Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

czwartek, 30 czerwca 2022

Ostatnie czerwcowe dni

Powiem Wam, ze jakos mi tak dziwnie bez zwyczajowego natloku zajec dodatkowych. Caly miniony tydzien ciagle mialam wrazenie, ze o czyms zapomnialam, ze przeciez mialam gdzies jechac, gdzies biec. Sobota, 25 czerwca, nie byla inna. W roku szkolnym, wiekszosc sobotnich porankow to albo pilka, albo Polska Szkola, wiec nieswojo bylo tak bez zadnego z tych aktywnosci. Co prawda "luzow" do konca nie mielismy, bo komitet IV klas zorganizowal na 10 rano odbior albumow z rocznika Kokusia. Albumy zamowione jakis czas wczesniej, ale przez opoznienia w przesylkach, nie dotarly przed koncem roku. Okazalo sie jednak, ze az tak strasznie sie nie spoznili skoro dostali je tydzien pozniej. ;) Dla porownania, na koszykarskich polkoloniach, wszystkie dzieciaki mialy dostac po pilce do kosza. Te rowniez nie dotarly na czas, mimo ze organizatorzy twierdza, ze zamowili je jak zawsze. Tu zastanawia mnie, dlaczego wiedzac, ze opoznienia w przesylkach to ogolnokrajowy (albo i swiatowy) problem, nie zamowili ich wczesniej? No ale do sedna. Pilki dzieciaki nadal maja dostac, ale ich odbior ma byc zorganizowany w okolicach poczatku roku szkolnego. Dwa miesiace opoznienia! :O W kazdym razie, o dziesiatej podazylismy do dawnej szkoly, teraz juz obojga Potworkow. Chlip. Spotkanie odbylo sie na placu zabaw, zeby dzieciaki mialy przy okazji czas popodpisywac sobie te albumy na pamiatke oraz pobawic sie z kolegami. Szczerze, to myslalam, ze przybedzie ich wiecej, a bylo moze dwadziescioro. Czesc pewnie wyjechala na wakacje, inni moze korzystali z pierwszego prawdziwie letniego weekendu oraz ponad 30-stopniowego upalu i pojechala gdzies nad wode. Te dzieciaki, ktore dotarly, calkiem niezle sie jednak bawily ganiajac jak szalone. Nawet Bi dolaczyla, bo z racji, ze jest tylko o rok starsza, zna wiekszosc z tych malolatow.

Jeszcze hustanie na pozegnanie ;)
 

Ja za to pogadalam sobie ze znajoma mama, ktora tez jest imigrantka, wiec zawsze mamy sporo wspolnych tematow. Ona jest Hiszpanka i czesc wakacji spedzi w Madrycie, wiec opowiadala mi o swoim rodzinnym miescie, a ja jej o Polsce. ;)

Musze przyznac, ze komitet rodzicielski sie postaral. Pamiatkowy album Bi jest znacznie cienszy i z miekka okladka. Ten jest naprawde piekny i porzadnie wykonany
 

Cala "impreza" miala byc od 10 do 11 i faktycznie wiekszosc osob o tej godzinie zebrala sie i poszla. Tacy zdyscyplinowani. ;) Ja rowniez zgarnelam Potworki, ktore cala droge pytaly czy moga wskoczyc do basenu jak wrocimy. Zgodzilam sie, bo czemu by nie, ale kiedy dotarlam do chalupy, okazalo sie, ze M., ktory byl tego dnia w domu, zabral sie za... pierogi ruskie. Zeby bylo smieszniej, jestesmy malzenstwem prawie 15 lat i w tym czasie nigdy nie lepilismy wlasnych pierogow, a teraz nagle go naszlo! Poniewaz jednak malzonek w zyciu pierogow nie przygotowywal, a ja w dziecinstwie lepilam je z matka, wiec poczulam sie zobligowana zeby zostac i pomoc, bo jednak mialam jakies tam bladziutkie pojecie, a on nic. :D Niestety, malzonek mnie nie sluchal, dodal (wedlug mnie) za malo maki, wiec ciasto strasznie sie lepilo, w dodatku zamiast je rozwalkowac i wykrawac eleganckie koleczka, pocial je w prostokaty, wiec ciezko bylo ulepic ladne, rowne pierozki. ;) Koniec koncow, po ugotowaniu ciasto wyszlo jak dla mnie twardawe, ale, ze farsz byl pyszny, wiec i pierogi zaliczam do pysznosci. :) Pozniej juz nic nie stanelo na przeszkodzie, zeby Potworki wlazly do basenu. Poniewaz to byl pierwszy ponad 30-stopniowy dzien od jakiegos czasu, wiec woda nadal byla raczej chlodna, ale dzieciakom to oczywiscie ani troche nie przeszkadzalo.

Basenowanie #1
 

Oni sie pluskali, a ja siadlam przy stoliku, mimo ze slonce prazylo tam jak na patelni. Kupilam sobie ostatnio slomkowy kapelusz z szerokim rondem, wiec oslonil mi twarz, ale slonce zdolalo zjarac mi ramiona. Po poludniu w koncu kurier dowiozl moj zamowiony parasol, ale wtedy juz panowal tam cien, wiec musztarda po obiedzie. :D Potworki zreszta tez lekko spieklo, bo z rozpedu pozwolilam im wskoczyc do wody, a zapomnialam ich posmarowac kremem z filtrem. :/ Po poludniu pojechalismy do kosciola bowiem M. mial kolejnego dnia pracowac. Po powrocie zas, poniewaz temperatury spadaly, ale baaardzo opornie, Potworki ponownie wskoczyly do basenu. A niech sie bawia. ;)

Basenowanie #2
 

Poniewaz z tylu byl juz cien, wiec korzystajac z tego, ze warzywnik jest zaraz obok, jednym okiem zerkalam na to, co porabia dzieciarnia, a przy okazji znow wypielilam grzadki i posialam ponownie groszek. Zobaczymy czy tym razem zdecyduje sie wykielkowac... O tej porze roku powinien juz sie piac po sznurkach i zaraz kwitnac, a tu dopiero go wysialam. Fajnie by bylo gdyby tym razem wyrosl, bo Potworki naprawde lubia zajadac straczki prosto z grzadki.

Jak to my, optymistycznie zalozylismy, ze dom w nocy sie schlodzi i nie wlaczylismy klimatyzacji. Blad! Nocka byla koszmarna. Przewalal sie czlowiek z boku na bok, szukajac chlodniejszej czesci poduszki i przescieradla i nawet lekka bryza zza otwartego okna, nie pomagala. W dodatku M. zaczal sie wsciekac, ze mu komar nad uchem bzyczy! Musiala bestia przyjechac na psie, lub wleciec chytrze za ktoryms z nas, bo we wszystkich oknach mamy siatki i zwykle komarzydla w domu nas nie atakuja. ;) W kazdym razie malzonek kilka razy mnie obudzil, oganiajac sie przed krwiopijca, az w koncu poszedl na dol przespac sie na kanapie. Co ciekawe, ja komara kompletnie nie slyszalam, ani rano nie zauwazylam zebym zostala pokasana. ;)

Niedziele rozpoczelam z Potworkami leniwie. Malzonek byl w pracy i nie mialam zadnych planow, wiec dopiero okolo 9 sie zwloklam, zrobilam sniadanie dzieciom oraz sobie i podreptalam po tarasie cieszac sie porannym przyjemnym ciepelkiem, ale jeszcze bez skwaru. Po dziesiatej poczlapalam na gore zeby sie umyc i ubrac, a tu nagle... slysze z dolu meski glos! W pierwszej chwili az mi serce szybciej zabilo, bo drzwi tarasowe otwarte i ktokolwiek moze wejsc, ale w sekunde dotarlo do mnie, ze glos nalezal do mojego taty. :D Dziadek zjawil sie wyjatkowo wczesnie i to bez zapowiedzi. W sensie, ze wiedzialam ze sie do nas wybieral, ale nie mialam pojecia ze zaskoczy mnie jeszcze w pizamie! ;) Szybko wlaczylam zaparzacz, znalazlam jakis ciekawy program w tv, zostawilam Bi z dziadkiem zeby zabawila go rozmowa (Nik byl w piwnicznej bawialni grajac na Playstation, kompletnie nieswiadomy, ze ktos przyjechal :D), a sama ponownie polecialam na gore doprowadzic sie do porzadku. Dziadzio posiedzial u nas bite 4 godziny. Zjadl placki, kilka lodow, napil sie i kawy i lemoniady, a na koniec jeszcze popatrzyl jak wnuczka szaleje w basenie. ;)

Szalenstwom nie bylo konca
 

Wnuk w miedzyczasie dostal zaproszenie do kolegi na "prawdziwy" basen i oczywiscie polecial (samochodem, z ojcem) jak na skrzydlach. Tego dnia bylo jeszcze gorecej niz w sobote i nowy parasol okazal sie zbawieniem. Nie powiem, nadal bylo goraco, ale przynajmniej slonce az tak nie prazylo, a na leweczkach dalo sie usiasc. Poprzedniego dnia musialam sobie pod tylek podlozyc reczniki Potworkow, bo siedzenie az parzylo. :O Dziadzio w koncu pojechal, a ja porzadnie wyczyscilam basen (wczesniej wybralam tylko utopione, niektore nie do konca, owady), dolalam chloru, dodalam wolno rozpuszczalanych kapsulek (rowniez z chlorem) do "grzybka", poskladalam jedno pranie, drugie przelozylam do suszarki i zaraz nadeszla pora jechac po Kokusia. Ten, wysiadl z auta, po czym, korzystajac z tego ze nadal mial zalozony stroj kapielowy, polecial prosto do... basenu! :D Chwile pozniej dolaczyla do niego Bi i szaleli kolejne pol godziny, az wreszcie pogonilam ich z wody, bo pora byla zeby wziac prysznic (dla odmiany pod woda z mniejsza iloscia chloru, a za to z mydlem :D) i szykowac sie na kolejny dzien.

I znow ten basen ;)
 

Wieczor odbyl sie pod znakiem "zwierzyny", dzikiej i nie tylko. Najpierw, po wykapaniu dzieciakow, poszlam podlac ogrodek. Zapowiadali deszcz na kolejny dzien, ale ze niedziela byla bardzo goraca, a z prognozami wiadomo jak bywa, stwierdzilam, ze szybko dam roslinkom wytchnienie. Ide przez trawnik ciagnac za soba weza ogrodowego, az tu nagle patrze, na srodku podjazdu, przy naszych garazach, stoi sobie pies! Nie moj oczywiscie. Syn sasiadow zjechal do domu na wakacje i przywiozl ze soba takie duze, czarne cos, przypominajace labradora. W przeciwienstwie do labradorow jednak, to "cos" (nie wiem nawet czy suczka, czy pies) nie jest zbyt przyjacielskie, czy wylewne. Pare razy, kiedy przechodzilismy pod naszym domem, on stal na ogrodzie sasiadow i na nas poszczekiwal. Nigdy jednak nie zapuszczal sie az na nasz ogrod. Teraz ja patrze na psiura, niepewna co robic, a psiur na mnie. Nie merda ogonem, ale tez ani nie warczy, ani nie szczeka. Stoi i patrzy. ;) Na szczescie Maya zaczela isc w jego kierunku i chociaz ja zawolalam (bo nie wiem jak tamten by zaregowal), to dalo mu chyba haslo do wymarszu, bo odwrocil sie i polazl do siebie. Przy najblizszej okazji musze jednak powiedziec sasiadom zeby bardziej go pilnowali. Moje Potwory psy uwielbiaja i pchaja sie do kazdego napotkanego, w dodatku czesto mamy na ogrodzie obce dzieciaki, a tamten pies nie wiem jak by zareagowal. Jakis czas pozniej akurat wyciagalam pranie z suszarki, kiedy M. zawolal: "Patrz, niedzwiedz idzie nam przez ogrod!". Mojego malzonka czesto trzymaja sie takie glupie zarty, ale tym razem faktycznie lazl. ;) Niestety, zanim polecialam po telefon, juz wchodzil w krzaki obok szopki. Mlody, jeszcze nie oznakowany i niestety, dosc ciekawski.

Niestety, teren obok szopki jest taki malo "instagramowy", bo M. urzadzil tam sobie drewutnie...
 

