Ech, no ja sie tak nie bawie! Trzy dni pod rzad chodzic spac po polnocy, na co? Zeby potem Swieta przelecialy sobie ot tak, jak z bicza trzasnal?! Gdzie tu sprawiedliwosc?! :D
Boze Narodzenie, pomimo kilku zgrzytow, minelo mi w tym roku spokojnie i rodzinnie. Tak jak powinno. Co prawda reszta rodziny (i nie tylko) robila wszystko, zeby popsuc ten sielankowy nastroj, ale zacisnelam zeby, wlaczylam wewnetrzny "zen" i choc wydarlam sie pare razy na Male Potwory, to potraktowalam to jak normalny element wychowania. Rozedrzec sie, przywolac do porzadku, kontynuowac dzien jak gdyby nigdy nic. Dziala. ;)
Troche trudniej z mezem i tu bylo juz baaardzo blisko, zeby Swieta uplynely pod znakiem cichych dni. Malzonkowi, w sama Wigilie, wlaczyl sie tryb pustelnika. Caly dzien chodzil i zrzedzil, ze po co te Swieta, po co to szykowanie, on nie lubi takich zjazdow, nie lubi gosci, on woli posiedziec na kanapie w dresach i podziurawionej koszulce. :/ Najeczal sie jakby przyjezdzalo do nas conajmniej trzydziesci osob, zamiast trzech... ;) Pare razy mialam szczera ochote kopnac go w cztery litery, bo to JA latalam jak kot z pecherzem usilujac ogarnac jako tako chalupe i to glownie JA przez dwa dni niemal nie wychodzilam z kuchni. Tyle, ze ja robilam to z (obledem w oczach, fakt) radoscia, a wkurzalo mnie tylko kiedy Potworki zawracaly mi gitare o pic, jesc, siusiu, kupe, zamiast uderzyc do ojca, ktory siedzial przed laptopem. Jak zwykle... :/ W koncu jednak usmazyl rybe i zrobil barszcz (utyskujac, ze co by nie dodawal, mu nie smakuje), wiec wybaczam...
Moja ukochana mamusia takze probowala mi popsuc Swieta. W piatek mialam wolne, wiec postanowilam zadzwonic do siostry, z ktora zwykle ciezko mi sie zgadac. Duzo czesciej dzwonie do mamy, bo ona zwyczajnie zazwyczaj jest w domu. A siostra z mezem prowadza bujne zycie towarzyskie i ciezko ich zastac. Rozmawialam wiec z N. w najlepsze, a tu mamuska do niej dzwoni! Przyznala, ze ze mna rozmawia (durna, oj durna!), wiec zostalo mi przekazane, ze jestem swinia, bo zadzwonilam do siostry, a nie do matki i ze mam potem do niej zadzwonic. Pozniej jednak byla nieaktywna na Skypie, a na mojego smsa, otrzymalam potok wiadomosci z pretensjami i uzalaniem sie nad sama soba, ze jestem podla, ze nie traktuje jej jak matke, ze ona coraz czesciej zaluje, ze w ogole ma dzieci, itd. Nastepnego dnia, kiedy zadzwonilam szybko do siostry zlozyc jej rodzinie zyczenia, okazalo sie, ze mamuska klocila sie rownolegle rowniez z nia i odgrazala, ze nie przyjedzie na Wigilie. To zaowocowalo interwencja szwagra i obraza majestatu, ze siostra osmiela sie mieszac w to meza... Pozniej podobno matka napisala, ze juz miala przyjechac, ale ma jelitowke. A jakis czas pozniej, ze jednak przyjedzie, ale tylko na chwile... :D Ta kobieta powinna sie leczyc...
