzanie, kurze i te sprawy, choc wszystko pomalu i z czestymi przerwami, bo jednak czulam sie lekko oslabiona. Odpoczynek i relaks na calego. ;) Przy okazji nacieszylam sie tez cisza we wlasnym domku, ktorej nie mialam odkad w kwietniu wrocilam do pracy w pracy. :) Po poludniu cisza sie jednak skonczyla, bo rodzina zaczela sie zjezdzac. Nawet Potworki przyjechaly tego dnia o "ludzkich" porach i cale szczescie, bo Nik mial trening pilki noznej.
To az niesamowite jak on to uwielbia. Po treningu chcial zostac dluzej i pokopac pilke do mnie. Pozwolilam na kilka kopniec, ale potem oznajmilam, ze musimy jechac, bo przed wyjsciem tylko zaczal odrabiac lekcje i musi skonczyc. Mlodziak poszedl do auta oczywiscie z wielkim fochem, wiec zaczelam tlumaczyc, ze jesli nie zdazy dokonczyc zadan do 19, bedzie je robil w czasie, kiedy normalnie maja z Bi pozwolenie na dzienna dawke elektroniki. Wiecie, wieczorne gapienie sie w ekraniki tableta lub gry to rzecz swieta. :D Tymczasem moj syn wybuchl, ze wolalby dluzej pokopac pilke niz ogladac tableta! S.Z.O.K.
Sroda, czyli pierwszy dzien kalendarzowej jesieni, przywitala nas zupelnie niejesiennie. ;) Niby bylo pochmurno i cos tam popadywalo, ale zrobilo sie prawie 27 stopni i bylo parno i duszno. Zupelnie jak w tutejsze lato. :)
Tego dnia Bi miala wycieczke szkolna, wiec zadowolona pojechala bez plecaka, tylko z torba z lunch'em oraz butelka z woda. Oczywiscie rano musiala sie odbyc mala awanturka o ubrania. Jechali do jakby klubu (nie wiem jak to nazwac) w naszej miejscowosci, z lasem, jeziorem, placami zabaw, itd. To tam bylam latem z kolezanka nad jeziorem, bo zwykly, szary czlowiek musi byc czlonkiem klubu lub zaproszonym gosciem, zeby wejsc. Maja tam jednak tez polkolonie latem oraz czesto zajecia dla wycieczek szkolnych. Klasa Bi miala miec jakies zajecia o lokalnej florze i faunie. W kazdym razie, w mailu do rodzicow napisano wyraznie, ze dzieciaki spedza caly dzien na dworze, wiec zeby ubrac ich odpowiednio do pogody i spryskac srodkiem na komary i kleszcze. Pechowo na ten dzien zapowiadano przelotne deszcze, a pogoda "godzinna" w telefonie zmieniala sie jak w kalejdoskopie. Mimo ze mialo byc ponad 20 stopni, parno i duszno, kazalam wziac Bi kurtke przeciwdeszczowa, choc te ma z podszewka, wiec dosyc ciepla. Stwierdzilam jednak, ze lepiej tak, niz jakby miala spedzic dzien w przemoczonych ciuchach. Rzecz jasna, panna strzelila focha, ze po co, ze bluza jej wystarczy. :/ Moment pozniej, awantura o buty. Kazalam Bi zalozyc stare adidasy, ktore jeszcze pasuja, ale tak na styk. Uznalam, ze nowiutkich szkoda na caly dzien biegania po piachu i blocie. Starsza najpierw wyciagnela buty i oznajmila, ze nie ubierze ich, bo sa cale brudne i obrzydliwe. Myslalam, ze ja udusze, bo faktycznie cale byly oblepione zaschnietym blotem, ale nie mam pojecia skad. Bi musiala je gdzies upackac, ale nic mi nie powiedziala, tylko odlozyla na polke. :O A ze praktycznie ich nie nosi, to lezaly tam sobie pewnie z miesiac... A teraz robi afere! :/ Kiedy zobaczyla, ze sie nie ugne, zaczela je nakladac na nogi, ale z teatralnymi jekami i placzem, ze sa taaakie ciasne i nie moze ich wcisnac, a jak juz wcisnela, stekajac, ze sa twarde, waskie i niewygodne. :O Nikt tak nie dramatyzuje jak ta dziewczyna... Po wsadzeniu mlodziezy do autobusow, sprawdzilam pogode, a tam... deszcz znikl z prognoz az do godziny 14, kiedy Bi miala juz wracac z wycieczki do szkoly. Czyzby awantura okazala sie o nic? Tymczasem o godzinie 11 spojrzalam z pracy za okno, a tam... leje. :D Taka to byla pogoda tego dnia. A tak, bo w srode pojechalam juz do pracy. Czulam sie w zasadzie dobrze, poza bolem glowy oraz lekkimi rewolucjami zoladkowymi. To jednak moglo byc po golabkach, ktore M. kupil w innym niz zwykle polskim sklepie albo po krowkach, ktorymi opchalam sie jak swinka. ;) Po poludniu tez strasznie bolalo mnie ramie w ktore bylam kluta, nawet przy najmniejszym napieciu miesni. Nie wiem skad, bo co prawda troche porzadkowalam papiery na biurku, ale umowmy sie, to nie jest podnoszenie ciezarow...