Obwachiwal dokladnie drzwi do szopki, choc to dziwne, bo nie trzymamy tam przeciez nic jadalnego i obracal sie z zainteresowaniem kiedy M. do niego wykrzykiwal zeby juz sobie lepiej poszedl. ;) Mam wrazenie, ze w tym roku nastapil jakis wysyp niedzwiedzi na naszym osiedlu i szczerze, to wolalabym zeby sobie znalazly inne terytorium. ;)

W poniedzialek Potworki zaczely kolejne polkolonie. Tym razem takie oferowane przez miasto. Szkoda, ze nasza miejscowosc nie oferuje porzadnych znizek dla rezydentow. ;) Bi juz od poprzedniego dnia przezywala, ze sie boi i nie chce, mimo (a moze wlasnie przez to) ze byla na nich rok temu, wiec wie co i jak. Juz od jakiegos czasu jeczala, ze nie lubi tych polkolonii, bo rok temu mieli taka gre z wiedzy i ponoc zmusili ja do wziecia udzialu. Nie za bardzo wierze w to "zmusili". Juz raczej mogli ja przekonywac, ze a chodz, a sprobuj, czy cos takiego. No ale strasznie sie przez to zrazila. Teraz zaczela cos przebakiwac, ze byla tam dziewczynka, ktora jej nie lubila i dokuczala, rzucajac w nia pilka. O tym nic mi nie bylo wiadomo, a Bi ogolnie nie jest typem, ktory pozwoli sobie w kasze dmuchac, wiec nie wiem na ile cos tam sie wydarzylo, a na ile Starsza to wyolbrzymia. W tym tygodniu mieli jednak miec naprawde duzo wycieczek: na mini golfa, basen i do salonu gier, wiec mam nadzieje, ze w ogolnym rozrachunku Bi bedzie sie dobrze bawic. Niestety, na te polkolonie beda musieli z Kokusiem jeszcze wrocic pod koniec lipca. Na pocieszenie powtarzam jej, ze to ostatni rok. W kolejnym bedzie miala juz 12 lat i plan jest zeby zostawic ja z Nikiem w domu. Mam nadzieje, ze beda na tyle duzi, ze ani sie nie pozabijaja, ani chalupy nie zdemoluja. ;) Po dwoch dniach trzydziesto-kilku stopniowych upalow, w poniedzialek przyszlo zalamanie pogody. Co prawda nie jakies potezne, bo byly 23 stopnie przy 90% wilgotnosci, a wiec parno i duszno. Skore twarzy mialam caly czas wilgotna, az krem byl zbedny, a wlosy zaczely sie falowac. Zeby jeszcze przy tym sie nie puszyly, wygladaloby to calkiem ladnie. ;) Zapowiadany calodzienny deszcz, zmienil sie jednak w przelotne ulewy. Udalo mi sie nawet wyjsc na moj codzienny spacer wokol budynku w pracy, choc pod koniec juz szlam szybkim marszem, bo zaczelo kropic. Zaczelo tez padac jak wychodzilam do domu. No jakby inaczej. :D Poza tym bylo jednak w miare sucho. Nik, ktory nadal nie moze sie zdecydowac czy chce chodzic w wakacje na plywanie, czy nie, pojechal z M. na trening i dobrze na tym wyszedl, bo trener wzial ich na basen zewnetrzny, gdzie pod koniec cwiczyli tez skoki na gleboka czesc. Ja poszlam czyscic basen i planowalam cos tam poprzycinac i uporzadkowac, ale przy takiej duchocie, jaka panowala, komary ciely niczym wsciekle i jak najszybciej zwinelam sie do domu. Zebralam tylko ogorasy, bo przypomnialo mi sie, ze doslownie 2-3 dni wczesniej widzialam, ze niektore sa juz spore.

Pierwsze plony!
 

Nie przewidzialam tylko, ze te pare dni sprawi, ze kilka z ogorkow gruntowych, zacznie zmieniac sie w ogorki salatkowe. :D Urosly ogromne i tak naprawde srednio nadaja sie na malosolne... Stwierdzam jednak, ze to chyba dobrze, ze w przyszlym tygodniu pracuje z domu, bo na krzaczkach rosnie ich jeszcze zatrzesienie, wiec wyglada, ze moge robic sloik za sloikiem. ;)

Kiedy wrocilam do chalupy, oczywiscie pierwsze moje pytanie padlo do Potworkow: "Jak tam polkolonie?". ;) Nik jak Nik oczywiscie, mruknal "ok" i wzruszyl ramionami. W grupie mial jakiegos znajomego chlopca, wiec sie odnalazl. Tymczasem Bi byla zaskakujaco zadowolona! Okazalo sie, ze jest z dziewczynka, ktora jest co prawda z rocznika Kokusia, ale znaja sie jeszcze z przedszkola (w naszym laczyli roczniki), potem kojarza ze szkoly oczywiscie, w ktoryms sezonie graly razem w pilke, a dodatkowo rodzice tej dziewczynki sa przyjaciolmi naszych sasiadow - hindusow, wiec panny mialy okazje pobawic sie razem przy okazji roznych imprez. Przynajmniej tutaj wiec odetchnelam. :)

Wtorkowy ranek byl rzezki. Przy 16 stopniach, czesciowym zachmurzeniu i dosc mocnej bryzie, kiedy wracalam do auta po odstawieniu dzieci, az mnie przeszly ciarki. ;) W ciagu dnia pojawilo sie jednak wiecej slonca i cale szczescie, bo Potworki jechaly tego dnia na basen. Oboje oczywiscie niesamowicie sie cieszyli i lecieli na polkolonie jak na skrzydlach. Niestety, zgodnie stwierdzili, ze nie beda sie smarowac kremem, a to co posmarowalam rano, wiadomo, wchlonelo sie i wtarlo w ubrania. W rezultacie slonce niezle oboje spieklo. :/ A po poludniu, po zjedzeniu obiadu, zapragneli oczywiscie wskoczyc do naszego basenu, bo przeciez za malo mieli wody. :D

Nie macie jeszcze dosc ujec basenu? :D
 

Troche to irytujace, szczegolnie ze mialam duzo lepsze pomysly na spedzenie wczesnego wieczora niz pilnowanie Potworkow w wodzie. Z drugiej jednak strony, M. tyle sie umarudzil, ze bez sensu basen w ogole rozstawiac skoro lecimy do Polski i nie bedzie nas polowe sierpnia, ze skoro jednak tupnelam noga i nakazalam rozlozenie, to dobrze, ze dzieciaki z niego korzystaja... ;) Poza tym pies sasiadow znow przylazl na nasz ogrod. Takie uroki mieszkania na posesjach bez plotow, co tutaj jest niestety dosc powszechne. Pochodzil, popatrzyl i w koncu poszedl. Sassiedzi siedzieli na tarasie i zaczynam byc juz naprawde zla, ze nawet nie zwroca uwagi na to, gdzie jest psisko.

Sroda, podobnie jak wtorek, rano "przymrozila" (za to jak fajnie sie spalo!), ale temperatura podnosila sie blyskawicznie i po poludniu stuknelo 30 stopni. Dowiedzialam sie, ze na cale lato dzieciaki w naszym Stanie maja wejscia do muzeow za darmo, musze wiec poplanowac jakies wycieczki. W przyszlym tygodniu mam pracowac z domu, bylaby wiec dobra okazja zeby gdzies Potworki zabrac. Chociaz oni moga wolec po prostu ponadrabiac zycie towarzyskie i pozapraszac kolegow. ;) Po poludniu Nik mial trening druzyny plywackiej i o dziwo, pojechal bez marudzenia. Kiedy chlopaki pojechali, poszlam wyczyscic nasz basen, a pozniej Bi zapragnela oczywiscie sie zamoczyc.

Gdybyscie sie zastanawialy, to byl przewrot w przod ;)
 

W czasie gdy ona sie chlapala, ja zrobilam maly obchod ogrodu i... sie zalamalam. Czerwone zuczki prawie doszczetnie pozarly mi lilie z tylu! Odkrylam tez pogryzione liscie floksow oraz mieczykow, ale to juz raczej sprawka slimakow. Rozrobilam swieza porcje trutki i przystapilam do oprysku, cieszac sie, ze na kolejne dwa dni nie zapowiadali deszczu. Taaa... jak to z moim szczesciem bywa, wieczorem lunelo. Krotko, bo moze kilkanascie minut, ale porzadnie. :/ Moze jednak trutka choc troche zadzialala... Poza tym wyzbieralam psie miny i zaczelam przekonywac corke, ze wystarczy juz tego moczenia dupki. Oczywiscie w tym momencie musieli wrocic M. i Nik, a ten ostatni radosnie wbiegl prosto do... basenu. Tu jednak juz dalam im tylko 10 min na zabawe, po czym, prosba i grozba, nakazalam wyjscie.

Nik to czy Arielka? :D

W czwartek dla odmiany, juz od rana bylo bardzo cieplo. Tego dnia mialam cala liste rzeczy do zrobienia na popoludnie i zzymalam sie, bo oczywiscie M. psul mi szyki. Planowalam urwac sie z pracy nieco szybciej, zeby pojechac na zakupy i wrocic do domu o rozsadnej porze, chcialam bowiem popakowac co sie da do przyczepy. Nastepnego dnia mielismy bowiem ruszac na kolejny kemping. ;) Tymczasem moj malzonek "wymyslil" sobie... dentyste! Oczywiscie to jest cos, czego czlowiek sobie dobrowolnie, ani dla zabawy nie wybiera, ale wspominalam juz kilka razy, ze M. boli zab. Zaczelo sie jakos zaraz po poprzednim kempingu, a wiec miesiac temu! Najpierw bolalo go tak, niespecyficznie, wlasciwie cala szczeka. Poszedl do lekarza, a ten stwierdzil, ze nie widzi tam jakiegos wielkiego zapalenia i przepisal mu... steryd. :O Ktory oczywiscie guzik zrobil i kilka dni pozniej, M. wyladowal u kolejnego lekarza, ktory zdziwiony, ze ktos na cos takiego daje sterydy, przepisal mu juz antybiotyk. Ktory to niestety, zdawal sie pomagac przez 2-3 dni, a potem bol wrocil. Tyle, ze tym razem ulokowal sie wyraznie pod zebem. Rad nie rad, M., ktory caly czas, poza lekarstwami, zarl srodki przeciwbolowe, umowil sie w koncu do dentysty. I tu najwieksze rozczarowanie, bo okazalo sie, ze w klinice, do ktorej chodzimy od lat, nie lecza kanalowo! :O Nosz kurna... Odeslali M. do jakiejs innej kliniki, tyle tylko, ze przepisali mu kolejny antybiotyk. Po tym antybiotyku zab przestal bolec, ale dziasla obok nadal bolaly po nacisnieciu. Malzonek oczywiscie mial nadzieje zaoszczedzic sporo hajsu (uslugi dentystyczne sa tu cholernie drogie!) i przetrzymac do Polski. Niestety, wybral caly antybiotyk, ale dziasla nadal bolaly. Uparcie jednak czekal, bo "moze przejdzie do konca", az kilka dni pozniej... spuchl mu policzek! :O Stalo sie jasne, ze nic samo nie przejdzie, a zeba trzeba wyleczyc, ale M. nadal odwlekal, bo moze jednak nie bedzie gorzej i da sie odczekac miesiac do wylotu... Wezcie sobie tu wstawcie facepalm... Tak naprawde to nie wiem ile by ten moj maz jeszcze odczekiwal, ale przerazila go wizja wyjazdu na kemping i w razie czego szukania otwartej kliniki (w czasie swiatecznego dlugiego weekendu) gdzies w sasiednim Stanie, 3 godziny drogi od domu. Zadzwonil wiec w koncu do dentysty, tyle ze wtedy oczywiscie wcisneli go na kiedy?! Na czwartkowe popoludnie! Z zaznaczeniem, ze moze bedzie musial poczekac, bo wcisnal go miedzy innymi pacjentami. I naprawde, troche go rozumiem, bo sama mam podobny charakter, ze jak cos mi dolega to czekam az samo przejdzie, a do lekarza ide jak widze, ze jednak nie przejdzie, tylko robi sie gorzej. Ale kurna, to juz ktorys raz, kiedy M. kompletnie psuje mi szyki wtedy, kiedy mam ogolnie napiety grafik i wychodzi ze musze go teraz dopasowywac pod niego! W tym tygodniu to on bowiem odbieral dzieciaki z polkolonii, a teraz wychodzilo, ze bede musiala odebrac ich ja (i ch*j strzelil wczesniejsze wyjscie z pracy), zawiezc do domu, czekac az malzonek dojedzie od dentysty i dopiero bede mogla pojechac na zakupy! Oczywiscie wtedy wszystko bede miala poopozniane! I pakowanie przyczepy i kapanie Potworow przed wyjazdem i pieczenia chlebka bananowego, bo trzeba zutylizowac przejrzale banany przed wyjazdem... Ech...