Na mojego smsa w Wigilie (ktora jest rowniez jej imieninami), ze chcialam jej zlozyc zyczenia, nie odpowiedziala. W niedziele, odpisala laskawie jednym slowem, ze "spi". Godzine pozniej dopisala: "chociaz wcale nie spie". Tym razem nie odpisalam ja, majac dosc jej wiecznych gierek i robienia z siebie ofiary. Ona jest szczesliwa tylko wtedy, kiedy jest w centrum uwagi. Tylko, ze ja juz od dawna skierowalam moja uwage w innym kierunku. Kiedys przejmowalam sie tym co mowi i robi, ranilo to moje uczucia, ale w koncu sie zdystansowalam i teraz czesciej jej zachowanie mnie smieszy. Troche mi jej nawet zal, bo sama nie widzi, ze im bardziej sie miota, wscieka, rzuca epitetami, albo przeciwnie, usiluje wzbudzic poczucie winy, tym bardziej powieksza sie dystans miedzy nami...
Wystarczy jednak o mojej mamusce. Ona sie juz nie zmieni, a ja cierpne tylko na mysl, ze kiedys przylece do Polski i bede musiala sie z nia uzerac osobiscie... Nawet jesli tylko przez kilka dni...
Mialo byc o naszych Swietach.
Jak pisalam w przedostatnim poscie, w zeszly wtorek zagniotlam wieczorem ciasto na pierniczki. Nastepnego wieczora, kiedy wrocilam z pracy, odbylo sie wiec wielkie pierniczenie! :) Obawialam sie, co wyjdzie z tych piernikow w zwiazku z dodaniem do ciasta x3 tyle maki, co w przepisie. W pamieci mam zeszloroczne, pozbawione korzennego zapachu i zupelnie niesmaczne. Niepotrzebnie sie jednak martwilam. Pierniki wyszly aromatyczne, wystarczy zblizyc sie do talerza, a w nozdrza uderza zapach przypraw, az slinka cieknie! Sa tez pyszne, choc tu powinnam chyba napisac "byly", bo rano na talerzu lezaly juz tylko 4 sztuki, a zanim wroce do domu, pewnie i ta resztka zniknie. ;) Wyszlo ich z przepisu bardzo duzo (to pewnie zaleta dodania wiekszej ilosci maki), ale ulatnialy sie w takim tempie, ze ani jednego w koncu nie powiesilam na choince. :)
Ten przepis zdecydowanie musze wydrukowac i zachowac, bo to najlepsze pierniczki, jakie dotychczas pieklam.
A wracajac do pierniczenia. Obydwa Potworki rzucily sie z zapalem do wykrawania piernikow, Bi nawet wlasnorecznie walkowala ciasto...
Az do momentu, kiedy pierwsza partia wyjechala z piekarnika i przestygla. Wtedy szybko przerzucili sie na konsumpcje, szczegolnie Nik, ktory chwytal jednego pierniczka za drugim tak, zeby miec po jednym w kazdej dloni. Wcinal i wzdychal "Mniaaam, jakie pysne te pielnicki!". :D
Podobnie sprawa miala sie z ich dekorowaniem. Po kilku piernikach, jak widac na ponizszym zdjeciu, Nik rozpoczal degustacje, bo "Musem splobowac jak smakuja z luklem!". ;)
Bi nie zjadala polukrowanych piernikow przy dekoracji. Ona po prostu wysysala lukier z tubek. Taaa, pierniczenie zdecydowanie bylo tym, co Potworki lubia najbardziej... ;)
Co jeszcze pamietam z przygotowan? W sumie niewiele konkretow, bo wszystko zlalo sie w jedna mase krojenia, mieszania, smakowania, itd...
