Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

sobota, 25 września 2021

Ciagniemy dalej ten wozek ;)

W niedziele, 19 wrzesnia, odbyl sie kolejny mecz Bi. Bardzo dziwny jest ten sezon. W poprzednich treningi byly zawsze w tym samym miejscu, mecze praktycznie za kazdym razem w soboty (w niedziele tylko jesli z jakiegos powodu ktorys byl odwolany), a dzieciaki dostawaly koszulki zaraz na pierwszym treningu. W tym roku, nie wiem, zarzad sie zmienil, czy cos? Treningi na boiskach szkolnych, srednio utrzymanych, Bi dwa mecze w niedziele, Nik jeden. Druzyna Starszej nadal nie ma koszulek, mimo ze to juz trzeci tydzien treningow... Jest jednak, jak jest; wazne, ze dzieciaki graja, ze sie ciesza i nie marudza.

Bi dzielnie walczy o pilke pod samymi naszymi nosami :)
 

Wracajac do niedzielnego meczu, Bi kopnal zaszczyt, bowiem na rozgrywke przyjechal... dziadek!!! Pierwszy raz! A tata, zapytacie? Coz, M. byl rano w pracy, ale konczyl o 11, wiec na mecz (o 12:30) spokojnie by zdazyl. Niestety... Wymyslil sobie jazde do Polakowa, a na moje bakniecie, ze moze pojedzie tam kiedy indziej, a tego dnia pokibicuje corce, stwierdzil, ze po powrocie chce pojechac na silownie, a potem naprawiac hamulce w rowerze. I na mecz szkoda mu czasu. Bez komentarza... Kiedys mu to dzieci wypomna. :( W kazdym razie Bi byla przeszczesliwa, ze dziadzio przyjechal na jej mecz, a i Nik ucieszyl sie na widok seniora. ;) Dziadek znawca pilki, wiec poczynil pare uwag co do gry dziewczyn (choc sorry, ale to 10-11 latki, czego on oczekiwal? :D), ale tez sedziego. ;) Zachwycil sie, ze Bi tak swietnie gra, ze taka jest szybka i w ogole cud, miod, malina.

Pamiatkowe zdjecie musialo byc, bo w koncu niecodzien na meczu jest ktos poza matka :D
 

Dziadek jest malo obiektywny, bo Starsza to jego ulubienica, ale i ja zauwazylam, ze tego dnia grala naprawde super. Moze to pod wplywem wlasnie obecnosci dziadzia, ale zamiast zostac na swojej ulubionej pozycji obroncy, przeszla na srodkowa, biegala wiec po calym boisku jak z motorkiem i moj tata stwierdzil, ze sama rozgrywa caly mecz. :D Dobrze, ze bylo cieplo, ale nie upalnie i wiala chlodna bryza. Pechowo dziewczynom trafila sie bardzo mocna druzyna z dobra strategia. Nasze napastniczki nie dawaly rady. Jedna jest szybka ale drobniutka, a w przeciwnej druzynie bylo sporo dlugonogich dryblasow, ktore ja wyprzedzaly. Druga nasza napastniczka nie powinna w ogole grac na tej pozycji, bo jest wolna i co chwila sie przewraca. Zeby bylo jasne, osobiscie nie mam nic przeciwko L.; to zaledwie 10-latka i w ogole sliczna dziewczynka, ale lepsza bylaby moze na obronie, gdzie nie trzeba sie tyle nabiegac... Przeciwniczki odbieraly jej pilke raz za razem. W rezultacie mecz zakonczyl sie wynikiem 2:1 dla tamtej druzyny. W ktoryms momencie juz prawie udalo nam sie wyrownac i to za sprawa Bi, ktora leciala z pilka prosto do bramki, ale zostala osaczona z kazdej strony i kopnela ja za mocno w bok niestety. ;) Coz, mecz okazal sie dobra lekcja. Potem Nik uprosil jeszcze plac zabaw, ale Bi, zmachana godzina ciaglego biegania, klapnela na lawke ze mna i dziadkiem. A w domu znowu pranie i szykowanie sie na kolejny tydzien obowiazkow. Dostalam tez smsy od mamy kolezanki Bi oraz kolegi Kokusia z zaproszeniem do zabawy. Przyznam sie ze wstydem, ze nic Potworkom nie powiedzialam, tylko odpisalam obu, ze nie mamy czasu. Na mysl o spedzeniu popoludnia na zawozeniu dzieciakow do kolegow, patrzeniu co chwila na zegarek (bo nie potrafie sie spoznic pol godziny - godzine po dzieci), a potem jezdzeniu zeby ich poodbierac, az zrobilo mi sie zle i stwierdzilam, ze mowy nie ma! :) Zreszta, w przypadku Bi to nie bylo do konca klamstwo, bo tak jak pisalam w poprzednim poscie, miala do przerobienia zadania na test. Spokojnie wiec siadlysmy do matematyki, a potem jeszcze wypisalysmy informacje potrzebne jej do wypracowania, ktore miala pisac w tym tygodniu. Bylo to wiec calkiem produktywne popoludnie, a wiem, ze gdyby dzieciaki rozjechaly sie po kolegach, nie zrobilibysmy pewnie nic...

Poniedzialek rozpoczal sie juz tradycyjnie od ponad 15-minutowego spoznienia autobusu Bi. Jej powinien byc pierwszy, wiec kiedy "zoltek" wjechal na nasze osiedle, ucieszona poprawila plecak i ruszyla w jego kierunku, tymczasem autobus okazal sie... Kokusia. :O Jej na szczescie przyjechal kilka minut pozniej. Ranki jednak nagle zrobily sie lodowate i szukalysmy kawalka slonca podczas wystawania na przystanku. ;) Taka glupia pora roku, bo po poludniu mialy byc 24 stopnie, a rano bylo... 13. No i wez sie odpowiednio ubierz. :/ Po wsadzeniu Potworkow do autobusow, wyszykowalam sie i ruszylam do pracy. Oczywiscie, kiedy chcialam tylko pokonczyc pilne sprawy i wyjsc, najpierw moj komp zalaczal sie chyba 20 minut, po czym... wyswietlil, ze ma "krytyczny" blad i musi sie zrestartowac! A jak sie zrestartowal, to zaczal robic jakis update, po czym ekran zrobil sie granatowy i...taki zostal. Minela minuta, piec, siedem i w koncu wkurzona wylaczylam urzadzenie na sile. To juz drugi raz w ciagu kilku tygodni kiedy zrobil taki numer i nie wroze mu dlugiego zycia. :( W kazdym razie, zaczelam dzien w pracy z prawie godzinnym opoznieniem (bo bez kompa nic nie zdzialam), potem jak na zlosc jedna z dziewczyn potrzebowala ode mnie czegos pilnego i jak chcialam wyjsc z pracy okolo 10, tak wyszlam o 11:15. :/ Nic to jednak, bo i tak z gory zakladalam, ze tego dnia juz do pracy nie wroce. Jechalam bowiem na te cholerne szczepienie... :/ Samo klucie poszlo w miare sprawnie. Musialam 10 minut poczekac, zapewne az wypelnia wszystkie wymagane kruczki, wypelnic formularz z pytaniami o historie zdrowotna, a po szczepieniu 10 minut posiedziec. Wybralam w koncu Johnsona, zeby jezdzic tylko raz. Sama igle ledwie poczulam, ale za to potem rozpychanie srodka w miesniu bylo dosc paskudne. Przez reszte dnia bolalo mnie ramie, ale nie mialam zadnych dodatkowych objawow. Uczucie podobne do tego jak w zeszlym roku uzadlil mnie trzmiel; taka sztywnosc miesnia, tylko tam bylo przedramie, a teraz w ramieniu.

Niestety i ja zostalam "zaczipowana" :/
 

Tego dnia Bi miala pierwsze zajecia w gazetce szkolnej. Wrocila zachwycona. Jest z ukochana przyjaciolka, wiec razem pozglaszaly sie do tych samych projektow, beda robic wywiady z nauczycielami, recenzje ksiazek, itd. ;) Jedynym problemem okazal sie autobus, ktorym wracaly do domu. Zajecia konczyly sie o 16:20 i zakladajac, ze po klubach nie zostaje az tak duzo dzieci, przewidywalam, ze powinna przyjechac okolo 17. Poniewaz jednak nie bylam pewna, juz o 16:40 po nia wyszlam, bowiem pozniejsze autobusy nie wjezdzaja w ogole na osiedla, tylko wysadzaja dzieci przy glownej drodze. Poszlam wiec i chodzilam w te i we wte ulicy, z nudow piszac sms'y do wszystkich, ktorych mam na liscie. Potem dolaczyl do mnie Nik, bo stwierdzil, ze to ciekawsze niz zabawa kolo domu. ;) A autobus przyjechal w koncu o... 17:35!!! To juz jest naprawde przegiecie. Bi przyszla, zjadla obiad, odrobila lekcje i byla prawie pora przygotowywania sie do snu. :O Cale szczescie, ze tego dnia nie miala zadnych innych zajec... Poniewaz do szkoly Bi jestem w stanie z pracy przejechac w ciagu 10-15 minut, stwierdzilam, ze od nastepnego tygodnia bede ja i jej kumpelke odbierac osobiscie. W ten sposob beda wracaly do domu o nieco rozsadniejszej porze...

Wracajac do odczynow poszczepiennych. :) Do wieczora nic ciekawego sie nie dzialo, myslalam wiec, ze wywine sie dosc latwo. Niestety, nie ma tak dobrze i jednak swoje musialam odchorowac. ;) Poznym wieczorem nagle dopadlo mnie uczucie zmeczenia. Taki kompletny spadek energii w ciagu kilku minut. Do tego lamanie w kosciach jak przy grypie. "Ciekawe" uczucie, kiedy bierzesz do reki kubek i czujesz jak boli cie kazdy maly staw w palcach. ;) Polozylam sie do lozka, ale spanie przyszlo ciezko. Bylo mi potwornie zimno, mimo ze lezalam zwinieta w kulke i opatulona koldra. Cala noc naprzemian czulam to przejmujace uczucie zimna, albo budzilam sie zlana potem. No i wszystko mnie bolalo, jaka bym nie przybrala pozycje... :(

We wtorek rano oczywiscie obudzilam sie nieprzytomna z takim po-chorobowym niesmakiem w ustach. Przynajmniej uczucie zimna zniknelo, choc nadgarstki oraz stawy w dloniach nadal bolaly. Napisalam do pracy, ze tego dnia mnie nie bedzie, bo stwierdzilam, ze musze odpoczac. Na szczescie lamanie w kosciach do poludnia odpuscilo, ale co ciekawe, uklute ramie bolalo tego dnia duzo bardziej niz pierwszego; czulam je przy najmniejszym ruchu. Poczatkowo, po wsadzeniu dzieciakow w autobusy planowalam walnac sie z powrotem do lozka, ale w miedzyczasie wyszlo slonce i dostalam lekki zastrzyk energii. Jak przykladna gospodyni, zabralam sie wiec za odkurzanie, kurze i te sprawy, choc wszystko pomalu i z czestymi przerwami, bo jednak czulam sie lekko oslabiona. Odpoczynek i relaks na calego. ;) Przy okazji nacieszylam sie tez cisza we wlasnym domku, ktorej nie mialam odkad w kwietniu wrocilam do pracy w pracy. :) Po poludniu cisza sie jednak skonczyla, bo rodzina zaczela sie zjezdzac. Nawet Potworki przyjechaly tego dnia o "ludzkich" porach i cale szczescie, bo Nik mial trening pilki noznej.

Mlodszy oddaje strzala ;)
 

To az niesamowite jak on to uwielbia. Po treningu chcial zostac dluzej i pokopac pilke do mnie. Pozwolilam na kilka kopniec, ale potem oznajmilam, ze musimy jechac, bo przed wyjsciem tylko zaczal odrabiac lekcje i musi skonczyc. Mlodziak poszedl do auta oczywiscie z wielkim fochem, wiec zaczelam tlumaczyc, ze jesli nie zdazy dokonczyc zadan do 19, bedzie je robil w czasie, kiedy normalnie maja z Bi pozwolenie na dzienna dawke elektroniki. Wiecie, wieczorne gapienie sie w ekraniki tableta lub gry to rzecz swieta. :D Tymczasem moj syn wybuchl, ze wolalby dluzej pokopac pilke niz ogladac tableta! S.Z.O.K.