Na szczescie, okazalo sie, ze dentystka najpierw przepisala M. antybiotyk (kolejny!) zeby podleczyc zapalenie i dopiero wtedy zabierze sie za zeba. Malzonek pojechal wiec normalnie po dzieciaki, a ja moglam wyjsc troche wczesniej z pracy i pojechac prosto do sklepu. W domu jednak bylam i tak tuz przed 17, wiec wieczor minal w pedzie, a tak naprawde malo co spakowalam. Najwazniejsze jednak, ze przed nami kilka dni w innej scenerii i to "plazowej", czyli mojej ulubionej. :)

Dla moich hamerykanskich czytelnikow - fajnego dlugiego weekendu!!!

piątek, 24 czerwca 2022

Pozegnanie z pilka, Boze Cialo, polkolonie i basen, czyli pierwszy pelny tydzien wakacji

Na poczatek pokaze Wam certyfikaty, ktore Potworki otrzymaly na koniec roku, bo zapomnialam ich dodac ostatnio:

Certyfikat "sprawnosci fizycznej". Ciekawe czy jakies dziecko tego nie dostalo... :D
 

Te dwa to podejrzewam, ze dostaly wszystkie dzieciaki, bo nie sadze zeby faworyzowali tylko niektore. ;) Oprocz certyfikatu sprawnosci fizycznej, Nik otrzymal tez dyplom ukonczenia podstawowki. :D

To juz bodajze trzeci dyplom Kokusia. Pierwszy otrzymal za ukonczenie przedszkola, potem zerowki, no i teraz podstawowki
 

A tak przy okazji, to musze cos zrobic ze zdjeciami raportow z poprzedniego posta. Nie wiem dlaczego, ale kiedy kliknie sie na nie w telefonie, sa calkiem wyrazne, a w kompie wychodza zupelnie zamazane... :/

Poniewaz pogoda nie moze sie w tym roku zdecydowac jaka ma pore roku, po piatkowym, ponad 30-stopniowym upale, w sobote, 18 czerwca, bylo stopni... 16. I to w srodku dnia, bo poznym popoludniem temperatura zaczela tak spadac, ze w jedna chwile zrobilo sie 11. W drugiej polowie czerwca! :O Tego dnia Potworki mialy ostatnie mecze i tym samym zakonczyli oficjalnie sezon wiosenny pilki noznej. Mialam szczescie, bo M. byl w domu i zamiast namawiac go na pojechanie z nami, sprytnie stwierdzilam, ze niech zostanie z jednym z Potworkow, a ja bede jezdzic z drugim. To zupelnie inny komfort kibicowania, kiedy moge skupic sie na grajacym dziecku, nie ogladajac sie co chwila na to, co robi drugie. ;) A wiadomo, malzonek nawet gdyby z nami pojechal, nie ogladalby meczu, tylko lazil naokola "dla sportu", a ja zostalabym i tak samotnie pilnujac dwojki. Nie, lepiej niech tatus siedzi w domu. ;) Mecz Kokusia byl na szczescie dopiero na 10:15, wiec nie trzeba sie bylo zrywac bladym switem. Pechowo, kiedy o 10 zajechalismy na rozgrzewke, mecze rozpoczete o 9 dopiero pomalu sie konczyly, na dodatek na dwoch najwiekszych boiskach odbywaly sie jakies turnieje i nie bylo miejsc parkingowych! Niezle sie ujezdzilam zeby w koncu wcisnac gdzies moje autko. Ogladanie meczu bylo tego dnia srednio przyjemne, bo poza niska temperatura, wial straszny wiatr. Mimo dlugich spodni oraz bluzy, bylo mi zimno i w dodatku wichura ciagle zawiewala mi wlosy na twarz. A zwiazywac ich nie chcialam, bo przynajmniej ogrzewaly mi szyje i uszy. :D Chlopaki ponownie dostali mocnych i szybkich przeciwnikow, ktorzy bardzo ladnie miedzy soba wspolpracowali. U naszych z ta wspolpraca jest srednio; zwykle wszyscy na hurra pedza za pilka.

Mlodszy przy jakiejs akcji
 

Na koniec rodzice probowali sie rozeznac ile bylo goli i nikt nie mogl sie doliczyc. Wszyscy zgodzili sie, ze wygralismy, ale czy bylo to 4:2, czy 5:3, czy jeszcze jakas inna konfiguracja, tego nie wiedzial nikt. Wliczajac w to zreszta i trenera i graczy. :D Na koniec wszyscy chcieli tez oczywiscie pamiatkowe foto.

Jedno ujecie bylo powazne, a drugie... wlasnie takie ;)
 

Pozegnanie bylo smutne, bo niewiadomo kiedy znow sie spotkamy w choc czesciowo tym skladzie. Ten zespol to bylo polaczenie dwoch rocznikow z dwoch roznych podstawowek i wiekszosc chlopcow grala razem juz od zeszlej jesieni, a wielu jeszcze wczesniej. Teraz Nik oraz jeszcze jeden chlopiec odejda do tego ligowego zespolu, podobnie jak dwoch chlopakow z mlodszego rocznika, tylko oni do odpowiednio mlodszej grupy. A nawet ci, ktorzy pozostana w zespole rekreacyjnym, beda rozdzieleni, bo chlopcy urodzeni w 2012 przejda do starszej grupy wiekowej polaczonej z rocznikiem 2011, zas mlodsi z 2013 roku, beda polaczeni z jeszcze mlodszymi z 2014. Tak dziwnie jest to laczone, wiec caly ten, naprawde zgrany zespol, sie rozpadnie. Pamietam jak zeszlej jesieni Bi przeszla do starszej grupy wiekowej i okazalo sie, ze w jej zespole byla tylko jedna dziewczynka, z ktora wczesniej grala. :O Ale coz, takie zycie. Przed Kokusiem nowe wyzwania, bo od jesieni i nowa szkola i nowy zespol pilkarski... Niewiadomo ile znajomych twarzy pozostanie w jego "kregach"...

Po meczu Nika wrocilismy do domu i mialam dwie godziny na ogarniecie prania, zmywarki i ogolnego chaosu. W miedzyczasie mnie "olsnilo", ze na boisku zostawilam skladane krzeselko turystyczne! :O Trzymalam je juz pod pacha kiedy trener zaczal zbierac chlopcow na pozegnalne zdjecie. Stwierdzilam, ze wygodniej bedzie mi pstrykac bez niego, wiec polozylam na uboczu na trawie (bo przeciez zaraz po nie wroce), po czym foty, pozegnania z trenerem, chlopcami i ich rodzicami... i poszlam prosto do auta, o krzeselku nawet nie myslac. Nawet nie wiem co mi o nim w domu przypomnialo! Strata bardzo bym sie nie przejela, bo te krzeselka mamy od pieciu lat, odkad zaczelismy jezdzic na kempingi. Poniewaz sa intensywnie uzytkowane, po tych kilku latach, z czterech zostaly dwa, bo w pozostalych porozrywal sie material. Te niedobitki tez juz dogorywaja i czas pomyslec o wymianie, ale wyobrazalam sobie zrzedzenie malzonka, wiec postanowilam sie nie odzywac i po meczu Bi podjechac na boiska i zobaczyc czy uda mi sie odzyskac zgube. ;) Pech chcial, ze Starsza miala tego dnia mecz nie u nas, lecz w sasiednim miasteczku. Paradoksalnie, poniewaz mieszkamy na krancu naszego, na te boiska w innej miejscowosci mamy okolo 6 minut autem, a na nasze drugie tyle. ;) Po meczu nie moglam wiec szybciutko wrocic do chalupy, tylko musialam zrobic koleczko. Ale to juz po ostatniej rozgrywce pannic. Dziewczyny podeszly do meczu na luzie, bo z tym zespolem graly na początku sezonu i spuściły im łomot: wygraly 6:0. Jak to często bywa, one się zbytnio wyluzowaly, zaś tamten zespół przez te kilka tygodni "odrobił lekcje" i w rezultacie role się odwróciły: tym razem my przegraliśmy 4:0. :D Nie wiem co tym "naszym" pannom tego dnia bylo, bo graly fatalnie. Obrona jeszcze radzila sobie jako - tako, choc jak widac tez przepuscila kilka pilek. Tamta druzyna jednak wzmocnila obrone dajac na nia 3 zawodniczki i nasze napastniczki za cholere nie mogly sie przez nie przebic. Najgorzej jednak bylo ze srodkowymi. Jak pisalam ostatnio, nie bylo trenera, wiec jego role przejela jedna z mam, ze mna i jednym ojcem (moim sasiadem) do pomocy. Darlismy sie jak glupki, a te dziewczyny zamiast pedzic do przodu i asystowac napastniczkom, ciagle zostawaly z tylu. Jedna uparcie cofala sie az do lini obrony. Snuly sie po boisku i zamiast biec za pilka, odkopywaly ja (czesto prosto w rece nogi przeciwnego zespolu) i zadowolone, zostawaly w tym samym miejscu. Nie pomagaly nasze krzyki; panny wydawaly sie calkowicie zdezorientowane...

Walka o pilke
 

Ogolnie przypominalo mi to dwa pierwsze mecze, kiedy dziewczyny dobudzaly sie po zimowej przerwie. Nie wiem czy teraz, wiedzac, ze to ostatni, po prostu sobie odpuscily... Zadna nie wydawala sie jednak szczegolnie zalamana sromotna przegrana. ;) Moi sasiedzi przyniesli dziewczynom lody, choc przy sobotnich temperaturach lepsza bylaby goraca czekolada. :D

Tutaj tez pamiatkowe zdjecie musialo byc
 

Trenerzy zwykle daja dzieciakom po jakims drobiazgu na pamiatke (choc trener Kokusia nie dal im nic), ale wiedzac, ze tego dziewczyn nie ma, kupilam im po bransoletce z mini pilkami noznymi. Taki drobiazg i nie wiem czy byly szczegolnie zachwycone, ale kazda chetnie wziela. ;)

Po meczu, Bi pojechala do sasiadow, bo oczywiscie jak panny sie spotkaly, to ciezko bylo je rozdzielic. ;)

Sasiadka zwykle wysyla mi foty z ich spotkan i zabaw, choc ta akurat jest z innego dnia ;)
 

Ja zas wrocilam na boiska w mojej miejscowosci, zeby poszukac krzeselka. W pierwszej chwili spuscilam nos na kwinte. W kompleksie sportowym pusto, cicho, wszystkie mecze sie skonczyly. Z parkingu widze, ze krzeselka nie ma, ale postanawiam sie rozejrzec, bo jest zielone, wiec moglo gdzies sie zlac z trawa. Podchodze blizej, patrze czy gdzies go nie odstawiono na bok i... nic. Juz mialam mysl, zeby zajrzec do smietnikow, bo krzeslo bylo w naprawde "srednim" stanie, wiec ktos mogl stwierdzic, ze nadaje sie tylko do wyrzucenia. Katem oka jednak zauwazylam, ze przy budyneczku, w ktorym miesci sie sklepik otwierany na czas meczow, stoi auto, a drzwi z tylu sa uchylone. Traf chcial, ze kiedys Bi zostawila po meczu pilke (pamietacie?) i jej szukalismy, stad wiedzialam, ze za drzwiami miesci sie skladzik na rzeczy znalezione. Zajrzalam, drzwi otwarte, ale nikogo niet, wiec sama popatrzylam po polkach i kontenerach i... bingo! Znalazlam moje porzucone krzeselko! Czyli oplacilo sie zrobic koleczko zamiast wracac prosto do domu. ;) Dojechalam w koncu do chalupy, pokrecilam sie, wstawilam kolejne pranie, itd. i czas byl pojsc po Bi. Ktora oczywiscie oburzona byla, ze "juz" ja odbieram, mimo ze spedzila z kolezanka dwie godziny, a ta wyraznie mowila, ze pozniej jada do jakichs znajomych. 