Makowiec wyszedl mi z zakalcem, o! :/ Tak to bywa jak sie wykorzystuje nowy przepis bez uprzedniego wyprobowania... Juz podczas mieszania, kilka razy sprawdzalam czy napewno dalam wszystkiego jak trzeba, bo ciasta wyszlo dwa razy tyle, co masy makowej! I to ma byc
makowiec?! Poza tym, moj piekarnik raczej slabo grzeje i zazwyczaj musze ciasta potrzymac w nim nieco dluzej. I tak, np. sernik piekl sie niemal dwa razy dluzej niz w przepisie! :O Tu jednak w miare latwo poznac. Nie dosc, ze przepis mi znany i wielokrotnie wyprobowywany, to widac po samym ciescie, ze nadal nie zabrazowilo sie po bokach, a srodek lekko bulgoce. Natomiast z makowcem juz trudniejsza sprawa. Na wierzchu ciemna masa makowa, wez tu poznaj czy wszystko upieczone? Dla pewnosci potrzymalam go 15 minut dluzej, ale efekt - zakalec. :( Co prawda tylko delikatny, a samo ciasto w smaku calkiem dobre, ale jednak bylam zla.
To nie koniec porazek kulinarnych... Jedna z salatek sledziowych przesolilam i to mocno... Jem ja uparcie po trochu, mocno przepijajc, ale wiekszosc raczej wyladuje w koszu...
A w te Swieta juz nie ciagnelo mnie az tak do sledzi, jak rok temu. W tym roku, przyssalam sie do skondensowanego mleka. :) Potrzebowalam go 6 lyzek do nieszczesnego makowca, a potem jak oblizalam lyzke, to wyzarlam pol puszki za jednym posiedzeniem. W koncu rozsadek zwyciezyl i zmusilam sie, zeby odlozyc puszke do lodowki, ale i tak pewnie w biodra mi pojdzie. ;)
Fajnie mi sie bigos gotowalo. Jak zaczelam go podlewac czerwonym winem, to zaczelam to winko sobie tez pociagac. I od razu, pomimo poznej pory, zmeczenie jakby mniejsze i nogi juz tak nie bolaly... ;)
W koncu nadszedl wieczor wigilijny i... Juz tradycyjnie, ciotka M. przyjechala ponad godzine pozniej... Kurcze, mowi sie takiej "16:30", a ona przyjezdza niemal o 18! Wszystkim jednak porzadnie burczalo w brzuchach, wiec poczekalismy godzinke i machnelismy na nia reka. Przelamalismy sie oplatkiem, zjedlismy barszcz, a wtedy zjechala wraz ze swoim przyjacielem. :/
Kolejnym przykrym elementem bylo to, ze facet ciotki M., bedacy rownoczesnie chrzestnym naszych dzieciakow, przyjechal podpity. Nie belkotal, nie zataczal sie, nawet alkoholem od niego nie zalatywalo (nie wiem jak to zamaskowal), ale gadal zupelnie bez sensu i w polowie Wigilii usnal na kanapie. :( Ciotka M. kilka razy wspominala, ze A. ma problem alkoholowy, ale ze ona sama jest dosc specyficzna osoba, myslelismy, ze przesadza. Poza tym, on dotychczas bardzo sie pilnowal i do nas zawsze przyjezdzal trzezwy. Albo wiec poczul sie juz zbyt swobodnie, albo jego problem sie poglebia. W kazdym razie az zal patrzec, bo to naprawde fajny chlop... :(
Poza tymi odchylami od normy, wieczor na szczescie uplynal spokojnie. Zjedlismy wieczerze, probujac wcisnac jej choc troche w Potworki. Skonczylo sie tym, ze Bi podjadla barszczu z uszkami, a Nik bez uszek (czyli samej wody) i podziubali nieco najzwyklejszej smazonej ryby w panierce. Coz, dobre i to. ;)
No i gwozdz programu, czyli prezenty!!! :D
Jak zwykle, wyszlam z dziecmi przed dom, zeby wypatrywaly Mikolaja. Reszcie jednak cos dlugo schodzilo, a Potworki byly bardzo niecierpliwe. Nik kilka razy zawracal w strone drzwi, mowiac, ze pojdzie sprawdzic czy Mikolaj moze juz przyszedl. Z trudem odwodzilam go od tego pomyslu, a jeszcze ktos wypuscil od tylu psa, ktory przybiegl do nas, po czym wrocil za dom. Potworki zaskoczone, chcialy z kolei pobiec za Maya, a tam przeciez moj tata oraz ciotka M., wyciagaja pakunki z aut! :) Oj, troche sie nagimnastykowalam, zeby utrzymac mlodziez na miejscu. ;)