Sroda, czyli pierwszy dzien kalendarzowej jesieni, przywitala nas zupelnie niejesiennie. ;) Niby bylo pochmurno i cos tam popadywalo, ale zrobilo sie prawie 27 stopni i bylo parno i duszno. Zupelnie jak w tutejsze lato. :)

Tego dnia Bi miala wycieczke szkolna, wiec zadowolona pojechala bez plecaka, tylko z torba z lunch'em oraz butelka z woda. Oczywiscie rano musiala sie odbyc mala awanturka o ubrania. Jechali do jakby klubu (nie wiem jak to nazwac) w naszej miejscowosci, z lasem, jeziorem, placami zabaw, itd. To tam bylam latem z kolezanka nad jeziorem, bo zwykly, szary czlowiek musi byc czlonkiem klubu lub zaproszonym gosciem, zeby wejsc. Maja tam jednak tez polkolonie latem oraz czesto zajecia dla wycieczek szkolnych. Klasa Bi miala miec jakies zajecia o lokalnej florze i faunie. W kazdym razie, w mailu do rodzicow napisano wyraznie, ze dzieciaki spedza caly dzien na dworze, wiec zeby ubrac ich odpowiednio do pogody i spryskac srodkiem na komary i kleszcze. Pechowo na ten dzien zapowiadano przelotne deszcze, a pogoda "godzinna" w telefonie zmieniala sie jak w kalejdoskopie. Mimo ze mialo byc ponad 20 stopni, parno i duszno, kazalam wziac Bi kurtke przeciwdeszczowa, choc te ma z podszewka, wiec dosyc ciepla. Stwierdzilam jednak, ze lepiej tak, niz jakby miala spedzic dzien w przemoczonych ciuchach. Rzecz jasna, panna strzelila focha, ze po co, ze bluza jej wystarczy. :/ Moment pozniej, awantura o buty. Kazalam Bi zalozyc stare adidasy, ktore jeszcze pasuja, ale tak na styk. Uznalam, ze nowiutkich szkoda na caly dzien biegania po piachu i blocie. Starsza najpierw wyciagnela buty i oznajmila, ze nie ubierze ich, bo sa cale brudne i obrzydliwe. Myslalam, ze ja udusze, bo faktycznie cale byly oblepione zaschnietym blotem, ale nie mam pojecia skad. Bi musiala je gdzies upackac, ale nic mi nie powiedziala, tylko odlozyla na polke. :O A ze praktycznie ich nie nosi, to lezaly tam sobie pewnie z miesiac... A teraz robi afere! :/ Kiedy zobaczyla, ze sie nie ugne, zaczela je nakladac na nogi, ale z teatralnymi jekami i placzem, ze sa taaakie ciasne i nie moze ich wcisnac, a jak juz wcisnela, stekajac, ze sa twarde, waskie i niewygodne. :O Nikt tak nie dramatyzuje jak ta dziewczyna... Po wsadzeniu mlodziezy do autobusow, sprawdzilam pogode, a tam... deszcz znikl z prognoz az do godziny 14, kiedy Bi miala juz wracac z wycieczki do szkoly. Czyzby awantura okazala sie o nic? Tymczasem o godzinie 11 spojrzalam z pracy za okno, a tam... leje. :D Taka to byla pogoda tego dnia. A tak, bo w srode pojechalam juz do pracy. Czulam sie w zasadzie dobrze, poza bolem glowy oraz lekkimi rewolucjami zoladkowymi. To jednak moglo byc po golabkach, ktore M. kupil w innym niz zwykle polskim sklepie albo po krowkach, ktorymi opchalam sie jak swinka. ;) Po poludniu tez strasznie bolalo mnie ramie w ktore bylam kluta, nawet przy najmniejszym napieciu miesni. Nie wiem skad, bo co prawda troche porzadkowalam papiery na biurku, ale umowmy sie, to nie jest podnoszenie ciezarow...

W srode Nik przyjechal do domu bez: bluzy, skrzypiec oraz foldera z praca domowa. Dziwne, ze glowy nie zapomnial. :D Bi dojechala bardzo pozno, ze wszystkim co powinna, ale za to w stanie kompletnej histerii... :O Autobus przyjechal dopiero po 17 (!!!) i podobno wczesniej dwa razy ominal nasze osiedle. Bi wpadla do domu ze szlochem, ze nienawidzi autobusu, ma traume i ze bala sie, ze juz nas nie zobaczy. Biedne dziecko. Skaranie z tymi autobusami. Codziennie praktycznie nowi kierowcy, uczacy sie od nowa trasy, bladzacy po okolicy i potem przytrafiaja sie takie "kwiatki". :(

W czwartek rano, autobus Bi przyjechal spozniony "tylko" 15 minut, ale za to Kokusia spoznil sie... rowniutko pol godziny! Co ciekawe, przyjechal ten sam kierowca (kierowniczka? :D) co zwykle rano, a autobus byl pusciutki, wiec nie mam pojecia, co sie stalo... Oznaczalo to jednak, ze w sumie sterczalam na przystanku 45 minut! Dobrze, ze byl to kolejny bardzo nie-jesienny dzien. Juz przed 8 rano byly 22 stopnie, ktore wraz z wysoka wilgotnoscia, sprawialy wrazenie duchoty, ale przynajmniej bylo cieplo. ;) Tyle, ze komary ciely jak zwariowane, a roje malych muszek uparcie usilowaly wlezc nam do oczu oraz nosow. :/ W pracy tego dnia dostalismy potwierdzenie, ze kolejny pacjent ma sie stawic w klinice 12 pazdziernika. Dla nas oznacza to pracowity dzien do poznych godzin dzien wczesniej... Swoja droga, to naprawde maja "wyczucie" kiedy umawiac tych pacjentow. :/ Rozumiem, ze grafik trzeba dopasowac do nas, do kliniki oraz do samego pacjenta, ale kurcze... Ja lubie spedzac czas z moimi dziecmi, pojechac gdzies, zapewnic atrakcje, ale tez byc z nimi w waznych dla nich dniach. Tymczasem poprzedni taki zarobiony dzien mielismy pierwszego dnia szkoly, zas teraz ma byc w sam pazdziernikowy dlugi weekend! A obiecalam sobie spokojniutkie 4 dni i doopa...

Tego dnia Nik dojechal do domu tak, jak powinien (w sensie godziny), a i Bi o calkiem przyzwoitej porze. Troche to chore, ze ta "przyzwoita" pora to 16:30, gdzie lekcje konczy o 15:15, ale w porownaniu ze sroda, wydaje sie jakby przyjechala zaraz po dzwonku. :D Tego popoludnia Bi miala kolejny trening pilki noznej. Caly dzien zbieralo sie na deszcz, a padac zaczelo, jak na zawolanie, zaraz po wyjezdzie z domu. ;) Poczatkowo tylko kropilo, ale im blizej bylysmy boiska, tym zacinalo mocniej. Kiedy dojechalysmy, to byla juz najprawdziwsza ulewa. Trener jednak ambitnie treningu nie odwolal, tylko rozdal dziewczynom koszulki (w koncu!), po czym polecil zeby poczekac w autach przez 10 minut i jak nie przestanie padac, to wtedy jechac do domu. Cichutko cieszylam sie, ze moze ominie mnie siedzenie na parkingu przez godzine 15 minut, ale niestety, ku radosci Bi, po paru minutach ulewa przeszla w lekki deszczyk, ktory po chwili zupelnie znikl. :/ Zaliczylam wiec porcje ruchu spacerujac wokol boiska, choc ostatecznie i tak polazlam do auta, bo nie chcialo mi sie tak krazyc bez celu. :)

Takie to, pelne gracji, pilkarki, ze co chwila potykaja sie o wlasne nogi i leza... :D


W nocy z czwartku na piatek lalo jak z cebra oraz wialo. Wychodzac na przystanek z dziecmi zastanawialam sie ile przyjdzie nam czekac, bo przewidywalam, ze drogi moga byc gdzieniegdzie zamkniete z powodu zalania lub zwalonych galezi. O dziwo jednak autobus Bi przyjechal jak zwykle 15 minut po czasie, a Nika kilka minutek po nim. Mogliby zaczac przyjezdzac konsekwentnie o (pi razy oko) tej samej porze, to przestalabym wychodzic z Bi z domu juz o 7:45. ;)

W piatek nic specjalnego sie nie dzialo, poza moim oraz malzonka lekkim wku*wem. Mnie wpienil moj osobisty syn. Nik w srode oznajmil, ze smyczek od skrzypiec ma zepsuty, a konkretnie to wlosie sie nie naciaga i ze pani od muzyki powiedziala, ze musi go wymienic, bo nie da rady tak grac. Ok, rozumiem, tyle ze sroda byla dniem, gdzie Nik malo wlasnej glowy nie zapomnial i wrocil ze szkoly bez polowy swoich rzeczy. W tym bez skrzypiec, a ciezko jest wymienic cos, czego sie nie ma, tak? ;) W czwartek Mlody przyniosl do domu bluze oraz folder z praca domowa... ale nie skrzypce. Jednoczescie jednak pytal (jak z lekkim zacmieniem) czy mu ten smyczek wymienia? :O Tego dnia otrzymalam rowniez maila od nauczycielki z prosba o wymiane. W piatkowy ranek przykazalam wiec synowi ponownie zeby koniecznie zabral do domu skrzypce oraz zadzwonilam do wypozyczalni i umowilam sie na kolejny dzien na wymiane. I co? I jajco, bo Mlodszy przyjechal... bez skrzypiec! :O Tym razem dostal juz ostra z*ebke i moze w koncu cos dotrze, choc szczerze watpie. ;) A co wku*wilo M.? Ktory zreszta od naszego powrotu z kempingu znow pracuje dzien w dzien, wiec jest przemeczony i loncik niebezpiecznie mu sie skrocil... ;) Otoz, malzonek zamowil sobie nowiutkiego srajfona 13. Pojechal po niego po pracy, ustal sie godzine w kolejce zeby go odebrac, po powrocie do domu kolejna godzine spedzil wszystko ustawiajac, po czym zauwazyl, ze... nie dostal ladowarki! Najpierw myslal, ze ktos sie w sklepie pomylil, ale sprawdzil w niezawodnej sieci i okazuje sie, ze Apple polecialo sobie w kulki i sprzedaje telefony bez ladowarek! Normalnie niewiadomo czy smiac sie czy plakac! Rozumiem bowiem brak sluchawek. Bez nich telefon przeciez nadal normalnie funkcjonuje. Ale brak ladowarki?! No przeciez to jak auto bez kierownicy!!! :O

A dzis wolne, choc nie czuje zebym odpoczela. Wrecz przeciwnie, jestem padnieta niczym po maratonie, a w sumie nic specjalnego nie robilam... Te weekendy sa takie wyczerpujace... :D

poniedziałek, 20 września 2021

Jak z relaksu wpasc w kompletny wir

Ostatniego posta zakonczylam na powrocie do domu, czyli w czwartek, 9 wrzesnia. Musze tu choc raz przyznac racje M., ze tym razem wczesniejszy powrot byl dobrym pomyslem. :D Calutenki czwartek okazal sie deszczowy, zgodnie zreszta z zapowiedziami, ale wiadomo na ile czlowiek moze ufac prognozom. ;) Cieszylam sie, ze nie musze w taka pogode zapakowywac przyczepy (kemping byl piaszczysty i przy deszczu robilo sie tam "piekne" blocko) i potem dobrych pare godzin jechac przy fatalnej widocznosci i warunkch na drodze. Zamiast tego bylam we wlasnej chalupie, choc nie moglam sie w niej niestety zaszyc na caly dzien. ;) Zaczelam od kontynuacji rozpakowywania przyczepki, biegajac w deszczu w te i we wte, ale przynajmniej po asfalcie i trawie, wiec klapki pozostaly w miare czyste. ;) Najpierw planowalam tylko przyniesc reszte jedzenia, zeby myszy nie wlazly, ale potem z rozpedu przynioslam juz wszystko. Pozniej trzeba bylo zaczac runde prania za praniem, no i podazylam na zakupy, jako ze lodowka wolala o uzupelnienie. A popoludnie i wieczor to proba zorganizowania od nowa rzeczywistosci szkolno - pracowej, ktorej przed wyjazdem zasmakowalismy tylko przez 3.5 dnia. ;)