W niedziele bylo tutejsze Boze Cialo, wiec pojechalismy dla odmiany do jednego z polskich kosciolow w sasiednim wiekszym miescie, bo tam po mszy maja taka niemal "prawdziwa" procesje. Wiekszosc tutejszych parafii, nawet tych polskich, urzadza procesje tylko dookola kosciola, co sami przyznacie, jest jakos tak malo "porywajace". :D Ta jest jedyna (o ktorej wiem), gdzie procesja idzie kilkoma uliczkami, ktore zablokowane sa na jej trwanie przez policje. Bylam umowiona z kumpela, bo nasze dziewczyny mialy razem sypac kwiatki, ale ta nie dojechala, tlumaczac, ze dziaciaki maja humory, a maz stroi fochy. Starsza byla mocno rozczarowana, ale idac zaraz obok mnie, jednak kwiatki posypala. Mysle jednak, ze za rok juz jej nie namowie. Zreszta, juz teraz byla zdecydowanie jedna z najstarszych i najwiekszych dziewczynek. M. szedl na obrzezu, a Nik biegal miedzy ojcem, a mna i Bi, od czasu do czasu podbierajac siostrze kwiatki i tez rzucajac, a co. ;)

Tak, koszyczek mamy skromny, ale panie co chwila dosypywaly Bi kwiatkow ;)
 

Cale szczescie, ze pogoda byla troche lepsza niz w sobote. Temperatury moze nie porywaly, ale przy 22 stopniach i pelnym sloncu, bylo calkiem przyjemnie zeby maszerowac. Duzo lepiej niz rok temu, kiedy zar buchal, a asfalt parzyl stopy przez sandalki. ;) A jesli zastanawiacie sie czy Potworki chetnie na procesje poszly, dodam ze owszem, bo po niej wszystkie dzieciaki dostaja po garsci cukierkow. :D

Mlodziez czeka cierpliwie podczas ostatniego przemowienia ksiedza, wiedzac, ze potem beda cuksy :D
 

Skoro bylismy juz w Polakowie, to po procesji podeszlismy jeszcze szybko do sklepu, a potem popedzilismy do domu, bo o 14:30 wiozlam Nika do kolegi z pilki noznej. Bi oczywiscie od razu zaczela piszczec, ze ona tez chce sie spotkac z jakas kolezanka, mimo, ze byla u sasiadki dzien wczesniej. ;) Po odebraniu Mlodszego (szkoda, ze kolega mieszka na tyle daleko, ze trzeba jechac autem), poszlismy jeszcze na szybki spacer, a potem to juz prysznice i szykowanie na kolejny tydzien. A! Bi bawila sie wieczorem ruszajacym sie od jakiegos czasu zebem. Nad tym niestety zaczal juz wychodzic staly i martwilam sie, ze skonczy sie na wyrwaniu upartego mleczaka u dentysty. Tymczasem tego wieczoru, panna zab chwycila, pociagnela i po prostu go... wyjela! :O Raczej nic nie poczula, bo Bi to panikara i gdyby cos ja zabolalo na bank by urzadzila afere, ale do konca zab chyba nie byl gotowy na wypadniecie, bo puste miejsce potem caly wieczor krwawilo. Panna oczywiscie co chwila zagladala w lustro i przeplukiwala buzie, przychodzac potem do mnie "zielona" i z panika w glosie, ze "caly zlew byl we krwi". :D No coz, zgodnie z moimi zapewnieniami, krwawienie w koncu ustalo i dziecko nie umarlo. ;) W ten sposob Bi "pozbyla sie bodajze dwunastego mleczaka (jesli dobrze licze).

Od poniedzialku mial wrocic kierat, ale okazalo sie, ze jego poczatek zostal (dla mnie) nieco zlagodzony. Ale nie uprzedzajamy wypadkow. ;) Tego dnia bylo teoretycznie obchodzone swieto Juneteenth, majace uwieczniac obalenie niewolnictwa i rownouprawnienie murzynow (wybaczcie, poprawnosc polityczna mnie nuzy). Jak sama nazwa mowi, swieto wypada 19 czerwca, ale ze ten byl w niedziele, obchody przesunieto na poniedzialek 20-ego. Ponoc owo Juneteenth w niektorych Stanach obchodzone jest juz od dekad, ale dopiero rok temu Biden zatwierdzil je jako oficjalne federalne swieto. W rezultacie minie jeszcze kilka lat zanim wszyscy zaakceptuja je jako wolne. Rok szkolny, wiadomo, juz sie skonczyl, w rezultacie dzien laby dostaly banki oraz urzedy. W prywatnych firmach zalezalo to juz od szefostwa. U malzonka mozna bylo wziac dzien wolny bezplatny, ale nie odliczajac go sobie z dni urlopowych. M. postanowil z tego skorzystac i zostal w domu zeby zaczac napelnianie basenu i oczyscic z chwastow obszar wokol ogniska. Siadl na krzeselku i metodycznie, centymetr po centymetrze, wyrywal chwasciory. :D Przy okazji zjaral sobie plecy i kark, bo zignorowal moja sugestie zeby sie posmarowal skoro planuje siedziec na sloncu. Coz, jego bol, jego sprawa. ;) Co ciekawe, polkolonie dzieci byly normalnie czynne, stwierdzilam wiec, ze ich zawioze, bo pierwszego dnia, wiadomo, wszyscy beda sie zapoznawac, ustalac zasady, itd., wiec dobrze by bylo, gdyby sie pojawili. Zreszta, M. mial zaplanowana robote, a dodatkowo bolal go zab i nie byl pewien czy nie bedzie pilnie pedzil do dentysty... Na szczescie dzieciaki jakos zupelnie nie skojarzyly faktu, ze ojciec jest rano w domu i pojechali bez szemrania, choc z marudzeniem, ze sie denerwuja i nie chca. ;) Zawiozlam mlodziez, zameldowalam do opiekunow ze sa, po czym pojechalam do pracy. Rozpakowalam toboly, wlaczylam kompa, a ten... zaczal sobie robic jakis update! I robil go, kurna, ponad godzine, a ja siedzialam znudzona, gapiac sie w telefon i czekajac zeby zjawil sie ktos do pogadania i zorientowania co dzialo sie w poprzednim tygodniu. Nikt sie nie zjawil, poza szefem ktory mial jakies spotkanie w biurze obok. W miedzyczasie zas moja komorka zaczela brzeczec raz za razem. Numeru nie znalam, wiec nie odbieralam. Dopiero po ktoryms razie, dzwoniacy zostawil wiadomosc i okazalo sie, ze to... opiekunka z polkolonii! :O Niestety, Bi znow pokazala swoja prawdziwa nature i zaparla sie, ze nie tylko nie bedzie brala udzialu w zajeciach, ale nawet nie wejdzie na sale gimnastyczna (to polkolonie "koszykarskie")! :O Poniewaz opiekunowie nie mogli zostawic jej zeby samotnie szwendala sie po korytarzach szkoly, po kilku probach przekonania panny, w koncu zaczeli dzwonic do mnie. :O Z jednej strony dobrze ich rozumiem, bo maja pod opieka kilkadziesiat dzieciakow, a tu trafilo im sie takie placzace i uparte. Ale z drugiej strony, byla godzina 10, a polkolonie zaczely sie o 9. Tak naprawde dzien sie dopiero zaczynal, a oni juz wydzwaniaja do rodzica, zamiast dac dzieciakowi czas?! W kazdym razie poprosilam Bi do telefonu i przykazalam pannie, ze jestem w pracy i zeby nie swirowala. Ze ma wejsc na sale, gdzie sa wszyscy. Jesli chce, to moze siedziec na trybunach i nie musi brac udzialu w zajeciach, ale ma byc tam gdzie opiekunowie moga miec na nia oko. Najwyrazniej podzialalo, bo wiecej telefonow nie otrzymalam. ;) Tymczasem moj komp pomalu konczyl usprawnianie wszystkich cholernych aplikacji. Juz byl blisko, juz dochodzil do 100%, kiedy szef wszedl do "mojego" biura i zdziwiony oznajmil, ze "przeciez mamy swieto"! Pokazuje mu zdziwiona kalendarz przygotowany przez administratorke, na ktorym owy dzien zaznaczony jest jako normalny, pracujacy. Szef machnal reka, ze to nie ma znaczenia, bo mamy wolne i juz. No tak, pewnie wszyscy o tym rozmawiali w poprzednim tygodniu. Gdybym byla w pracy, wiedzialabym, a tak to nikomu nawet nie przyszlo do glowy zeby mi maila wyslac. :/ Nie zebym sobie jakos specjalnie krzywdowala, bo bylam w pracy tylko nieco ponad godzine. Ale sie M. zdziwil jak mnie zobaczyl! Stwierdzil, ze dobrze, ze jeszcze po kochanke nie zdazyl zadzwonic! :D Skoro juz przypadkiem trafil mi sie dzien wolny, to zabralam sie do roboty. Przez kilka dni od rozlozenia basenu, kiedy czekalismy na filtr do pompy, nalecialo do niego mnostwo syfu. Teraz, kiedy zaczal napelniac sie woda, wzielam siatke i zaczelam wszystko pomalu wylawiac. Jak sie nie robi tego na biezaco, to czlowiek potem wybiera i wybiera i konca nie widac. Zajelo mi to wiec sporo czasu.

Jeszcze jakis parasol zeby nie prazyc sie w sloncu przy stoliku i kacik wypoczynkowy gotowy! :D
 

Pozniej gruntownie posprzatalam wszystkie trzy lazienki i wlasciwie nadeszla pora pojechac po Potworki. M. wyruszyl odebrac zamowiona pizze, a ja po dzieciaki. Na powitanie Nik wzruszyl ramionami, ze bylo ok i ze poznal dwoch kolegow, a Bi ze to byly najgorsze polkolonie w jej zyciu. ;) Faktycznie, podejrzalam zbiorke przed koncem dnia i Bi siedziala na uboczu, daleko od wszystkich dzieci. Najdziwniejsze, ze wsrod mlodziezy dostrzeglam jedna z jej dosc bliskich kolezanek. Coz, panna nie byla w stanie mi wytlumaczyc dlaczego strzela fochy zamiast dobrze sie bawic z kumpela, ktora zna jeszcze z podstawowki...

Przywiozlam dzieciaki do domu, zjedli pizze i na 17 czas byl jechac... na pilke nozna. ;) Tak, nie mylicie sie. Sezon wlasnie sie skonczyl, trener Nika z druzyny ligowej, stwierdzil jednak, ze urzadzi chlopcom taki trening zapoznawczy. Oczywiscie tylko dla chetnych. Pomyslelismy z M. ze to moze byc dobra okazja dla Kokusia, zeby zapoznac sie z czlonkami zespolu. Mlodszy i chcial i nie, wiec zdecydowalismy za niego. ;) Niestety, tym razem pomysl okazal sie sredni. Z calej druzyny przyjechalo tylko pieciu chlopcow. W dodatku trener przyprowadza swoich jakby asystentow, chlopow juz doroslych, ktorzy tez biegaja i kopia pilke. Nie wiem czemu ich obecnosc ma sluzyc. W kazdym razie Nik byl potwornie oniesmielony i widac bylo, ze kompletnie sie tam nie odnajduje. 

Caly trening trzymal sie tak lekko na uboczu :(
 

Trening byl intensywny i trwal prawie poltorej godziny. Na koniec trener cos tam wspomnial Kokusiowi, ze musza popracowac nad jego technika (Nik niestety uparcie kopie pilke nosem buta, zamiast bokiem i ma w duszy upomnienia trenerow i rodzicow :D) i Mlodszy wyszedl z tamtad z nosem na kwinte i burczac, ze on wcale nie chce byc w tej ligowej druzynie. Ech... Mam nadzieje, ze we wrzesniu, po kilku treningach sie otworzy i pokaze swoje prawdziwe oblicze, bo mimo niedociagniec technicznych, Nik to przeciez naprawde szybki, aktywny zawodnik i w dodatku pelen pozytywnej energii i dobrego humoru. W kazdym razie na zadne takie wakacyjne, nieformalne treningi juz go wiecej nie biore. ;)

Wtorek byl pierwszym oficjalnym dniem kalendarzowego lata, ale to w tym roku jest bardzo kaprysne. Wpada na dzien - dwa, podrazni sie, po czym zagra na nosie, pokaze jezyk i ucieka. ;) Pierwszy jego dzien byl wiec w miare cieply, bo okolo 20-stopniowy, ale ponury i pochmurny. Wczesnym popoludniem zaczelo przelotnie kropic i tak juz zostalo. Rano zawiozlam Potworki na polkolonie, gdzie zaskoczylo mnie, ze nikt juz nie sprawdzal obecnosci. Troche to niepokojace, bo co jesli ktores dziecko gdzies sie zagubi lub wyjdzie ze szkoly i nikt tego nie zauwazy? Nie beda nawet wiedzieli ze ten malolat powinien tam byc. :O Zreszta, moze panikuje bez powodu i obecnosc byla sprawdzana pozniej. ;) Po pracy pojechalam po potomstwo i z ulga zauwazylam, ze podczas koncowej zbiorki Bi siedzi z kolezankami. 

