Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

środa, 29 stycznia 2020

Brutalny powrot do rzeczywistosci

Jak wrocic do codziennosci z przytupem?
Dojechac w sobote z goracej Florydy, przezyc niedziele trzesac sie z zimna (pomimo wyraznie lagodnego stycznia i plusowych temperatur), a w poniedzialkowe popoludnie wyladowac na... stoku narciarskim! :D

Kiedy dojechalam, Bi wlasnie miala zajecia z instruktorem

Jak wiecie, narty bardzo lubie, ale nawet ja nie bylabym az tak szalona gdybym miala inne wyjscie. Niestety go nie mialam. W tamten poniedzialek ruszyly bowiem zajecia w szkolnym klubie narciarskim, do ktorego zglosilam sie jako opiekun. ;) Szkola Potworkow rozpoczela po-swiateczne zajecia juz 2 stycznia, pozostale dzieciaki, nauczyciele i rodzice mieli wiec kilka dni na ogarniecie sie z powrotem w obowiazkach. My wpadlismy w sam srodek tego wiru. :)

Klub narciarski to jedno, ale tamten, pierwszy po powrocie tydzien, w ogole obfitowal w sprawy do zalatwienia. W poniedzialek, jak juz pisalam, klub narciarski z Bi. W czwartek rano wizyta u dentysty z obojgiem Potworkow (na szczescie tylko kontrola), a wieczorem u adwokatki, zeby podpisac papiery zwiazane ze zmiania pozyczki za dom. Moj malzonek uparl sie bowiem zmienic ja na 15 lat i tak dlugo suszyl mi glowe i meczyl argumentami, az sie zgodzilam. Nie, no pewnie, ze fajnie bedzie miec dom splacony wiele lat przed emerytura, nie przecze, jednak wizja placenia $600 wiecej miesiecznie nie jest juz tak pociagajaca... To moglaby byc kasa na nowe autko, jesli zdecyduje sie wymienic moja Toyote! ;) Albo na pomoc w przyszlosci Potworkom w oplacie za college...
W kazdym razie papiery podpisane i klamka zapadla.
Do tego, do srody odkopywalam sie z prania po wakacjach i tego samego dnia Potworki mialy tez trening na basenie. Na meetingu w pracy, szef poprosil, zebym do konca miesiaca przygotowala i zaprezentowala 2-godzinne szkolenie. Dwugodzinne! On chyba oszalal! Oczywiscie powiedziec mu tego nie moge, wiec grzecznie tluke slajd za slajdem w PowerPoint'cie. :/
W piatek na szczescie odpadlo odrabianie lekcji do polskiej szkoly, ale tylko dlatego, ze Bi miala w sobote kolejne zawody plywackie. :)

No nie ma kiedy odpoczac po tym urlopie. :D

Z zawodami Bi byla niezla awantura, bo Starsza umyslila sobie, ze nie chce jej sie jechac. Nagle i bez powodu. Jeszcze w srode rozmawiala na treningu z kolezanka z druzyny o  tym, ze w sobote beda zawody, a w piatek wieczorem nagle uderzyla w bek, ze ona nie chce jechac! Ja naprawde wszystko rozumiem, wiem ze czasem sie nie chce, czasem czlowiek jest zmeczony i w ogole... Niestety, dzien przed zawodami to tak troche pozno zeby odwolac przybycie. Gdyby sie rozchorowala, to wiadomo, co innego. Ale ze nie chce jej sie?! Wieczor przed, kiedy wpisana jest juz na liste zawodnikow i ma ustawione wyscigi?! Te indywidualne to pal szesc, ale zawsze sa tez dwie sztafety, kiedy w wyscigu plyna cztery zawodniczki. Jesli jedna odpadnie, trenerzy musza szukac innej z tej samej grupy wiekowej, prosic ktoras zeby plynela dwa razy, lub po prostu wykreslic wyscig. Tlumaczylam wiec Bi, ze tak sie nie robi, ze druzyna na nia liczy, itd. Oczywiscie slyszalam, ze jej to nie obchodzi, ze ona nie chce i juz, ze ona nie wiedziala ze ma wyscig, ze przez wyscigi traci caly dzien, itd. Oczywiscie jest to tylko polowiczna prawda, bo zawody trwaja zwykle okolo 3-4 godzin. ;) A to, ze "nie wiedziala", w ogole bylo wierutna bzdura, bo jak pisalam wyzej, w srode na treningu rozmawiala o sobotnich zawodach z kolezanka! A ja stalam obok, wiec slyszalam kazde slowo! Jakas wybiorcza pamiec, czy co?!
Kiedy nastepnego ranka (w dzien zawodow) znow urzadzila awanture z tupaniem nogami, ze ona nie jedzie, nie wytrzymalam i w koncu podnioslam glos. A mowiac szczerze, to zjechalam pannice z gory na dol, przypominajac, ze dzien wczesniej o tym rozmawialysmy i wytlumaczylam na spokojnie dlaczego nie mozemy odwolac jej udzialu w zawodach! Skoro spokojne argumenty nie dzialaja, moze podziala porzadny opiernicz?! Bi poczatkowo poszla obrazona, ale po chwili wrocila i przeprosila za swoje zachowanie. Az sama bylam zaskoczona, bo juz myslalam, ze bede musiala ja na te zawody ciagnac wrzeszczaca i kopiaca. ;) Nastepne sa w niedziele i sama jestem ciekawa czy Bi bedzie chciala jechac. Ogolnie staram sie nie przymuszac, chcialabym zeby sama chciala (maslo maslane, wiem), a jak nie chce, to trudno. No chyba, ze tak jak ostatnio, odwidzi jej sie w ostatniej chwili. Na cos takiego nie pozwole. Kolejne zawody beda jednak juz ostatnimi przed mistrzostwami. A zeby zalapac sie na mistrzostwa, dziecko musi plynac w conajmniej trzech takich "towarzyskich" zawodach. Bi jak narazie plynela tylko w dwoch, bo jedne odbyly sie w dzien, kiedy w kosciele bylo Christmas Party dla dzieci i nie mialam serca jej tego pozbawiac, a jeszcze inne dzien po naszym powrocie z Florydy, kiedy nadal dochodzilismy do siebie po 27 godzinach jazdy. ;) Oczywiscie, jak sie uprze, to argument, ze nie zostanie dopuszczona do mistrzostw, Bi nie przekona. Powie, ze pierdzieli (nie takimi slowami oczywiscie) mistrzostwa. ;) Ale lepiej, zeby sama z nich zrezygnowala, niz zeby zostala tego wyboru pozbawiona bo jej sie umyslilo, ze nie chce jechac na zawody. ;)

W kazdym badz razie, w koncu na zawody pojechalismy (znaczy ja z dziecmi, bo M. pracowal) i co? I Bi zajela dwa pierwsze miejsca! Dodatkowo ich druzyna zajela dwa pierwsze miejsca w sztafetach, do czego Bi i jeszcze jedna dziewczynka wybitnie sie przyczynily. Grupy wiekowe sa bowiem rozdzielane najczesciej po dwa lata, np. 9-10 lub 11-12, ale najmlodsza grupa to po prostu "8 and under", czyli lat 8 i ponizej. Z racji, ze Bi i jeszcze jedna dziewczynka nie ukonczyly nadal 9 lat (choc rocznikowo juz je maja), plywaja nadal w tej najmlodszej grupie. Poza tym w naszej druzynie sa z tej grupy jeszcze tylko dwie sporo mlodsze dziewczynki, 6- i 7-letnia, ktore same nie mialyby szans na wygrana. Zeby jednak nie bylo za latwo, to w druzynie przeciwnej tez bylo kilka takich, na oko starszych, dziewczynek w najmlodszej grupie, wiec to nie do konca tak, ze wygrana mialy "w kieszeni". ;)

W stylu motylkowym Bi zostawila "konkurencje" daleko w tyle ;)

No i przyznaje, ze mam coraz bardziej mieszane uczucia co do plywania Bi. Z jednej strony nie chce cisnac ani przymuszac, ale z drugiej... Kurcze, dziewczyna ma naprawde talent, widac to nawet po jej technice w porownaniu z dziewczynkami w jej wieku, czyli 9-10-letnimi... Szkoda byloby go zmarnowac jak pannie sie plywanie odwidzi...

Zawodniczka. Ladnemu we wszystkim ladnie. Bi do twarzy nawet w czepku gladko przylegajacym do glowy ;)

Tego popoludnia przyszlo zupelnie szalone, jak na styczen, ocieplenie. Jeszcze w sobote temperatury byly w miare rozsadne, choc 14 stopni 11 stycznia to i tak "niezly" wynik. Kolejnego dnia jednak, temperatura okolo poludnia doszla do 18 stopni! :O Szok! Nik dopominal sie jednak o wyprawe na lyzwy i choc nie pasowaly mi one zupelnie do pogody, stwierdzilam, ze co tam. ;) Pojechalam z dzieciakami i... pocalowalismy klamke! :/ Lodowisko, na ktore zwykle jezdzimy, ktore zreszta wlasnie z tego powodu wybieram, jest na swiezym powietrzu. Ma dach, otoczone jest kilkoma budynkami (m.in. przebieralniami dla druzyn hokejowych oraz wypozyczalnia lyzew), ale naokolo ma wolna przestrzen. Niestety, z tego powodu pogoda musi nieco wspolpracowac z utrzymaniem lodu. Tym razem najwyrazniej maszyny nie wyrabialy, bo lodowisko zamknieto. Na szczescie polozone jest ono na terenie rozleglego centrum rekreacyjnego, ktore posiada spory plac zabaw.

Gdzie jest Bi? ;)

Zamiast zabawy typowo zimowej, Potworki mialy wiec zabawe bardziej wiosenna. ;)

Nik latal w samej bluzie i wyklocal sie, ze mu cieplo :)

Kolejny tydzien byl juz nieco spokojniejszy, chociaz u dentysty wyladowalam znow z dwojka Potworkow i tym razem juz na robote do wykonania. Nik, jak to Nik, spisal sie na medal i nawet nie pisnal. Natomiast Bi urzadzila placz i lekka histerie. Obecna dentystka ma do niej skuteczniejsze podejscie niz poprzednia, ale i tak slyszalam z poczekalni, ze niezle musiala sie nagadac i to duzo bardziej stanowczym tonem. :/

Poza tym, w poniedzialek znowu klub narciarski. Osobiscie ciesze sie, ze ten klub to tylko 5 wyjazdow na stok. Zapisalam sie jako opiekun bo jakos nie wyobrazalam sobie puscic Bi samotnie. Pedze tam jednak prosto z pracy, zmeczona po calym dniu, a dodatkowo cale szusowanie odbywa sie po zmroku, przy sztucznym swietle. Jestem w takich warunkach na wpol slepa, dodatkowo nie lubie, kiedy na stoku jest duzo cieni bo nie widac dobrze stanu sniegu, czy nie ma lodu, itd., wiec jazda sprawia mi srednia przyjemnosc.