W piatek odprowadzilam Potworki na autobusy, po czym podazylam do pracy. I dostalam takiego wku*wa, ze wyszlam juz o 15. I tak zreszta szefa nie ma... ;) Na dzien dobry, przed wyjazdem mielismy szalone kilka dni, wiec moje biurko tonelo doslownie w papierach. Zaczelam to przegladac probujac sobie mniej wiecej przypomniec co porabialam zanim zniknelam, jednoczesnie sprawdzajac ponad setke maili, ktore nadeszly podczas mojej nieobecnosci (wiekszosc i tak poszlo do wywalenia). Pomijam fakt, ze za cztery dni mialam zrobic krotka prezentacje. Ogarne kilka slajdow, choc nienawidze wystepowac... Najgorsze jednak, ze dostalam zawiadomienia iz w pracy wprowadzaja... werble prosimy... obowiazek szczepien na korone!!! @#%^&&**Nochujbytowzialjaciepierdole*&^%$##!!! Nasz budynek formalnie nalezy do akademii medycznej i choc jestesmy prywatna firma i nie ma tu pacjentow, a studentow w budynku jest garstka, podpieli nas pod jedna organizacje. :/ Przez weekend oczywiscie troche ochlonelam. Spodziewalam sie, ze kiedys to moze nastapic. Tego samego oczekiwal zreszta u siebie M. Teraz zastanawiam sie ktore z tego cholerstwa wybrac... Pfizer wydaje mi sie najbezpieczniejszy. Moderne odrzucam z gory, bo (prawie) wszyscy, o ktorych slyszalam ze ja wzieli, strasznie ja odchorowali. Kusi mnie za to bardzo Johnson, ze wzgledu na jednorazowa dawke. Tu jednak boje sie ryzyka zakrzepow... I tak bije sie z myslami i pytam wszystkich naokolo, ktora szczepionke przyjeli...

Poza ta jedna z najgorszych wiadomosci w robocie, dzien minal w miare zwyczajnie. Kontunuowalam pokempingowe pranie, a dodatkowo Bi miala pierwszy trening pilki noznej. Normalnie powinna go miec w czwartek, ale z powodu deszczu zostal przeniesiony. Starsza jechala cala zestresowana, bo jak w poprzednie dwa sezony roczniki byly laczone jako 2011/2012, wiec miala w druzynie sporo mlodszych dziewczynek, tak w tym roku to 2010/2011, a wiec teraz ona jest jedna z mlodszych. Poza tym, druzyny sa laczone na podstawie adresu oraz szkoly dziecka, ale obecnie Bi chodzi juz do placowki z dziecmi z calego miasteczka, mogla wiec trafic na kogokolwiek. Dodatkowo, jej najlepsza przyjaciolka (czy raczej jej rodzice) spoznila sie z zapisem. Ogolnie wiec, Starsza byla cala w nerwach czy bedzie miala w druzynie jakas kolezanke. Na szczescie okazalo sie, ze jest z kumpela z obecnej klasy, a i reszta dziewczynek jest calkiem sympatyczna.

Zdjecie zrobione z daleka, srednio wiec to widac, ale uwierzcie mi, ze Bi ma usmiech na twarzy :)
 

Z dwiema Bi chodzila do zerowki w dawnej szkole (jeszcze sprzed naszej przeprowadzki), choc ona tego nie pamieta. ;) Zreszta, trening odbyl sie na boisku pod dawna szkola Potworkow i smiesznie bylo lazic i ogladac stare, znajome katy. Nic sie tam nie zmienilo. ;)

W sobote nastapila inauguracja nowego roku szkolnego w Polskiej Szkole, co Potworki przyjely oczywiscie z buntem i zapowiedzia, ze nie beda chodzic i koniec. Ja rzecz jasna parsknelam tylko i oznajmilam, ze to nie podlega negocjacji. :D Co ciekawe, rzecz nieslychana, poparl mnie M.! ;) Cale szczescie rozpoczecie bylo o 10, choc oczywiscie mieli typowy dla nich balagan. Nauczycielki pojawily sie z polgodzinnym opoznieniem, rodzice krecili sie nerwowo, a jak ktos, tak jak ja, mial dwoje dzieci, to biegal od jednego do drugiego, bo niewiadomo ktora pani zjawi sie pierwsza. Najlepsza byla jedna z moich kumpeli, ktora dotychczas miala tylko syna w tej szkole, ale teraz zaczela w niej zerowke jej corka. Podchodzi do mnie J. zgrzana i czerwona na twarzy i pyta (retorycznie) jak ona ma byc w dwoch miejscach jednoczesnie, skoro ma dwoje dzieci, a nauczycielek ani widu ani slychu?! Odpowiedzialam, ze witam w moim klubie, bo ja juz czwarty rok miotam sie miedzy klasa Kokusia a Bi. :D W koncu jednak nauczycielki sie zjawily, ale o ile Nikowa sprzedala rodzicom podreczniki i zaczela normalna lekcje, tak ta Bi oglosila tylko pare spraw organizacyjnych i oswiadczyla ze mozna dzieci zabrac do domu. :O Ja tam bardzo nie narzekalam, bo pogadalam sobie z kolezanka, ktora ma corke w klasie Kokusia, ale Bi nudzila sie jak mops. Niestety cala ta "lekcja" to byl niepotrzebny chaos, bo wokol dzieciaki z innych klas (wiele, tak jak Starsza, nie mialo normalnych zajec) biegaly i wrzeszczaly, wiec Bi, ktora zna corke mojej kolezanki oraz inna, z ktora szly do Komunii, dolaczyla do nich i razem rozwiazywaly zadania. :D Z ulga zabralam w koncu dzieciaki do domu, a oni cieszyli sie, ze w nastepny weekend mieli miec juz mecze pilki noznej i Polska Szkola raczej ich ominie. ;) Dezorganizacja tej szkoly zawsze mnie wykancza i do domu przyjechalam z bolem glowy. Zostalo mi jeszcze sil na ostatnie pokempingowe pranie i pozniej na rodzinny spacer, ale ogolnie popoludnie spedzilam glownie na kanapie. ;)

Zdjecie niesamowite - plecy Kokusia i tylek psa :D
 

W niedziele M. poszedl rano do pracy. To znaczy, nie tylko w niedziele. Jesli mowa o tytulowym "wirze" nalezy chyba wspomniec o moim malzonku, ktory z kempingowego lenistwa wpadl w natychmiastowy kolowrotek. Po 8 godzinach jazdy w srode, wstal o 3:30 nad ranem, zeby pojechac normalnie do pracy w czwartek. To juz wedlug mnie lekki pracoholizm, bo nikt sie go nie spodziewal do piatku, wiec mogl spokojnie zrobic sobie dzien urlopu po urlopie. ;) Ale nieee... Nie dosc ze pojechal normalnie juz w czwartek, to jeszcze pracowal po pol dnia w oba weekendowe dni. W niedziele wiec pojechalismy do kosciola dopiero na 11, potem po kawe, nastepnie wpadl dziadek, Kokusia M. zawiozl do kolegi, przywiozl go pozniej z powrotem i nagle zrobil sie niemal wieczor. Zabralam sie za pieczenie babeczek, bo dwa banany nadawaly sie tylko do tego albo do kosza, wykapac dziatwe i dzien (oraz weekend) sie skonczyl. ;) 

A! W miedzyczasie przeprowadzilam z Bi dyskusje na temat zajec dodatkowych. W zeszlym tygodniu dostalam rozpiske kolek zainteresowan ze szkoly, ale bylismy akurat na kempingu, w telefonie strona nie otwierala mi sie tak jak trzeba, wiec stwierdzilam, ze dopiero w domu sprawdze dokladnie co i jak. Z grubsza przeczytalam jednak Bi jakie sa opcje i panna stwierdzila, ze wszystkie kluby sa glupie i na zaden nie chce chodzic, a poza tym co to za przyjemnosc zostawac dluzej w szkole. Ona woli wrocic do domu i sie zrelaksowac. No zalamka... Juz od jakiegos czasu powtarzamy z M., ze z Bi zrobil sie straszny leniuch. Najchetniej nie uczestniczylaby w niczym. Ani sporty, ani jakies zainteresowania... Cud, ze na pilke nozna (jeszcze) chce chodzic... W domu jednak spojrzalam na kluby dokladniej, przeczytalam opisy i stwierdzilam, ze niektore wygladaja calkiem ciekawie. Wiadomo, ze nie zapisze Bi na olimpiade matematyczna, choc miedzy Bogiem a prawda to ona z matmy jest calkiem niezla i spokojnie moglaby do tego podejsc. Od jakiegos czasu jednak powtarza, ze nie lubi matematyki i jest z niej strasznie kiepska (jej slowa, nie moje)... Mam wrazenie, ze deprymuje ja przyjaciolka, ktora jest matematycznym geniuszem, ze wszystkich testow przynosi 100% i nawet w wakacje rozwiazuje zadania dla rozrywki. :O Tak czy owak, matma odpada. Maja jednak dwa kluby plastyczne, klub miedzynarodowy, gazetke szkolna i pare innych. Do tego doszla szkolna pilka nozna, football (dobra, tu nie oczekuje, ze Bi sie podejmie) oraz biegi. Jest w czym wybierac. W niedziele wiec podjelam z Bi temat jeszcze raz. Przeciez lubi prace manualne, rysowac, malowac, sklejac. Klub plastyczny bylby idealny. Poza tym, jest naprawde dobra w pisaniu! Robi bledy, fakt, ale pisze naprawde fajne, ciekawe opowiadania! Moglaby sprobowac swoich sil w gazetce. Nie, nie, nie chce, nie lubie, dlaczego mnie zmuszasz... :/ Nawet kiedy pokazalam jej sms'a od mamy jej najlepszej kolezanki, w ktorym pisala, ze A. zglosila sie do trzech (!) klubow, zaparla sie, ze nie chce. Wiecie co ja w koncu przekonalo? Otoz, dzieciaki zostajace po lekcjach w klubach, wracaja do domu pozniejszymi autobusami. Jesli pamietacie, Bi byla zrozpaczona, ze kompletnie rozdzielono ja z przyjaciolka. Dziewczyny pocieszylo tylko to, ze nadal beda rano i po poludniu jezdzic tym samym autobusem, beda wiec mialy okazje sie nagadac. Ale! Jesli A. bedzie zostawac w klubach 3x w tygodniu, wracac razem do domu beda tylko w dwa dni. I tu Bi zmiekla i laskawie "pozwolila" mi wyslac jej zgloszenie do gazetki i kolka plastycznego. :D Co wcale zreszta nie gwarantuje, ze sie dostanie. Rodzice mogli wysylac zgloszenia do srody, a jesli do danego klubu zglosi sie wiecej dzieci niz jest miejsc (co jest wiecej niz prawdopodobne, skoro w szkole jest kilkuset uczniow, a miejsc w kazdym klubie 20-25), urzadza loterie. Zobaczymy wiec, czy w ogole gdzies sie dostanie. Ja zaciskam kciuki zeby dostala sie do gazetki. Na rozne zajecia plastyczne juz kilka razy uczeszczala, a to byloby jednak cos innego, nie mowiac juz, ze bardzo rozwijajace. :)

