Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

sobota, 26 października 2019

A czas sobie plynal i nadal plynie...

Pomiedzy naszym ostatnim kempingiem, dentystycznymi przygodami oraz minionym tygodniem, zycie plynelo sobie normalnym torem, choc jakos tak poza mna. Dopiero kiedy zab Bi zostal wyrwany i emocje opadly, nagle okazalo sie, ze mam mnostwo niepozalatwianych spraw. Niestety, kiedy cos mnie martwi, wszystko inne spada na boczny tor, no chyba, ze wrecz "krzyczy" o uwage.
Jesli chodzi o dokumenty, skladki oraz upowaznienia szkolne, zawsze mam wszystko dopiete na czas i na ostatni guzik. Nie w tym roku... Skladki dla dwojki klasowej u obu Potworkow zbierane byly od koncowki wrzesnia. Ja wyslalam czeki w minionym tygodniu. Podobnie z zakupem biletow na impreze Halloweenowa w szkole. Dobrze, ze zostala przesunieta, bo zupelnie nie mialam do niej glowy. Czesne za pierwszy semestr Polskiej Szkoly zaplacilam tydzien po czasie. A na koniec przypomnialam sobie, ze nie zaplacilam jeszcze zawrotnej sumy $5, ktore zbierala nauczycielka Bi. Brawo ja. :/

W zasadzie, poza goscmi, ktorych mialam na dlugi weekend oraz pasowaniem na ucznia Kokusia, mam wrazenie, ze kompletnie nic sie nie dzialo, ale kiedy posilkuje sie zdjeciami, okazuje sie, ze jednak. I to sporo. ;)
No to od poczatku...

W ktorys piatek, jeszcze przed akcja z zebem Bi, kiedy czekalam na szkolny autobus, zaczepila mnie  sasiadka, ktora mieszka w nastepnym, zaraz obok naszego, domu i spytala czy dzieciaki nie pokarmilyby przez weekend jej kota, bowiem wyjezdzala do siostry. Psa zabierala ze soba, ale stwierdzila, ze targac jeszcze kotke, to za duzo, szczegolnie, ze ich kot jest wychodzacy i kocha wolnosc (a podroz dodatkowo zawierala przeplyniecie promem). Moje dzieciaki oczywiscie na to jak na lato, ale za male sa jednak troche zeby opiekowac sie samodzielnie czyims zwierzakiem.

"Nasz" tymczasowo kot :)

Otworzyc drzwi balkonowe rano i zamknac je wieczorem - tak. Ale po pierwsze, Bi nie dala rady otworzyc puszki z jedzeniem. Po drugie, oboje mieli zapedy, zeby myszkowac sasiadce po szafkach i pokojach. ;) Nik w ogole byl zainteresowany wylacznie zwiedzaniem cudzego domu oraz glaskaniem i sciskaniem kotka. Nic dziwnego, ze rano ten pryskal na dwor jak tylko uchylilo sie drzwi na taras! :D Szlam wiec z nimi, pilnowalam zeby czegos nie narobili, a w "podziece" musialam wyrzucic znalezionego na dywaniku, juz mocno "sztywnego" chipmunk'a. Fuuuj... ;) Potworki zas dostaly od sasiadki w podziece "gift cards" na $15 kazde. Za cos, co wykonalam glownie ja! Nie ma sprawiedliwosci na tym swiecie... ;)

Tamten weekend okazal sie pochmurno - deszczowy, wiec poranne oraz wieczorne wizyty "u kota" byly calkiem mila i bezproblemowa odskocznia, szczegolnie w sobote, kiedy utknelismy w domu. W niedziele na szczescie bylo "tylko" pochmurno az do poznego popoludnia, a dodatkowo zerwal sie cieply wiatr i nagle zrobilo 18 stopni. Mogloby byc slonecznie, ale ciesze sie, ze chociaz bylo sucho. Tego bowiem dnia, mielismy bilety do pobliskiego klubu, gdzie jak co roku zorganizowano wystawe domkow dla wrozek i krasnoludkow w lesie. Tym razem udalo mi sie nawet namowic M., zeby poszedl z nami, sukces! ;)

Jak co roku, maszyna z bankami dostarczyla rozrywki :)

Domki nie rozczarowaly. Jak rok temu sporo bylo zwyczajnego kiczu, tak tym razem wystawionych bylo wiele miniaturowych dziel sztuki. Nawet Potworki zachwycaly sie malenkimi laweczkami czy hustawkami. :)

Zrobiona z patyczkow prawdziwa miniaturka domku. Nie pstryknelam zdjecia tylu, ale mial balkonik z balustradka i inne detale

Dobra, Nik po polgodzinie juz jeczal, ze mu sie nudzi i pic mu sie chce (a, ze bylo chlodno, nie wzielam wody), ale Bi przeszla cala trase z zachwytem na buzi.

Tu kolejny domeczek, ten z mchem zamiast strzechy :)

Na koniec, w wyznaczonym miejscu dzieci mogly skonstruowac swoj wlasny domek. Juz tradycyjnie, Nik sie nie skusil, ale Bi chetnie uzbierala garsc "darow natury" i ulozyla w cos na ksztalt ogrodka.


A kiedy w koncu udalo nam sie zlokalizowac wode do picia i Nik przestal marudzic, cala wycieczka przerodzila sie w przyjemny spacer. Pisalam juz chyba rok temu, ze ten caly teren jest klubem, do ktorego trzeba miec czlonkostwo. Wszystko jest pieknie utrzymane, a przy tym na tyle rozlegle, ze mozna tam spokojnie spedzic caly dzien.

To tylko skraweczek calego terenu...

My zahaczylismy jeszcze o dwa place zabaw (jakby inaczej) oraz boisko do siatkowki. Nawet tata sie rozruszal i podjal z dzieciakami gre.


A potem zaczelo kropic i trzeba bylo sie ewakuowac. ;)

Kolejny tydzien to byl poczatek problemow z zebami, na weekend jednak, jak juz wspomnialam w poprzednim poscie, mialam gosci. I to nie byle jakich, bo az z Montrealu w Kanadzie (a czesciowo az z Polski)! Jechali oni zwiedzac Nowy Jork, a w drodze powrotnej postanowili odbic nieco w bok i zajechac do nas. Ci ludzie, to moi znajomi jeszcze z Polski. Pracowalam u nich jako opiekunka ich corek, ktore, kiedy zaczynalam, byly niemal idealnie w wieku Potworkow. :) I wlasnie teraz jedna z moich dawnych podopiecznych przyjechala z mezem oraz swoimi rodzicami (moimi dawnymi pracodawcami), ktorzy przylecieli z wizyta z Polski. ;)

Spotkanie po latach :)