Niestety, zdjecie slabej jakosci, musicie mi wiec uwierzyc na slowo, ze Bi macha mi tu kijkiem ;)

Poza tym okazalo sie, ze chociaz opiekunowie jezdza za darmo (co jest glowna atrakcja tego klubu), to karnety sa trzy, a opiekunow piatka. Ja dojezdzam ostatnia, wiec na pierwsza ture sie nie lapie, natomiast po przerwie (dzieciaki maja obowiazkowo zameldowac sie w stolowce o 17:30), rodzice sa srednio chetni zeby oddac karnet. Zreszta, nie dziwie sie, bo sama chcialabym pojezdzic ze swoim dzieckiem. Podziwiam za to koordynatorke, ktora to wszystko organizuje i pilnuje zeby bylo dopiete na ostatni guzik, a sama nie jest jezdzaca. Caly wieczor spedza siedzac w stolowce. Ze jej sie chce...

W srode Potworki mialy jak zwykle trening z druzyna plywacka, a w czwartek ruszyla kolejna tura zajec na lodowisku. W zasadzie ruszyla tydzien wczesniej, ale akurat tamtego popoludnia mielismy spotkanie u adwokatki. Jedne zajecia wiec Potworkom przepadly, a ze jest ich tylko 6, mam nadzieje, ze wiecej juz nie omina. ;) Zajecia w grupie na wyzszym poziomie, ale widze, ze poki co, utrwalaja to, czego nauczyli sie wczesniej. Bi jest jak zwykle ostrozna i stwierdzam, ze faktycznie moglam ja zapisac do tej grupy o nizszym poziomie. Musztarda po obiedzie. Na szczescie jakos strasznie nie odstaje, ale w grupie jest jeszcze kilkoro dzieci pokroju Nika, ktore szaleja na lodzie i widac, ze kompletnie sie nie boja. A Mlodszy znow jest gwiazda grupy i dlatego chyba tak mu sie te zajecia podobaja.

Nik pedzi pierwszy na zlamanie karku, a Bi... jeszcze nawet nie odjechala od scianki ;)

Znowu musze mu urzadzac pogadanke, ze to sa lekcje, wiec musi wykonywac polecenia. Ale nie, instruktorka kaze unosic noge do gory, a Nik machnie konczyna dwa razy od niechcenia i dalej zapiernicza naokolo. Dla niego, w kazdym sporcie, liczy sie szybkosc, technika juz niekoniecznie. :D Na szczescie instruktorke (ktora ma moze z 20 lat :D) maja nie tylko fajna, ale uwazna. Od kazdego dzieciaka wymaga, zeby jej pokazalo jak wykonuje cwiczenie, wiec Nik tez sie nie wymiga. ;)

W drugim pelnym tygodniu stycznia, Bi zostala w swojej klasie "student in the spotlight". W kazdej III klasie, co tydzien (pelny) jest nim inny uczen. Ma to chyba na celu sprawienie, zeby kazde dziecko czulo sie wyroznione. Pomysl mily sam w sobie, ale dla rodzica nieco problematyczny. Dziecko dowiaduje sie, ze jest "gwiazda" tygodnia, w piatek go poprzedzajacy. Czyli Bi machnela mi podekscytowana karteczka kiedy w piatek zdazylam dojechac z pracy. Zaczelam czytac... i wszystko mi opadlo. Po pierwsze, na poniedzialek przyniesc jakies zdjecia, bo w klasie bedzie plakat na temat dziecka. Ze wszelkimi zdjeciami, obrazkami, itd., ktore trzeba przyniesc do szkoly mam problem, bo moj laptok nie synchronizuje sie z drukarka, nie drukuje i ch*j. Pozostaje mi laptop M. lub stacjonarny, z czego oba to Apple i nie moge w nich dojsc do ustawien. Moge wydrukowac obrazek na cala kartke, natomiast nie daje rady ustawic skali zeby to mialo rece i nogi. Wszelkie obrazki do szkoly, drukuje w pracy. Powiedzialam wiec Bi, ze wydrukuje jej zdjecia na wtorek i choc niezadowolona, ale musiala to przelknac. Na wtorek miala tez przyniesc jakies przedmioty, ktore sa dla niej wazne i opowiedziec o nich w klasie, ale to ogarnelysmy bez wiekszych problemow. Na srode jednak miala przyniesc napisany przez rodzica list, w ktorym mama/tata wyznaja za co ja tak bardzo kochaja i dlaczego jest wyjatkowa! Czyli co? Czyli daja prace domowa dla rodzica! :D Przyznaje, ze ogolnie nie lubie pisac tego typu listow. Jak juz to krotkie, prywatne notki, ze kocham, ze jestem dumna, buzi-buzi i czesc. A tu nie dosc, ze list (albo wiersz, ale to juz na wstepie skwitowalam prychnieciem), to jeszcze napisany tak, zeby byl zrozumialy i ciekawy dla kilkunastu 8-9-latkow! :/ Krotko mowiac, porazka. Spedzilam caly wtorkowy wieczor klepiac w klawiature...
Za to na czwartek... rodzic zaproszony byl do szkoly na lunch! Nie jakis specjalny posilek, tylko zeby po prostu przyjechac do dziecka i z nim zjesc. Tu juz zazgrzytalam zebami, bo oczywiscie pracujacy rodzic nie ma co robic, tylko urywac sie zeby przyjechac do szkoly na pol godziny w samiutkim srodku dnia! Szczescie dla mnie, ze czwartek to dzien, w ktory przyjezdzam do szkoly pomoc w bibliotece, a lunch Bi konczy sie doslownie 5 minut po poczatku zajec w "ksiazkowni" Nika. :) Moglam wiec upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, oprocz tego, ze zamiast urwac sie z pracy na godzinke, nie bylo mnie ponad dwie...
Oczywiscie nie moglo sie obyc bez przygod. W ten konkretny dzien, kiedy mialam jechac do szkoly, a po poludniu dzieciaki mialy jeszcze lyzwy, wsadzilam Potworki w autobus, porzucalam Mai kilka minut pileczke, po czym zebralam wlasne toboly, wsiadlam do auta, przekrecilam stacyjke, a moj samochod zrobil "TRRRRRRR"... i nic! Ani drgnie! Poszedl akumulator! No szlag jasny po prostu! Nie ma mrozu, auto w garazu, a tu akumulator padl?! No fakt, ze nie wymieniany, a auto ma 7 lat, ale zeby tak bez ostrzezenia?! Telefon do meza zeby przyjechal i odpalil mi auto na kable. A maz wcale nie taki chetny zeby urywac sie z pracy, stwierdzil zebym zadzwonila po tate, bo przeciez on zima nie pracuje. Ale zeby tata lepiej zawiozl mnie do pracy, bo jak akumulator felerny, to nawet jak sie go zapali, to po calym dniu znow go pod praca nie odpale. :/ Telefon do taty, a ten pierwsze pytanie dlaczego ja do meza nie dzwonie! A potem, ze on wlasnie je sniadanie i jest nadal w pizamie, wiec bede musiala poczekac. Takimi pomocnymi chlopami jestem otoczona! :( Potem szybko wyslalam maila do nauczycielki Bi, ze auto mi sie zepsulo (nie chcialo mi sie wdawac w szczegoly) i czy moglaby przekazac jej, ze mamusi jest strasznie przykro, ale nie da rady dojechac. W miedzyczasie M. zadzwonil, zebym sprawdzila czy w aucie nie zostalo wlaczone jakies swiatelko, czy co, bo to bardzo dziwne, ze akumulator tak sobie kompletnie padl przez noc. Dzien wczesniej bylam przeciez z Potworkami na basenie, wrocilam do domu i nic nie wskazywalo ze cos sie dzieje. I tu musze mu przyznac, ze trafil na dobry trop, bo kiedy obeszlam auto naokolo, odkrylam, ze drzwi Bi byly niedomkniete! Niby zamkniete, ale nie do konca. Przez to wszystkie swiatelka nad glowami w aucie byly wlaczone i stad wyczerpany akumulator! :O Maz mi oczywiscie pozrzedzil, ze po dzieciach to trzeba wszystko sprawdzac i takie tam bla bla bla, ale po pierwsze, nigdy wczesniej nic takiego sie nie zdarzylo, a po drugie, wszystko przez to, ze w garazu nie zamykam auta kluczykiem. Wszedzie poza domem, klikam pilotem i wiem, ze jesli ktores drzwi sa niedomkniete, zabzyczy i nie pozwoli zamknac. A w garazu zostawiam auto jak stoi, przednie swiatla wylaczaja sie automatycznie, wiec nie musze ich pilnowac i stad nie wiedzialam nawet, ze ktores drzwi sa niedomkniete.
Wszystko na szczescie dobrze sie skonczylo. Udalo mi sie dojechac do pracy (jadac mocno okrezna droga zeby akumulator porzadnie podladowac), do szkoly, z powrotem do pracy, a po poludniu zabrac dzieciaki na lekcje lyzew, wszystko moja stara wozidupka. ;)

Okazuje sie, ze na taki "goscinny" lunch, eksmituja cie na korytarz! :O A jesli kogos dziwi, ze Bi je w kurtce, to bezposrednio po posilku, dzieci wychodza na dwor i 90% malolatow je w wierzchniej odziezy. A ja sie potem dziwie, ze Potworki nosza na kurtkach plamy po jedzeniu... :/

Kolejny weekend, drugi pelny od powrotu z urlopu, byl dla mnie i dzieciakow dlugi, bowiem szkoly byly zamkniete z okazji Dnia Martina Luthera Kinga. W sobote, poza Polska Szkola rano, nie dzialo sie nic specjalnego, oprocz tego, ze po poludniu lekko sypnelo nie widzianym od ponad miesiaca, sniegiem. Potworki oczywiscie zachwycone, mimo, ze tego sniegu bylo tak naprawde tyle, co kotek naplakal (nie zazdroscic prosze, bo teraz nie ma juz po nim sladu). ;) Mimo, ze juz sie sciemnilo, wyszli na podworko, Bi pomagac tacie w odsniezaniu, Nik, zeby wyprobowac jedno z aut, ktore dostal na Gwaizdke.