Poniedzialek byl dniem zwyczajnym i w zasadzie spokojnym, poza nieco szalonym porankiem. ;) Wstalismy rano, wyszykowalismy sie, mowie do dzieciakow, ze czas ubierac buty i lapac za plecaki i w tym momencie przez okno w salonie widze, ze ulica przejezdza jak burza zolty school bus. Aaaaa!!! To Kokusiowy! Wybiegamy z Mlodszym z domu malo nog nie gubiac, dobrze, ze Bi, ktora wyleciala za nami, przytomnie chwycila maseczki! :D Wysylam Bi na koniec naszej ulicy zeby czekala na swoj autobus, a Kokusia naprzeciw do sasiadki, ktora z corka tez wybiegla pedem z domu. Sama ulokowalam sie mniej wiecej po srodku, zeby miec oko na oboje. Autobus krazy i krazy gdzies po uliczkach, ktorych tak naprawde w tym kierunku jest "az" trzy. ;) Niecierpliwie sie, bo nie chce zostawiac Bi samej na rogu ulicy... W koncu autobus podjezdza i zatrzymuje sie pod domem sasiadki, Nik oraz H. podchodza do drzwi, po czym... wykrzykuja, ze to nie ich!!! :D Okazalo sie, ze to byl autobus Bi, ktory zmylil nas kompletnie, bo dotychczas zabieral Bi i jej przyjaciolke z rogu naszej ulicy, wcale w nia nie wjezdzajac! Autobus ruszyl, a ja za nim chodnikiem, nawolujac Bi i probujac przkrzyczec silnik oraz pokazujac na migi, ze to jej! :D W kazdym razie wszystko dobrze sie skonczylo. Kiedy Bi wsiadala do swojego, na nasze osiedle wjechal akurat autobus Kokusia. A sprawczynia calego zamieszania okazala sie... mama przyjaciolki Bi! :O Napisalam do niej sms'a, ze autobus dziewczyn wlasnie odjechal, a ona dopiero kilka godzin pozniej odpisala, ze zmienila przystanek A. na koniec naszej ulicy, blizej ich domu. Bo tak bedzie im latwiej, szczegolnie zima i zapomniala mi napisac. Noszzzz... postawila na nogi pol osiedla, bo i z innych domow powybiegali spanikowani rodzice! ;) Za to po poludniu, kiedy Potworki odrobily juz lekcje, dla relaksu znow ruszylismy na spacer.

Nie wychodza mi te spacerowe zdjecia... To jest w ruchu, wiec zamazane...

Jesli zastanawiacie sie, na co Potworki tak sie gapia, to na to:

W ogrodzie sasiada siedzial sobie krolik. Jest ich tu zatrzesienie, ale jakos kazdy wzbudza sensacje ;)

We wtorek trzeba bylo wyjsc na autobus Bi bolesnie wczesnie. Poprzedniego dnia dostalam maila, ze ma przyjezdzac juz o 7:47. Auc... Wiedzac jednak, ze autobusy z reguly sie spozniaja, wyszlysmy z domu o 7:45. O ktorej autobus przyjechal? Tuz przed osma!!! :/ Szlag by to trafil. Wiem, ze nie tylko nasza miejscowosc, nie tylko nasz Stan, ale cala Hameryka boryka sie z brakiem kierowcow autobusow, ale tak zle nie bylo nigdy. Caly czas nowi kierowcy, autobusy zaliczajace po kilka rund, w rezultacie notorycznie sie spozniajac... O ile rano to pal szesc, po poludniu dochodza jednak jeszcze korki i w rezultacie Bi lekcje konczy o 15:15, przed 16 dostalam maila ze szkoly, ze autobus wyjechal o 15:50, a do domu Starsza dojechala o... 16:42! Az M. zaczal ojojac, ze takie biedne te dzieci, przemeczone i w ogole... Ale kiedy zaproponowalam zapisanie ich do swietlicy (niestety tutaj odplatnej), z ktorej moglby ich odbierac doslownie 15-20 minut po skonczonych lekcjach, nagle stwierdzil, ze za oboje to juz miesieczna splata mojego auta i jednak nic im nie bedzie. Kochajacy tatus. :D Dobrze, ze Nik dojechal o w miare rozsadnej porze, bo zdazyl i zjesc i odrobic lekcje przed pierwszym treningiem pilki noznej. Pierwszym dla siebie, bo z powodu naszego wyjazdu ominal go zeszlotygodniowy. Nie wiem jak to jest, ale w zeszlym roku wszystkie treningi Potworki mialy w tym samym kompleksie sportowym. A w tym... Bi przy gimbazie (middle school), a Nik przy jednej z podstawowek (niestety nie wlasnej). I o ile na trening Starszej jedzie sie w podobnym kierunku co na kompleks boisk, tak u Nika trzeba sie przebijac przez centrum miasteczka w porze popoludniowych korkow. :/ W przeciwienstwie do Bi, u Kokusia w druzynie sa w tym roku chlopcy z rocznikow 2012/2013 (w zeszlym bylo 2011/2012), wiec jest jednym ze starszych. Na dzien dobry okazalo sie, ze ma w druzynie jednego kolege, wiec nie marudzi, choc zachwycony tez nie jest, bo dwoch ulubionych, z ktorymi gral dwa sezony trafilo do innych druzyn.

Mlodszy "kiwa" ;)
 

Za to jest z naszym sasiadem, ktory jest od niego zaledwie o 4 miesiace mlodszy, ale z racji juz kolejnego roku narodzin, jest w mlodszej klasie. I ten mlodzian narobil takiego rabanu, ze smiac mi sie chcialo, bo przypomnialo mi, wypisz - wymaluj, Potworki w wielu podobnych sytuacjach. Najwyrazniej maly L. rowniez nie byl na pierwszym treningu, bo teraz przyszedl, zobaczyl ze nie ma zadnego kolegi z klasy i uderzyl w placz. Na caly glos, ryczac, smarkajac, lacznie z fochem, ze on juz nie chce grac w pilke i ze nie zna tych chlopakow i chce byc w druzynie z tym i z tym... Wspolczulam jego tacie, ktory 10 minut probowal prosba i grozba zmusic syna do dolaczenia do grupki, ale z drugiej strony poczulam sie poglaskana po glowce, ze nie tylko moje dzieciaki czasem urzadzaja takie cyrki. :D Po treningu podjechalam do biblioteki oddac tylko ksiazki ktorym mijal termin zwrotu (u nas mozna je wrzucic przez klape w scianie budynku, nie wchodzac do srodka), ale moj syn mial inne plany i uprosil, zeby mogl wejsc i wybrac sobie jakies lektury. Jak moglabym powiedziec "nie" na prosbe o ksiazki?! Oczywiscie, ze weszlismy i w rezultacie do chalupy wrocilismy przed 19... Znow zaczynaja sie wieczory spedzone jako szofer i mniej lub bardziej chetny widz sportowy. ;)

Sroda zaczela sie wku*wem w domu, wku*wem w pracy... Tak to jest jak sie przymyka oko na lamanie zasad przez dzieciaki. Czlowiek rano sie spieszy, musi sie wyszykowac, wiec nie ma czasu stac, pilnowac i egzekwowac. A potem sa poranne wrzaski i awantura, bo wazniejsze niz zjedzenie sniadania czy umycie zebow, jest to, kto ma karte do ktorej gry i kto dluzej juz gral. Matka przed okresem, wiec dzieciaki dostaly po pierwsze ostra zjebke, a po drugie szlaban na gry w ogole. Jak nie umieja sie (po cichu i spokojnie) dogadac, nie beda grali. ;) Wisienka na torcie byl autobus Bi, ktory powinien przyjezdzac o 7:47, a przyjechal o... 8:10!!! A w pracy... Wrocilam w piatek i nie dosc, ze dostalam wiesci o obowiazkowej szczepionce, to jeszcze na srode mialam przygotowac prezentacje (juz pisalam o tym). Jakos ja przelknelam; na szczescie u nas nie trzeba stanac na srodku, choc i tak w mojej glowie brzmiala duzo lepiej niz kiedy musialam przy wszystkich wydusic z siebie glos. ;) Po meetingu szefowie prosili zebym zostala po wyjsciu reszty. Mialam w glowie cala liste rzeczy, ktore zbroilam, albo zapomnialam zrobic... Tymczasem chodzilo o te glupie szczepienia!!! Moj szef musi podpisac oficjalne oswiadczenie, ze wszyscy jestesmy zaszczepieni, a nie moze tego z czystym sumieniem zrobic wiedzac, ze ma niezaszczepionego pracownika. :/ Jesli wszyscy nie bedziemy zaszczepieni, zarzad budynku moze zarzadac zwolnienia krnabrnego osobnika (w tym wypadku mnie ;P), lub zwyczajnie nie przedluzyc naszej firmie wynajmu pomieszczen... :/ Naciskaja wiec na mnie i nie dosc, ze szefowie dopytuja kiedy sie zaszczepie, to jeszcze naslali na mnie sekretarke, ktora tez zawolala mnie do swojego biura i polecala sie do pomocy w wyznaczeniu wizyty w klinice. No ludzie!!! Jak ja nienawidze takiej presji i przymuszania! Mialam ochote wyjsc, trzasnac drzwiami i pojechac do domu... :( W kazdym razie, jak inni sie szczepili, to jak mogli, celowo robili to w piatek, zeby w razie czego przez weekend dojsc do siebie. Ja planuje zrobic odwrotnie i pojsc w poniedzialek lub wtorek. Potem, jesli nawet bedzie mnie tylko bolec reka, powiem ze zle sie czuje i pracuje z domu... Wiem, troche to dziecinne, ale jestem zla jak nie wiem co i szukam chocby najmniejszego rewanzu. ;) Po powrocie do domu, popoludnie minelo juz spokojnie. Nik pojechal na trening druzyny plywackiej, ale wzial go M., ktory chcial pocwiczyc na silowni. Poza tym jakies pranie, wstawienie zmywarki, takie tam. Mlodszemu pomoc w lekcjach, choc duzo tej pomocy nie potrzebowal. A! Skoro mowa o Kokusiu, to przyszly wyniki takich ogolnostanowych testow, ktore mial robione w III klasie. Jestem z Mlodszego bardzo dumna, bo zarowno w jezyku angielskim (pisaniu, czytaniu i rozumieniu tekstu) oraz matematyce, przekroczyl normy wyznaczone dla poziomu III klasy, a takze sredniej w naszym miescie oraz Stanie. Madry chlopak. ;)

Matczyny powod do dumy :)
 

Ten sam test miala robiony rok temu Bi, ale jej wyniki przyszly kilka dni pozniej. Starsza zas po raz pierwszy w szkolnej karierze ma we wtorek test, na ktory musi sie przygotowac! To po prostu sensacja, bo dotychczas nie wiedzialam nawet, ze Potworki maja jakies sprawdziany. Wszystkie byly robione na podstawie wiedzy wyniesionej z lekcji i nie ukrywam, ze bylo mi to na reke. ;) Tutaj co prawda Bi ma test z matematyki, wiec uczyc sie jakos specjalnie nie musi, ale dostala kilka zadan do przecwiczenia. Bedzie zajecie na weekend i lepiej zeby padalo i byla atmosfera bardziej na siedzenie w domu... :D

W czwartek wiadomosc o obowiazkowym szczepieniu dostal rowniez M. Mozna sie bylo tego spodziewac, skoro pracuje w wielkiej firmie... Malzonek jest tak samo wsciekly jak ja, ale w przeciwienstwie do mnie nie ma fitra, wiec usluchalam sie tyrady jak to on ma nadzieje, ze zdechnie po tej szczepionce, bo mu sie zyc odechciewa i chce juz odejsc z tego padolu. Najgorzej, ze tego jego pie**olenia sluchaja dzieci... Na szczescie poki co nie placza, ze "tatusiu, nie chcemy zebys umarl!", ale moze by to nim potrzasnelo. Mi zylka pulsuje ostro kiedy tego slucham, ale gryze sie w jezyk bo nie mam ochoty na awanture, choc tym razem raczej jest nieunikniona... Poza humorami M. (cale szczescie, ze po pracy pojechal jeszcze do banku oraz Polakowa, wiec przyjechal prawie o 17), Potworki mialy dzien wolny, a ja z nimi. Na ten dzien wypadlo kolejne zydowskie swieto - tym razem Yom Kippur. Jesli wczesniej rozwazalam prace z domu tego dnia, po szczepionkowych wiadomosciach sobie ten pomysl odpuscilam. I wyszlo mi to na dobre. Ostatnio wiekszosc dni, ktore spedzalam w domu to bylo albo zapakowywanie albo rozpakowywanie przyczepy, ogarnianie po wyjezdzie, albo dla odmiany praca z domu, kiedy mialam wyrzuty sumienia, ze zajmuje sie chalupa zamiast pracowac. Teraz w koncu trafil mi sie dzien, gdzie zabralam sie za porzadki (wiem, co za relaks!) na spokojnie i bez pospiechu, nie majac z tylu glowy, ze powinnam robic w tym czasie czegos innego... Od poczatku roku Bi mordowala mnie o zabawe z ulubiona psiapsiolka, wiec stwierdzilam, ze dzien wolny bedzie na to jak znalazl. Tym razem jednak wyznaczylam od razu granice i zaprosilam sasiadki od 11 do 14. :) A niespodziewanie okazalo sie, ze sasiedzi mieli jakies plany i dziewczyny poszly juz o 12:35.