W koncu jednak wpuszczono nas na powrot do domu, tradycycjnie wcisnieto Potworkom bajeczke, ze Mikolaj wpadl tylko, podrzucil prezenty i musial jechac dalej i sie zaczelo! ;) Ilosc pakunkow, paczek i prezentow, najlepiej oddaja chyba te zdjecia:
Przez jakis czas, slychac bylo tylko radosne piski i podniecone okrzyki dziatwy oraz smiechy doroslych obserwujacych ich reakcje. ;)
Wnioski z prezentow? Lepiej isc w konkret, a nie ilosc. ;) Dla Potworkow, kazdy "wiekszy" prezent, czy to puzzle, czy to klocki, czy zabawka, okazaly sie hitem. Natomiast duperelki w rodzaju naklejek, gumek do wlosow (to Bi), breloczkow czy innych drobiazgow, obejrzeli i odlozyli na bok. Podobnie z prezentami praktycznymi. Nowe kubki oraz plyny do mycia, juz po chwili lezaly zapomniane. Bi obejrzala z zainteresowaniem skarpetki oraz czapke (kobieta, to lubi fatalaszki), Nik nawet na nie nie spojrzal. ;)
Za to, zupelnie niespodziewanie, Bi jest zachwycona otrzymanym kalendarzem. Nawet nie wiem, ktory to "Mikolaj" jej go sprezentowal, ale to byl strzal w dziesiatke! Bi od dawna zamecza mnie pytaniami: a kiedy beda moje urodziny, a urodziny Kokusia, a kiedy mamy wolne w szkole, itd. Teraz bede mogla wszystko pozaznaczac w jej wlasnym kalendarzu i bedzie mogla sama sobie to sledzic i liczyc dni. ;)
Potworki dostaly tez po zestawie puzzli oraz klockow Lego. Myslalam, ze takie prezenty zajma ich na dluzsza chwile, ale sie nieco rozczarowalam. To znaczy, zajeli sie, owszem, tyle, ze potrzebowali mojej asysty przy ukladaniu.
(To jedyny zestaw, ktory Nik samodzielnie ulozyl)
Przy zestawie Lego Nika, bylam na to przygotowana, bo to jego pierwszy i mimo, ze Mikolaj - mama kupil Lego Juniors, ktore niby jest od 4 lat, to jednak dla
mojego czterolatka to nieco wyzsza szkola jazdy. Chociaz, po kilku dniach, samochodzik potrafi juz sobie czesciowo rozebrac i zlozyc z powrotem. Postep wiec jest. Nie dziwie sie tez Bi, ze potrzebowala pomocy z puzzlami. Dostala je oznaczone dla grupy wiekowej 6+. Ma juz 5.5 lat i radzi sobie z puzzlami swietnie, wiec myslalam, ze ulozy je z palcem w nosie. Tymczasem okazaly sie byc pastelowe, przysypane jakby brokatem i w rezultacie kolory sie miejscami mocno rozmywaja. Nawet ja, zawolana do pomocy, troche sie nastekalam i naskrobalam po czuprynie... Ale ja ogolnie jestem nie-puzzlowa. ;)
Spedzilam wiec wieksza czesc Wigilii oraz sporo Pierwszego Dnia Swiat, ukladajac Lego oraz puzzle. Powrot do przeszlosci, normalnie! :D
Z Lego, Bi potrzebowala mnie glownie do wsparcia psychicznego oraz okazjonalnej poprawki, ale uparcie nie chciala sama ukladac. Mysle, ze zadzialala rywalizacja o uwage rodzica. Nikowi
musialam pomoc, sam by sobie nie poradzil, wiec Bi nie mogla byc przeciez gorsza. ;) Obydwa zestawy, Bi oraz Nika, byly podzielone na 3 czesci, ukladalam wiec naprzemian: pierwsza partie Nika, pierwsza Bi, druga partie Nika, druga Bi, itd. O ile Kokusiowe, prostsze, szly szybko, o tyle Bi... Ojacieniemoge! Taki wyszedl malutki, raczej niepozorny zameczek, a tyle czasu zajelo ukladanie!