Bi elegancko odsniezyla schodki

Auto to jest wodoszczelne. Mialo juz chrzest bojowy w wannie, teraz przyszla kolej na snieg. Niestety, mimo, ze wilgoc mu nie szkodzi, jest troche za slabe i nawet taka warsteweczka puchu przeszkadzala mu w rozwinieciu predkosci. Co Nikowi zreszta w ogole nie przeszkadzalo. ;)

Tyle bylo tego sniegu - doslownie kilka cm :)

Nastepnego dnia, Potworki mialy rano trening skokow do wody. O dziwo tata zabral sie z nami, co musze zapisac ku pamieci, bo zdarza sie praktycznie wcale. ;) Bi skacze juz jak zawodowiec, trenerzy nie maja sie praktycznie do czego przyczepic.


Bi to ta ostatnia po prawej, w niebieskim stroju

Nik... coz, ciagle skacze nieco "na zabe", ale pod koniec treningu w koncu przestal plaskac o wode brzuchem. Nadal wprawdzie wpada do wody z rekoma i nogami niezdrabnie rozkraczonymi i wyglada troche jakby go ktos do niej wrzucil, ale przynajmniej glowa i ramiona ida pierwsze. ;)

"Zaba" :D

Caly problem w tym, ze basen, na ktorym Potworki normalnie cwicza, jest plytki (obecnie nawet Nik moze wystawic glowe ponad powierzchnie jesli odchyli ja do tylu i stanie na palcach) i nie moga cwiczyc skokow regularnie. A tych specjalnych treningow maja raptem 3-4 w sezonie, wiec jak maja sie nauczyc porzadnie skakac?

Po poludniu, z racji tego, ze w koncu spadlo nam troche sniegu, obiecalam Potworkom sanki. Pechowo dla Bi, urzadzila taki popis wrednego charakteru oraz humorow, ze w koncu zarobila sobie kare zarowno na sanki, jak i wizyte u kolezanki. Starsza, jak nieraz pisalam, ogolnie ma ciezki charakter (poszla w rodzine tatusia, haha!), ale tego dnia przeszla po prostu sama siebie... Wiecie, kiedy dziecko dostaje nakaz, zeby poszlo do swojego pokoju, to znaczy, ze przegielo (przynajmniej u nas). Kiedy jednak, po takim nakazie, nadal stoi ono na schodach, klocac sie, ze nie chce isc do pokoju i dlaczego w ogole musi i ojciec zmuszony jest wziac owo dziecko za ramie i do tego pokoju zaprowadzic, to juz wszystko opada z hukiem. Szkoda, ze szlaban na sanki oraz wizyte u przyjaciolki zrobil wrazenie na ukaranej tylko chwilowe... ;)

W kazdym razie wzielam samego Kokusia i okazalo sie, ze trafila mu sie niezla gratka. Poniewaz tydzien wczesniej lyzwy nam nie wyszly, stwierdzilam, ze upieke dwie pieczenie na jednym ogniu i zabralam Mlodszego najpierw na lodowisko, obok ktorego jest bardzo fajna gorka na sanki. A na lodowisku wpadl na nikogo innego, tylko na ulubionego kumpla z klasy! Myslalam, ze po prostu wyskoczy ze skory ze szczescia. Z kumplem byl jeszcze mlodszy brat, wiec chlopaki szaleli na lyzwach jak banda wariatow. ;)

Ten to jest artysta na lodzie! :D

A potem poszlismy z synem na gorke, poki mielismy jeszcze resztke dziennego swiatla. Nik pozjezdzal troche na "dupce", troche na sniegowej hulajnodze, po czym zaczelo sie zmierzchac, temperatura zaczela odczuwalnie leciec w dol i zebralismy sie do domu.

Te hulajnogi to byl naprawde dobry zakup. Dzieciaki je uwielbiaja, choc nie wiem, czy pozwolilabym im na nich zjezdzac z bardzo stromej gory... ;)

Kolejny dzien to byl poniedzialek, ale jak wspomnialam wyzej, Potworki nie mialy lekcji, a ja pracowalam z domu, zeby sie nimi zajac. Oczywiscie praca to jedno, ale chcialam tez zapewnic im troche frajdy. Od paru tygodni obiecalam Kokusiowi wypad na narty, bo chlopak nie moze przezyc, ze Bi jest w szkolnym klubie narciarskim, a on nie. Coz zrobic, klub jest od III klasy i Mlodszy sie w tym roku nie zalapal. Co poniedzialek slysze placz i pretensje, postanowilam wiec skorzystac z dnia wolnego od szkoly, liczac na to, ze na stoku bedzie mniej ludzi. Bi zaproponowalam, ze jesli nie chce jechac, moze zostac z dziadkiem, ale wybrala jednak narty. O dziwo, rowniez M., kiedy dowiedzial sie, ze definitywnie jedziemy, urwal sie z pracy i postanowil pojechac z nami. Dzieki temu (a moze przez to :D), zamiast jechac na najblizszy, niewielki stok, wybralismy sie nieco ponad godzine na polnoc, na troche wiekszy, z wieksza iloscia tras. Tego dnia pogoda byla wrecz wymarzona na narty. Byl lekki mroz, ktory troche dalej na polnoc i na wyzszej wysokosci n.p.m byl juz calkiem solidny (-7). Przy tym piekne slonce oraz lekki wiatr i dla zaprawionego narciarza warunki wrecz wymarzone. Niestety, Bi udzielil sie zly humor z dnia poprzedniego. Marudzenie zaczelo sie juz w aucie, ze tylko jedziemy i jedziemy i ona spedza caly dzien w samochodzie. Przypomne, ze trasa zajela nam tylko okolo godziny... Pozniej, juz na stoku, panna w ryk, ze tak strasznie, straaasznie zimno jej w rece! Dziwne to bylo, bo sama mam niskie cisnienie i zazwyczaj palce u rak i nog mi marzna, tym razem to byl jednak sam poczatek szusowania i jeszcze nie zdazylam nawet przemarznac. Bi ma porzadne, narciarskie rekawice i nigdy jeszcze nie zdarzylo sie, zeby w nich zmarzla.
Troche pozniej padlo pytanie kiedy zrobimy przerwe, zeby cos zjesc w restauracji przy stoku. Tu sama jestem sobie winna, bo poczatkowo zakladalam, ze pojade na narty sama z dziecmi. Mielismy pojechac duzo wczesniej, blizej, a wiec spedzic tam wiecej czasu i powiedzialam nieopatrznie Potworkom, ze zrobimy sobie przerwe na lunch. Potem jednak M. postanowil dolaczyc do nas, musielismy na niego poczekac, wyjechalismy pozniej, pojechalismy dalej i w koncu mielismy tylko jakies 3 godziny na jazde, chcielismy wiec wykorzystac je na maksa. Przed wyjazdem zaserwowalam Potworkom solidne drugie sniadanie zeby miec pewnosc, ze nie beda glodni, no ale Bi zapamietala to, co rano powiedzialam o przerwie i kiedy wytlumaczylam dlaczego przerwy jednak nie bedzie, uderzyla w ryk... :/
Reszta rozbila sie juz o warunki na stoku. Dla mnie (oraz M. i Kokusia) byly wspaniale. Puszysty snieg skrzypiacy pod nartami, slonce ale nie goraco...Miejscami szlaki byly oblodzone, ale naprawde tylko troche i wystarczylo te obszary szybko przejechac jak najmniej skrecajac. Ale nie Bi, ktora poczuwwszy pod nartami lod, zjezdzala w slimaczym tempie, co oczywiscie utrudnialo manewry i powodowalo, ze slizgala sie jeszcze bardziej! Dla mnie byl to szok, bo wiem przeciez z klubu narciarskiego, ze ona jezdzi duuuzo lepiej!

Nik przy mnie hamuje, w tle Bi zjezdza powolnym plugiem, a jeszcze dalej przyglada sie temu znudzony ojciec ;)

To jednak zdecydowanie nie byl dzien Bi. Ba, caly weekend nie byl jej! Calutkie trzy dni fochow, pretensji, placzu o wszystko i o nic. Na stoku to samo, placz, histeria i dopytywanie kiedy wracamy do domu... Ani ja ani M. nie chcielismy rezygnowac z jazdy, a do tego Nik byl caly szczesliwy, ze znow szusuje. Zapowiedzielismy Bi, ze przy nastepnym rodzinnym wyjezdzie na narty, nawet nie bedziemy jej pytac, tylko zawozimy ja do dziadka. ;)

Skonczylo sie tak, ze M. zabral ja ze stoku wczesniej, podczas gdy ja z Kokusiem zrobilismy jeszcze jedna rundke. Dowiedzialam sie przy okazji od syna, ze jestem "przyzwoitym" narciarzem ("You're a decent skier, mommy"). Slyszac takie slowa z ust 7-latka, nie wiem czy powinnam byc dumna, czy sie wstydzic. :D

Matka z synem <3

I w tym momencie raczej skoncze, kolejny weekend bowiem tez obfitowal w wydarzenia, a tymczasem juz splodzilam tasiemca... ;)

środa, 22 stycznia 2020

Deszcz w tropikach czesc II i ostatnia

Ostatnio skonczylam na tym, ze wyruszylismy na docelowy juz, kemping na Florydzie. Za cel obralismy sobie archipelag wysepek na samym koncu Florydy (i Hameryki) zwany Florida Keys. I wszystko byloby super, gdyby nie to, ze zamiast 2.5 godziny, jazda do celu zajela nam prawie 4. :O W zasadzie to moglismy sie tego spodziewac i wine ponosze ja, przyznaje sie bez bicia. Bylam w koncu, do cholery, na urlopie, wiec nie chcialo mi sie zrywac skoro swit i pakowac na wariata zeby wyjechac z samego rana. Wolalam sie w miare wyspac, zjesc spokojnie sniadanie, wyprowadzic psa na spacer po kempingu, itd. i dopiero ruszyc w trase. M. nie omieszkal mi tego wypomniec kilka razy oczywiscie. ;) Niestety dla nas bowiem, byla niedziela i w dodatku okres miedzyswiateczny, wygladalo wiec, ze wraz z nami, w trase ruszylo pol Miami. ;) W korek wpierdzielilismy sie jeszcze w miescie, a potem bylo juz tylko gorzej. :D Po wyjechaniu z miasta, droga prowadzila bowiem glownie przez mosty miedzy wysepkami i poza wiekszymi wyspami, stanowila jednopasmowke. Niektore z tych mostow sa naprawde dlugie i wole nie myslec jak jedzie sie przez nie w czasie sztormu na oceanie. ;) W te strone wszystkie byly w miare krotkie, ale kilka dni pozniej, jadac na wycieczke, przejechalismy mostem, ktory mial... 11 km dlugosci! W pierwszej chwili, patrzac na niego stwierdzilam, ze "No gdzie...", ale potem patrzylam na umykajace kilometry (dobra, liczylam w milach), i co? I mial te 11 kilometrow (7 mil), jak w morde strzelil! ;)
Z mostow mielismy pierwszy widok na piekna, turkusowa wode. :)