Psiapsioly :)
 

Ha! To mi sie udalo! :D To znaczy, polowicznie... Kiedy Nik uslyszal bowiem ze do Bi mialy przyjsc kolezanki, strzelil focha, ze on tez chce kolege. Co bylo robic... Napisalam do rodzicieli. Mama pierwszego odpisala, ze niestety mlody idzie tego dnia na swietlice, bo ona musi popracowac. Ciekawe, bo jest nauczycielka, a szkoly byly zamkniete... Juz mialam nadzieje, ze obedzie sie bez dodatkowego dzieciaka do pilnowania, ale Mlodszy nie odpuszczal. Jak nie ten kolega, to moze inny. Niestety (:D), tata kolejnego zaaranzowal odstawienie syna do nas, a ze godziny podalam te same, to choc dziewczyny zmyly sie wczesniej, kumpel zostal do 14...

Tak, przyznaje sie bez bicia, po kempingu wrzucilam dmuchance do bawialni dzieci i tak tam sobie leza... :D
 

Musze jednak przyznac, ze to ten spokojniejszy chlopczyk, a ze pogoda byla pochmurna, ponura i senna, dzieciaki tez nie mialy za duzo energii i chlopaki po prostu grali w wyscigi na Playstation. ;) Po poludniu Bi miala kolejny trening pilki noznej. Polecialam na niego jak na skrzydlach, zwazywszy na humor M. i gesta atmosfere w domu. :D Trening jak trening, dziewczyny kopaly pilke, a ja stwierdzilam, ze zamiast siedziec, pochodze po sciezce wokol boiska. Po jednym okrazeniu jednak sie poddalam, bo wokol rosly krzaki oraz drzewa i komary pod nimi ciely nie do wytrzymania. Wolalam zabunkrowac sie w aucie i z niego obserwowac cwiczenia. ;)

Malo co widac i niewiadomo o co chodzi, bo za daleko bylam :)
 

Niestety, w sobote mial byc pierwszy mecz, a trener nadal nie zdobyl koszulek druzyny z miasta... Jak on to sobie wyobraza, ze dziewczyny beda graly w przypadkowych t-shirtach, kazda w innym? Czy moze maja sie przebierac na boisku, przy wszystkich, jesli cudem zdobedzie je w ciagu dwoch dni... :/

Mimo wolnego czwartku, w piatek mialam wrazenie, ze jade juz na oparach... Nie pomagala ponura aura za oknem, ani chlodniejsze temperatury. Slupek rteci z trudem wspial sie do 20 stopni. Autobusy Potworkow znow przyjechaly spoznione, choc nie az tak spektakularnie jak w srode... Najwyrazniej wszyscy w pracy podzielali moje uczucia, bo wykruszali sie wczesniej jeden po drugim. Szefa nie ma to koty pracownicy harcuja. :D Ja rowniez juz o 15 stwierdzilam, ze pasuje, szczegolnie, ze musialam jeszcze jechac po tygodniowa spozywke. Do chalupy zajechalam przed 17 i zaczelam weekendosa. :) Na dobry poczatek mialam szereg papierow ze szkoly do przejrzenia. Bi przyniosla tygodniowy raport. Takie tam podsumowanie dla wiadomosci rodzica, czy dziecko wszyskie prace oddalo w terminie i czy sprawialo jakies problemy z zachowaniem. Nie wiem po co to; przypomina mi sie przedszkole, gdzie panie codziennie zaznaczaly co dzieci robily, ile spaly i jak sie zachowywaly... Na szczescie Bi w szkole to aniolek i wszystko miala zaznaczone jako super i wspaniale. Mi pozostalo tylko sie podpisac i wsadzic kartke z powrotem do foldera przeznaczonego do korespondencji pomiedzy nauczycielka a rodzicem. Poza tym, okazalo sie, ze Bi dostala sie do redakcji gazetki szkolnej. Juhuu! :) Mimo, ze na poczatku nie chciala sie nigdzie zapisywac, teraz nagle jest cala szczesliwa, bo w gazetce beda z nia chyba jeszcze trzy kolezanki. Nie nadazeza ta dziewczyna... ;) Ja za to jestem zla, bo w wiadomosci informujacej o kolkach zainteresowan, bylo wyraznie napisane, ze jesli dziecko sie do ktoregos dostanie, to rodzicowi wysla powiadomienie. Tymczasem kartke z zawiadomieniem dostala Bi. I wszystko super, tylko Starsza to taki czasem roztrzepaniec, ze zostawia w szkole rzeczy, ktore powinna zabrac do domu, zapomina gdzie co wsadza... Te kartke tez tak wsadzila, ze z trudem doszukala sie jej w czelusciach plecaka. Tymczasem bylo na niej zaznaczone jak zapisywac sie na pozniejszy autobus, ktory to zapis rodzice mieli z dziecmi przecwiczyc. W kazdy poniedzialek bowiem, Bi bedzie musiala wejsc na odpowiednia strone i wypelnic forme, ze bedzie wracac pozniejszym autobusem, zaznaczyc ktorym, na jakich zajeciach zostaje, dodac numer telefonu rodzica, itd. Forma bedzie aktywna dopiero o 8:30, wiec bedzie musiala zrobic to sama, juz w szkole. Dla mnie to niepotrzebne utrudnianie zycia, bo przeciez szkola ma liste zajec oraz dzieci, ktore w nich uczestnicza. Jesli dziecka nie ma w placowce, trzeba rano zawiadomic, inaczej okolo 11 sami cie scigaja. Po co wiec jeszcze ten dodatkowy krok? Nie ma latwo... W kazdym razie takie powiadomienia i instrukcje wole dostawac na swoja skrzynke, bo wtedy wiem, ze dopilnuje i zrobie co trzeba. Tutaj nie wiem jednak czy szkola ogolnie nie popierniczyla czegos z moim mailem, powinnam bowiem dostac tez "piatkowy folder" z ogolnoszkolnymi oraz ogolnomiasteczkowymi wiadomosciami, tymczasem dostalam go tylko ze szkoly Kokusia... W piatek tez przyszly wyniki Bi z tego ogolnostanowego testu, o ktorym pisalam wczesniej. W porownaniu z bratem, Starszej poszlo minimalnie gorzej. 

Kolejny powod do dumy :)
 

W obu kategoriach miala zagadnienia w ktorych dopiero dochodzila do wymaganego poziomu, ale takze takie, w ktorych byla powyzej. Po wyciagnieciu sredniej, lekko przewyzszala poziom IV klasy w kategorii humanistycznej, natomiast z matematyki byla na wymaganym pulapie. Byla tez prawie idealnie na poziomie sredniej uzyskanej przez szkole oraz miejscowosc, czyli odwierciedla edukacje reprezentowana przez nasze miasteczko. Podobnie jak z Kokusia, jestem z niej oczywiscie bardzo dumna, mimo, ze to w sumie takie statystyczne pitu pitu. :)

Sobota zaczela sie bardzo pilkarsko. Kolejny sezon zaczelismy z przytupem - trzema meczami w jeden weekend, choc w sobote odbyly sie "tylko" dwa z nich. Pierwsza grala Bi i niestety juz o 9 rano. Na rozgrzewke miala sie stawic 20 minut wczesniej, wiec tyle z dluzszego spania w dzien wolny. :D Pierwszy mecz poszedl dziewczynom nadzwyczaj dobrze i wygraly 5:1.

Zaciety wyscig do pilki :)
 

Przy okazji okazalo sie, ze jedna z dziewczynek z druzyny Bi to nasza byla sasiadka ze starego domu. Pamietacie moze sasiada - dentyste, ktory chetnie podrzucal mi oboje dzieciakow na cale wieczory?! To ta dziewczynka, z ktora zreszta Starsza miala dosc "burzliwa" znajomosc, bo obie byly uparte i chetne zeby rzadzic, a przy tym za male zeby nauczyc sie towarzystkiej oglady. ;) Nie moge jednak uwierzyc, ze w jednej druzynie tyle znajomych twarzy, bo jest jeszcze jedna dziewczynka o pieknym imieniu Felisa, ktora skads kojarze, ale za cholere nie moge sobie przypomniec skad... Nasze miasteczko to jednak zapyziala dziura... :O

Po meczu Bi niestety nie bylo nam dane odpoczac, bo 15 minut po jego koncu, swoj mecz mial Nik. Niestety, mial go w sasiednim miasteczku i choc to wcale nie jakas imponujaca odleglosc, to z powodu tlumu ludzi wyjezdzajacych po meczach oraz sobotnich korkach (skad o 10 rano tyle aut?!) spoznilismy sie kompletnie na rozgrzewke, ale zdazylismy akurat na poczatek rozgrywki. Poniewaz chlopcow jest o kilku za duzo, z powodu spoznienia Mlodszy musial chwile poczekac na swoja kolej, ale za to potem jak wszedl na boisko, juz praktycznie z niego nie zszedl.

A tu juz Mlodszy (w pomaranczowym) walczy o pilke. Koszulki dali chlopakom w tym roku takie duze, ze wygladaja prawie jak sukienki! :D
 

Musze tez przyznac, ze nasi praktycznie rozgromili przeciwna druzyne, wygrywajac 8:0!!! :O Az zal mi bylo tamtych chlopaczkow, kiedy uslyszalam rozmowe dwoch: "Jest 5:0, to jak mamy teraz wygrac...?". Troche mniej bylo mi ich szkoda, kiedy ktorys popchnal (w walce o pilke) jednego z "naszych" az tamten sie przewrocil, a ten rzucil przez ramie: "Dobrze ci tak!". Gowniarz... ;) W kazdym razie oba Potworki byly bardzo zadowolone i dumne z siebie oraz swoich druzyn. W miedzyczasie zrobilo sie niemozliwie goraco i o ile podczas meczu Bi niebo bylo jeszcze z grubsza zachmurzone, tak u Kokusia mecz odbyl sie juz w pelnym sloncu. Nie tylko zal mi bylo zziajanych chlopakow, ale jeszcze zatesknilam za moim parasolem przytwierdzanym do lezaka, ktorego niestety nie wzielam. :) Dodatkowo wzrosla wilgotnosc i mozna sie bylo poczuc prawie jak w lecie, kiedy czlowiek chodzi ciagle wilgotny i zlany potem. :) Po meczach jeszcze po kawe dla rodzicow, zimne napoje dla dzielnych pilkarzy i do domu. A w chalupie, wiadomo, matka zlapala za pranie oraz ogarnianie (nawet sie zrymowalo ;P), a dzieciaki chwycily za elektronike. Na szczescie po poludniu mieli sily zeby wybrac sie na rodzinny spacer. Z drugiej strony, nie wiem czy to az takie "szczescie", bo komary zgryzly nas niemilosiernie. :D