Glownie dlatego, ze Bi kazdy klocuszek dokladala z namaszczeniem, sprawdzajac dokladnie instrukcje. A ze zestaw rowniez jest od 6 roku zycia, wiec wymagal on od niej sporego skupienia. Koniec koncow, poradzilaby sobie sama, tylko... nie chciala... :/ Wymusila za to, zebym przy niej kolkiem siedziala. A ze Swieta, gotowac nie musialam, sprzatac tez nie, czasu jakby wiecej, to siedzialam (i ukradkiem ziewalam z nudow, ale czego sie dla corki nie zrobi)... ;)
O! A wiecie jaki prezent okazal sie
moim hitem?! I to nawet
nie moj prezent, tylko jeden z otrzymanych przez Bi. ;) Gra logiczna, o taka:
Polega ona na dopasowywaniu trojwymiarowych czesci tak, zeby zapelnic wszystkie otworki i zeby zaden element nie wystawal. Mozliwych jest 120 kombinacji, od najprostszych, gdzie wpasowac trzeba tylko 3 elementy, az do poziomu "wizard", gdzie do dopasowania zostaje ich 8. :) Fajne jest tez, ze w ksiazeczce jest klucz rozwiazan, jak w koncu natrafie na kombinacje, ktorej za cholere nie bede mogla rozwiazac. Najczesciej mam tylko po kilka minut na gre, wiec doszlam dopiero do trzydziestej ktorejs i "trzaskam" je bez wiekszych problemow, ale pomalu robi sie coraz trudniej. W kazdym razie, wciaga cholerstwo niesamowicie! :D
A poza tym, jak to po Swietach. Nadal mamy cala lodowke zarcia i irytuje tylko to, ze wiekszosci z tego, Potworki nie rusza. Mimo wiec zapelnionej lodowki, trzeba im gotowac obiady, bo inaczej beda sie zywic wylacznie kanapeczkami i chrupkami do mleka. :/ Ja za to jem az
za chetnie. Ciesze sie, ze od wtorku jestem juz w pracy, bo wczesniej chodzilam z brzuchem jak bania. Ale oczywiscie, jak tylko wzdecie troche zeszlo, czlapalam do kuchni. Tu salatka, tam kutia, tu jeszcze jakis serniczek. Bigos nadal stoi nietkniety, tyle mamy innych resztek. I tak czlowiek je, idzie do toalety, pusci pare baczkow (no sorki, ale taka jest prawda!) i znowu je. W pracy przynajmniej jestem odcieta od lodowki. ;) A i tak juz zastanawiam sie, co przyszykowac na Sylwestra. Ktorego spedzamy jak zwykle w domu, ale pewnie wieczorem wpadnie moj tato, no i samemu tez fajnie jest miec jakies zarelko na seans filmowy. :)
A, jeszcze zalamujace wiesci z frontu chorobowego na sam koniec. W poniedzialek rano, Nik przyjal ostatnia dawke antybiotyku, przepisanego na zapalenie ucha. Tego samego dnia, wieczorem, zaczal smarkac. Rece opadaja... :( Dobrze, ze chociaz akurat dzieciaki maja ferie swiateczne i siedza w domu. Moze do wtorku mu przejdzie. Taaa... "przejdzie" na reszte rodziny. :/