Ktora na zdjeciach za cholere nie chce na takowa wygladac :D

Na kemping dojechalismy poznym (zamiast wczesnym) popoludniem i przekonalismy sie, ze miejscowki nie tylko ma rownie malenkie, co poprzedni, ale jeszcze brakowalo tam chociazby zywoplotu lub innych krzaczorow. Poziom prywatnosci: -10. :D

Nie dajcie sie zwiesc temu czystemu niebu. Fota zrobiona kilka dni pozniej ;)

Ale za to, poniewaz przy kazdym miejscu byl cementowy blok, a reszta przestrzeni wysypana byla drobnymi kamykami, bylo naprawde czysciutko. Potworkom udalo sie oczywiscie przytaszczyc nieco piachu z plazy i rozniesc go po przyczepie, ale od czego ma sie miotle oraz mopa? Zaleta takiej przyczepy jest to, ze zamiecenie i umycie podlogi zajmuje nie wiecej niz kilka minut. ;) No i ponownie mielismy podlaczenie do pradu, wody oraz sciekow, a wiec kempingowy luksus. :D
Na szczescie, jak widac, zaraz obok naszego miejsca, bylo jedno puste i pozostalo takim do konca, wiec nie czulismy sie jak sardynki w puszce, a przynajmniej nie az tak. ;) Pierwszego popoludnia udalo nam sie tylko z grubsza ogarnac rozpakowywanie, obejsc kemping naokolo i wykapac w basenie (znaczy, oprocz mnie, bo ja oczywiscie nadal walczylam z kobiecymi dniami), po czym zaczelo padac i nie przestalo do wieczora. W nocy zas lunelo tak, ze polowa drog na kempingu, ktory znajduje sie na wlasnej, malutkiej wysepce, byla podtopiona, co widac zreszta na powyzszym zdjeciu. To ta struga przypominajaca rzeczke plynaca przez srodek kempingu. Nie, to nie potok, to droga! :)
Tak tak, pech pogodowy przesladowal nas dalej. :D

Kolejny dzien, choc cieply, byl pochmurny i z mzawka az do wczesnego popoludnia, wiec nie ryzykowalismy dalszych wycieczek, tylko trzymalismy sie kempingu. Zreszta, dnia poprzedniego nawet go dobrze nie obejrzelismy, wiec trzeba bylo nadrobic. Przejazdzki rowerowe zawsze sa w cenie. ;)
W jednej czesci pola kempingowego znajdowala sie przystan dla lodzi, a przy niej, specjalne miejsca do czyszczenia ryb. Te "budki" przyciagaly cale stada pelikanow, ktore Potworki ochrzcily Rufusami. Imie wziete z filmu o delfinach (moze ktos kojarzy). ;) Ptaszydla czuly zapewne swieza rybke. :D

Stadko "Rufusow" ;)

Do tej przystani chetnie wplywaly tez ciekawskie manaty, ktore ryb co prawda nie jedza, ale na wpol oswojone, dawaly sie chetnie drapac po pleckach czy pysku. :)


Po poludniu jednak nagle wiatr przegnal chmury i wyszlo piekne slonce, popedzilismy wiec nad wode. Jak napisalam wyzej, kemping ten stanowil osobna, mala wysepke. Zgaduje ze aby zapobiec erozji, jej brzegi wzmocnione sa z trzech stron (poza czescia przylegajaca do autostrady) murkiem. Niestety, przez to nie bylo tam plazy jako takiej. Byla piaszczysta czesc z lezakami, zwana szumnie "plaza", ale zeby sie zanurzyc, trzeba bylo zejsc po schodkach i od razu bylo gleboko po pas (dla doroslego).

"Plaza" :D Ten gosc, ktory zdaje sie stac przy brzegu, stoi, ale na desce surfingowej ;)

I wszystko byloby fajnie, gdyby nie to, ze woda, choc nie lodowata, nie byla tez szczegolnie ciepla (nie ta pora roku niestety), wiec dla Potworkow, takie zanurzenie sie znienacka po szyje, stanowilo lekki problem. ;) Oczywiscie byla tez druga strona medalu. Zarowno murek, jak i glazy usypane wokol, stanowily srodowisko przypominajace nieco rafe koralowa. Nie mowiac juz, ze byly porosniete glonami, wiec przemykaly po nich cale stada krabow, a wokol przeplywaly lawice rybek. Calymi dniami ludzie unosili sie na falach w maskach do snorkelingu, podziwiajac podwodne stworzenia.

Wokol sporo skalek tworzylo plycizny, niestety, nie przy samym zejsciu do wody...

Trzeba bylo jednak troche uwazac, bo miedzy kamieniami pelno bylo jezowcow. Potworki mialy specjalne buty do wody z plastikowa podeszwa, wiec nic im nie grozilo, ale kiedy tylko wspomnialam o jezowcach, Bi natychmiast wyprysnela z wody i oswiadczyla, ze odtad bedzie sie kapac wylacznie w basenie. :D

Nastepnego dnia byl Sylwester. Zamiast szykowac sie na zabawe, my wybralismy sie na ostatnia z archipelagu zamieszkala wyspe - Key West. W najblizszym punkcie, wyspa ta jest oddalona zaledwie 150 km od Kuby. Taka ciekawostka. ;)
Patrzac na mape, te wysepki wydaja sie byc takie male i tak blisko siebie... Tymczasem, kemping mielismy mniej wiecej w polowie archipelagu, a dojazd na Key West zajal nam 1.5 godziny! :O Wszystko miedzy wysepkami, przez mosty nad oceanem...
Sama wyspa, najdalsza, ale tez (chyba) najwieksza (a na pewno najbardziej znana) zaskoczyla nas strasznym tlokiem. Ruch samochodowy byl koszmarny, a w starej czesci ludzie chodzili sobie lub jezdzili na rowerach, tudziez motorkach po ulicy oraz przez ulice zupelnie nie zwazajac na samochody. Przypomnialo mi sie nasze Wladyslawowo czy tez inna Leba w samym srodku sezonu. Zdecydowanie fajniej jest poruszac sie tam na piechote, ale my bylismy zupelnie na te okolicznosc nieprzygotowani... Po dlugim krazeniu w kolko, starajac sie nie potracic ani zadnego czlowieka, ani kur, ktore biegaly tam swobodnie po ulicach oraz chodnikach, wreszcie dotarlismy na plaze i postanowilismy nieco odetchnac.

Woda... To co Potworki lubia najbardziej :)

Dopiero po kilku dniach doszukalam sie, ze calkiem niedaleko znajdowal sie najbardziej wysuniety na poludnie punkt Stanow Zjednoczonych. Nie zaliczylismy go, trudno. Jest powod zeby wrocic. ;) Sama plaza nas zachwycila. W koncu mielismy te krystalicznie czysta, turkusowa wode z przewodnikow turystycznych.

Panoramiczne ujecie plazy

Przekonalam sie przy okazji, ze ten piekny kolorek wcale nie jest taki latwy do uchwycenia na zdjeciach. Wystarczy ze nie ma slonca, lub ustawi sie czlowiek pod zlym katem, a woda wychodzi na zdjeciu... szara. ;)

Nawet matka na fote sie zalapala. W stroju malo plazowym niestety. Zreszta moze to i dobrze. Co bede Was starszyc... ;)

Po relaksie na plazy, podjechalismy jeszcze zwiedzic zabytkowy fort. W tym, najciekawsze okazaly sie... armaty. Nik nie za bardzo chcial mi uwierzyc, ze kiedys naprawde ich uzywano. ;)

Najprawdziwsze dzialo z czasow Wojny Secesyjnej

Kiedy ruszylismy w koncu z powrotem, przejezdzajac przez wyspe minelismy Bazylike Najswietszej Marii Gwiazdy Morza (St. Mary Star of the Sea), ktora jest jednym z najstarszych kosciolow katolickich na Florydzie. Skoro juz tam bylismy, podjechalismy, zeby popatrzec z bliska. Kosciol niewielki (ale nie maciupenki), ladny, choc bez przepychu.

Oltarz pieknie przyozdobiony na Boze Narodzenie

Mnie jednak najbardziej spodobaly sie widoczne nizej okno - drzwi. Swietna sprawa zeby zapewnic przewiew, chociaz nie wiem czy zdaje egzamin w srodku upalnego, wilgotnego lata. Teraz, jak by nie bylo zima, w srodku bylo bardzo przyjemnie. :)


Na zdjeciu widac, ze ponownie sie zachmurzylo i (nie zgadniecie! :D) wieczorem tego dnia, znow popadal deszcz! ;) To jednak byl juz ostatni raz i reszta urlopu (szkoda, ze zostaly go juz tylko 2 dni :/) byla sucha.

Kolejnego dnia, zeby dobrze zaczac Nowy Rok, zabralismy Potworki w miejsce, na ktore chyba czekali najbardziej (zwlaszcza Bi) - do kompleksu akwariow z popisami morskich stworzen.

Wejscie wygladalo dosc imponujaco :)

Nie bylo to moze slynne Sea World, ale coz, do Orlando mielismy "troche" za daleko. ;) Miejsce, do ktorego sie wybralismy, znajdowalo sie tylko dwie wysepki i 25 minut drogi dalej. Wracajac oczywiscie wpakowalismy sie w korki i jechalismy prawie godzine, ale kto by sie tam przejmowal takim szczegolem. ;)
W miejscu tym mozna bylo przebywac calutki dzien. I choc wydaje sie, ze ile mozna ogladac skaczace delfiny, to my zalapalismy sie na dwa pokazy, ktore okazaly sie zupelnie inne! Gwiazdami owego miejsca byly delfiny butlonose, uchatki kalifornijskie oraz piekne papugi. Na pokaz tych ostatnich niestety nie dotarlismy.

Jedna z "gwiazd" z trenerka

Najfajniejsze byly zdecydowanie delfiny. Smieszne stworzenia, za rybke zrobia wszystko, a przy tym sa pelne gracji. Skakaly, przeciagaly trenerke przez wode i robily inne cuda.