W srode Nik przyjechal do domu bez: bluzy, skrzypiec oraz foldera z praca domowa. Dziwne, ze glowy nie zapomnial. :D Bi dojechala bardzo pozno, ze wszystkim co powinna, ale za to w stanie kompletnej histerii... :O Autobus przyjechal dopiero po 17 (!!!) i podobno wczesniej dwa razy ominal nasze osiedle. Bi wpadla do domu ze szlochem, ze nienawidzi autobusu, ma traume i ze bala sie, ze juz nas nie zobaczy. Biedne dziecko. Skaranie z tymi autobusami. Codziennie praktycznie nowi kierowcy, uczacy sie od nowa trasy, bladzacy po okolicy i potem przytrafiaja sie takie "kwiatki". :(
W czwartek rano, autobus Bi przyjechal spozniony "tylko" 15 minut, ale za to Kokusia spoznil sie... rowniutko pol godziny! Co ciekawe, przyjechal ten sam kierowca (kierowniczka? :D) co zwykle rano, a autobus byl pusciutki, wiec nie mam pojecia, co sie stalo... Oznaczalo to jednak, ze w sumie sterczalam na przystanku 45 minut! Dobrze, ze byl to kolejny bardzo nie-jesienny dzien. Juz przed 8 rano byly 22 stopnie, ktore wraz z wysoka wilgotnoscia, sprawialy wrazenie duchoty, ale przynajmniej bylo cieplo. ;) Tyle, ze komary ciely jak zwariowane, a roje malych muszek uparcie usilowaly wlezc nam do oczu oraz nosow. :/ W pracy tego dnia dostalismy potwierdzenie, ze kolejny pacjent ma sie stawic w klinice 12 pazdziernika. Dla nas oznacza to pracowity dzien do poznych godzin dzien wczesniej... Swoja droga, to naprawde maja "wyczucie" kiedy umawiac tych pacjentow. :/ Rozumiem, ze grafik trzeba dopasowac do nas, do kliniki oraz do samego pacjenta, ale kurcze... Ja lubie spedzac czas z moimi dziecmi, pojechac gdzies, zapewnic atrakcje, ale tez byc z nimi w waznych dla nich dniach. Tymczasem poprzedni taki zarobiony dzien mielismy pierwszego dnia szkoly, zas teraz ma byc w sam pazdziernikowy dlugi weekend! A obiecalam sobie spokojniutkie 4 dni i doopa...