Przy okazji musze naskarzyc na meza, ktory przed przyjazdem gosci napsul mi krwi jak malo kiedy. Wiecie, ta wizyta spadla nam na glowe przypadkowo. Ot, moja dawna podopieczna - K., napisala, ze jej rodzice przylatuja, ze chca z mezem zabrac ich do Nowego Jorku i odwiedzic nas przy okazji. Ostatnio byli u nas 6 lat temu (!), a my, choc obiecujemy, ze odwiedzimy ich kiedys w Montrealu, jakos nie mozemy sie wybrac. Zanim jej jednak odpowiadzialam, lojalnie skonsultowalam sie z mezem, ktory jak wiecie, nie nalezy do towarzyskich. On zas kompletnie mnie zaskoczyl, kiedy stwierdzil, ze czemu nie, niech przyjada. Im blizej bylo jednak ich przyjazdu, tym bardziej marudzil. A, ze on lubi spokojne weekendy w gaciach i na kanapie. A, ze to obcy ludzie. A, ze on sobie wynajmie pokoj w hotelu i moge ich goscic do woli. Oliwy do ognia dodal fakt, ze K. napisala, ze chca zostac u nad dwie noce. Tu juz w ogole M. sie zbiesil i oswiadczyl, ze nie odda obcym ludziom swojej sypialni. :O A oddac ja musielismy bo inaczej bysmy sie nie pomiescili. Tu juz sie wkurzylam i  przypomnialam mezowi, ze to sa tylko dwie noce, a ja musialam oddac tesciom, ktorzy dla mnie tez sa obcymi ludzmi, sypialnie na 3 miesiace! To skutecznie odbralo mu argument, choc probowal udowodnic, ze to co innego, bo to przeciez jego rodzice (no jasne)... Potem jednak wynikla sprawa z zebem Bi i oboje bylismy tak zestresowani, ze w sobote wlasciwie, gdyby wypadalo, napisalabym gosciom, ze zmienily nam sie plany i zeby omineli nasz dom z daleka. ;)
Goscie jednak przyjechali, ale na szczescie okazali sie bezproblemowi. Jedynym "problemem" bylo polozenie ich spac. Dodatkowe 4 osoby to jednak sporo, kiedy nie ma sie oficjalnego pokoju "goscinnego", a kanapa w salonie nie rozklada sie do spania... Po skrobaniu sie po glowie i kombinowaniu z rozna aranzacja, w koncu w naszej sypialni spali moi dawni pracodawcy, a w pokoju Kokusia (ktorego lozko sie rozklada) moja podopieczna z mezem. Ja spalam w pokoju Bi na jej lozku, a obok na dmuchanym materacu Nik. M. wraz z Bi przeniesli sie do piwnicy, do bawalni dzieci. Bi spala na rozkladanej wersalce (szkoda, ze za waskiej na dwie osoby), a M. na drugim dmuchanym materacu. :)
Druga zagroska zwiazana z goscmi, bylo co z nimi robic w naszym sennym miasteczku. Przyjechali w sobote o 23, wiec na szczescie tego dnia wypilismy tylko herbatke przy ciescie i czas byl sie klasc. A i tak w lozkach wyladowalismy o 2 nad ranem. ;) W niedziele wiec wszyscy zwlekli sie z lozek dosc pozno, a po leniwym sniadaniu goscie poprosili zeby pokazac im droge do polskiego kosciola. W koncu M. ich po prostu zawiozl, a potem poprosili czy nie zabralby ich do polskich sklepow. Okazalo sie, ze moja podopieczna miala w Montrealu polskie sklepy, ale je pozamykano, cieszyla sie wiec, ze ma okazje kupic troche rodzimych produktow. :) A po ich powrocie i po obiedzie, korzystajac z pieknej pogody, zabralismy naszych gosci do... muzeum. ;)

Chalupa rodem z "Przeminelo z Wiatrem"

Ale nie takiego zwyklego. Pisalam juz o nim, bo z Potworkami bylam tam juz nie raz. Ponad 100 lat temu, bogata kobieta z Nowego Jorku postanowila zalozyc tu sobie letnia posiadlosc z farma, na pokaz dla innych bogaczy. Poniewaz umarla bezdzietnie, po roznych perturbacjach, posiadlosc zostala odkupiona przez miasto i zamieniona w muzeum. W domu jest galeria obrazow, strojow z XIX wieku oraz poczatku XX i roznorakich cennych bibelotow, zas tereny wokol, do zmierzchu sa otwarte dla publiki. To naprawde piekne, rozlegle miejsce na spacer. Wszyscy dziarsko ruszylismy sciezkami oraz szlakami, a ze wzielismy ze soba Maye, to i pies skorzystal. :)


Wieczorem zas urzadzilismy sobie ognisko z pieczona kielbaska. Nasi goscie - mieszczuchy, zachwycali sie, ze mozemy sobie tak codziennie siedziec wieczorami przy ognisku, a my musielismy ze wstydem przyznac, ze w tym roku robimy to pierwszy raz. :D Coz, zazwyczaj przy ognisku siedzimy na kempingach, wiec bedac w domu zupelnie za tym nie tesknimy... ;)


A poniedzialek smignal juz w okamgnieniu. Rano musialam jechac z Bi do dentysty, a goscie stwierdzili w takim razie, ze pojda pobiegac, a Nik moze z nimi pojechac na rowerze. Taka "zdrowa" grupa mi sie trafila! Duzo warzyw, malo miesa, sport i te sprawy... ;) Nie chcieli nawet zjesc sniadania twierdzac, ze oni nigdy z rana nie jedza. Wyjechalam z domu o 10 rano, a wrocilam prawie w poludnie. Jadac, mowilam Bi, ze boje sie, ze nasi goscie siedza i przymieraja glodem. Tymczasem oni jeszcze nie wrocili z biegania! :O Potem wszyscy po kolei brali prysznic, jeden z gosci uparl sie ze zrobi sniadanie "po ichniemu", zeby mnie odciazyc, wiec koniec koncow zjedlismy posilek (dla nich sniadanie, dla mnie obiad...) prawie o 2 po poludniu! ;) A potem, jakby malo mieli ruchu, stwierdzili, ze trzeba spalic kalorie i udalismy sie na spacer! :O W ktorego polowie zawrocilismy, bo ktos przytomnie spojrzal na zegarek i zauwazyl, ze dochodzila 15 godzina, a oni chcieli o 16 wyjechac!
W Koncu wyjechali o 17 i w domu zrobilo sie nagle cicho i pusto. Nic to jednak. Najwyrazniej wroca, przynajmniej zgodnie z przesadami, bo zostawili u nas okulary i bluzke... :D

Kolejny tydzien to byly zebowe przygody, ktore opisalam w poprzednim poscie, nie bede sie wiec powtarzac. Napisze tylko, ufff... przetrwalam, choc to jeszcze nie koniec. Trzeba przeciez Bi wszystkie te niedoleczone dziurawce naprawic.