Tu zdecydowanie wydownia wydala z siebie "Och!" i "Ach!" :D

Pokaz uchatek byl znacznie spokojniejszy i bardziej nastawiony na edukacje. Mozna bylo sie np. dowiedziec czym uchatki roznia sie od fok (i nie chodzi tu tylko o fakt, ze maja malzowiny uszne ;P) i ze w wodzie sa szybsze nawet od delfinow. Trenerka opowiadala tez szczegolowo historie obudwu uchatek, ktore braly udzial w pokazie, byly to bowiem zwierzeta, ktorych z roznych powodow nie udalo sie skutecznie wypuscic na wolnosc. Zwierzaki praktycznie caly pokaz spedzily w jednym miejscu, obrazowo przekladajac pletwy i od czasu do czasu dajac glos.

Uchatka sprawnie balansuje pilka. Zeszla tez z tego stolka i wskoczyla do wody, nawet na moment pilki nie upuszczajac :)

Ogolnie, pupy nie urywalo. ;) Przy wszystkich pokazach, pod koniec wybierano gromadke dzieci, ktore mogly podejsc blizej do zwierzakow. Delfinom mogly podstawic policzek do "calusa", a uchatkom zarzucic kolko na szyje. Uchatki maja swietny wzrok oraz koordynacje i potrafia zlapac takie kolko, nawet jesli zostanie ono naprawde niesprawnie rzucone. Potworki oczywiscie wyrywaly sie ile im sil starczylo, ale nie zostaly wybrane. Rozczarowanie bylo ogromne, Kokus sie nawet poplakal, a ja cichcem odetchnelam z ulga, bo gdyby wybrali tylko jedno z nich, do konca wyjazdu slyszalabym placze i pretensje. ;)

Sciezki i tu przypominaly dzungle, a M. mial juz dosc moich ciaglych zdjec, bo rzecz jasna to, co Wam tu pokazuje, to tylko skraweczek ;)

W kazdym razie, po zakonczonych pokazach, kolejnym gwozdziem programu byla przejazdzka "lodzia bez dna". Tu strasznie rozczarowalam sie ja. Kiedy przeczytalam o tej przejazdzce, wyobrazilam sobie bowiem lodz z przeszklonym dnem, plynaca po przejrzystej wodzie nad tropikalanymi, kolorowymi rybkami. Tymczasem przejazdzka odbyla sie po zbiorniku delfinow, ktory mial tragicznie ciemna wode, w lodzi, ktora faktycznie byla "bottomless", bo po srodku dna nie miala zupelnie! :) Mimo, ze delfiny pare razy wyskoczyly obok lodki, a jeden wplynal do srodka pomachac pletwa, to calosc trwala raptem 10 minut (a czekalo sie ponad 1/2 godziny) i ogolnie nie bylo to zbyt porywajace.

Wygladaja jak dodane do zdjecia komputerowo :D

My z M. juz w kolejce mielismy ochote zawrocic i podazyc na pokaz papug, ale Potworki strasznie naciskaly na przeplyniecie sie ta lodka, a ze cala wycieczka byla z mysla o nich, poddalismy sie i w ten sposob papugi obejrzelismy juz siedzace spokojnie na drzewach. ;)

Delfin "macha" pletwa. Po prawej macie raczke Kokusia, ktory z zapalem zwierzakowi odmachal. Dzieciaki sa cudowne w swojej ufnosci, ze nawet zwierzeta popisuja sie specjalnie dla nich ;)

A tu juz ptaszyska, ktorych popisow nie obejrzelismy. Strasznie halasliwa gromada :)

Caly kompleks mial tez kilka akwariow zrobionych na modle sadzawek (nie wiem jak to sie stalo, ze nie zrobilam zdjec). W kilku byly zolwie morskie, w jednym mialy byc rekiny i plaszczki, ale okazalo sie ono... puste. :/ Niestety, trafilismy tez na okres remontu zagrod dla gadow. Aligatory i krokodyle zostaly poprzenoszone poza czesc dla zwiedzajacych, wiec tu tez spotkalo nas (glownie Nika) rozczarowanie.
Caly kompleks posiadal tez cos zwanego szumnie "laguna". Okazala sie ona czyms na ksztalt zatoczki z mala plaza posiadajaca lezaki oraz palmy dajace nieco cienia. Niestety woda, choc czysta, przypominala jezioro zamiast tropikalnego morza.

Bardzo malowniczo to wygladalo, przyznaje :)

Najlepsza czescia tej "laguny" bylo jednak to, ze posiadala ona kolorowe ryby, ktore chetnie podplywaly zwabione pokarmem, co dawalo mozliwosc podejrzenia ich pod woda. Pokarm mozna bylo kupic z automatu i ciesze sie, ze szczesliwie w portfelu mialam kilka monet. ;) Potworki, ktore najpierw rzucily sie do wody z entuzjazmem, szybko z niej uciekly, bo byla po prostu lodowata! Oboje po chwili mieli sine usta i dosc zabawy. ;)

Nik "goni" rybki :)

A nastepny dzien byl juz niestety naszym ostatnim... :(
Rano zabralam Potworki na ukochany basen.

Nik dostal pod choinke lodz podwodna, ktora autentycznie nurkuje, a ktora zadebiutowala wlasnie podczas urlopu. Niestety, teraz Mlodszy musi czekac na zabawe do lata :)

Nie wiem skad moja corka bierze takie pozy, bo na pewno nie ode mnie! :D

Uparlam sie jednak, ze tego dnia musze (bo sie udusze! :D) pojechac jeszcze raz na plaze, nacieszyc wzrok widokiem blekitnej wody... Tia... No przeciez ja jestem urodzonym pechowcem jesli chodzi o wycieczki i urlopy... Pojechac na poludnie Florydy w najsuchszej czesci roku i miec ciagly deszcz? Tylko my. Dostac okres na sam wyjazd? U mnie norma. A na koniec, kiedy uparlam sie pojechac na plaze, dzien wczesniej zmienil sie kierunek wiatru i prady zaczely nanosic tony wodorostow! Takie brzydkie trawsko, ktore zasypalo caly brzeg, i unosilo sie na wodzie, szpecac ja i dajac jej brazowy odcien!

To by bylo na tyle jesli chodzi o piekna, turkusowa wode... :/

Same wodorosty nie sa szkodliwe, ale niestety wraz z nimi, prady przyniosly tez parzace meduzy. Uprzejme panie w okienku poinformowaly, ze jad tych meduz neutralizuje sie octem i w razie czego one ten ocet posiadaja. Ja, M. oraz Nik odwaznie ruszylismy do wody, rozgladajac sie tylko bacznie na boki. Bi zostala na brzegu oznajmiajac, ze ma wode gdzies i boi sie meduz, ktorych to znalazlam z Kokusiem cale dwie sztuki i to raczej zdechle. ;) Poplywac jednak sie i tak sie nie dalo, bo zaraz na glebokosci nieco dalszej niz po kolana, unosila sie cala lawica trawska. I choc to, co fale wyrzucily na brzeg, dalo sie bez problemu przeskoczyc, tak brodzic w tym calym cialem nie mialam najmniejszej ochoty. Szczegolnie, jesli w glebii czaily sie meduzy. ;)
Wyprawa na plaze okazala sie wiec kompletna klapa. Wracajac zajechalismy na jeszcze inna, zeby upewnic sie, ze wszedzie to tak wyglada. Wygladalo. :) Wrocilismy wiec na kemping i pocieszylismy sie pojsciem na basen. W koncu i ja moglam poplywac! ;)

Dzikie harce :)

Ninja :D

Nastepnego ranka jeszcze raz, na szybko zabralam Potworki na pozegnalne plywanko w basenie.

Z calego urlopu, to bezsprzecznie bylo ich ulubione miejsce ;)

M. w tym czasie pomalu wszystko szykowal, pakowal i podlaczal przyczepe pod auto. Wyjechalismy tuz przed poludniem z zalem i poczuciem niedosytu. Nie ma co ukrywac, bedzie mi brakowalo takiego widoku:

Zachod slonca nad przystania :)

Pech pogodowy przesladowal nas dalej, bowiem zaraz po zachodzie slonca, na wysokosci stanu Georgia, zaczal padac deszcz. I nie przestal az do konca drogi, z pominieciem przejazdu przez stan New Jersey, gdzie co prawda nie padalo, ale za to byla mgla gesta jak mleko i trzeba bylo bardzo uwazac zeby nie ominac zjazdow, bo tablice widac bylo dopiero w ostatniej chwili. ;) Ale dojechalismy szczesliwie i bez przygod, a to najwazniejsze.

P.S. Uff... Skonczylam. Styczen dobiega konca, dzieje sie duzo, a ja jedna noga nadal jestem na urlopie. Czas nadrobic codziennosc. :)

wtorek, 14 stycznia 2020

Deszcz w tropikach czesc I

W sumie to nie w tropikach. W subtropikach, a wlasciwie to w obszarze zwrotnikowym wilgotnym morskim. A konkretnie to na poludniu Florydy, o! Tak chyba jest najprosciej i po ludzku! :D