Cala polkolonijna gromada
 

Czyli pomalu oswaja sie z miejscem. Szkoda, ze akurat do konca tygodnia sie oswoi, a w kolejnym idzie na polkolonie gdzie indziej. ;) Tego dnia dzieciaki dostaly koszulki z logo polkolonii i kolejnego mieli pstrykac zdjecia. Mam nadzieje, ze wysla je tez rodzicom. Po powrocia do domu i obiedzie, pomaszerowalam do ogrodu. Nadal sobie od czasu do czasu mzylo, ale nie na tyle zeby trzeba sie bylo chowac. Na noc zapowiadano jednak wiekszy deszcz, wiec nie musialam podlewac. Podpielam za to ogorki, ktore mimo tyczek, wola piac sie po swoich sasiadach, trawie, czy po prostu plozyc po ziemi. Przycielam tez astry, ktorych z tylu wcale nie sadzilam, ale najwyrazniej przysialy sie same, a teraz rozrosly w dlugie, niezgrabne badyle. Reszte czasu spedzilam wylawiajac syf, ktory wpadl do basenu w ciagu dnia. Potworki oczywiscie gotowe byly wskoczyc do wody, mimo ze nie bylo slonca, a wiec woda nie miala szans sie zagrzac. Na szczescie M. planowal zabrac Bi zeby obejrzec rower, ktory dla niej wyszukal. W tamtym starym, ktory mial dla niej odrestaurowac, trzeba bylo wycentrowac kolo. Mimo, ze koledzy od razu mowili mu, ze to nie do zrobienia samemu, M. jest uparty, wiec probowal az wygial kolo doslownie w palak. Teraz nadawalo sie ono juz wylacznie do wyrzucenia. Ja sugerowalam, zeby dokupic nowe kolo, malzonek zamiast tego, znalazl caly rower. ;) We wtorek pojechali wiec z Bi zeby zobaczyc jak ogloszenie ma sie do rzeczywistosci i wrocili juz z jednosladem, ktory okazal sie jak nowka (wlasnie sobie uswiadomilam, ze nie zrobilam zdjecia). Rame ma co prawda raczej meska, ale Starsza nie zglasza pretensji. No i rower jest wielkosci mojego, wiec mam nadzieje, ze teraz posluzy jej dobrze w wiek nastoletni. ;)

Sroda przywitala nas upierdliwa mzawka. Poczatkowo zapowiadali suche popoludnie, ale prognozy tak sie przesuwaly, ze dopiero o 19 wieczorem w koncu przestalo kropic. Na caly dzien temperatura utknela tez na ledwie 16 kreskach, wiec bylo ciemnawo, chlodno i paskudnie. Jak czytam o upalach w Polsce, to az trudno mi w nie uwierzyc. ;) Potworki rano ponownie na polkolonie, oczywiscie z marudzeniem. Ja w pracy mialam meeting, ale na szczescie okazal sie krotki i bezbolesny. Przez to, ze w wakacje jest problemik z pacjentami, my tez mamy troche luzniejszy czas, nie ma wiec zbyt wielu tematow do omowienia. Jak dla mnie mogliby zredukowac meetingi do raz w miesiacu, ale obawiam sie, ze szefostwo by sie ze mna nie zgodzilo. :D Po pracy po Potwornickich. Bi widze, ze juz w miare oswojona z miejscem, wydawala sie calkiem zadowolona, Nik za to zly jak osa. Cos tam marudzil, ze we wszystkich cwiczeniach jest najgorszy ze swojej grupy, w co ciezko mi uwierzyc. Wydaje mi sie, ze tutaj problemem jest bardziej to, ze Mlodszy wlasciwie nic tam nie je. Przynosi z powrotem praktycznie pelna sniadaniowke. A ze zawsze byl pieknym przykladem zasady: "Polak glodny, to zly", wiec dociera do domu kompletnie bez humoru. Wystarczy, ze zje obiad i wraca slodki Kokusiek, przytulajacy matke i przepraszajace za wczesniejsze fochy. ;) Jak to w srode, Mlodszy mial trening druzyny plywackiej. Poczatkowo jeczal, ze nie chce, wiec ustalilam z M., ze nastepnego dnia, wracajac z dzieciakami, zajade na silownie i go wypisze. Tymczasem kiedy panicz zjadl i odsapnal, zaczal sie dasac, ze on wcale nie chce byc wypisany, tylko chcialby czasem ominac trening, a ja mu nie pozwalam. Dziwne tylko, ze on chce ten trening omijac za kazdym razem. :D Tak czy siak, tego dnia stwierdzil, ze jednak jedzie. Mialam sie z nim zabrac, ale M. postanowil pocwiczyc na silowni. Zostalam wiec w domu, ale ze nadal padal deszcz, zostalam pozbawiona koniecznosci czyszczenia basenu, tudziez roboty ogrodkowej. Poscieralam kurze, a potem snulam sie p domu bez celu, bo jakos dziwnie mi bylo spedzac kolejny wieczor bez koniecznosci jechania gdzies z ktoryms Potworkiem. ;)

Czwartek zaczal sie pochmurno, ale sucho. Slonce nawet od czasu do czasu przebijalo sie przez chmury, wiec temperatura, opornie, ale podnosila sie w gore i w koncu osiagnela 24 stopnie. Upal to-to nie byl, ale przynajmniej mozna bylo podpiac pogode pod "letnia". ;) Rano, Potworki srednio zadowolone odstawilam na polkolonie, a sama podazylam do pracy. Rowniez srednio zadowolona. :D W pracy jak w pracy. Nasz najmlodszy pracownik znow popelnil blad z tej samej "kategorii". Tym razem impakt byl minimalny, ale papierkowej roboty przez to nie ubylo. Ech... Po robocie pojechalam po dzieciaki, zdziwiona, bo po drodze... zlapal mnie deszcz! I to wcale niemaly. Zanim jednak dojechalam i odczekalam swoje na dzieciaki (dotarlam chwile wczesniej), znow sie przejasnilo. Te koszykarskie polkolonie odbywaja sie w naszym lokalnym liceum (high school), a ze miesci sie ono zaraz obok urzedu miasta, postanowilam zajechac i zarejstrowac psa na kolejny rok. Takie glupie tutaj zasady. Za wysterylizowanego psiura oplata jest znikoma ($8), ale za jej brak naliczaja kary. A odkad Maya kiedys uciekla, maja ja juz na "radarze", wiec co robic; trzeba co roku odnawiac rejestracje. :/ Na szczescie w naszym urzedzie malo kiedy sa kolejki, wiec wejscie, uiszczenie oplaty i otrzymanie papierow zajelo doslownie kilka minut. Nie przeszkadzalo to Potworom jeczec, ze a dlaczego musimy teraz i a bylibysmy juz w domu, itd. Pomyslalby ktos, ze na cale popoludnie zabralam ich w kolejki i korki! :O Po powrocie do domu i zjedzeniu obiadu, korzystajac z tego, ze w koncu mielismy slonce, dzieciaki zapragnely wreszcie wskoczyc do basenu. Woda lodowata, bo nie miala nawet kiedy sie zagrzac, ze stwierdzilam, ze chca, to niech wskakuja. ;) Tradycyjnie, najwiecej skorzystala Bi, ktora szybko sie zanurzyla i zaczela nawet nurkowac. Nik przez wiekszosc czasu unosil sie na kolku (i to na kolanach, zeby nawet dupka nie usiasc na wode), a potem zamoczyl sie ledwie do pasa.

Zanudzalam Was zdjeciami z meczow, teraz bede zameczac ujeciami z basenu ;)
 

Oczywiscie Bi, szalejac, go pare razy ochlapala i byl krzyk. ;) Tak czy owak, sezon "basenowy" uwazam za otwarty. :D

W piatek wreszcie wrocilo lato. Zobaczymy na jak dlugo. ;) Juz o 9 rano bylo 20 stopni i Nik, znajac swoja matke - zmarzlucha, stwierdzil zartobliwie, ze "O! Mama w krotkim rekawku! To znaczy, ze jest naprawde cieplo!". :D Niestety, letnia pogoda nie oznaczala dnia wolnego, wiec Potworki zostaly odstawione na ostatni dzien polkolonii koszykarskich, a ja pojechalam do pracy. Po drodze mialam zalatwic dwie "szybkie" sprawy, ale jak to bywa, jedna troszke sie przedluzyla. Zaraz obok high school gdzie mieszcza sie polkolonie, jest tez nasza miejska biblioteka. Potworki sa co prawda dopiero gdzies w polowie swoich ksiazek, ale stwierdzilam, ze zajade po drodze skoro juz tu jestem, bo za pare dni bede musiala jechac specjalnie. Polkolonie zaczynaja sie o 9 i o tej samej godzinie otwieraja biblioteke, wiec idealnie. Dojechalismy kilka minut wczesniej, wiec po odstawieniu dzieciakow, zaparkowalam pod przybytkiem literatury. O 9:01 ruszylam pod drzwi. Zonk, zamkniete. Gdyby nie kilka innych osob czekajacych pod drzwiami, pomyslalabym, ze maja jakies specjalne, wakacyjne godziny. ;) W koncu, po kilku minutach, pani otwiera podwoje. Poniewaz Potworki czytaja serie i wiedzialam dokladnie gdzie szukac ksiazek, ruszylam wiec smialo na dzial dzieciecy. Kolejny zonk. Ksiazka Kokusia jest, Bi nie. Otwieram internetowy katalog, gdzie pokazuje mi jak byk, ze jest. Pytam pracownice, mowi, ze poszuka. Po chwili wraca pytajac czy to "ta", ale znalazla inny tytul. Ide do do glownego hollu i tam pytam. Pani sprawdza w swoim kompie i mowi, ze ksiazka dopiero co zostala oddana dzien wczesniej, wiec pewnie lezy gdzies na stosiku czekajacym na odlozenie. Sprawdza swoj, ale nie znajduje. Wracam na dzial dzieciecy, gdzie pani nadal przeszukuje dwa ogromne wozki z oddanymi ksiazkami. Proponuje pomoc i w koncu sama znajduje czesc, ktorej szukam. :D Wejscie jednak, chwycenie ksiazek i wyjscie powinno mi zajac raptem kilka minut, a zajelo duuuzo wiecej. Nastepnie podazylam do UPS-u oddac zamowione spodenki, ktore okazaly sie byc za duze. Tutaj juz wszystko poszlo sprawnie, tyle, ze aby tam dojechac, musialam zboczyc z normalnej trasy, trafilam na roboty drogowe i same wiecie... Nastepnie pojechalam juz grzecznie do pracy. ;) Odbebnilam swoje, po czym ruszylam w droge powrotna po Potworki, ktore wylecialy z polkolonii jak na skrzydlach. Po calym tygodniu dostali dyplomy ukonczenia. Po jaka cholere, nie wiem. ;)

Jakby ktos mial watpliwosc, ze byly to polkolonie "koszykarskie" :D
 

Na pytanie czy za rok tez beda chcieli sie zapisac, Bi natychmiast wykrzyknela, ze nie, Nik nie byl do konca przekonany, czyli chyba nie bawil sie tragicznie. ;)

Otrzymali tez pamiatkowe zdjecia zrobione w srode
 

Dojechalismy do chalupy i zdazylam zrobic ciasto na nalesniki, kiedy zjawil sie M. Zostawilam wiec malzonka ze smazeniem i popedzilam na zwyczajowe, tygodniowe zakupy. Poniewaz skonczyla sie pilka oraz Polska Szkola i weekendy beda swobodniejsze, moglam w sumie pojechac w sobote lub niedziele, ale chcialam miec to juz z glowy. Wrocilam po 1.5 godzinie i Potwory zaatakowaly mnie oczywiscie o basen. Nie bylo juz nad nim slonca, ale temperatury nadal dochodzily do 30 kresek, wiec stwierdzilam, ze w sumie czemu nie. Niech sie chlapia. ;)