A skoro o zebach mowa, Kokusiowi zaczel sie ruszac kolejny mleczak. Kolejna dolna dwojka, tym razem lewa! Gorne jedynki trzymaja sie uparcie i zawziecie... Co ciekawe, w miejscu prawej dolnej dwojki, ktora wypadla na poczatku wrzesnia, nadal nie wyrzyna sie nowy zab. :O

Po stresach z wyrwaniem zeba Bi, przyszedl weekend, bardzo wazny dla Kokusia. W sobote zostal mianowicie pasowany na ucznia w Polskiej Szkole! Dla mnie oznaczalo to kwitniecie w kuchni niemal do polnocy, obiecalam bowiem Nikowi, ze upieke babeczki. Nie bardzo mialam ochote, bowiem po opadnieciu kurzu po wyjezdzie gosci oraz wyrwaniu zebiska Starszej, poczulam sie po prostu potwornie zmeczona. Ale coz... rok temu upieklam i udekorowalam je dla Bi, wiec jak moglabym odmowic synkowi? ;) Tym bardziej, ze on te bananowe muffinki po prostu uwielbia.

No to upieklam!

Samo pasowanie bylo niemal identyczne jak zeszloroczne Bi. Dziewczynki byly w takich samych czerwonych spodniczkach i kokardach we wlosach, a chlopcy w bialych koszulach z czerwonymi wstazkami pod szyja. I tez zatanczyli na scenie uroczystego Poloneza, a mi sie lezka w oku krecila.

Tancuja pierwszaki. Zdjecie "wyrwane" z filmiku nagranego z daleka, dlatego takie niewyrazne, ale przynajmniej nie musialam za bardzo "cenzurowac" :)

Tak jak przy "Marszu Dabrowskiego". Zadna ze mnie wielka patriotka, ale kiedy jest sie na obczyznie i te znajome i wazne melodie sa raczej niespotykane, coz... potrafia poruszyc struny. :)
Roznica miedzy pasowaniem Bi, a Nika bylo, ze Starsza miala je raz, podczas ogolnoszkolnego apelu, a Nika rozbili czesciowo na dwie uroczystosci. Z samego rana bylo pasowanie "wlasciwe", dla rodzicow. Dzieciaki zatanczyly Poloneza, zaspiewaly kilka piosenek, w tym moja ulubiona "Jestemy Polka i Polakiem" (;P), a potem czworkami podchodzily do pani dyrektor, ktora tekturowym olowkiem oficjalnie ich "pasowala".

Udalo mi sie uchwycic moment pasowania Kokusia, szkoda tylko, ze zamknal oczy. Moze myslal, ze dyrektorka go tym olowkiem zdzieli? :D

Pozniej jeszcze piosenka na zakonczenie i czas byl na poczestunek.

Ale najpierw pamiatkowe zdjecia grupowe :)

Dzieciarnia rzucila sie na slodkosci i owoce, ale dlugo nie dane im bylo swietowac, bo niecala godzine pozniej zaczynal sie ogolnoszkolny apel. I dopiero przy okazji imprezy, dowiedzialam sie, ze podczas tego apelu pierwszoklasisci mieli jeszcze raz zatanczyc Poloneza i zaspiewac piosenke. Niestety, rano dzieciaki w sumie tanczyly i staly na scenie ponad godzine, byly wiec dosc zmeczone, wiec kiedy dowiedzialy sie, ze znow czeka ich tanczenie, dla niektorych okazalo sie to za duzo. W tym dla mojego Kokusia, ktory uczepil sie mojej nogi z placzem, ze nie chce, nie ma sily, ze ma niewygodne buty, itd. ;) Przekonywalam go, ze tym razem nie beda tyle stali, tylko zatancza, zaspiewaja i usiada, ale nie przestawal zawodzic. Dopiero kiedy pierwszaki ustawily sie w parach i zobaczyl, ze nikt inny nie placze, zrobilo mu sie chyba wstyd i potulnie zostal z dziecmi z klasy. Potem zadnych scen juz nie odnotowalam. ;)
Ogolnie pasowanie bylo piekne, uroczyste i wzruszajace, ale dwa apele dla tych maluchow, to jednak troche przesada...

W niedziele bylo pochmurno, zanosilo sie na deszcz, ale ze temperaturowo nie wygladalo tak zle, postanowilam zabrac Potworki na malutki event zorganizowany przez muzeum naszego miasteczka. Przy okazji zajrzalam do rzeczonego "muzeum", bo nigdy wczesniej w nim nie bylam. Okazalo sie, ze to malusienki, jednopokojowy budyneczek, wcisniety obok wielkiej stacji strazy pozarnej. Przejezdzalam tamtedy setki razy i zawsze rzucala mi sie w oczy stacja, muzeum nigdy. :D I jak na takie skromniutkie miejsce, zorganizowali calkiem fajna imprezke. Zabytkowy autobusik przewozil ludzi po centrum naszej "wiochy". ;) Bus prawie 100 lat temu wozil ludzi z naszego miasteczka do stolicy Stanu. Teraz zajmuje to okolo pol godziny. Wtedy - godzine i 15 minut. Taka ciekawostka. :)

Potworki przed busikiem. Podobno za czasow jego "swietnosci", okna nie mialy szyb. Caly byl otwarty. Nie wyobrazam sobie jezdzenia nim zima... ;)

W polowie drogi mozna bylo wysiasc i wstapic do parku miejskiego. Dla mnie byla to kolejna nowosc. Brame parku widac troche z ulicy, ale jest tak usytuowana, ze zawsze myslalam, ze to taki zabytek, bo za nim widzialam tylko gaszcz i zadnej sciezki. Tym razem jednak w opisie "imprezy" zaznaczono wyraznie, ze w owym parku miala byc umieszczona karuzela. Dosc niesmialo wiec wysiedlismy z Potworkami i ruszylismy w strone "zieleni". Ku naszemu zaskoczeniu, po przekroczeniu bramy, odkrylismy, ze jest tam sciezka! Nasz "miejski park" jednak malo ma wspolnego z parkiem. Nie ma pieknie utrzymanych szlakow spacerowych oraz laweczek. Jest to po prostu maly lasek, sciezki sa kamieniste, nierowne, pna sie to w gore to w dol, a w niektorych miejscach, na przykrytych liscmi kamolach, mozna latwo zwichnac kostke. ;)

Byl i strumien - wspaniale zrodlo uciechy dla najmlodszych... ;)

Nie mniej miejsce jest bardzo urokliwe i mysle, ze bedzie swietne na spacer z psem jesli najdzie nas chec na porzucenie prostej jak drut i przez to dosc nudnej, trasy rowerowej. :) I znow kawalek historii. Otoz, niegdys owy park byl centrum zycia towarzyskiego dla mieszkancow naszego miasteczka. Mial utrzymane sciezki, polanki na piknik oraz... basen publiczny. Zawsze utyskuje, ze wszystkie okoliczne miasteczka maja publiczne baseny (z potezna znizka dla mieszkancow), a nasze nie... No to wlasnie sie dowiedzialam, ze nasze tez mialo, ale zamkneli go jakies 15 lat temu. :( Teraz po basenie zostala tylko rowna polana... W jeszcze dawniejszych czasach niz basen, w parku tym znajdowala sie piekna, staroswiecka karuzela. I zeby uczcic tamte czasy, na zeszla niedziele wypozyczono wlasnie taka, udajaca zabytek karuzele, z ktorej Potworki musialy koniecznie skorzystac.