Poddaje sie. Wszystkie foty ze spacerow mam zamazane... A na Kokusia nie zwracajcie uwagi - pajacuje. :D
 

Przy takim prawie - upale, Maya chetnie "atakowala" zraszacze :D
 

A dzis, czyli w niedziele, odbyl sie kolejny - trzeci mecz tego weekendu. Ale o tym juz kolejnym razem. ;)

Do poczytania! :)

wtorek, 14 września 2021

O totalnie leniwym kempingu, ktory takim wcale byc nie mial :D

No i za nami dlugi weekend (plus kolejny; no coz szybciej nie dalam rady sklecic relacji...), ktory sobie dodatkowo jeszcze przedluzylismy. ;) W poniedzialek 6 wrzesnia bylo tutejsze Swieto Pracy, czyli Labor Day. W Hameryce jest to swieto ruchome, wypadajace w pierwszy poniedzialek wrzesnia. W naszej miejscowosci (tutaj kazde miasto ma swoj wlasny kalendarz) dzieci mialy rowniez wolny wtorek z okazji Rosh Hashanah, zydowskiego swieta, rowniez ruchomego. Tak sie w tym roku zlozylo, ze oba polaczone zaraz po weekendzie, daly razem cztery dni wolnego. Az grzechem byloby przy takiej okazji nigdzie nie wyjechac! My wyjechalibysmy zreszta nawet na 3 dni. ;)

Poczatkowo, nienasycona oceanem, zaplanowalam znow wypad na ten sam kemping co w sierpniu, przy samej plazy. Malzonek zaczal jednak krecic nosem, ze coooo, w te samo miejsce, ze woda w oceanie byla zimna i w ogole... Postanowilismy dodac wiec do 4-dniowego weekendu kolejne dwa dni. W ten sposob zrobil sie prawie tydzien i moglismy pojechac gdzies nieco dalej i w kierunku poludniowym. Nie chcielismy jednak jechac dluzej niz te 5-6 godzin, wiec po dlugim przegladaniu kempingow, padlo na Stan Delaware. Chcielismy byc blisko oceanu, ale wszystkie nadmorskie kempingi mialy juz pelne oblozenie (tak to jest jak sie szuka 3 tygodnie przed dlugim weekendem). W koncu zaproponowalam cos, co wpadlo mi w oko juz jakis czas temu tylko w Stanie Nowy Jork, czyli Yogi Bear's Jellystone Park. Jest to siec kempingow pod "patronatem" misia Jogi znanego z kreskowek kazdemu kto ma 30-40 lat. Moje dzieciaki wczesniej o nim nie slyszaly. :D Kazdy z tych kempingow jest troche inny, ale w kazdym nacisk jest na rozrywke typowo dziecieca. Musi byc basen oraz inne "wodne" atrakcje, plac zabaw, sala gier i kupa dodatkowych zajec dla dzieciakow. Kemping w Stanie Nowy Jork w ogole byl wypasiony, bo posiadal szereg basenow, wielkiego dmuchanca do skakania, pole do mini golfa, stacje wyplukiwania zlota z piasku i pare innych, ktorych nie spamietalam. Kemping na ktory trafilismy niestety dopiero niedawno dolaczyl do sieci, wiec atrakcje sa w trakcie uzupelniania. Byl jednak basen oraz nowiutenki park wodny, byla sala gier, plac zabaw (na ktory poszlismy tylko raz; Potworki sie chyba starzeja...), mozliwosc wypozyczenia golf cart'a oraz sklepik z pamiatkami, ktory byl moja najwieksza zmora, bo dzieciaki po prostu nie potrafily tam wejsc (a byla to zarazem recepcja kempingu, wiec ominac sie nie dalo) bez prob naciagniecia na jakas duperele. ;)

Jak pisalam na koniec ostatniego posta, w piatek 3 wrzesnia, skoro swit ruszylismy w droge. Oczywiscie budziki nastawilismy na 3:30 nad ranem, z mysla zeby wyruszyc okolo 4:30, ale wyjechalismy o... 5:30. :D W dodatku, po upalnym poczatku roku szkolngo, nadeszlo ochlodzenie, bylo 13 stopni i przenoszac do auta rzeczy potrzebne na droge oraz przegladajac jeszcze raz na wszelki wypadek przyczepe, szczekalam zebami pomimo dlugich spodni oraz bluzy. ;) Podroz minela jednak spokojnie, a co ciekawe nawigacja poprowadzila nas takim dziwnym lukiem, ze kompletnie ominelismy Nowy Jork, za to przejechalismy przez Philadelphie, co dotychczas nigdy sie podczas naszych podrozy nie zdarzylo. ;) Przy okazji wyszly smieszne dialogi z Potworkami, bo zaczelam opowiadac im, ze jedziemy przez Stan Pennsylvania, a miasto Philadelphia nazywaja w skrocie Philly. Na to moj starszy podroznik: "Why is it called Pennsylvania? Do they make a lot of fancy pencils?" [Dlaczego nazywa sie Pennsylvania? Robia tu jakies wytworne olowki? - pierwsza czesc nazwy stanu wymawia sie "pensil", czyli dokladnie jak angielskie pencil = olowek]. Mlodszy podroznik za to zrobil wielkie oczy: "What language do they speak here?" [W jakim jezyku tutaj mowia?]. Hmmm... Jak ostatnio sprawdzalam, Philly lezalo nadal na mapie Hameryki... A podobno podroze ksztalca... :D

Mimo ze nawigacja niewiadomo dlaczego wyrzucila nas z autostrady gdzies w New Jersey i dobrych kilkanascie mil snulismy sie droga ze swiatlami, juz okolo poludnia zajechalismy na miejsce. Jak to jednak z nami bywa, nie obylo sie bez przygod. Zajechalismy, recepcja pusta (poza pracownikami), dostalam pakiecik dokumentow do podpisania, wywieszke na lusterko w aucie, ze jestesmy tu zameldowani i moglismy ruszyc na nasza miejscowke. Ucieszylam sie, ze tak sprawnie poszlo, bo na wielu kempingach czlowiek ustoi sie godzine albo i dluzej, szczegolnie przed dlugim weekendem. Dojezdzamy, a tam... stoi juz jakas przyczepa! W dodatku zamknieta na 3 spusty, obok ani auta ani ludzi zeby spytac sie o co biega. No to z powrotem na recepcje! Pani zaskoczona, sprawdzila, ze tamci powinni sie byli wymeldowac dwa dni temu, oswiadczyla zeby zaparkowac pod slupem z flaga dac jej 10 minut to kogos wysle, sprawdzi i jak cos, przydziela nam inna miejscowke. Ktos mial po nas przyjsc jak wszystko bedzie gotowe. Okey. Stoimy, z dziesieciu minut zrobilo sie 20, potem pol godziny... W miedzyczasie zaczela sie zjezdzac cala kawalkada przyczep, a stalismy jak na zlosc zaraz obok parku wodnego, wiec Potwory jeczaly kiedy w koncu beda mogly tam pojsc... Wreszcie stwierdzilam, ze na recepcji zrobil sie kociol i pewnie o nas zapomnieli, wiec poczlapalam z powrotem. Tym razem musialam juz odstac swoje w ogonku, ale pani mnie rozpoznala i wykrzyknela, ze wyznaczyli nam inne miejsce i ona wlasnie miala po nas isc. Taaa... Tu mi czolg jedzie... W kazdym razie w koncu dostalismy nowa wywieszke na auto i dojechalismy na nasze ostateczne miejsce. Ale... jesli myslalyscie, ze to koniec tej historii, to sie pomylilyscie! :D Otoz, troche pozniej, kiedy bylam z Potworkami na basenie, pod nasze miejsce podjechal ktos inny, postal, pstryknal fote i odjechal. Malzonek sie zdziwil, ale wzruszyl ramionami. Tymczasem za kilka minut podjezdza pracownik kempingu i pyta dlaczego tu stoimy. Okazalo sie, ze te miejsce wyznaczyli komus innemu! M. wytlumaczyl nasze wczesniejsze przeboje, pracownik przeprosil i oznajmil zeby sie o nic nie martwic, ze cos nawalilo w systemie rezerwacji i odjechal. Zas wieczorem, kiedy w najlepsze ogladalam z Kokusiem film wyswietlany na swiezym powietrzu, dostalam telefon z centrali z pytaniem, czy zgodnie z planem zamierzamy dzis dojechac na kemping! :O Pani bardzo sie zdziwila, kiedy oswiadczylam ze juz dawno tu jestesmy... Znow przeprosiny i tlumaczenie, ze ktos nie kliknal odpowiedniego guzika w kompie. Hmmm... Albo faktycznie system im szwankuje, albo maja burdel na kolkach...

Jak juz dostalismy pusta miejscowke, zaczelismy rozkladac sie ze wszystkimi manelami. Niesamowicie w tym pomagal Nik. Z entuzjazmem rozwijal "nozki" od przyczepy, kontrolowal podlaczanie wody, pradu oraz sciekow i wyciagal kolejne klamoty z ojcowskiego pickup'a. Caly czas nawijajac oczywiscie, jak to Nik.

Pomocnik pierwsza klasa! ;)
 

Rosnie mi mlody facet, ktory nie boi sie fizycznej roboty. ;) Reszta naszego pobytu, to jak same zobaczycie, jeden ciag basenu, zjezdzalni oraz parku wodnego, przeplatany przez pierwsze kilka dni dodatkowymi atrakcjami. Jak patrze na zdjecia w telefonie, wszystko rozmywa sie w jedno i to samo. ;) W piatek oczywiscie troche nam zajelo powyciaganie wszystkiego, poukladanie w docelowe miejsca, sprawdzenie czy wszystko dziala jak trzeba. Potem nie bylo bata - Potworki az przebieraly nozkami zeby ruszyc do wody. ;) Przebrali sie w stroje i poszlismy. Na poczatek oczywiscie rzucili sie na zjezdzalnie, na ktorych spedzili dobre pol godziny, biegajac w gore i zjezdzajac na dol.

Jedna zjezdzalnia byla otwarta
 

Druga to ciemny tunel i na poczatku Nik jej sie troche obawial ;)
 

Kiedy w koncu zmeczyli sie wspinaczka po schodach, polecieli na basen.

W piatkowe popoludnie na basenie jeszcze nie bylo tlumow i znalazlo sie sporo pustych lezakow. Przez reszte weekendu, upolowanie miejsca siedzacego graniczylo w cudem ;)
 

Do parku wodnego myslalam, ze w koncu nie pojda, bo to jednak atrakcja nastawiona na nieco mlodszych odbiorcow. ;) Pomylilam sie jednak, bo wreszcie podazyli i tam, mimo ze wspominali iz woda byla lodowata, a Bi zdecydowanie gorowala nad wiekszoscia dzieciarni. ;)

Jest i water park :)
 

Nie wiem co za przyjemnosc jak chlusna na ciebie setki litrow niezbyt cieplej wody, ale sporo dzieciakow (w tym Bi) lecialo na wyscigi jak tylko slyszaly dzwonek zapowiadajacy tsunami :D
 

To byl dopiero poczatek dlugiego weekendu, wiec (poza meczem rugby miedzy biwakowiczami, ktory sobie odpuscilismy), jedyna dodatkowa atrakcja byl wieczorny seans filmowy dla dzieciakow. Trafila nam sie bajka Croods, ktorej druga czesc ogladalismy tego lata podczas seansu przy bibliotece. Tym razem Bi spasowala i wolala zostac z tata przy ognisku (to dziecko na sile podkresla swoja "doroslosc" :D), ale Nik byl chetny, wiec matka, rada nie rada, zabrala kocyk i przesiedziala 1.5 godziny na pokrytej rosa lace, pomalu kostniejac, bo znow trafila sie chlodna noc. Dobrze, ze bylismy z Kokusiem razem, wiec skulilismy sie na kocu i przynajmniej bylo nam troche cieplej. ;)

Sobota rozpoczynala sie od budzenia maskotek kempingu, czyli misia Jogi i spolki, za pomoca walenia w przykrywki i garnki. Zabawa zaczynala sie o 9 rano i co prawda byla tylko przed jednym domkiem (kemping ma kilka domkow pod wynajem), ale wspolczuje sasiadujacym z nim biwakowiczom. ;) Moje dzieciaki na szczescie te atrakcje zbyly wzruszeniem ramion. ;) Dzien zaczelismy wiec od niespiesznego sniadania, a pozniej kawki dla rodzicow (wiadomka, bez tego nie rozpocznie sie dnia), jazdy na rowerach dla dzieciakow oraz spacerze z psiurem. Za to potem jak mlodziez zalozyla stroje kapielowe, to nie zdjela ich prawie do wieczora; Nik przebral sie tylko w ktoryms momencie w suche. ;) Na poczatek, ruszylismy na zjezdzalnie.