Kiedy nadeszla jesien, a dni zrobily sie chlodniejsze i krotsze, normalna rzecza stalo sie, ze zaczelo nas swierzbic i coraz czesciej dyskutowalismy gdzie by tu "wyskoczyc" zeby zagrzac dupki i nalykac sie witaminki D. ;) Naszym pierwszym wyborem byl znowu okres "Indyka" oraz Karaiby, tym razem jednak za pozno zaczelismy sie rozgladac za rezerwacjami. Wiekszosc kurortow albo nie miala juz miejsc, albo ceny takie, ze prosze siadac. Z zalem porzucilismy ten termin i zaczelismy zastanawiac sie nad przerwa swiateczna. Niestety, tutaj rowniez nie wygladalo to zachecajaco. To bardzo popularny na podroze okres w roku i zeby zlapac fajna rezerwacje w cenie "do przelkniecia" (bo nie mowie nawet o korzystnej!), trzeba pewnie rozgladac sie w lipcu. ;) W zasadzie juz sobie odpuscilam i zaczelam przegladac potencjalne rezerwacje na narty w tym okresie... Ale okazalo sie, ze poniewaz to juz zima, te byly w podobnych cenach. Albo i wiekszych, bo na Karaibach rezerwacje "windowaly" przez ceny przelotow. Na narty zas myslalam o lokalnych stokach w Vermont, gdzie przejechalibysmy autem, a ceny byly tylko o frakcje nizsze. :O
I juz, juz szykowalismy sie na nudny, pracujacy okres miedzyswiateczny... kiedy M. rzucil propozycje, zeby zamiast na Karaiby, wybrac sie na Floryde. Tutaj niestety ceny przelotow rowniez okazaly sie skutecznie zniechecajace, wiec malzonek zmienil taktyke i zaproponowal wybranie sie... autem i przyczepka. ;)
Nawet to jednak latwe nie bylo. Ja bowiem chcialam gwarancje ciepla, wiec polnocna czesc owego stanu mnie nie satysfakcjonowala, zas kempingi w jego poludniowej czesci, okazaly sie zapelnione przez staruszkow, ktorzy tam "zimuja"! Serio! W naszych okolicach, na kazdym kempingu jest zaznaczone, ze rezerwacja moze byc na maksymalnie dwa tygodnie. Tam... przy cenniku od razu wyliczone sa znizki jesli zarezerwujesz miejsce na miesiac, na dwa, na wiecej niz trzy... Na wielu kempingach nie mieli juz wolnych miejscowek, lub wyskakiwala mi wiadomosc, ze w tym okresie mozliwa jest rezerwacja tylko na minimum 30 dni. :O I nie mowie tu o malych kempingach stanowych, ktore rzecz jasna byly pelniusienkie, ale o prywatnych, drogich polach kempingowych! Zrobienie rezerwacji kosztowalo mnie troche nerwow, bo dodatkowo wiele kempingow mialo wymagania co do wielkosci lub rasy psa (a Maye chcielismy wziac ze soba), wiec z miejsca odpadaly. Sporo czasu spedzilam na internecie oraz dzwoniac i dopytujac o szczegoly. Chcielismy od razu zjechac na wyspy (Florida Keys) na samym koniuszku Stanow, ale musielismy w koncu zatrzymac sie na 3 dni w Miami, bo zwyczajnie nie moglam znalezc wolnych miejsc. :/

Maly kompromis miedzy nami (mna i malzonkiem) rowniez byl konieczny, bo M. gotow byl wyjechac juz w sobote przed Swietami i spedzic tam dwa tygodnie. Nie powiem, kuszaca propozycja, ale poki Potworki sa wzglednie male, a moj tata mieszka nadal w Stanach, nie wyobrazam sobie spedzic Swiat wyjazdowo, bo wtedy w ogole ich nie czuc. Nawet spedziwszy Wigilie w domu, gdyby nie zdjecia, nie pamietalabym, ze w tym roku obchodzilismy Boze Narodzenie. Ja chcialam wyjechac w ogole po Bozym Narodzeniu (tutaj to tylko jeden dzien), 26-ego, ale M. uparl sie, zeby wyjechac juz w srode i miec jak najwiecej czasu na miejscu. W ten sposob do swietowania mielismy tylko Wigilie, a ze lodowka w kemperze jest malutka i wiedzialam, ze wiekszosci swiatecznych przysmakow nie damy rady ze soba zabrac, dlatego tez menu bylo tak ograniczone, jak napisalam w poprzednim poscie. ;)
A Bi i tak poryczala sie, kiedy powiedzialam jej, ze wyjezdzamy w Boze Narodzenie, bo ubzdurala sobie, ze Mikolaj ich z Kokusiem nie znajdzie i nie przyniesie prezentow! Dopiero kiedy przypomnialam jej, ze do nas Mikolaj przychodzi przeciez w Wigilie, uspokoila sie i zaczela cieszyc wyjazdem. ;) Potworki mialy wrocic do szkoly juz 2-ego stycznia, ale uznalismy, ze dwa dni ich nie zbawia i przedluzylismy im ferie swiateczne do 6-ego. Tutaj Trzech Kroli obchodzi sie w niedziele przed faktycznym swietem, wiec dzieciaki szly do szkoly juz w poniedzialek.

Czyli w srode, w Boze Narodzenie, wyruszylismy w droge. Chcielismy ruszyc przed poludniem, ale jak to z nami bywa, nie wyjechalismy az do 13:30. ;) Okazalo sie, ze wielki pickup M., ktory do ekonomicznych ogolnie nie nalezy, ciagnac przyczepe, palil jak smok. Musielismy tankowac doslownie co 4 godziny, wykorzystujac przy okazji te przerwy na siusiu, wyprostowanie nog oraz wyprowadzenie psa. :) Zaliczylismy caly przekroj publicznych toalet, od ladnych, czystych i pachnacych, przez srednie bez mydla czy z brudnym zlewem, az po takie, gdzie syf byl totalny, brak bylo papieru toaletowego, czlowiek siusial kucajac z nogami na sedesie i stal tak, zeby bron Boze niczego nie dotknac. :D Zuzylam pol butelki srodka dezynfekujacego do rak, bo czesto nawet nie bylo jak ich umyc. :D
Plan byl zeby nad ranem stanac i w zaleznosci od temperatury na zewnatrz, przespac sie albo w aucie albo w przyczepie. Kiedy jednak nadeszla magiczna godzina 3-4 nad ranem, M., ktory opil sie jak bak napojow energetycznych, stwierdzil, ze w ogole nie jest senny i jedzie dalej. Coz, jego wola, szczegolnie, ze proponowalam, ze troche poprowadze, ale mi nie dal. Potworki spaly miedzy przerwami na tankowanie jak susly, a ja przysypialam na 10-15 minut od czasu do czasu, wiec reszta nas sie nieco regenerowala.
Z temperatura tez byla dziwna sprawa. Spodziewalam sie, ze jadac na poludnie, bedzie ona pomalu, ale konsekwentnie rosla. Kiedy wyjezdzalismy bylo jakies 7 stopni i takiez pozostalo do wieczora. Nastepnie temperatura spadla do trzech, po czym po kilku godzinach podniosla sie znow do 8 i tak zostala praktycznie do rana, az nagle, w ciagu jakiejs godziny, podskoczyla do 16. Wtedy bylismy juz jednak na polnocy Florydy. Jadac glownie w nocy ciezko bylo tez zauwazyc zmieniajaca sie roslinnosc, ale udalo sie zaobserwowac, ze u nas trawa byla zoltawa i ledwie zywa, zas gdzies na wysokosci Virginii zrobila sie zielona i kwitly na niej mlecze. Floryda przywitala nas mgliscie i deszczowo, ale bylo zdecydowanie bujno i zielono. No i te palmy... Uwielbiam. :)

Z pogoda utrafilismy niestety... srednio. Floryda zwana jest powszechnie jako sunshine state, czyli "stan slonca". No coz, my te slonce mielismy bardzo skapo wydzielane, ale nie powinnam chyba narzekac, bo na wszystkie zaplanowane wycieczki, udawalo nam sie wstrzelic w okienko ladnej pogody. Poza tym, nawet kiedy padalo, bylo cieplo. Co ja pisze, bylo goraco! I duszno! Temperatura w dzien nie spadala ponizej 25 stopni (bez slonca, z nim dochodzila do 30stki), a w nocy ponizej 20. Przy 85% wilgotnosci powietrza bylo to ciezkie do zniesienia, szczegolnie kiedy wlasnie przyjechalo sie z zimowej krainy. :) Latem, na kempingach na naszej polnocy klimatyzacje wlaczamy malo kiedy. Zazwyczaj wystarczy pootwierac okna w przyczepie. Tam, klima chodzila praktycznie caly czas. ;)
Pogoda byla ogolnie kompletnie nieprzewidywalna. Potrafilo wyjsc slonce, zeby za 15 minut nagle sie zachmurzyc, lunac deszczem (ale takim, ze swiata nie bylo widac), a po dwoch minutach nagle sie kompletnie rozchmurzyc. I tak kilka razy nawet w ciagu godziny. :O A to miala byc najsuchsza pora roku tam! :D
Mielismy wiec troche pecha z pogoda, a dodatkowo pech dopadl mnie osobiscie, bowiem dostalam okres... w dniu wyjazdu! :O Myslalam, ze cos mnie trafi! Poprzedni przyszedl 3 dni wczesniej i tak marzylam sobie, ze jakby ten przyszedl rowniez wczesniej, to do wyjazdu akurat by sie skonczyl. Tia... Spoznil sie 3 dni i przyszedl idealnie na droge, a skonczyl sie dwa dni przed koncem naszych wakacji. Zlosliwosc rzeczy... w sumie niemartwych. ;)

Dojechalismy na pierwszy kemping, w Miami, w czwartek okolo poludnia i... wyspane i zadowolone Potwory z miejsca zazadaly zeby ich zabrac na basen! :D Na szczescie zaakceptowaly fakt, ze dopiero co dojechalismy, ze musimy wszystko rozlozyc i troche ogarnac, itd. Tego, ze oboje, a szczegolnie M., padamy na pysk, w ogole nie rozumieli. ;) Miejscowke mielismy malutka, ale za to nieco schowana pomiedzy zywoplotami, a wiec zapewniajaca troche prywatnosci.

 
Ot i cala miejscowka. Po lewej, zaraz poza rama zdjecia, zaczynal sie zywoplot odradzajacy nas od kolejnej przyczepy. A nad nasza - palma kokosowa. Dobrze, ze owoce niedojrzale, bo jakby ktorys spadl na przyczepke, moglby narobic szkod ;)

Niestety, ta "prywatnosc" sprawiala, ze malo kiedy dochodzilo tam slonce, a przy ciaglych deszczach, kompletnie nic nie schlo. Wszystko bylo obrzydliwie wilgotne - posciel, ubrania w szafach, papier toaletowy, ksiazki... Mialam wrazenie, ze cala przyczepa nam sie rozpulchni od wszechobecnej wilgoci!
Ale co ja bede narzekac! I tak bylo bosko! :D Nie macie pojecia (no, niektore z Was moga miec) jakie to bylo cudowne uczucie zrzucic zimowa kurtke, bluze, adidasy i przebrac sie w koszulke, spodenki oraz sandaly na cale 9 dni! W grudniu! ;) Jadac w te rejony pierwszy raz o tej porze roku i nie wiedzac czego sie konkretnie spodziewac, spakowalam po kilka par dlugich spodni oraz bluzek z dlugimi rekawami z mysla o wieczorach. W koncu u nas, nawet latem, najczesciej po upalnym dniu, wieczory sa duzo chlodniejsze... No i kiedys, dawno temu, bylam na Florydzie na "Indyka", tylko troche wyzej na polnoc i pechowo trafilam na jakies ochlodzenie, gdzie w nocy temperatury spadaly do 15 stopni i bylo zwyczajnie chlodno. Tym razem jednak odziez z dlugimi nogawkami/ rekawkami, okazala sie zbedna. Po jednej parze przydaly sie na droge powrotna. Reszta przyjechala nieruszona do domu. Podobnie jak skarpety, ktorych zadne z nas nie zalozylo podczas wakacji ani razu. Nawet kiedy padalo, bylo tak cieplo, ze fajniej chodzilo sie w samych sandalach. :)

Kiedy nieco ogarnelismy nasza miejscowke, ruszylismy na zwiedzanie kempingu, ktory byl raczej  niewielki i ciasny, ale zupelnie nam to nie przeszkadzalo.