Poniewaz cala impreza byla darmowa, na karuzeli mozna bylo jezdzic do oporu :)

Czyli podsumujac, zwiedzilismy muzeum, przejechalismy sie zabytkowym busem, posluchalismy nieco o historii naszego miasteczka, Potworki pojezdzily na karuzeli, poganialy po lesie, a Nik zjadl jeszcze hot-doga. Byly tez lody, ale tych nie pozwolilam dzieciakom jesc ze wzgledu na niska temperature. Aha! przed muzeum rozdawano rowniez slodycze oraz wode. I to wszystko za darmo! :) Chetne osoby mogly przyniesc artykuly spozywcze do "food pantry" w naszym miescie. Zupelnie nie wiem jak to przetlumaczyc na polski. Nie pamietam tez, czy w Polsce tez funkcjonuje cos takiego. Food pantry to miejsce, gdzie ludzie lub organizacje pobieraja i przechowuja donacje w postaci zywnosci (lub pieniazki na nia przeznaczone). Zywnosc ta (oraz produkty higieniczne, kosmetyki, itd.) jest potem czesto rozdzielana na paczki przekazywane potrzebujacym rodzinom. W naszym miasteczku funkcjonuje jednak na zasadzie "sklepu". Rodziny zakwalifikowane do takiej pomocy, moga w okreslone dni miesiaca przyjsc i wybrac sobie produkty, ktore sa im potrzebne.
W kazdym razie cel szczytny, a i czas przyjemnie spedzony! :) W momencie, kiedy wracalam z Potworkami do auta, zaczelo kropic, wstrzelilismy sie wiec idealnie. :)

A na koniec, w zwiazku z tym, ze pazdziernik dobiega konca, Potworki sa juz gotowe na Halloween:

Nik wymyslil, ze chce byc... tygrysem szablozebnym. Dzieki Bogu za postac Diego z "Epoki Lodowcowej". Inaczej musialabym kupic kostium tygrysa i sama doszywac kly. ;) Bi zapragnela zostac... nietoperzem. Ale nie takim normalnym "gackiem", tylko bardziej dziewczeca jego wersja. Po obejrzeniu kilku wynalezionych przeze mnie propozycji, wybrala ten :)

Buzki! :)

piątek, 18 października 2019

"Opieka" dentystyczna w Hameryce, taka jej mac!

Dzis nie bedzie wesolego posta ze wspomnieniami naszej codziennosci. Dzis bedzie o tym, jak w Stanach pracuja dentysci. Mam takiego wkurwa, ze musze to opisac bo sie udusze po prostu! :/

Prawie dwa tygodnie temu Bi zaczela narzekac na zeba, dolna czworke. Tak od czasu do czasu wspominac, ze boli jak gryzie. Bi jest teraz w wieku, gdzie zeby wylatuja jej jeden po drugim (chociaz od jakiegos czasu mamy w tym wzgledzie cisze), wiec moja pierwsza mysl to bylo, ze moze sie rusza. Poza tym, pisalam wielokrotnie, ze Bi ma nature raczej panikary i histeryczki, ktora ryczy ile sil w plucach nad kilkumilimetrowym drasnieciem, a tutaj tylko ze trzy razy wspomniala, ze ja boli. Uspilo to moja czujnosc. Obejrzalam zeba podczas mycia. Byl wczesniej plombowany i wygladal jakby sie moze lekko ukruszyl. W kazdym razie nie zobaczylam nic, co wolaloby o natychmiastowa uwage. Poniewaz Bi tylko od czasu do czasu wspomniala, ze ja boli, uznalam, ze sprawdzimy zeba na czyszczeniu w styczniu, lub moze do tego czasu sam wypadnie. A jakby Bi zaczela mocniej i czesciej na niego narzekac, umowie ja na wizyte.

Dlugo niestety nie dane bylo mi czekac. W zeszly wtorek wieczorem, Bi cwiczyla gre na skrzypcach a ja siedzialam naprzeciwko niej i nagle stwierdzilam, ze ma na policzku dziwne wybrzuszenie. Od strony wlasnie tego "podejrzanego" zeba. :O Oczywiscie jest godzina 18, wiec gdzie teraz znajde otwartego dentyste, poza pogotowiem?! Upewniwszy sie, ze Bi ani zab, ani policzek nie boli, stwierdzilam, ze trzeba czekac do nastepnego dnia. Ucieszylam sie nawet, ze trafilo akurat na "ten" dzien, szkoly bowiem byly zamkniete na Yom Kippur (zydowskie swieto) i mialam siedziec z Potworkami w domu.
Taaaa...
Okazuje sie, ze wszyscy trzej dentysci w przychodni dzieciakow, to Zydzi. Ja dzwonie, ze dziecko mi spuchlo (nastepnego dnia opuchlizna byla juz bardzo wyrazna), a sekretarka na to, ze zadnego z lekarzy nie ma do piatku (byla sroda)... No cudownie! Na szczescie jeden z nich mial telefoniczny dyzur, ale ze nie chcialo mu sie zapewne fatygowac do gabinetu, poprosil o przyslanie zdjecia. Ze co?! Przeklinajac w duchu, wyslalam zdjecie policzka, bo srodka Bi nie dala mi zrobic. Dziaslo i okolice byly napeczniale i tkliwe i nie pozwolila sie dotknac.

Moje spuchniete biedactwo... :(

Lekarz na szczescie albo uwierzyl ze zdjecia opuchlizny, albo chcial sie mnie pozbyc, bo wyslal recepte na antybiotyk do apteki i polecil zeby Bi pila go 3x dziennie az do wyleczenia zeba. Niestety, na wizyte udalo sie zapisac dopiero na sobote. :O Wtedy jeszcze wydwalo mi sie to katastrofa, ze tak dlugo to trwa. O ja naiwna! Przed polska szkola musialam wiec jeszcze dralowac z Potworkami do gabinetu, gdzie otrzymalam kiepskie wiesci. Zab jest mleczny i ze stanem zapalnym, wiec nie ma co ratowac. Trzeba usunac. Juz sama ta wiadomosc byla stresujaca (choc przewidziana), a tu jeszcze higienistka (lekarz nie wyszedl nawet ponownie ze mna porozmawiac!) mowi, ze oni tego nie zrobia i prosze dzwonic do CHIRURGA dentystycznego. Normalnie zrobilo mi sie goraco! :(