Woda byla ociupinke cieplejsza, ale nadal nie powalala
 

I tak zlecial pierwszy pelny tydzien wakacji. Jeszcze 9 tygodni i powitamy szkole ponownie. ;)

piątek, 17 czerwca 2022

Mamy to! A raczej Potworki maja: wakacjones! :D

Sobota, 11 czerwca zaczela sie od... a nie! Nie od meczow (kto tak pomyslal?!)! :D Zaczela sie od porzadnego wyspania. ;) Tego dnia w Polskiej Szkole odbywalo sie uroczyste zakonczenie roku. Pisalam juz o tym. Rozpoczynalo sie od mszy o 9 rano, ale na nia oczywiscie nie mialam zamiaru jechac. W mailu zaznaczyli, ze po mszy, okolo 10:15, miala byc uroczystosc w audytorium. Znam ich jednak juz na tyle, ze z gory bralam na nich poprawke i na zadne "uroczystosci" nie mialam ochoty jechac. Wyjechalam wiec z Potworkami tak, zeby dojechac okolo 10:45, z nadzieja, ze a noz-widelec skoncza troche wczesniej. W czwartek napisalam maile do pan z prosba zeby swiadectwa Potworkow zostawily w klasach. Nauczycielka Bi odpisala, ze nie ma problemu, Nika sie nie odezwala. W sobote bylam juz jednak pod szkola, kiedy dostalam sms'a od nauczycielki Bi, ze niestety nie zdazyla zostawic go w klasie, ale ze siedzi w pierwszym rzedzie w audytorium. Taaak, bo na pewno bede sie tam pchala w trakcie wystepow... Odpisalam, ze w takim razie upominek zostawie na biurku, a swiadectwo odbiore we wrzesniu. Pozniej nauczycielka napisala tylko, ze odebrala i dziekuje. Podeszlam do biura i dalam formularz oraz wpisowe (z mieszanymi uczuciami, bo naprawde z roku na rok ta szkola wkurza mnie coraz bardziej), a potem czekalam pod klasami do godziny 11:05, az w koncu juz naprawde musialam jechac. Byla tam moja kolezanka oraz mama innego chlopca z klasy Kokusia. Gromadka naszych dzieciakow rozrabiala jak pijane zajace (Bi potem oznajmila, ze to byl najfajniejszy dzien w Polskiej Szkole :D), my sobie pogadalysmy, ale konca uroczystosci nie bylo widac... Wreszcie stwierdzilam, ze spadam i pojechalam. Kolezanka napisala mi pozniej wkurzona, ze tym razem zdrowo przegieli, bo skonczyli o...12. Wieczorem na Fejsie widzialam, ze moj mail nic nie dal i uroczystosc zakonczenia roku jak zwykle polaczona byla z pozegnaniem VIII klas, tanczeniem przez nich poloneza, wreczaniem nagrod, kazdemu osobno swiadectwa, itd. Nosz ku*wa, serio?! Naprawde nie da sie tego zrobic osobno?! Wiem, ze pewnie chca wszystko odbebnic za jednym zamachem i miec z glowy. Ale, do cholery, przy mszy, niemozliwie dlugim apelu, a potem spotkaniu w klasach, robia z tego praktycznie normalny dzien szkoly, czyli 4 godziny... Gdzie w Polsce kiedykolwiek zakonczenie roku trwalo tyle czasu?! W kazdym razie ja tam nie zostalam na szczescie i pomyslalam tylko, ze niepotrzebnie kupowalam upominek nauczycielce Kokusia. Kobieta ani nie odpowiedziala na mojego maila z prosba zostawienia swiadectwa, ani nie podziekowala potem za prezent. :/

W kazdym razie, my zakonczylismy "tortury" bardzo szybko i pognalismy na mecz. Na rozgrzewke Nik nie zdazyl, ale dojechalismy kiedy akurat trener wypuszczal graczy na boisko i Mlodszy zalapal sie w pierwszym rzucie. :D Znow grali przeciwko innej druzynie z naszej miejscowosci i ponownie gra byla bardzo wyrownana, choc przyznaje, ze tamten zespol wydawal mi sie minimalnie lepszy. Nasi musieli sie mocno napracowac zeby w koncu zremisowac 3:3. Byli jednak bardzo z wyniku zadowoleni, bo wiadomo, remis to nie przegrana. :D

Wlos rozwiany... :D 

Mecz byl na 11:30, wiec zanim sie skonczyl, zanim pojechalismy po kawe, to do domu dotarlam z Potworkami dobrze po 13. Tymczasem malzonek moj nie pojechal tego dnia do pracy, ale zamiast zabrac sie z nami na mecz syna... znalazl sobie robote. Musze mu jednak tym razem wybaczyc, bo przygotowywal teren pod basen Potworkow. Sama mu o to trulam doope, wiec nie moge miec pretensji. Ten kwadrat wydzielony dwa lata temu, zaczal bowiem zarastac trawa i chwastami. Rok temu M. remontowal lazienke dzieciakow, wiec nie mialam sumienia jeczec mu jeszcze o basen, a miejsce na niego zmienilo sie w taki nieuzytek. W tym roku malzonek tez cos tam przebakiwal, ze a po co, ze przeciez do Polski lecimy, itd., ale tym razem bylam nieugieta. Za to zaczelam nalegac zeby basen rozlozyc jak najszybciej, zeby dzieciaki mialy okazje skorzystac z niego w tym tygodniu, kiedy beda w domu. Choc raz moje trucie zostalo wysluchane i w sobote rano M. juz od 8 najpierw wykopywal wszystkie chwasciory, a potem pojechal do pobliskiej zwirowni po specjalny piasek do utwardzania podloza pod basen. Dziwny taki, bo niby piach, ale ubija sie na gladko niczym beton. W kazdym razie, kiedy przyjechalam z dzieciakami po meczu, malzonek juz skonczyl. Teraz pozostalo tylko rozlozyc basen, ale M. byl porzadnie wyrabany, Potworki glodne, a ja mialam do wstawienia zmywarke oraz pranie. Na dodatek, malzon jechal do roboty w niedziele, wiec w sobote po poludniu chcial jechac na msze. No to pojechalismy, a po powrocie za pozno juz troche bylo na zabawe rurkami i woda. Za to zebralam sie w sobie i postanowilam zrobic troche porzadku w warzywniku. Pisalam Wam juz, ze zarosl mi rowno na zielono, ale nie tym co posadzilam. Teraz, kiedy przyjrzalam sie blizej, okazalo sie, ze wiekszosc z tego zielska, to zwykla trawa. Skad? Tajemnica (chyba) wyjasnila sie w czasie pielenia. Wspominalam, ze dostalismy kurze lajno jako uzyzniacz? Bylo ono wymieszane ze sloma. Pielac zas, znalazlam lezace na ziemi... klosy! Podejrzewam, ze wsrod tej slomy znalazly sie wlasnie klosy z nasionami i sami sobie je posadzilismy w ogrodzie. :/

Niedziela zaczela sie tak, jak od kilku tygodni zaczynaja nam sie soboty, czyli od meczow. ;) Bi z jakiegos powodu miala w tamtym tygodniu mecz wyznaczony wlasnie na niedziele, Nik zas mial go przesunietego z poczatku maja, kiedy rozgrywki zostaly odwolane z powodu deszczu i podmoklych boisk. Prognozy pogody byly mocno niepewne. Jeszcze dzien wczesniej zapowiadali pelne zachmurzenie i przelotne deszcze od poludnia. Poniewaz miedzy koncem meczu Kokusia, a rozgrzewka Bi mielismy miec raptem pol godziny, nie planowalam wiec powrotu do domu i pojechalismy zaopatrzeni i w bluzy i parasole. Bylo pochmurno, ale przy wysokiej wilgotnosci, dosc duszno, a wiec w miare cieplo, choc kiedy powial wiatr, zalozylam jednak bluze. Rano mialo byc jednak sucho, a tymczasem nagle... zaczelo kropic! :O Na szczescie skonczylo sie tylko na tym. Kilkanascie minut pokapalo i przestalo.

Walka o pilke
 

Zespol Nika znow trafil na calkiem mocnych przeciwnikow; walka byla ostra, ale ostatecznie wygrali 4:2. Jedna z bramek strzelil Nik, ktory gral naprawde niesamowicie; mimo ze teoretycznie byl na pozycji obroncy, biegal z pilka przez pol boiska i dzieki temu pieknie podprowadzal ja napastnikom. ;)

Bramke nagralam, ale kadr z filmiku to marna jakosc. W kazdym razie, jak Nik wbijal bramke to az przysiadl, a bramkarz akurat sie odwraca zdziwiony, bo wlasnie mu pilka przeleciala tuz obok :D
 

Jedyne nad czym musi popracowac, to patrzenie naokolo, bo leci na oslep i mimo, ze jest bardzo szybki, przeciwnikom udaje sie czasem zajsc go od przodu. ;) Po jego meczu bylo oczywiscie niekonczace sie pozegnanie kolegow, a potem wskoczylismy w auto i popedzilismy na stacje benzynowa po kawke dla matki i napoje dla dzieci. Zajelo to zaskakujaco duzo czasu i Bi dotarla dopiero na ostatnie kilka minut rozgrzewki, ale co tam. ;) Trener jej druzyny wyjechal i nie bedzie go przez reszte sezonu, wiec jego role musieli podjac rodzice. Okazalo sie, ze jak to czesto bywa, to mamuski postanowily pociagnac ten wozek. ;) Jedna z mam odebrala informacje o tym jak prowadzic mecz, a ja i jeszcze jedna, zglosilysmy sie do pomocy. Przy czym, ja okazalam sie srednio pomocna, bo znienacka na boisku pojawil sie... dziadek! Mowilam mu dzien wczesniej, ze ma szanse popatrzec na gre dzieciakow, bo wyjatkowo maja mecze w niedziele (moj tata w soboty pracuje) ale nie wydawal sie chetny. A tu prosze... Lekko poirytowalo mnie tylko, ze wedlug mnie, jak przyjechal na mecz jednego z wnukow, powinien przyjechac tez na mecz drugiego. A tymczasem dziadek jak zwykle dal plame, bo nie chcialo mu sie siedziec tyle na boiskach. Rozumiem to (chociaz wzielabym go przeciez z nami na kawe), ale nie lubie takiego nierownego traktowania... :/ W kazdym razie, dziadek, ktory tam chyba najlepiej znal sie na pilce, ogladal rozgrywke w milczeniu, parskajac tylko od czasu do czasu pod nosem. Wiem, ze dla niego - emerytowanego, zawodowego pilkarza, taka gra dzieciakow moze byc smieszna, no ale mogl czasem rzucic chociaz jakas wskazowka czy uwaga dla dziewczyn, zamiast sie podsmiewywac. ;) Przyznaje jednak, ze naszym pannom jakos niezbyt tego dnia szlo. Przeciwniczki to byly takie drobne dziewczynki i na poczatku pomyslalam, ze "nasze" beda mialy z nimi latwa wygrana. Okazuje sie jednak, ze te "drobinki" daly im niezle popalic. ;)

Widzicie jaka Bi do nich "kolubryna"? ;)
 

Troche zawinila babka, ktora przejela role trenera, bo na cala pierwsza polowe na bramke dala dziewczynke, o ktorej kiedys pisalam, ze pilka jej po prostu przelatuje przez rece i jak obrona wczesniej jej nie "odkopnie", to marne szanse zeby obronila. Paradoksalnie, ta panna, ktora ogolnie jest raczej "pulchna" i nie chce jej sie wyraznie biegac, zawsze zglasza sie na bramkarza, trener zwykle ja jednak szybko wymienia. Ostatecznie skonczylo sie remisem 3:3. W trakcie rozgrywki panien, zapowiadana pogoda postanowila sobie z nas kompletnie zakpic i wyszlo piekne slonce. Jak pisalam, szykowalam sie na cos przeciwnego, wiec mialam parasole, nie mialam za to kremu z filtrem. Rezultat? Zjarane czolo oraz nos. :O Dobrze, ze Bi jakos oszczedzilo, a Nik siedzial glownie w cieniu z kolega. Po meczu dziadek odprowadzil nas do auta, ale nie pojechal do nas do domu, wymawiajac sie, ze to juz popoludnie (byla 13:30) i trzeba sie szykowac na kolejny tydzien pracy. W sumie bylo mi to na reke, bowiem mialam do wstawienia kolejne pranie, chcialam zmienic posciel, itd., a wiadomo, ze dziadka raczej wypada zabawic rozmowa. ;)

Reszta dnia to bylo wiec ogarnianie okolodomowe, choc wyskoczylismy tez na rodzinny spacer. Okey, bardziej "rodzinny". Nik spytal bowiem czy moze poprowadzic psa, a ze w 99% prowadzi go Bi, zas Nik jedzie na rowerze, wiec zgodzilismy sie bez wahania, co wywolalo straszna zlosc naszej corki. Najpierw parskala pod nosem niczym wsciekla kotka, potem mruczala oburzona sama do siebie, a w koncu odlaczyla sie od naszej grupki i szla dobre 200 m przed nami, czesto wiec tracilismy ja w ogole z oczu... Taki to mily, niedzielny, rodziiinny spacer. Ech, no wielka obraza, bo raz Mayi nie poprowadzila... :/ A wieczorem spotkalo mnie niemale zaskoczenie! Wszyscy poszli spac, a ja jak zwykle zeszlam na dol posiedziec jeszcze chwile na kompie. Sprawdzam maile, a tam... informacja, ze zwolnilo im sie nagle miejsce i chca jednak przyjac Nika do tego travel team w pilce noznej! :O Byl juz jednak wieczor, nie chcialo mi sie nad tym siedziec i stwierdzilam, ze zapisze go kolejnego dnia w pracy.