Widzicie te chmurzyska? Taka aure mielismy niestety przez wiekszosc czasu :/

Mial plac zabaw, usiany byl drzewami palmowymi oraz posiadal basen. ;)

Nie odpuscili i juz pierwszego popoludnia musieli wskoczyc do wody ;)

A co najwazniejsze, kazde miejsce mialo podlaczenie do pradu, wody oraz sciekow. Mozna bylo puszczac klime do oporu, oraz kapac sie bez obaw, ze zapelnimy zbiornik w przyczepie. Mialam sie okazje przekonac (zanim M. podlaczyl przyczepe do odplywu), ze szybki prysznic dla obu Potworkow oznaczal pelen zbiornik na "szara wode". Dla nieswiadomych, przyczepa kempingowa posiada bowiem 3 zbiorniki: jeden na czysta wode, jeden na "szara" wode, czyli z odplywu zlewow i wanny oraz jeden na "czarna" wode, czyli na to, co spuszczone zostalo w kibelku. ;)

Poniewaz w Miami bylismy tylko 3 dni (a raczej 2 i dwie polowki), wiec nie zwazajac na pogode, realizowalismy plan wycieczek. Potworki byly niby zadowolone, a jednak kilka razy wyrazily rozczarowanie, ze wyjezdzamy z kempingu rano, wracamy po zmroku, a oni nie moga sie spokojnie wykapac w basenie. A my, starzy ignoranci, ludzilismy sie, ze dzieci chcialyby cos zobaczyc i czegos doswiadczyc, phi... ;) Kolejny raz mamy dowod, ze dzieciakom (no, przynajmniej moim), na urlopie wystarczy do szczescia basen, ewentualnie plaza. Bylyby zupelnie szczesliwe spedzajac cale dnie w wodzie...
Matka i ojciec jednak lubia tez gdzies pojechac i cos zobaczyc, wiec wymyslilismy dwie wycieczki, dopasowane do zainteresowan mlodszej mlodziezy szkolnej, oczywiscie. ;)

Zaraz kolejnego dnia po przyjezdzie, w piatek, mimo ze nadal nie doszlismy do siebie do konca po podrozy, wybralismy sie do zoo w Miami. Napisze Wam od razu, ze zoo jak zoo, bylo ok, mialo zwierzaki, ale coz... pupy nie urywa. ;) Nie wiem w sumie czego sie spodziewalismy, ale efektu wow nie bylo. Mi bardziej juz podobalo sie mniejsze zoo w sasiednim od naszego Stanie. Zeby dzieciaki mialy wieksza frajde, kupilismy drozsze bilety, ktore upowaznialy do darmowego przejazdu na karuzelach. Te okazaly sie byc jedna sztuka. :O Dodatkowo, moglismy do oporu jezdzic kolejka, ktora na wysokim torze, okrazala cale zoo. Mialam nadzieje, ze pozwoli nam to dojrzec zwierzaki, ktorych nie dostrzeglismy, tu musze bowiem przyznac, ze wybiegi zoo mialo bardzo duze. Dla zwierzakow fajnie, dla zwiedzajacych gorzej, bo naprawde sporo "eksponatow", schowanych bylo za pagorkami czy skalkami. Przejazd kolejka okazal sie jednak calkowitym rozczarowaniem. Przedzierala sie ona glownie przez krzaki, a z samego zoo, mozna bylo dostrzec tylko zaplecze i budynki gospodarcze. Czasem minal jakis zwierzak zamkniety w mniejszej klatce, zapewne dla kwarantanny czy czegos w tym stylu. Podsumowujac, kolejka moze byc fajna sprawa zeby przejechac z jednego konca zoo na drugi i dac odpoczac nogom, ale jako swoisty pojazd "safari" zupelnie sie nie sprawdzila. ;)
Tak w ogole, kiedy wyjezdzalismy rano z kempingu, swiecilo slonce. Mimo, ze bylismy teoretycznie w Miami, to jest to miasto tak rozlegle, z taka siecia autostrad, ze dojazd do zoo zajal nam 45 minut. Na miejscu wysmarowalismy sie kremem z fitrem bo polnocne z nas bialasy (:D) i stanelismy w dlugasnej kolejce. Dwadziescia minut pozniej, juz z biletami, zatrzymalismy sie obok zagrody flamingow, ktore z niewiadomych powodow staly sie ulubiencami Bi, przeszlismy przez bramki, ruszylismy na zwiedzanie... i lunal deszcz! ;)

Bi stanowczo odmowila zabrania swojej czapki z Elsa, wiec caly pobyt paradowala, niczym dama, w kapeluszu ;)

Ludzie rzucili sie zeby szukac schronienia. Pod bardziej rozlozyste palmy czy inne krzaki, jakies daszki, stragany z przekaskami lub pamiatkami... Ulewa trwala kilka minut, a pozostala mzawka kolejne 15. Potem... wyszlo slonce i tak juz zostalo do konca zwiedzania. Ale kiedy wrocilismy na kemping, wszystko bylo doszczetnie zmoczone, wlaczajac w to reczniki, ktore rano wystawilam na slonce do wyschniecia, ech... Tam musialo padac duzo czesciej niz w oddalonym o niecala godzine zoo...

A co ciekawego widzielismy?

Jak to w zoo. Bi dostrzegla swoje ulubione zwierze, ktore niestety ulokowalo sie dosc daleko i z tylkiem w kierunku gosci.

To zaznaczone czarnym kolkiem to tygrys, jakby slabo bylo widac :D

Ale przynajmniej bylo, bo jak wspomnialam wyzej, wielu zwierzakow, w tym szympansow, surykatek, likaonow i hien nie udalo sie zobaczyc w ogole. ;)
Byly slonie, przed ktorymi widniala tabliczka ostrzegajaca, ze lubia rzucac przedmiotami w turystow i maja niezlego cela. ;)

Na szczescie zadne z nas niczym nie oberwalo ;)

Byly nosorozce, zebry, lwy, orangutany (z ktorych tylko jakis ciekawski maluch pokazal sie z daleka), zyrafy, krokodyle, lamparty i wiele, wiele innych. Jak Floryda, to nie moglo sie obyc bez zdjecia na krokodylu. ;)

Spokojnie, to tylko rzezba ;)

Po parku biegalo luzem mnostwo egzotycznych ptakow.

Te byly naprawde piekne i calkiem spore

Jeden wzruszyl mnie szczegolnie. :)

Bociek! Poczulam sie niczym chlopaki z "Seksmisji"! :D

Tutaj jest to naprawde "egzotyczny" gatunek, bowiem bociany nie wystepuja naturalnie w Hameryce. ;) Za to po sciezkach przemykala szybko naturalna fauna owego Stanu:

Kokus jako jedyny odwazny zblizyl sie do "potwora" (to najzwyklejsza iguana) ;P

Park mial tez calkiem fajne miejsce z wodnymi psikawkami (Potworki nie skorzystaly, bo nie mialy strojow, ale podejrzewam, ze w pelni lata jest to zbawienie) oraz ciekawy plac zabaw.

Najwieksza jego zaleta byly "zagle" dajace nieco cienia :)

Niektore sciezki przypominaly dzungle:

Uwielbiam takie klimaty ;)

Widzielismy tez "krewniakow", ktorzy dali niezly popis rozwalajac kartonowe pudlo w pokazie sil. ;)

Nik do dzis chodzi po domu na czworaka i podpierajac sie na dloniach zlozonych w piastki ;)

Nasze drozsze bilety upowaznialy nas do nakarmienia jednego z wybranych zwierzat: nosorozca, zyrafy lub papuzek. Potworki wybraly zyrafy, ktore dostawaly... najzwyklejsza salate. ;)

Kazdy czlek dostawal zawrotne 4 liscie salaty. Moze to i dobrze, bo zyraf bylo raptem kilka, a ludzi przez caly dzien zapewne dobrych kilka setek. A w koncu nawet zoladek takiej zyrafy musi miec swoj limit :D

Przezycie bylo dla dzieciakow nie do opisania. :)

Tradycyjnie juz, Bi byla znacznie bardziej podekscytowana :)

Ta "slicznotka" (lub slicznotek ;P) zgodzila sie mi zapozowac. :D


Mnie w zoo najbardziej bawily swiateczne akcenty. ;) Byly pingwinki:

Piekna, "zimowa" sceneria... :D

Balwanki:



Fakt, ze tylko TAKIEGO balwana da sie tam postawic ;)



A nawet Mikolaj z reniferkami.


Czy Mikolaj nie pasuje tu jak ulal? ;)



To wszystko przy upale i pocie splywajacym po dupce. :D

A po powrocie na kemping, zachmurzylo sie i rozpadalo. I tak do wieczora... Dobrze, ze ogniska i tak palic nie wolno bylo, a dni zima sa krotsze. Nie tak jak na polnocy, bo slonce zachodzilo okolo 17:30, a wiec okolo godziny pozniej, ale jednak nie bylo tak zal zamykac sie w przyczepce. Przezornie, zeby jakos zajac Potworkom dlugie wieczory, wzielam laptoka oraz stos plyt (internetu nie bylo i dobrze). Naogladali sie bajek i filmow za wszystkie czasy. ;)