Wyszlam z tamtad na miekkich nogach (choc to nie ja mialam usunac zeba :D) i z metlikiem w glowie. Przed oczami stanely mi historie dzieci, ktorych zeby byly leczone pod narkoza, oraz te, ktore w wyniku bledow i niedopatrzen, z tej narkozy sie nie budzily... (tak, jestem panikara ;P) Wyobrazilam sobie Bi usypiana z maska, z rozcinanym dziaslem i szwami. Ale najbardziej burzyla sie we mnie "polska" krew! No do cholery! W Polsce dentysci wyrywaja zeby stale i mleczne, na poczekaniu, bez zbednych ceregieli. Ja sama mialam usunietego mlecznego zeba bez zastrzyku znieczulajacego, tylko z psiknieciem czyms odretwiajacym dziaslo! Dwa stale zeby mialam usuniete przed zalozeniem aparatu ortodontycznego!
M. dostal tutaj, w USA rowniez skierowanie do chirurga na usuniecie zeba poniewaz jego korzen byl zagiety. Poszedl i kiedy ten zaspiewal mu $4000 za usuniecie po kawalku, z rozcinaniem dziasla i potem zszywaniem, moj malzonek podziekowal. Poniewaz to nie bylo nic pilnego, poczekal kilka miesiecy i usunal zeba w Polsce, u zwyklego dentysty i bez zadnych komplikacji!
Bez jaj! Przeciez zawod dentysty wywodzi sie z zamierzchlych czasow, kiedy ludzie nie potrafili zebow leczyc i jak juz zab byl bolacy, a cala twarz spuchnieta, to go po prostu wyrywano! A teraz okazuje sie, ze z tutejszych dentystow zrobily sie takie "cipki", ze nawet mlecznego zeba nie wyrwa?!

To byl nieszczesliwie poczatek weekendu, ktory dla mnie i dzieciakow mial byc dlugim oraz relaksujacym (hahaha!). W poniedzialek bowiem, szkoly (znowu!) byly zamkniete z okazji Dnia Kolumba (Columbus Day), zas we wtorek z "okazji" szkolen kadry nauczycielskiej. ;) W dodatku mialam miec gosci z Kanady, ktorych trzeba bylo jakos ugoscic, a ze w pracy ostatnio zapieprz, to ani nie skonczylam sprzatac chalupy, ani gotowac. Ba! Do gotowania nie mialam nawet zakupow zrobionych! ;)
Po porannej wizycie u dentysty, odechcialo mi sie wszystkiego, gosci tez. Odwiozlam Potworki (przy ich ostrym protescie) do Polskiej Szkoly, ale zamiast pedzic na zakupy i ogarniac dom, z samochodu, na parkingu, zaczelam wydzwaniac po dentystach. Napotkana w szkole znajoma, narobila mi bowiem nadziei i powiedziala, ze jej corkom zeby usuwal ich "normalny" dentysta. Dala mi jego numer, wiec postanowilam uderzyc najpierw tam, zeby spytac czy podejma sie usuniecia mleczaka z zapaleniem. Taaa... Dzwonie i dzwonie, a tam caly czas muzyczka i automatyczna wiadomosc, ze pracuja, ale obsluguja innych klientow i nie moga odebrac. W koncu zawzielam sie, wlaczylam telefon na glosnomowiacy i postanowilam czekac az do skutku. Jasne... Po 10 minutach sluchania irytujacej muzyczki, po prostu mnie rozlaczylo! :/
Zaczelam dzwonic wiec w inne znajome miejsca. Zaczelam od mojego dentysty. Niestety, administratorka oznajmila, ze oni chirurga nie maja i skoro ten jest potrzebny, to nie moga mi pomoc. I nie chciala sluchac, ze ja wlasnie chce z kims skonsultowac czy ten cholerny chirurg jest potrzebny! :/
Potem zadzwonilam do tego chirurga, do ktorego skierowanie wypisali mi u dentysty. Stwierdzilam, ze rownie dobrze moge sie do nich umowic, a w miedzyczasie bede dalej szukac. Tam jednak automatyczna wiadomosc oznajmila, ze zamknieci sa i tego dnia (w sobote) i w poniedzialek z okazji Columbus Day. To dodatkowo mnie zirytowalo, bo Dzien Kolumba to tutaj takie swieto - nieswieto, kiedy dzien wolny maja szkoly, urzedy stanowe oraz federalne, poczta oraz banki. Wiekszosc smiertelnikow normalnie zasuwa do pracy. Ale akurat ten gabinet chirurgiczny, do ktorego mam skierowanie, musi sobie zrobic dzien wolny! Szlag!
W koncu, spedziwszy godzine na telefonie, zwyciezyl rozsadek i pojechalam skonczyc zakupy, bo gosci jednak musialam czyms karmic. Niestety, z powodu sporego opoznienia, bo do Polskiej Szkoly dojechalam juz spozniona, a potem zmarnowalam czas na dzwonienie, po zakupach zdazylam tylko dojechac do domu, wyladowac siatki z auta i musialam pedzic po Potworki. Po powrocie pozarlam sie z mezem, bo ja, zrezygnowana, zaczelam szykowac sie na gosci, ktorzy mieli sie zjawic pod wieczor, a on uparl sie, zeby dalej szukac jakiegos dentysty i wyrzucal mi, ze goscie sa dla mnie wazniejsi niz dziecko, ze on w ogole na gosci nie ma ochoty, ze dlaczego przyjezdzaja az na dwie noce (sami sie wprosili), itp., itd. Normalnie plakac mi sie chcialo.
Wracajac jednak do dentysty. W koncu M. udalo sie umowic wizyte u zupelnie przypadkowego dentysty ze znanej tutaj sieci przychodni. To bylo jedyne miejsce, ktore w sobotnie popoludnie odbieralo telefony. Troche pocieszona, ze przynajmniej z kims sie skonsultuje, odetchnelam i wreszcie na dobre zaczelam szykowac sie na przyjazd gosci. O nich bedzie jednak w innym poscie. ;)

W koncu nadszedl poniedzialek. Rano musialam przeprosci gosci, zostawic im Kokusia na pocieszenie i popedzilam z Bi na wizyte. A tam porazka. Po pierwsze, w poczekalni kwitlysmy 40 minut! Ja wiem, ze w Polsce to chyba standard, tutaj jednak, umawiajac sie na jakas godzine, zazwyczaj nie czeka sie dluzej niz 10 minut, chyba ze faktycznie zdarzy sie cos nieprzewidzianego. W koncu jednak nas zawolano, a higienistka z miejsca chce robic zdjecia. Hola, hola, zdjecia to ja moge poprosic dentyste dzieci o przyslanie! Dopiero kiedy zaprotestowalam, zdziwiona pyta mnie, jaki jest cel wizyty! Ktory przez telefon oraz u sekretarki wyluszczylam przynajmniej 3 razy. W koncu wziela nas do gabinetu i zawolala lekarza. Ten byl mlody i sympatyczny, ale duzo nie pomogl. Spojrzal Bi do buzi, oznajmil, ze zab lekko ukruszony i przez to pewnie stan zapalny, ze dziaslo spuchniete i zeby sie nie martwic, bo chirurg sie tym zajmie. No sorry, ale mnie wlasnie TO martwi! :/
I w ten sposob potwierdzilo sie, ze w Hameryce, mleczne zeby usuwaja chirurdzy! Paranoja! :/