Mlodszy przekonal sie jednak do tunelu ;)
 

Potem na basen.

Nik wskakuje, czy raczej wpada do basenu "na zombie" :D
 

Pozniej zaliczylismy powrot do okoloprzyczepowych okolic, bowiem o 13 miala sie rozpoczac jedna z dodatkowych atrakcji, na ktora Potwory strasznie czekaly. Byla to "wodna bitwa", podczas ktorej pracownicy kempingu jechali wozem ciagnietym przez traktor, a na wozie mieli beczki w woda, ktora chlustali z psikawek oraz wiaderek (!) na przechodzace dzieciaki, ktore z kolei psikaly na nich z wodnych pistoletow.

Nik probowal wykorzystac element zaskoczenia, chowajac sie za autem ojca :D
 

Musze przyznac, ze mialam "czuja" bo nie wiedzialam o tej zabawie, ale spakowalam dzieciakom ich wodne psikawki, z mysla, ze moze pobawia sie nimi na basenie. I prosze, niespodziewanie sie przydaly. ;)

Bi zwiewa gdzie pieprz rosnie, a Nik wlasnie oberwal z wiaderka :D
 

Potworki tak sie zapamietaly w zabawie, ze gonily za tym wozem przy naszej przyczepie, potem przebiegly przez czyjas miejscowke (dobrze, ze akurat nikogo tam nie bylo) zeby dopasc ich z drugiej strony, a na koniec zaczeli oblewac siebie nawzajem. :D

Jak juz nie chce sie gonic pol kempingu za wozem, mozna zlac brata/ siostre ;)
 

Jakby malo bylo na ten dzien wody, po lunchu Potworki stwierdzily, ze skoro i tak sa mokre, to chca pojsc do parku wodnego. No to poszlismy. ;)

Slabo to widac, wiec objasniam, ze Bi probuje trafic "prysznicem" w zjezdzajacego Kokusia
 

Poznym popoludniem na kempingu odbywala sie gra w bingo, ale to rowniez sobie darowalismy. Za to wybralismy sie na zabawe taneczna z misiem Jogi, choc Potworki w koncu pstryknely sobie z nim tylko zdjecie i stwierdzily ze wola pojsc na plac zabaw i wyczaic salon gier. ;)

Glowna maskotka kempingu. Zupelnie przypadkowo, Potworki ubraly tego dnia jednakowe koszulki
 

W niedziele juz od rana atrakcje. Budzenie misiow na szczescie sobie dzieciaki odpuscily, za to juz o 11 poszlismy na farbowanie koszulek metoda tie-dye. Szczerze to pytalam kilka razy czy na pewno potrzebna im kolejna taka koszulka. Hamerykanie maja jakas obsesje na punkcie tie-dye. Potwory mialy juz okazje farbowac koszulki w przedszkolu, w szkole, na polkoloniach i teraz na kempingu! Niedlugo wszystkie t-shirty beda mieli w kolorowe ciapki! ;) Lekkim rozczarowaniem bylo, ze w ulotce napisano iz dzieci beda mialy do wyboru koszulke, poszewke na poduszke lub torbe, okazalo sie jednak, ze dostepne sa tylko koszulki. :/ I w dodatku trzeba bylo je kupic (!), ale na szczescie kosztowaly ledwie $8 za sztuke. ;) Tego dnia Potworki tylko pozawijaly (Nikowa zawinelam ja, bo sobie biedaczek nie radzil ;P) i pomoczyly t-shirty oraz poinstruowaly panie, ktorymi kolorami maja je polac. Potem koszulki musialy "lezakowac" do nastepnego dnia.

Tu dopiero pierwsze dylematy jakby tu te koszulke pozawijac...
 

I dobrze, ze przyszlismy tam rowniutko o 11, bo juz stalismy w ogonku do farbowania, a kiedy odchodzilismy kolejka byla po prostu niebotyczna! W dlugi weekend kemping mial praktycznie pelne oblozenie, wiekszosc biwakowiczow to rodziny z dziecmi, dzieci uwielbiaja farbowac koszulki, wiec cale pole biwakowe stawilo sie na tie-dye. :D My zas poszlismy do salonu gier gdzie nabilam Potworkom karty do gry i pozwolilam zagrac.

Nie ma jak wyscigi... czegokolwiek :)
 

Tylko w jedna gre (co wywolalo oczywiscie protest), bo szkoda bylo mi marnowac dnia na siedzenie tam, tym bardziej, ze pomieszczenie nie mialo klimy i bylo potwornie duszne. Pozniej do przyczepy na drugie sniadanie, przebrac sie w stroje i... do parku wodnego! :D

Nik dopadl armatke...
 

Ta poza oraz mina staly sie znakiem rozpoznawczym Bi z tego wyjazdu ;)
 

Po poludniu jednak chcielismy zobaczyc cos poza kempingiem. Ten zas reklamowal sie jako miejsce oddalone tylko kilka minut od plazy. Dlatego go przeciez wybralismy. W niedziele postanowilismy wiec odwiedzic ocean. Coz... Najblizsza plaza okazala sie zamknieta. Zamieniono ja w rezerwat przyrody. :/ Kolejne dojscia do plaz wszystkie oznaczone byly jako prywatne i tylko dla mieszkancow. W koncu pojechalismy do kolejnego miasteczka, ktore (o cudzie!) mialo publiczna plaze, darmowa i z parkingiem! Huhu! Niestety, woda byla... straszna. Na pewno nie brudna, bo wiem, ze publiczne plaze sa skrupulatnie sprawdzane, ale... metna. Bylo sie po kostki w wodzie, a nie widzial czlowiek dna. Ble. Nawet Potworki stwierdzily ze do niej nie wejda, a ja zatesknilam za nasza krystaliczna, choc pieronsko zimna, woda. :D

Wykapac sie nie wykapali, ale plaza swietnie nadala sie do cwiczenia przewrotow. Nie pytajcie ile potem we wlosach mieli piachu... ;)
 

 Wyprawa nad ocean okazala sie wiec fiaskiem, ale przeciez dzien byl jeszcze mlody i na Potworki czekaly kolejne atrakcje. O godzinie 17 odbywala sie przejazdzka wozem z sianem. To znaczy, powinnam chyba napisac "z sianem", bo to bylo tam tylko z nazwy. Przejazdzka byla zwyklym drewnianym wozem, tym samym z ktorego dzien wczesniej pracownicy oblewali dzieciaki woda. ;)

Bi, niczym krolowa, zasiadla na najlepszym miejscu...
 

Tu niestety mielismy sporo mniej szczescia niz rano, bo kiedy sie zjawilismy, kolejka byla juz baaardzo dluga. Okazalo sie tez, ze woz na raz zabieral moze 10-12 osob, wiec koniec koncow czekalismy... 45 minut! Myslalam, ze jajo tam zniose i gdyby nie Potworki, juz dawno dalabym sobie spokoj. Dobra, gdyby nie Potworki, to w ogole by mnie tam nie bylo. :D W koncu przyszla nasza kolej i przy akompaniamencie glosnej muzyki, okrazalismy kemping krzyczac i machajac do wszystkich biwakowiczow, ktorzy mieli (nie)szczescie siedziec na zewnatrz. ;) Potem zreszta role sie odwrocily i poniewaz nasza przyczepa stala kolo trasy przejazdu wozu, pokrzykiwalismy wesolo i machalismy do kolejnych przejezdzajacych grupek. Nawet pomimo M., ktory pukal sie wymownie w czolo. ;) Na ten dzien zaplanowano dla dzieci takze impreze taneczna. W pomieszczeniu byly stoly z obrusami, po ktorych dzieciaki mogly rysowac swiecacymi w ciemnosci flamastrami, animatorzy zachecali mlodziakow do tanca, mialy sie tez pojawic misie...

Artystyczne wyzycie sie w ciemnosci ;)
 

Niestety, muzyka tak walila po uszach, ze przypomnialy mi sie czasy szalonych dyskotek, z ktorych czlowiek wychodzil na wpol ogluszony. ;) Potworki jednak nie dorosly jeszcze do wieku kiedy lubi sie takie atrakcje i uciekly z tamtad jak najpredzej. Zamiast na impreze, woleli isc do salonu gier, gdzie tym razem pozwolilam im pograc do oporu. :)

Przy tej grze bylo ostrzezenie, ze mozna dostac napadu padaczki. Super... :O
 

Posiadowe przy ognisku tego wieczora popsul nam... deszcz. Cale pozne popoludnie lekko kropilo od czasu do czasu, ale rozpadalo sie dopiero kiedy usiedlismy przy ognisku (oczywiscie!). Na szczescie to juz fajnie sie palilo, wiec wytrzymalo chwilowa ulewe. Nie mniej, nawet po deszczu, dlugo nie posiedzielismy, bo po krotkim czasie znow zaczelo kropic. W koncu sie poddalismy i pozbieralismy wszystko pod zadaszenie przyczepy, po czym stwierdzilismy, ze posiedzimy w srodku. I w sama pore, bo wlasnie wtedy porzadnie lunelo. Musze jednak przyznac, ze choc raz mielismy niesamowite szczescie do pogody, bo padalo tylko ten jeden raz, z niedzieli na poniedzialek. A ze padalo w nocy, a rano szybko sie wypogodzilo, to wlasciwie tego deszczu nie odczulismy. Dla kontrastu, w domu (wiem od taty) przechodzily burze z ulewami cale niedzielne popoludnie. ;)

Poniedzialek rozpoczelismy od wedrowki do wiadra ze slona woda, zostawionego przez pracownikow. W wodzie tej trzeba bylo wyplukac zafarbowane poprzedniego dnia koszulki, zapewne dla utrwalenia koloru. Nigdy wczesniej nie slyszalam o takiej metodzie.

Tak wygladaly koszulki swiezo po wyplukaniu; niestety po wysuszeniu oraz praniu, kolory bardzo zbladly
 

Potem t-shirty zostawione zostaly do wyschniecia. Poniewaz poniedzialek byl ostatnim dniem dlugiego weekendu i wiekszosc ludzi wracala nastepnego dnia do pracy, kemping pustoszal w zastraszajacym tempie. Korzystajac z tego, ze basen i park wodny swiecily pustkami (zostaly tylko jakies "niedobitki" dzieciakow) M. wybral sie z nami na basen. Potworki skrzetnie to wykorzystaly i zatrudnily tate zeby powrzucal ich do wody. ;)

Corka juz ciezkawa...
 

Syn lzejszy, wiec tata podniosl go calego nad wode ;)
 

Przez trzy dni patrzyli z zazdroscia na inne dzieciaki wrzucane przez ojcow (szczerze to czasem wygladalo to wrecz ryzykownie; faceci nie maja wyobrazni) i prosili mnie, ale ja nie mam tyle krzepy. ;) Teraz w koncu trafil sie ktos silniejszy. :D Potem, korzystajac z tego, ze zjezdzalnie mieli praktycznie dla siebie, polecieli do parku wodnego.

Mozna tak...
 