W nocy z niedzieli na poniedzialek przeszly burze razem z frontem, wiec rano bylo piekne slonce, 20 stopni, ale tez niemozliwa duchota. Pod drzewami na przystanku, myslalam, ze komary zjedza nas zywcem, a ja jestem juz i tak cala pokasana po pieleniu warzywnika w sobote. :/ Zaczal sie czas rozdawania kartek oraz upominkow. Dalam kartke dla kierowcy autobusu Bi (panna sie wstydzila), Nik swojemu (swojej) wreczyl sam. ;) Poza tym Mlodszy dostal za zadanie wreczenie kartki dla pani od muzyki i skrzypiec, bo akurat tego dnia mial te lekcje. Wieczorem okazalo sie, ze zapomnial. :O Ja za to otrzymalam i telefon (ale nie odebralam, bo nie znalam numeru) i maila od managerki tego zespolu pilkarskiego. Ludzie... Jak nie chca zawodnika, to nie chca, a jak zechca to bombarduja ze wszystkich stron. :D Babka napisala to samo co zostawila w wiadomosci, czyli ze zwolnilo im sie miejsce, ale dodala tez ze ten zespol gral na "naszych" boiskach w niedziele i jakis asystent trenera przyfilowal Nika w akcji i ponoc byl pod wrazeniem. Zastanawiam sie wiec teraz czy ktos im faktycznie zrezygnowal, czy po prostu gra Mlodszego sie "spodobala" i stwierdzili, ze go wcisna. :D W kazdym razie bylam gotowa go zapisac, weszlam na ich strone i... zonk. Potrzebne zdjecie twarzy i akt urodzenia (miedzy innymi, ale reszte informacji mialam przy sobie). Ja rozumiem, ze to juz oficjalna mlodziezowa liga, ale naprawde nie moga sobie tego zebrac pozniej? Tym bardziej, ze sezon zaczyna sie dopiero we wrzesniu... A system nie przepusci cie bez tej informacji... Wrocilam do chalupy, chlopaki pojechaly na trening Nika na basenie (M. na silownie), a ja zasiadlam do kompa, podejmujac ponownie probe zarejstrowania Kokusia w zespole. Oczywiscie jak na zlosc, komputer mi sie kilknascie razy zawiesil, wyskakiwaly jakies bledy, telefon nie chcial sie laczyc z laptopem (musialam przeslac zdjecie aktu urodzenia oraz twarzy), chociaz juz kiedys cos przesylalam, wiec powinien go rozpoznawac... Wiadomo, 13-ty!!! :O W koncu jednak dopielam swego, choc powinno zajac mi gora 10 minut, a zajelo ponad pol godziny. :/ Wieczorem zas otrzymalam nieco przykrzejsza wiadomosc. Otoz do travel team dostala sie najlepsza kolezanka Bi. Napisala do mnie jej mama, pytajac oczywiscie o Starsza. My jednak nic nie otrzymalismy. Oczywiscie lepsza "cisza" niz oficjalny email o odrzuceniu, ale fakt, ze wysylaja juz oficjalne przyjecia i Bi nic nie otrzymala, nie napawa optymizmem. Podejrzewam, ze czekaja az wszyscy powolani zaakceptuja lub odrzuca, podlicza ile maja miejsc i wtedy Starsza sie ewentualnie zalapie... :/ Niestety, Bi miala kolejnego dnia widziec sie z kolezanka, wiec musialam jej o tym powiedziec zanim tamta sie pochwali. Obawialam sie reakcji, ale o dziwo, Starsza przyjela to dosc spokojnie, oznajmiajac, ze cieszy sie ze wzgledu na kolezanke i ze ona wcale nie jest pewna czy chce byc w tej druzynie. No to okey. ;)

Wtorek by waznym i sentymentalnym dniem. Ostatni dzien roku szkolnego, ale tez przy okazji dla Kokusia pozegnanie szkoly podstawowej. Kolejna (obecnie szkola Bi) to taki lacznik pomiedzy podstawowka, a gimnazjum (middle school), zwana "Upper Elementary School". Czyli nadal poniekad szkola podstawowa, ale "wyzsza". :D Niestety, jak juz pare razy pisalam przy Bi, ta szkola to taki "moloch", gdzie chodza wszystkie dzieci z naszej miejscowowsci w V i VI klasie. Nie ma porownania z malutka podstawowka... Tego dnia pracowalam z domu, wiec zawozilam Potworki do szkol, przy czym wyjatkowo pierwsza odstawialam Bi, bo potem juz zostawalam w szkole Kokusia na dluzej. Starsza zadowolona, Mlodszy panikowal, ze sie spoznimy. ;) Na szczescie dojechalismy na czas, mimo, ze pod szkola oraz wzdluz ulicy nie bylo szans na miejsce parkingowe i musialam zostawic auto przy pobliskiej restauracji. Na zakonczenie roku, dyrektorka przywrocila przed-covidowa tradycje. W zamierzchlych czasach (czyli niecale 3 lata temu :D), z okazji poczatku oraz konca roku, dzieciaki mialy tzw. "clap-in". Chodnik przed szkola jest dlugi i ogrodzony barierkami, tworzy wiec cos na wzor czerwonego dywanu (tylko szarego ;P). Kazda klasa jest po kolei przedstawiana (po nazwisku nauczycielki) i dzieci w rzadku wchodza do szkoly, a ustawieni wzdluz chodnika rodzice klaszcza. Niektore dzieciaki sie przy tym dobrze bawia, inne speszone przemykaja jak najszybciej. ;) Ciesze sie, ze Nik sie jeszcze zalapal na ostatnie clap-in.

Nik kroczy po czerwonym szarym "dywanie" :D
 

Zwykle zaczynaja cala ceremonie od zerowek i ida rocznikami az do IV klas, ale tym razem, z racji, ze najstarsi musieli sie przygotowac do uroczystego pozegnania, poszli pierwsi. Poklaskalam wiec synowi, a potem przeszlam naokolo szkoly i zasiadlam na ustawionych dla rodzicow krzeselkach. Udalo mi sie chwycic miejsce dosc blisko "sceny", czyli polkola balonow. ;) Pol godziny pozniej, mlodziez wyszla ze szkoly i usadowila sie na swoich miejscach. Rok temu, kiedy szkole konczyla Bi, z powodu obostrzen, kazda klasa miala pozegnanie osobno (szczerze, to wcale nie bylo glupie, bo przynajmniej wszystko szlo szybko i sprawnie), tym razem zegnalismy wszystkie IV klasy na raz. W zawrotnej liczbie czterech, a to i tak najliczniejszy rocznik, bo wszystkie inne maja tylko po trzy klasy. :D Dyrektorka wyglosila przemowienie, a potem kazde dziecko podchodzilo do mikrofonu i wyglaszalo swoje ulubione wspomnienie z tej szkoly. Taka tradycja. W tym roku okolo 90% dzieciakow napisalo o niedawnej wycieczce do centrum nauki. ;) Tu w ktoryms momencie myslalam, ze jajo zniose, bo dzieciakow okolo 70, a Nika klasa szla jako ostatnia. W koncu jednak nadeszla kolej Mlodszego i przyznaje, ze bylam z niego bardzo dumna. Nik nie lubi takich publicznych przedstawien, a tu przeczytal swoj tekst glosno, wyraznie i bez zajakniecia.

"Wystapienie" Kokusia
 

Bylo kilkoro dzieci, ktore wyraznie speszone, ledwie mamrotaly pod nosem lub zacinaly sie (a przeciez sami ukladali to, co chca powiedziec). Dwom dziewczynkom (w tym naszej sasiadce z naprzeciwka) kompletnie puscily nerwy, na "scene" podeszly juz szlochajac, odwrocily sie do patrzacych rodzicow bokiem i nie byly w stanie nic wydusic. Nauczycielki byly jednak na to przygotowane i kazda podeszla z kolezanka, ktora tekst przeczytala za nie. To tak jakbyscie mysleli, ze Hamerykanie to wszyscy sa glosni, towarzyscy i pewni siebie. :D Po wygloszeniu swojego wspomnienia, dzieciaki podchodzily zeby uscisnac reke dyrektorki oraz nauczycieli przedmiotow dodatkowych (w-f, muzyka, skrzypce i sztuka), po czym wracaly na swoje miejsce. Nik pobiegl robiac samolocik. To dziecko zawsze lubi pajacowac. :D Kiedy w koncu wszystkie malolaty wyglosily swoje teksty, rodzice i dzieci zostali zaproszeni na szkolny dziedziniec, gdzie komitet rodzicielski przygotowal poczestunek. Dzieciaki mialy okazje ostatni raz pokrecic sie w znajomej grupie i poganiac z kolegami.

Najlepsi kumple od przedszkola :)
 

Przypominam, ze tutaj co roku klasy sie "miesza", wiec kazde dziecko bylo przez chociaz rok w klasie z wiekszoscia innych malolatow. Dodatkowo dlugie przerwy maja zawsze ze swoim rocznikiem. Dzieki temu praktycznie wszyscy znaja sie z imienia. Nawet ja - rodzic, z rocznika Bi znalam imiona prawie wszystkich dziewczynek, a z rocznika Kokusia znam wiekszosc chlopcow. ;)

Mialam szczescie, ze byli tam znajomi, ktorych corka jest z rocznika Kokusia, wiec pstrykneli mi fote z synem
 

Smutne jest tylko to, ze w przyszlym roku pojda do ogromnej szkoly i niewiadomo czy do klasy trafia z jakimkolwiek bliskim kolega. W kazdym razie, o godzinie 11 nauczycielki zaczely zaganiac swoje klasy z powrotem do szkoly, a rodzice pomalu sie rozeszli na dwie godziny spokoju przed wakacyjnym harmiderem. :D

I koniec. Oboje moich dzieci wyfrunelo z bezpiecznej, cieplej podstawowki. Zaczyna sie nowa era.

Wrocilam do domu, zmienilam posciel u mnie i M., wstawilam pranie, chwile usiadlam z laptopem z pracy i wlasciwie byla pora zeby jechac po dzieciaki. Odebralam Nika i pstryknelam mu pozegnalna fote przy tabliczce szkoly.

Koniec. Od teraz te szkole bedziemy tylko mijac bez zatrzymywania sie :(
 

Dopiero w domu zauwazylam, ze mrugnal! :/ Pojechalismy po Bi, gdzie pod szkola byla jak zwykle koszmarna kolejka. Powinnam sie byla domyslec, ze w ostatni dzien szkoly i dodatkowo przy skroconych lekcjach (konczyli o 13:15), duzo wiecej rodzicow niz zwykle bedzie odbierac dzieci osobiscie. W koncu podjechalismy pod grupke dzieci, a tu razem z Bi, laduje mi sie do auta jej kolezanka! Zaskoczona pytam czy jest pewna, ze ma ze mna jechac (nie chcialam zeby potem jej tata lub opiekunka martwili sie, gdzie jest), bo wiedzialam, ze potem wioze dziewczyny do innej kolezanki, ale nie mialam pojecia, ze mam tez panne odebrac ze szkoly. :D A. na to, ze tak, jest pewna i ma juz wszystko spakowane na zabawe u I. No to pieknie zesmy sie z sasiadka dogadaly, a ona durna nawet sie nie upewnila! A gdybym ja tego dnia nie odbierala Bi ze szkoly?! :O Zabralam pannice i wrocilam do domu zeby Starsza mogla sie przebrac i zapakowac co trzeba i obie mogly posmarowac sie kremem z filtrem. Kolezanka (a raczej jej mama) zaprosila je bowiem na zabawe na basenie.

 Ogolnie wole mieszkac w domu niz mieszkaniu lub domku szeregowym, ale basen na osiedlu to fajna rzecz ;)

Osiedle gdzie mieszka, ma basen dla mieszkancow i chciala w ten sposob uczcic poczatek wakacji. ;) Dziewczyny zachwycone z miejsca wskoczyly do wody i tylko Nik wygladal na nieszczesliwego, bo sam pewnie tez chetnie by sie zamoczyl. ;) No ale nie ma tak dobrze. Zabralam obrazonego panicza do domu, a dziewczyny miala odwiezc opiekunka naszej mlodej sasiadki. Tyle, ze miala je odebrac o 16:15, a tymczasem kiedy przyjechala, panny ponoc nie chcialy wracac i w koncu Bi dojechala dopiero po 17. Dobrze, ze nie mielismy innych planow...