W poniedzialek, do wieczora mialam jeszcze gosci, ale we wtorek od rana podjelam probe umowienia sie do chirurga, skoro wiedzialam juz, ze zaden zwykly dentysta tego zeba nie wyrwie. I tu, moi Drodzy, kolejny ZONK! Dzwonie do tego, do ktorego mam skierowanie - jest 10 rano, a tam wiadomosc, ze maja przerwe na LUNCH! Dla przypomnienia, to miejsce nie bylo otwarte w sobote (co jeszcze jest zrozumiale), ani w poniedzialek, a we wtorek o DZIESIATEJ rano, oni maja przerwe na lunch! Od razu widac, jak pracuja! Mozna bylo zostawic wiadomosc i tu, o dziwo, zglosila sie jakas osoba. Wziela ode mnie szczegoly sprawy oraz namiary i oznajmila, ze w ciagu pol godziny ktos do mnie oddzwoni. Chodzilam wiec w kolko po domu, czekalam z myciem zebow, wypilam dwie kawy, zeby sie czyms zajac, po calym domu nosilam ze soba telefon i... nic. Nikt nie oddzwanial. W koncu, chcac nie chcac zajelam sie poranna krzatanina. Kiedy minely 3 godziny, a zwrotny telefon nadal nie przyszedl, wkurzona zaczelam szukac innego chirurga. Pieprzyc skierowanie. Okazuje sie jednak, ze nie ma ich w okolicy az tak wielu. Jeden okazal sie falszywym tropem, bo choc na stronie pisalo jak byk, ze usuwaja zeby, administratorka oswiadczyla, ze nie, nie maja chirurga i tego nie robia... :/ W innym ta sama historia, co w pierwszym - zaraz ktos oddzwoni, a potem ciiisza... :/

Poznym popoludniem, kiedy ja rwalam juz wlosy z glowy, w koncu zaczeli oddzwaniac. Ale jesli myslicie, ze nastapil "happy end" to jestescie w bledzie. U chirurga, do ktorego skierowanie mielismy, najblizszy termin to kolejna sroda, czyli ponad tydzien pozniej! U kolejnego, rowniez kolejna sroda, ale za to rano! Nie, nigdzie nie maja blizszych terminow. Dla scislosci, piszac "chirurg" mam na mysli gabinet, a w nim pracuje przynajmniej dwoch - trzech lekarzy. I zaden nie ma otwartego terminu! Zadzwonilam w koncu do trzeciego, ktory ma gabinet w naszym miasteczku, ale tu oczywiscie terminow w najblizszym czasie brak. Maja poniedzialek, ale o 2:30, czyli w srodku dnia i w miescie oddalonym o 45 minut jazdy. :O

Musze dodac, ze oczywiscie wszystkie te terminy to KONSULTACJE, bo samo wyrwanie, to hen hen, gdzies w nieokreslonej przyszlosci!
Po prostu sie zalamalam. Mialam dziecko ze stanym zapalnym (w tej chwili maskowanym antybiotykiem), na antybiotyku od prawie tygodnia. U zwyklego dentysty powiedziano mi, ze Bi ma go przyjmowac az do wyrwania zeba. Czyli podsumujmy. Tydzien juz go Bi brala. Do wizyty "zapoznawczej" miala ponad tydzien. Do samego wyrwania minalby pewnie kolejny tydzien, jak nie dluzej. Czyli Starsza mialaby chodzic ze stanem zapalnym i przyjmowac antybiotyk przez w sumie prawie miesiac, bo dentysci nie potrafia usunac MLECZAKA, a chirurdzy pracuja jakby chcieli a nie mogli?! O jaciekurwapierdoletakamac!!!

W koncu do domu wrocil M. i rzucil "a moze by znalezc jakiegos polskiego dentyste?" Jesli kojarzycie, w pobliskim miescie mamy "Polakowo", wiec w okolicy mozna znalezc rodakow z kazdej niemal profesji. Znalezienie dentysty okazalo sie jednak nie takie latwe. Ja chodzilam kiedys bardzo, bardzo dawno temu do polskiej dentystki, ale teraz nie moglam jej zlokalizowac w internecie, wiec albo przeszla na emeryture, albo przeniosla sie w inne miejsce. M. zna goscia, ktorego zona jest dentystka, ale oczywiscie mial tylko jego numer z pracy, pod ktorym nikt nie odbieral (bylo juz po 16 godzinie). W koncu namierzylam dentystke o polskim imieniu (nazwisko anglojezyczne), ktora skads kojarzylam i po upewnieniu sie, ze studia skonczyla w Bialymstoku (jeeej!), zadzwonilam. Pierwsze to otrzymalam potwierdzenie, ze mowia tam po polsku (Nasi!!!!). :D A potem niespodzianka, bo pani doktor od razu stwierdzila, ze ona nie takie zeby juz usuwala i ze jasne, ze wyrwie Bi tego mleczaka! Nawet zanim spojrzala na zdjecie rentgenowskie!

A pozniej juz poszlo szybko, bo kolejnego dnia dzwonilam do dentysty dzieci zeby przeslali polskiej dentystce zdjecia, a kolejnego dnia zawitalam z Bi w gabinecie. Niestety, u dentysty dzieci nawet zdjec nie zrobili porzadnie i nie widac bylo korzenia "skazanego" zeba. Pani doktor powtorzyla zdjecia i przystapila do "akcji". Mnie poprosila zebym poczekala poza gabinetem, bo "dzieci sa dzielniejsze bez rodzicow", ale ze nie bylo tam drzwi, wiec wszystko slyszalam. Az cierplam, bo jak wiecie, Bi podczas zabiegow dentystycznych, najczesciej wpada w kompletna histerie i nic do niej nie dociera. Spodziewalam sie wrzasku i wolania mamy. Tymczasem spotkalo mnie zaskoczenie, bo pani doktor tak Bi zagadala i rozproszyla, ze Bi podczas wyrywania nawet nie pisnela. ;)
A ja w koncu dowiedzialam sie dlaczego hamerykanccy dentysci nie chca wyrywac mlecznych zebow, czego zaden z nich nie byl laskawy mi wyjasnic. Otoz, zanim taki zab jest gotow do wypadniecia, ma bardzo rozbudowane korzenie, bowiem trzyma sie w dziasle, a nie w kosci, jak zeby stale. Ten Bi mial rozlozyste korzenie, z ktorych jeden byl dwa razy dluzszy niz sam zab! :O