Mozna i tak ;)
 

Armatki najlepsze okazaly sie do oblewania matki :D
 

Nawet maluka, dziecinna zjezdzalnia sie nada ;)
 

Za to te kolka byly zazwyczaj puste; jakos dzieciakow nie ciagnely
 

Po poludniu zas postanowilismy dac jeszcze jedna szanse plazy nad oceanem. Tym razem pojechalismy troche dalej - pol godziny - do parku stanowego, ktory znajdowal sie na koncu cypla. Mielismy nadzieje, ze woda bedzie tam nieco bardziej przejrzysta, ale sie przeliczylismy. Najwyrazniej Delaware nie ma plaz z przejrzysta woda i juz. Trzeba zapamietac na przyszlosc. ;) Tym razem jednak, o dziwo, Potworki nie mialy oporow zeby sie wykapac.

Piekna, "turkusowa" woda... :D
 

Zapewne zachecil je tlum innych plywajacych ludziow, bo z powodu dlugiego weekendu, plaza pekala w szwach, pomimo poznopopoludniowej pory.

Boogie boards przydaly sie choc jednego dnia ;)

Fale, jak zazwyczaj w oceanie, byly ogromne i oboje wyszli z kapieli nieco poturbowani. Woda zdolala i jedno i drugie kilka razy zbic z nog, a przy tym rzucilo ich na kamienie, ktorych z powodu metnej wody nie bylo nawet widac. Kilka siniakow bylo jednak niska cena za dobra zabawe. :D

Nik spierdziela, a Bi najwyrazniej probuje zatrzymac fale reka :D
 

Po powrocie na kemping, korzystajac z tego, ze mielismy juz ubrane stroje, M. wyrzucil nas pod parkiem wodny i poszlam z Potworkami zeby jeszcze chwile mogli poszalec. To mial byc bowiem ostatni dzien kiedy byl otwarty. Poniewaz dlugi weekend sie konczyl, a zaczal juz rok szkolny, nastepnego dnia mial byc juz zamkniety az do kolejnego piatku. :/ 

Dzikie skoki do basenu musialy byc ;)
 

Kolejne zdjecie z ta sama mina :D
 

Poniewaz byla to juz naprawde ostatnia okazja, ze zjezdzalni zjechalam nawet ja! :D Potworki strasznie sie cieszyly (chyba normalnie jestem dosc dretwa matka ;P), a mi wystarczyl raz i wiecej wrazen nie potrzebowalam. :D A wieczorem jeszcze do salonu gier, choc ten kemping mial niewielki, wiec Potworki zdazyly juz wyprobowac kilka razy kazda gre, zuzyli wszystkie pieniadze na karcie i wiecej nie prosili. ;)

Chyba jednak Playstation jest lepsze ;P
 

We wtorek kemping byl niemal wymarly i M. zaczal naciskac zeby wracac do domu nastepnego dnia, zamiast zostawac do czwartku. Nie bardzo mialam na to ochote (to juz ostatni wyjazd na ten sezon i chcialam nacieszyc sie blogim lenistwem ile sie da), a i Potworki podniosly protest. Malzonek argumentowal jednak, ze na kempingu zrobilo sie nieco straszno. To fakt, ze poprzednia noc obudzily nas jakies odglosy walenia, szczekania psa, itd. Na kempingu trzy przyczepy na krzyz, obok jakies domy, a nieopodal autostrada. Niewiadomo skad glosy dochodza, a na terenie zero straznika. Budka jest przy wjezdzie, ale co z tego, jak przez 5 dni nikt w niej nie siedzial? Nooo, troche niekomfortowo. To pierwszy argument. Drugi to taki, ze nie po to jechalismy 500 km zeby 6 dni siedziec tylko na kempingu. Tu dochodzimy do tytulu posta. Rzeczywiscie, rezerwujac to miejsce, poza plaza chcielismy jeszcze gdzies pojechac, cos zobaczyc. Okazalo sie, ze bedziemy okolo dwoch godzin od krainy Amish'ow w Pennsylvani oraz rowniez dwoch godzin od Waszyngtonu. Planowalismy zrobic sobie dwa jednodniowe wypady, pokazac cos dzieciakom (oraz M., ktory w Waszyngtonie nigdy nie byl; ja bylam, choc bardzo dawno temu). Potem jednak okazalo sie, ze kempingowe atrakcje dla dzieci oraz park wodny mialy byc tylko do poniedzialku, chcielismy wiec zeby Potworki jak najwiecej z nich skorzystaly. Na wycieczki zostaly nam wiec dwa ostatnie dni. Troche malo, skoro potem czekalaby nas minimum 6-cio godzinna podroz do domu. Szczegolnie Waszyngton przestal sie jawic tak zachecajaco, bo to dwie godziny + pewnie kolejna godzina zeby znalezc miejsce parkingowe i odnalezc sie na mapie miasta. Malzonek stwierdzil nagle, ze robi mu sie slabo na sama mysl i ze woli skrocic pobyt o dzien i wrocic spokojnie do domu. Osobiscie oprotestowalam wczesniejszy powrot, ale juz na wycieczki machnelam reka, bo samej mi sie nie bardzo chcialo. Niby troche na poludnie, ale upal byl tam znacznie gorszy niz na naszej polnocy. Kiedy sama bylam w Waszyngtonie, wlasnie tak go zwiedzalam - w goracu palacym mozg i z potem lejacym sie po doopie. Przy wizji powtorzenia tego z Potworkami, mi samej zrobilo sie slabo. :D Pozniej zas okazalo sie, ze caly czwartek mial byc deszczowy i to przesadzilo sprawe. Z poczuciem porazki, ale zgodzilam sie zeby wrocic jednak w srode... 

Wtorek byl wiec juz leniwy do potegi n-tej. Basen, rowniez z ojcem oraz dmuchancami, ktore kupilam wiosna z mysla o naszym domowym basenie i o ktorych przypomnialam sobie wlasnie ostatniego dnia... brawo ja. :D Potworki jednak mialy z nimi dodatkowa zabawe, wiec niewazne, ze troche pozno.

Tata w basenie... rzadkosc ;)
 

Poza tym, na tym kempingu dodatkowa atrakcja byla mozliwosc wypozyczenia golf cart'a. Nikowi na ich widok az sie oczy swiecily i od pierwszego dnia prosil zeby wypozyczyc. Caly dlugi weekend zaden jednak nie byl wolny. Az w szoku jestem, bo wypozyczenie kosztowalo $45 za dzien, wiec za trzy to juz kupa kasy za cos tak bezsensownego. Bezsensownego dla mnie oraz M., bo Nik az wzdychal patrzac na ludzi przyjezdzajacych pojazdami na basen, na plac zabaw, pod salon gier i dodatkowo jezdzacych po kempingu dla rozrywki do poznych godzin nocnych. ;) Poniewaz wtorek okazal sie ostatnim pelnym dniem, postanowilismy jednak spelnic marzenia Mlodszego i  wypozyczyc ten golf cart; niech sie cieszy. ;)

Ferrari normalnie... :D
 

I zaczelo sie jezdzenie! Na basen, no ok. Ale Nik najchetniej jezdzilby pojazdem non stop dla samej przyjemnosci jazdy. Co gorsza, domagal sie tez samodzielnego prowadzenia! Na kempingu, w kilku miejscach znalazly sie tabliczki, ze golf cart moga prowadzic wylacznie osoby od 16 lat wzwyz, wiec poczatkowo stanowczo odmowilam. Poza zakazem, osobiscie balam sie, ze nawet siedzac nam na kolanach i pod nasza kontrola, Mlodszy przypie**y w jakies drzewo. ;) Poniewaz jednak kemping byl mocno pustawy i przy tym nikt tam zdawal sie niczego nie pilnowac, M. jako ten odwazniejszy, pozwolil dzieciakom jednak poprowadzic. I okazalo sie, ze Potworki sa bardzo typowymi kierowcami. Nik - facet, jezdzi jakby urodzil sie za kolkiem. Bi - jak baba za kierownica. :D Zartuje troche oczywiscie, bo oboje poradzili sobie bez wiekszego problemu, jako ze taki pojazd ma pedal gazu, hamulca oraz kierownice. To wszystko. Kierunek tyl - przod przelacza sie guzikiem. Nie ma tez gabarytow typowych dla samochodu, wiec latwiej nad nim zapanowac. Bi jednak przy cofaniu mylily sie kierunki. :D Nik nie mial najmniejszego problemu. Jak typowy chlop, jezdzil intuicynnie i plynnie. Oni to maja chyba na chromosomie Y. :D Poniewaz poza golfowym pojazdem jedyna atrakcja na kempingu zostal basen, korzystalismy z niego do oporu.

Idzie wieczor, ale nadal goraco, wiec dupki pomoczyc mozna ;)
 

Zreszta, teraz mielismy wygodny srodek transportu, do ktorego moglismy zabrac reczniki, dmuchance i co nam jeszcze wpadlo w rece. Na rowerach to jednak zawsze jest dylemat co i jak zabrac, zeby sie po drodze nie zabic. ;) Wieczorem jak zwykle posiedzielismy przy ognisku i tak uplynal nam ostatni pelny dzien kempingu...

W srode rano jeszcze zabralam Potworki ostatni raz na basen (golf cart'em, a co! ;P).

Nie bylo z nami taty, ale dmuchance okazaly sie swietnymi trampolinami
 

Z brzegu tez niezle sie skakalo :)
 

Okazalo sie, ze kiedy my sie chlapalismy, moj malzonek uwijal sie niczym mroweczka i w ciagu tej godziny zdazyl zapakowac niemal caly nasz dobytek.

Ostatnia przejazdzka golf cart'em - zeby go oddac...
 

Pozostalo wiec tylko szybko dokonczyc, zjesc lunch zeby w brzuchach zanadto nie burczalo, spakowac przekaski na droge i ruszyc na polnoc. Niestety, tym razem niezle namieszalismy z nawigacja. ;) Zapragnelismy bowiem powtorzyc wyczyn, ktory udal nam sie w tamta strone i ominac Nowy Jork. Wlaczylismy wiec GPS w aucie i dodatkowo w telefonie, po czym probowalismy jakos wyposrodkowac informacje. W rezultacie nie tylko przejechalismy sporo mil bocznymi drogami w New Jersey, ale nawigacja wywalila nas z autostrady gdzies w Pennsylvani. Tak przy okazji, to polecam miasteczko New Hope w tym wlasnie Stanie. Nie dosc, ze ma piekna nazwe, to jeszcze jest przesliczne! Mam nadzieje kiedys tam wrocic i poszwedac sie po uliczkach, choc dla auta z przyczepa byly waskie i przejazd kosztowal nas nieco stresu. :) Dodatkowo, choc Nowy Jork ostatecznie faktycznie ominelismy, wpakowalismy sie w doslownie koszmarny korek w Philadelphi i do domu zajechalismy dopiero o 20 wieczorem (a wyjechalismy o 13 i zrobilismy tylko dwa krociutkie przystanki!)... Pedem powynosilam tylko z przepowej lodowki jedzenie oraz kosmetyki potrzebne na codzien, wykapalalam Potworki, pod prysznic wskoczylismy tez z M. i padlismy wszyscy jak konie po westernie. :D

Ogolnie oceniam wyjazd na plus. Szkoda, ze park wodny dzialal tylko do poniedzialku. Szkoda, ze ocean okazal sie malo zachecajacy. ;) Przez ponad polowe wyjazdu dzieciaki mialy jednak atrakcji po kokarde. Odpoczelismy fizycznie i psychicznie (choc M. stwierdzil, ze sie wynudzil, ale to nie on w kolko jezdzil z dziecmi od jednej aktywnosci do drugiej...). Pogoda trafila nam sie przepiekna. Odzyskalismy opalenizne, ktora juz zaczynala zanikac, ale teraz, po kilku dniach na sloncu i w wodzie, znow nabrala brazu... Naprawde, dla mnie byl to swietny wypad, a dla dzieci po prostu miejsce marzen. Nik caly czas wspomina golf cart i doprasza sie zeby kupic wlasny. :D

I na tym chyba skoncze. Moglabym wspomniec jeszcze o minionych dniach i zwyklej, szarej codziennosci, ale zostawie to juz na kolejny post. Ten jest wystarczajaco tasiemcowaty... ;)