Sroda, 15 czerwca byla pierwszym, oficjalnym dniem wakacji. :) Potworki pewnie chetnie by tego dnia zasiadly na caly dzien z nosem w elektronice, ale ja mialam troche inne plany. ;) Odkad ceny benzyny zaczely isc bez kontroli w gore, zaczelismy sie zamieniac z M. autami, bowiem ja mam do pracy 1/3 tego, co on. Ale, ze jego "krowa" jest wielka, niezgrabna i ciezka czasem do parkowania, wiec jak mam cos pozalatwiac, wole jednak wziac moje male, zgrabne autko. Dobra, z tym "male" to przesadzilam, bo 7-osobowy SUV maly nie jest z zadnej strony, ale w porownaniu z samochodem M. to malenstwo. ;) Skoro wiec "wysepilam" tego dnia moje wlasne auto od malzonka, chcialam w pelni je wykorzystac. Jedna rzecz musialam zalatwic. Nie wiem jak to sie stalo, ale zglosilam w wypozyczalni skrzypiec, ze instrument Bi jest do odebrania, tymczasem w piatek Starsza wrocila ze szkoly... ze skrzypcami! :/ Po telefonie, okazalo sie, ze nikt nie wie gdzie zaszla pomylka, ale fakt byl, ze musialam je oddac sama. Na szczescie to tylko w sasiednim miescie. Pojechalismy wiec poznym rankiem, a potem jeszcze po drodze zajechalismy do sklepu z odzieza, Potworki bowiem, a w szczegolnosci Nik, pilnie potrzebowaly krotkich spodenek. Wybieralam sie na zakupy od miesiaca i ciagle nie bylo czasu, wiec tego dnia wykorzystalam, ze ten czas jest. Co prawda nie byla mi na reke obecnosc Nika, bo Bi wsiakla w wieszaki i wybierala sobie ciuchy, zas Mlodszy dorwal hulajnoge, jezdzil miedzy regalami i musialam go ciagle uspokajac. Cale szczescie, ze byl ranek, a wiele okolicznych miejscowosci nadal byla w trakcie roku szkolnego, wiec sklep swiecil pustkami... W koncu jednak wyszlam z torba fatalaszkow i jesli Potwory nie urosna jak szaleni (co do Bi to mam watpliwosci), czesc powinna im posluzyc jeszcze za rok. :)

Niezle sie obkupili ;)
 

Wiekszosc popoludnia byla juz spokojniejsza. Po powrocie M. z pracy, zabralismy sie za podlaczanie pompy w basenie, przy czym okazalo sie, ze... nie mamy fitra! No i klops, bo bez tego pompa nie ruszy. Tego dnia nie mielismy czasu jezdzic po sklepach, a zreszta niewiadomo czy by byly, wiec M. szybko zamowil, ale przyjsc mialy dopiero w piatek. Czyli basen mial postac pusty kolejne dwa dni... :/ Poznym popoludniem zas, M. zabral Nika na trening na basenie, ja zas z Bi pojechalam na ostatni trening pilki noznej w tym sezonie. Trener wyjechal, ale mama jednej z dziewczynek (ktora okazalo sie, sama grala kiedys w pilke) podjela wyzwanie. ;) Kilka dni temu pytala w smsie czy ktos moglby pomoc, wiec napisalam, ze ja moge, liczac na to, ze bedzie nas wiecej. Coz, przeliczylam sie. :D

Gdy mam kopnac, ale pilka wpada mi miedzy nogi ;)
 

Dziewczyny jednak zdawaly sie dobrze bawic, a ostatnie 15 dalysmy im wolna reke do zabawy. Okazalo sie, ze banda 11-latek, pobiegla na... plac zabaw. :D Tylko dwie starsze (o rok) dziewczynki, poczuly sie chyba na to za "dorosle" i zostaly na boisku zeby pokopac do siebie pike. ;)

W czwartek, czyli drugi dzien wakacji, dla odmiany planowalam nigdzie nie jechac i sie zrelaksowac. Z tym relaksem wyszlo mi srednio, bo choc faktycznie nigdzie nie pojechalam, po domu i ogrodzie krecily mi sie "tabuny" dzieci. Mama najlepszego kumpla Kokusia napisala czy H. moglby przyjechac do nas po poludniu, bo ona ma meeting i probuje choc czesc potomstwa gdzies "upchnac". Coz, jak ma sie ich czworke, to rzeczywiscie moze byc wyzwanie. ;) Odpisalam, ze pewnie, niech mlody przyjezdza (na rowerze).

Kolega odjezdza, czy tez przyjezdza...
 

Napisalam do sasiadki czy kolezanka Bi ma moze ochote wpasc sie pobawic w tym samym czasie, co by Starsza nie czula sie pokrzywdzona. Ta zaproponowala zeby panna moze wpadla do nich, na co ja oczywiscie bylam jak na lato. ;) W miedzyczasie jednak, Bi wiercicla mi dziure w brzuchu zebym napisala do sasiadki z naprzeciwka, czy ich mlodsza corka chce wyjsc sie pobawic. O matulu...  Starsza wiec juz od rana latala z jedna sasiadka, Nik zas napierdzielal na Playstation. Potem tamta dziewczynka musiala wracac do domu, zas Bi zaczela mekolic kiedy bedzie mogla pojsc do drugiej sasiadki. W koncu dojechal kolega Nika, Starsza juz-juz wsiadala na rower zeby jechac do kolezanki, tymczasem tamta sama po nia przyszla... i oznajmila, ze ida do kolegi kolezanki z sasiedniego osiedla! Tu zaprotestowalam, ze znam tamta mame, ale niezbyt dobrze, nie wiem nawet w ktorym domu mieszkaja i jak to tak bez zaproszenia Bi ma sie tam pojawic. Kolezanka jednak zapewniala, ze jej mama wie, tamta mam tez wie i wszystko jest ok. Zaproponowalam pannie, ze moze zostac u nas, a ja napisze do jej mamy (bo Bi sama byla niezbyt chetna isc do niemal obcych ludzi). Tamta zaczela sie cos pokatnie tlumaczyc, ze nie, ona musi isc tam, bo zostawila mlodsza siostre i musi sie nia opiekowac. Hmm... powinno mi to od razu nieciekawie zapachniec... :) Dziewczyny poszly, a jakas godzine pozniej dostalam sms'a od sasiadki z pytaniem czy wiem gdzie sa dzieciaki i czy Bi przyszla sie pobawic! :O Okazalo sie, ze ona nic nie wiedziala, ze polazly na sasiednie osiedle, mimo zapewnien smarkuli, ze wszyscy sa poinformowani! Coz, moja wina, ze uwierzylam, bo juz kilka razy pannice przylapalam na klamstwie, wiec to zadna nowosc. :/ W koncu na szczescie wszystkie dzieciaki sie odnalazly, tyle, ze Bi miala o 16 wracac, a (z moim pozwoleniem) wrocila o 17. Wtedy to tez wyslalam w droge powrotna kolege Kokusia. Mlodziez miala wiec calkiem towarzyski dzien, ja zas miedzy wysylaniem i odbieraniem smsow od trzech roznych matek, odkurzalam na dole i w piwnicznej bawialni, mylam podlogi, a potem polazlam do ogrodu zeby i tam porobic troche porzadkow. Stwierdzam jednak, ze to jak syzyfowa praca. W domu jak posprzatam, to przynajmniej przez chociaz jeden dzien wydaje sie calkiem czysto. ;) W ogrodzie wyrywalam chwasty, inne psikalam zeby zatluc, podpinalam ogorki, przycielam krzaki pomidorow bo zaraz w drzewa sie zamienia, pryskalam lilie pozerane nadal przez czerwone zuki, a tak naprawde jak sie rozejrzec naokolo, to wielkiej roznicy nie ma... :/

A! Zapomnialam napisac, ze we wtorek dostalam mailowo roczne raporty Potworkow. Radza sobie oczywiscie bardzo dobrze, choc zdziwilo mnie, ze w dwoch kategoriach Nik w poprzednim trymestrze mial M (od meet, czyli ze material mial opanowany), a teraz N (od near, oznaczajacym ze jest juz blisko opanowania materialu). Czyli co, cofnal sie? ;)


 Raport (swiadectwo) Kokusia

Bi zas z matematyki ma same M i nic nie wskazywaloby ze spelnia warunki do klasy z rozszerzona matma. Coz, miejmy nadzieje, ze sobie poradzi.


 "Swiadectwo" Bi

Obydwa Potworki otrzymaly E (od exceed, czyli ze przewyzszaja poziom) z niektorych kategorii z w-f'u, ale wiecie, jakos nie jestem pod zbytnim wrazeniem. ;) Dodatkowo Bi otrzymala E ze sztuki, a Nik z muzyki i tu rowniez jakos ciezko mi wykrzesac entuzjazm. :D Starsza jednak dostala E rowniez z pisania i tu jestem juz dumna, bo panna pisze duzo, chetnie i ma bardzo bogate slownictwo, choc pisownia nadal lekko kuleje...

W piatek niestety czekaly mnie tygodniowe zakupy i niestety w towarzystwie Potworkow. To ciagle upominanie ich zeby nie szaleli i uwazali na ludzi naokolo, jest naprawde meczace. Z tego wszystkiego kupilam nie taki rodzaj jajek jak chcialam i zapomnialam winogron. Za bardzo bylam rozproszona. :/ Jedyna zaleta bylo to, ze nie musialam jechac na zakupy po pracy, tylko pojechalismy z rana, kiedy i ruch na drogach mniejszy i w sklepie pustawo. Potem jeszcze po kawe dla matki i napoje dla dzieciakow, zajechac do biblioteki oddac ksiazke i do domu, zanim roztopia sie kupione lody. A ze temperatura skoczyla do 30 stopni, bylo to wiecej niz mozliwe. ;) Po rozpakowaniu spozywki zagonilam Potworki do odkurzenia i umycia podlog w ich pokojach, sama posprzatalam w naszej sypialni i gornych lazienkach oraz machnelam szybko leniwe pierogi i zaraz trzeba bylo jechac na ostatni trening Kokusia. Planowo nie mial na niego jechac w ogole, bo trening byl na 17, a o 17:30 zaczynalo sie przyjecie urodzinowe jego najlepszego kolegi, ale ze trener oglosil ostatni trening rozgrywka miedzy rodzicami i dziecmi, Mlodszy chcial pojechac chociaz na pol godziny. Ja sama (podobnie jak wiekszosc rodzicow) kompletnie nie mialam na to ochoty.

Nik (w zoltej koszulce) przy pilce
 

Na szczescie napisala do mnie mama, ktorej syn jest w druzynie Nika, a corka gra z Bi, ze panna tez chce zagrac. Kiedy Starsza uslyszala, ze K. bedzie grala przeciw chlopakom, oznajmila ze ona tez chce, wiec wystawilam corke zamiast siebie. :D

Bi walczy o pilke
 

Gra byla bardzo zywa i o dziwo, kiedy odjezdzalismy, rodzice wygrywali 2:0. Spodziewalam sie, ze bedzie raczej odwrotnie. ;) Prosto z (ucietego) treningu zawiozlam Nika do kolegi. W samochodzie tylko przebral sie w stroj kapielowy, bo kumpel jest szczesliwym posiadaczem basenu, wiec wiadomo bylo, ze przez wiekszosc czasu chlopcy nie wyjda z wody. 

Mlodszy w swoim zywiole
 

Impreza miala byc do 21, co dla mnie jest lekka przesada dla 10-latkow, ale w drodze pytalam Kokusia czy chce zostac do konca, ale wtedy idzie prosto do lozka, czy mam go odebrac nieco wczesniej i wtedy zdazymy jeszcze poczytac. Mlodszy wybral czytanie, ale kiedy o 20:15 stawilam sie po niego, oznajmil, ze jednak chce jeszcze zostac. Nooo, nie ma mowy zebym jezdzila w te i we wte! :/

I tak minelo te kilka pierwszych wakacyjnych dni. Musze przyznac, ze mimo iz pracowniczy laptop przypominal, ze nie mam wolnego, to jednak czulam sie jakbym sama bylam na urlopie. Wyspalam sie porzadnie i zrelaksowalam. Niestety, od nastepnego tygodnia wraca kierat: praca dla mnie, polkolonie dla Potworkow. Ale za to juz bez pilki noznej i gimnastyki. Co do plywania Kokusia, nadal nie podjelismy decyzji...

Do poczytania!