Niestety, przy okazji wyszla przykra sprawa, bo na zdjeciach wyraznie widac, ze Bi ma 4 zeby, ktore psuja sie POD PLOMBA! Cztery!!! Posadzalabym pania doktor o wymyslanie zeby zgarnac nowych pacjentow (tak, jestem nieufna), ale o dwoch z tych zebow wspomnial mi juz dentysta badajacy Bi w zeszla sobote. Nie musze dodawac, ze juz tam nie wrocimy. Co za partacze! :/ Bi ma slabe zeby, to fakt i nowe ubytki, choc zalamujace, nie sa niczym dziwnym. Ale zeby zeby psuly sie pod wypelnieniem?! To znaczy, ze dentystka nie wyczyscila ich dokladnie przed plombowaniem! Podejrzewam, ze podobna sytuacja byla z tym wyrwanym wlasnie zebem. Psul sie pod plomba, az zrobil sie stan zapalny. :(

Cala ta historie moge podsumowac zartobliwym powiedzeniem, ktore w zaleznosci od kontekstu, moze byc lekko pogardliwe, lub pelne satysfakcji: "Polak potrafi!!!". :D

czwartek, 10 października 2019

Ostatni tydzien wrzesnia

Konczy sie drugi tydzien pazdziernika, a ja pisze post nadal o wrzesniu. Coz... ;)

Juz pazdziernik... No to teraz na dobre zaczyna sie najbardziej przeze mnie znienawidzona pora roku... Przyjda deszcze, zimno, kurtki, cieple buty, wczesne wieczory... Bleee... ;)

Pisze "przyjda", bo po chlodnym poczatku, wrzesien zdecydowanie nas rozpiescil pogodowo. Nawet kiedy dwa tygodnie temu kalendarz zlowieszczo oznajmil, ze zaczela sie jesien, pogoda wskazywala raczej na... lipiec. Oprocz nocy, bo te jednak mowily wyraznie, ze lato nieodwolanie odeszlo (kilka razy, jeszcze we wrzesniu, wlaczylo sie  nad ranem ogrzewanie! Teraz juz wlacza sie co noc). W dzien jednak temperatury przkraczaly najczesciej 25 kresek i choc przy takich skokach nie wiadomo bylo jak sie rano ubrac, to nie narzekalam. Lubie cieplo i choc wygladam juz pomalu sezonu narciarskiego (cos MUSI czlowiek sobie znalezc zeby nie dostac na powaznie jesiennej chandry ;P) to chcialabym takie temperatury zatrzymac jak najdluzej.

Ostatni tydzien wrzesnia minal nam zwyczajnie, biegiem pomiedzy domem, praca, a zajeciami Potworkow. W poniedzialek na treningu Bi, trener urzadzil dzieciakom mini wyscigi. Szkoda tylko, ze dzieci dobierane byly zupelnie przypadkowo, wiec ciezko bylo ocenic ich faktyczne umiejetnosci. Wedlug mnie, powinni mierzyc czas i dobierac scigajace sie trojki wedlug szybkosci. Ale niewazne. Nie bede trenerom mowic jak maja wykonywac swoja prace. ;)

Tu cwiczenia z deska :)

W kazdym razie w kazdym z trzech wyscigow, Bi doplynela pierwsza. Z tego jednak co obserwuje podczas zwyklego plywania (dzieciaki w kazdej linii mijaja sie i ustawiaja do przeplywania dlugosci basenu wedlug szybkosci, zeby na siebie nie wpadac) zazwyczaj jest druga lub trzecia. Calkiem wiec niezle. ;)

Nik na treningu tenisa znow mial dwojke dzieci w grupie, a to mu wystarcza zeby byc zupelnie usatyswakcjonowanym. Niestety, jest od pozostalej dwojki nieco starszy (a przynajmniej tak mi sie wydaje), co przeklada sie na umiejetnosci. Nik po prostu lepiej ustawia sie do odbijania, czesciej tez trafia rakieta w pilke. ;) Podejrzewam, ze w nieco starszej grupie mialby wieksza motywacje do wlozenia w trening troche wysilku, a tak to sobie olewa i skupia sie na wyglupach. ;)

Moze kiedys bedzie z niego tenisista... ;)

Tak w ogole, to stwierdzam, ze Nik potrzebowalby przynajmniej 3-godzinnego treningu. Jego trenerka dba o to, zeby dzieciaki byly w ciaglym ruchu. Urzadza mlodziezy cos na ksztalt toru przeszkod, albo kaze tym, ktore akurat czekaja w kolejce na cwiczenia serwu, robic pajacyki. Teoretycznie wiec, po godzinie takiej aktywnosci, Nik powinien byc wyrabany. Wiem, ze JA bym na pewno byla. ;) Tymczasem moj syn, kiedy ma stac, skacze w miejscu, albo obraca sie na wszystkie strony i wymachuje rakieta, az boje sie, ze ta wyleci mu z dloni i w cos (lub kogos) uderzy. :) Wychodzac do domu, obiega trzy razy stanowisko recepcji. W chalupie lata jak szalony w kolko po calym dole. Ogolnie rzecz biorac, cwiczenia zamiast go zmeczyc, to go nakrecaja. ;) Ostatnio, w akcie desperacji pogrozilam mu, ze jak wrocimy, bedzie musial przebiec 20 razy naokolo domu. Oczywiscie po powrocie syn sam mi o tym przypomnial i byl troche rozczarowany, kiedy powiedzialam, ze tylko zartowalam. ;)

Lekkiego stresika mialam przed czwartkowa lekcja plywania Kokusia. Dla przypomnienia, na pierwszej lekcji Nik urzadzil histerie, ze nie chce plywac, a na kolejna nie pojechal, bo byl zaziebiony. Na trzecia jechalam wiec w bojowym nastroju, ktorego nie poprawial fakt, ze Mlody w foteliku z tylu... ryczal, ze nie chce. :O
Tym razem jednak, rozczarowanie bylo pozytywne dla nas obojga. Liczna grupe z pierwszych zajec rozdzielono na dwie i Nik trafil do tej przeniesionej na wczesniejsza godzine. Jest mi to srednio na reke, bo kolejny dzien musze leciec z pracy z wywieszonym jezorem, zeby zdazyc na czas, ale zmiana zdecydowanie sie oplacila. W mniejszej grupce Nik wyraznie odzyskal rezon i na pierwszy rzut oka widac, ze plywanie sprawia mu radosc. Na kolejne zajecia polecial jak na skrzydlach. Poza tym zostaly juz tylko dwa. Na reszte jesieni i zimy planuje zawiesic jego lekcje, bo przy tendencji do zapalen ucha wole zeby na basen chodzil przy cieplejszej pogodzie.