Kolejny dzien powital nas pochmurno i burzowo. W poprzednich dwoch dniach, pomiedzy ulewami wychodzilo slonce, czasem nawet na dluzej. ;) W poswiateczna sobote niebo zaciagniete bylo po horyzont i naprzemian lalo i mzylo. A my zaplanowalismy na ten dzien wycieczke do Everglades National Park, czyli parku narodowego, bedacego unikatowym, ogromnym mokradlem, zajmujacym niemal caly poludniowy koniuszek Florydy i bedacy oaza i dla wielu gatunkow zwierzat, w tym aligatorow. To wlasnie je najbardziej chcielismy pokazac Potworkom, nie w zoo, lecz na wolnosci, plywajace swobodnie w naturalnym srodowisku. Po debatach stwierdzilismy, ze pojedziemy. Do celu mielismy ponownie okolo 40 minut jazdy, a ze pogoda zmieniala sie w poprzednie dwa dni niczym w kalejdoskopie, mielismy nadzieje, ze moze jednak sie rozpogodzi. Zabralismy dzieciaki do miejsca, w ktorym sami bylismy jako mlode malzenstwo, 11 lat temu. :D Przylecielismy wtedy na Floryde raptem na 2.5 dnia i odwiedzilismy m.in. wlasnie ten park. Kiedy dojechalismy na miejsce tym razem, okazalo sie, ze NIC sie nie zmienilo! :D Ten sam budynek, ta sama przystan dla lodzi. Roznilo sie tylko tym, ze wowczas bylo goraco i slonecznie, a teraz lalo jak z cebra. ;) Niestety, pogoda za cholere nie chciala sie poprawiac. Co gorsza, mielismy pecha i tuz przed nami dojechaly dwa autokary, ktore przywiozly na wycieczke ludzi ze statku pasazerskiego. Nie dosc wiec, ze padalo, to jeszcze w kolejkach stalo kilkaset osob. :O
Rozwazylismy powrot na kemping. Rozwazylismy zostanie tylko na pokazie i rezygnacje z przeplyniecia lodka. Popatrzylismy jednak na ludzi, ktorzy przyjechawszy prosto z rejsu, gdzie nie spodziewali sie raczej wycieczek w deszczu, owijali sie czymkolwiek, nawet plastikowymi torbami ze sklepow, w rozmiarze XXL. :O My bylismy zaopatrzeni zarowno w kurtki przeciwdeszczowe, jak i w parasole. Poza tym przyjechalismy spory kawalek, a nastepnego dnia ruszalismy na kolejny kemping, skad na Everglades bedziemy miec 3-krotna odleglosc, nie wiadomo kiedy znow wrocimy w te strony... Dodatkowo Potworki oprotestowaly potencjalny powrot, twierdzac, ze oni chca zobaczyc aligatora (:D) i uznalismy, ze raz kozie smierc, zostajemy. :)
Potem tylko 20 minut czekania w kolejce po bilety i godzinka (nie zebym liczyla... ;P) juz w konkretnej kolejeczce do atrakcji i moglismy wsiadac do lodzi. ;) Sama lodz byla juz nie lada atrakcja, bo nie byla to zwykla lodeczka z motorem, tylko tzw. airboat, czyli miala z tylu ogromny wiatrak pchajacy ja do przodu.

Potworki przed tylem "naszej" lodzi. Widac wiatrak i krzeselko kierowcy. Dzieciaki jeszcze w plaszczach przeciwdeszczowych, ktore na szczescie za chwile mogli spokojnie zdjac

Takie lodzie na Everglades sa bardzo popularne, bo wiekszosc mokradla, poza glownymi rzekami jest dosc plytka i bardzo zarosnieta. Nazywa sie ja czasem river of grass, czyli "rzeka traw". Normalna lodz w wiekszosci miejsc po prostu utknelaby z zapchanym motorem. A tak, lodki, pchane przez wiatraki, slizgaja sie po trawie jak po lodowisku. :) Fajna przygoda, szczegolnie, ze nasz kierowca stanowczo nie zalowal przyspieszenia, a w dodatku robil gwaltowne zwroty, wiec lodz przechylala sie na boki, a woda pryskala na pasazerow. Jedyna wada byly decybele - taki wiatrak jest jednak bardzo glosny, a my siedzielismy bezposrednio przed nim. Wraz z biletami, dostaje sie na szczescie zatyczki do uszu. :D

Nik dodatkowo przytykal uszy, a Bi trzyma aparat w pogotowiu. Te polaroidy to byl szal wsrod swiatecznych prezentow, ktory przeszedl w rozpacz, bowiem zdjecia robi kiepskie, szczegolnie w jasnym swietle na zewnatrz :/

Szalona jazda po mokradle to tylko jedna czesc atrakcji. W wielu miejscach nasz kierowca wylaczal wiatrak, lodz plynela sobie spokojnie wraz z pradem, a facet snul opowiesc o geologii, florze oraz faunie Everglades, ktora jest naprawde unikatowa i nie dziwota, ze miejsce to zostalo parkiem narodowym. No a poza tym, wypatrywalismy zwierzat. Kierowca na samym poczatku uprzedzil, ze poniewaz trafilismy na deszczowy, chlodniejszy dzien, zwierzaki sa raczej pochowane i szanse na znalezienie ich sa utrudnione. Wszyscy oczywiscie wypatrywali aligatorow. ;) Na szczescie te sa mocno terytorialne, wiec kierowcy lodzi wiedza gdzie mniej wiecej ich szukac i nazywaja je po imieniu. My mielismy szczescie, bo dwa (samiec i samica, podobno dwa samce nie plywalyby tak zgodnie) przeplynely przy samej lodce!

Takie tam... okazy :D

A! Jeszcze pare slow o pogodzie. Jak pisalam, kiedy dojechalismy na miejsce, lalo jak z cebra. Zreszta padalo od rana. Napisalam jednak na poczatku, ze w tym pechu z pogoda na urlopie, mielismy tez sporo szczescia, bo slonce trafialo nam sie jak slepej kurze ziarno akurat wtedy, kiedy najbardziej go potrzebowalismy. Tak bylo i tym razem. Przyjechalismy na miejsce - lalo. Stalam w kolejce za biletami - jakby ktos odkrecil weza ogrodowego. Stanelam w kolejce do lodzi - padalo. Czekanie bylo jednak dluuugie. M. strasznie psioczyl, ze akurat musiala nam sie trafic wycieczka z rejsu, ale chociaz czekanie, szczegolnie ze znudzonymi dziecmi, bylo wkurzajace, to okazalo sie zbawienne. Gdybysmy przyjechali w spokojny dzien, jak nic plynelibysmy lodzia w deszczu, woda chlastala by nas po twarzach, wszyskie zwierzaki bylyby pochowane, a my marzylibysmy tylko o powrocie do bazy. ;) Tymczasem, w czasie naszego dlugasneeego czekania, stopniowo przestalo padac, kiedy plynelismy lodzia zmoczyla nas krotka mzawka, a po chwili slonce zaczelo sie przebijac przez chmury. Zanim doplynelismy z powrotem, przygrzewalo juz az milo. Dzieki temu chyba tamte dwa aligatory wyplynely z ukrycia. Zapewne chcialy zgromadzic troche energii slonecznej...
Po powrocie do bazy, dalsza czesc atrakcji. Wszyscy przeszli na "arene", gdzie facet opowiadal i pokazywal aligatory oraz krokodyle. Od 3-letnich maluchow:

Maluszek, malutenki po prostu... ;)

Po takie "troche" starsze. Przekonywal przy tym, ze florydzkie aligatory przyzwyczajone sa do polowania na mala zwierzyne i przed ludzmi raczej uciekaja, niz atakuja.

Uciekaja czy nie, ja wolalabym raczej nie spotkac zadnego oko w oko ;)

Widac to bylo zreszta na przykladzie jego "kolezanki", ktora co prawda syczala ostrzegawczo i otwierala paszcze, ale caly czas probowala go ominac i wrocic do zagrody z sadzawka, z ktorej to facet wyciagnal ja wczesniej... za ogon. :O
Po pokazie, za dodatkowa oplata, kazdy mogl zrobic sobie zdjecie z tym mlodszym aligatorkiem. My z M. mamy juz takie zdjecia sprzed 11 lat, poza tym zal bylo mi malucha przekladanego z rak do rak, wiec odpuscilismy, ale Potworkom nie pozalowalismy.

Spokojnie, to z tylu to nie jest zywe! ;)

Oboje byli niesamowicie ucieszeni, szczegolnie Bi, ktora gadzina wrecz zachwycila. :D

"Mamusiu, on byl taki slodki i mieciutki!". Tiaaa... Niech by poczekala ze 3 lata, zobaczylaby jakie "to" slodkie urosnie :D

Potem pozostalo juz tylko pokrecic sie po terenie, poogladac aligatory wygrzewajace sie w zagrodach na sloncu, kupic pamiatki (dla rodzicow magnes, dla dzieci duperele w stylu dlugopisow z aligatorami) i mozna bylo ruszyc z powrotem. W tamtym miejscu jest tez kafejka gdzie mozna kupic m.in. kanapke z ogonem aligatora, ale sie nie skusilismy. Jedlismy poprzednim razem i moge Wam napisac, ze aligator smakuje jak kurczak, tylko bardziej gumiasty i zalatujacy blotem. ;)

Poniewaz byl to juz nasz ostatni dzien w Miami, wieczorem postanowilismy wybrac sie nad ocean. Jak napisalam gdzies wyzej, miasto to jest po prostu ogromne, a siec autostrad poraza. Gdzie sie nie ruszalismy, to sie gubilismy. Nie pomoglo, ze trwaja tam rozlegle remonty, wiec linie sa poblokowane i caly system jest pozmieniany. Nawigacja nie nadaza za zmianami i po kilku dniach przywyklismy sie juz, ze np. odtrzega przed poborem oplat za przejazd autostrada, ja wyciagalam ze schowka czujnik, ktory upowaznia do przejazdu (mozna go przyczepic do szyby, ale nie w aucie M. - dluga historia), a tymczasem skanerow na horyzoncie ani widu ani slychu. Kiedy jechalismy do zoo, nawigacja kazala nam wziac zjazd # 16. Coz, okazalo sie, ze po tej stronie autostrady zjazdu o takim numerze nie bylo. :D Musial byc tam kiedys, ale go zlikwidowano, natomiast nawigacja nie podazyla za "duchem czasow". ;)
Podobnie, jadac nad ocean, ktory na mapie wydawal sie byc tuz-tuz, a w nawigacji pokazalo ponad 1/2 godziny jazdy, mielismy wziac zjazd, gdzie bylo kilka lini, a kiedy juz sie go wzielo, poznikaly oznaczenia i zamiast w centrum, wyladowalismy... na lotnisku. :O Tam, wiadomo, korek, tlok, bo ludzie odwoza krewnych, odbieraja krewnych, samochody, busy, autobusy... Koszmar i 20 minut w plecy. Kiedy dojechalismy w koncu na plaze, bylo juz po zachodzie slonca, a doslownie 10 minut pozniej straznik podjechal, zeby powiedziec, ze zamykaja. :/ Probowalismy porobic zdjecia pieknego, wzburzonego oceanu, ale mimo, ze mial on ladny, niebieski kolor, to przy niewystarczajacej ilosci swiatla, zupelnie nie wyszedl on na zdjeciach.

Potworki i tak byly zachwycone wiatrem i ogromnymi falami

A kolejnego dnia wyruszylismy jeszcze dalej w kierunku poludniowym... Ale to juz osobna historia. :)

CDN