Tego dnia Nik dojechal do domu tak, jak powinien (w sensie godziny), a i Bi o calkiem przyzwoitej porze. Troche to chore, ze ta "przyzwoita" pora to 16:30, gdzie lekcje konczy o 15:15, ale w porownaniu ze sroda, wydaje sie jakby przyjechala zaraz po dzwonku. :D Tego popoludnia Bi miala kolejny trening pilki noznej. Caly dzien zbieralo sie na deszcz, a padac zaczelo, jak na zawolanie, zaraz po wyjezdzie z domu. ;) Poczatkowo tylko kropilo, ale im blizej bylysmy boiska, tym zacinalo mocniej. Kiedy dojechalysmy, to byla juz najprawdziwsza ulewa. Trener jednak ambitnie treningu nie odwolal, tylko rozdal dziewczynom koszulki (w koncu!), po czym polecil zeby poczekac w autach przez 10 minut i jak nie przestanie padac, to wtedy jechac do domu. Cichutko cieszylam sie, ze moze ominie mnie siedzenie na parkingu przez godzine 15 minut, ale niestety, ku radosci Bi, po paru minutach ulewa przeszla w lekki deszczyk, ktory po chwili zupelnie znikl. :/ Zaliczylam wiec porcje ruchu spacerujac wokol boiska, choc ostatecznie i tak polazlam do auta, bo nie chcialo mi sie tak krazyc bez celu. :)
W nocy z czwartku na piatek lalo jak z cebra oraz wialo. Wychodzac na przystanek z dziecmi zastanawialam sie ile przyjdzie nam czekac, bo przewidywalam, ze drogi moga byc gdzieniegdzie zamkniete z powodu zalania lub zwalonych galezi. O dziwo jednak autobus Bi przyjechal jak zwykle 15 minut po czasie, a Nika kilka minutek po nim. Mogliby zaczac przyjezdzac konsekwentnie o (pi razy oko) tej samej porze, to przestalabym wychodzic z Bi z domu juz o 7:45. ;)
W piatek nic specjalnego sie nie dzialo, poza moim oraz malzonka lekkim wku*wem. Mnie wpienil moj osobisty syn. Nik w srode oznajmil, ze smyczek od skrzypiec ma zepsuty, a konkretnie to wlosie sie nie naciaga i ze pani od muzyki powiedziala, ze musi go wymienic, bo nie da rady tak grac. Ok, rozumiem, tyle ze sroda byla dniem, gdzie Nik malo wlasnej glowy nie zapomnial i wrocil ze szkoly bez polowy swoich rzeczy. W tym bez skrzypiec, a ciezko jest wymienic cos, czego sie nie ma, tak? ;) W czwartek Mlody przyniosl do domu bluze oraz folder z praca domowa... ale nie skrzypce. Jednoczescie jednak pytal (jak z lekkim zacmieniem) czy mu ten smyczek wymienia? :O Tego dnia otrzymalam rowniez maila od nauczycielki z prosba o wymiane. W piatkowy ranek przykazalam wiec synowi ponownie zeby koniecznie zabral do domu skrzypce oraz zadzwonilam do wypozyczalni i umowilam sie na kolejny dzien na wymiane. I co? I jajco, bo Mlodszy przyjechal... bez skrzypiec! :O Tym razem dostal juz ostra z*ebke i moze w koncu cos dotrze, choc szczerze watpie. ;) A co wku*wilo M.? Ktory zreszta od naszego powrotu z kempingu znow pracuje dzien w dzien, wiec jest przemeczony i loncik niebezpiecznie mu sie skrocil... ;) Otoz, malzonek zamowil sobie nowiutkiego srajfona 13. Pojechal po niego po pracy, ustal sie godzine w kolejce zeby go odebrac, po powrocie do domu kolejna godzine spedzil wszystko ustawiajac, po czym zauwazyl, ze... nie dostal ladowarki! Najpierw myslal, ze ktos sie w sklepie pomylil, ale sprawdzil w niezawodnej sieci i okazuje sie, ze Apple polecialo sobie w kulki i sprzedaje telefony bez ladowarek! Normalnie niewiadomo czy smiac sie czy plakac! Rozumiem bowiem brak sluchawek. Bez nich telefon przeciez nadal normalnie funkcjonuje. Ale brak ladowarki?! No przeciez to jak auto bez kierownicy!!! :O
A dzis wolne, choc nie czuje zebym odpoczela. Wrecz przeciwnie, jestem padnieta niczym po maratonie, a w sumie nic specjalnego nie robilam... Te weekendy sa takie wyczerpujace... :D