Od razu widac, ze humor lapszy

Troszke jednak zaluje, bo Nik zaskoczyl mnie jeszcze czyms innym. Mlodszy mial codziennie lekcje plywania na polkoloniach, ale tych oczywiscie nie mialam jak podejrzec. W naszym przydomowym baseniku plywac sie nie da, a we wszystkich napotkanych latem zbiornikach wodnych, Nik wolal wyglupiac sie, skakac na glowke, itd. Tak wiec naprawde nie widzialam go plywajacego od wiosny. I wiecie co?! Skubaniec robi to naprawde calkiem niezle! Technika pozostawia co nieco do zyczenia, ale widac juz z grubsza odpowiedni styl. Co wazniejsze jednak, Nik plywa bardzo szybko! Bylam w prawdziwym szoku! Na moje oko spokojnie nadawalby sie do druzyny plywackiej, bo tam nadal cwicza z mlodszymi dziecmi odpowiednie style, ale coz, skoro nadal stanowczo odmawia... Moze kiedys mu sie odmieni. ;)

Wrzesien postanowilismy zakonczyc z przytupem i pojechalismy... na kemping! Tak, tak, dobrze czytacie, na KEMPING!!! :D

Moze pamietacie, ze planowalismy go na tydzien wczesniej? Mielismy wyjechac juz w czwartek i zostac az do soboty. Niestety, okazalo sie, ze w piatek koniecznie musialam byc w pracy, wiec z wielkim bolem (pogoda byla prawdziwie letnia, wrecz upalna) musielismy zrezygnowac. Prognozy na kolejny weekend byly poczatkowo niespojne, ale tym razem w pracy koniecznie musialam byc w czwartek, wiec piatek zostawal otwarty. Dodatkowo, w zwiazku z zydowskim swietem Rosh Hashanah, Potworki mialy poniedzialek wolny. Trzymalismy wiec reke na pulsie, sprawdzajac prognozy i ilosc wolnych miejsc na kempingu. ;) Ten bowiem, choc otwarty do polowy listopada, po sezonie wynajmuje tylko okolo 1/3 miejscowek. W koncu jednak wszystko sie wyklarowalo i wskoczylo na swoje miejsce. Pogoda wygladala obiecujaco, udalo mi sie zarezerwowac jedno z ostatnich miejsc i cali radosni, pojechalismy. Na zupelnym spontanie, robiac zakupy i pakujac sie na ostatnia chwile. ;) W piatek wzielismy pol dnia wolnego zeby kupic prowiant oraz zapakowac przyczepe i kiedy Potworki dojechaly ze szkoly, wsadzilismy ich praktycznie z miejsca do auta i wyruszylismy. :)

Niestety, 16:30 to juz srodek popoludniowych korkow i nasza jazda to byl prawdziwy koszmar. Wlasciwie to wiecej posuwalismy sie w korkach noga za noga, niz normalnie jechalismy. W ktoryms momencie zaczelam goraczkowo sprawdzac na stronie internetowej, do ktorej mozna sie meldowac, bo zaczelam sie powaznie niepokoic, ze nie dojedziemy przed zamknieciem biura. Mielismy jechac niecale 2.5 godziny byc na miejscu okolo 19 i cieszylismy sie, ze rozpakujemy sie przy wieczornej szarowce. Taaa... Jechalismy prawie 4 godziny i dojechalismy po 20, kiedy bylo juz kompletnie ciemno. :) Na kempingu latarni brak, wiec ustawilismy sie tyle o ile. Na szczescie kazda miejscowka ma tam asfaltowe miejsce na auto i kamper'a, wiec okazalo sie, ze przyczepa stoi w miare prosto i nie trzeba bylo jej poziomowac. W swietle latarki moglo to byc niezle wyzwanie. ;) Potem juz tylko M. rozpalil ognicho i rozpoczelismy leniuchowanie.

Sobota przywitala nas... prawie upalem. Temperatura osiagnela 26 stopni w cieniu! Bylo po prostu cudownie. Na kempingu rosna tylko powyginane od zimowych wichrow karlowate choinki, wiec przy pelnym sloncu i takich temperaturach, wydawalo sie, ze znow jest lato. ;) O tym, ze sezon sie skonczyl przypominal tylko zamkniety sklepik, pustki na plazy oraz to, ze w polowie kempingu nagle urywal sie rzad przyczep oraz kamperow i ukazywalo puste pole usiane skrzynkami z pradem i kranikami z woda. :)
Po kawie oraz sniadaniu, pierwszym przystankiem byl plac zabaw. Potworki oddaly sie szalenstwom, a ja siedzialam grzejac sie w sloncu i podziwialam latawce unoszace sie na wietrze. Jakis zapaleniec poprzyczepial kilkanascie latawcow do slupkow plota otaczajacego parking. :)


Po poludniu, kiedy temperatura osiagnela maksimum, a Potworki dopominaly sie doslownie co 10 minut, zabralam ich na plaze. Ciekawa sprawa, ze to M. chcial jechac na wlasnie ten kemping, to M. twierdzil, ze fajnie byloby jeszcze powdychac morskiego powietrza, a potem ani razu nie wybral sie z nami na plaze. Tzn. te morska, bo wieczorami szlismy na spacer na piaski nad rzeka i tam juz szedl...

Ach, jak ja kocham takie widoki!

W kazdym razie goraco, plaza, cieply piasek, wiec co z tego, ze samiutka koncowka wrzesnia. Ludzie ochoczo wlezli do wody, a z nich wziely przyklad Potworki.

(prawie) pazdziernik to czy lipiec? ;)

Dla mnie woda byla lodowata i zamoczylam tylko paluchy od jednej stopy (sprawdzajac temperature). Potworki wykrzykwaly, ze "Ooooo, ale ziiiimna!!!" i... i tak sie kapali. :D

Przybrzezny falochron byl chyba wieksza atrakcja niz piach i woda :)

Pod wieczor jak zwykle (na tym kempingu) wybralismy sie na spacer po odslonietym przed odplyw brzegu rzeki. Niezmiennie fascynuje mnie tam roznica miedzy odplywem i przyplywem. Rzeka przy kempingu uchodzi do zatoki (Gulf of Maine), ktora znana jest z duzych odplywow. W naszej lokalnej zatoczce, roznica miedzy przyplywem a odplywem to kilka stop, a w Baltyku, wiadomo, kilka cm, praktycznie niezauwazalna. Tu, na kempingu, to juz kilkadziesiat stop. Dlugie polacie odslonietego dna.

Normalnie widoczna w tle ciemna "wyspa" znajduje sie pod woda, jak rowniez teren, po ktorym spaceruje Bi z psiurem

Potworki, tak jak my, uwielbiaja spacery po nagle widocznych skalkach pokrytych muszlami, wodorostami oraz paklami. Nawet Maya tym razem dosc odwaznie truchtala po plyciutkiej wodzie. Trzeba jednak uwazac, bo kiedy nadchodzi przyplyw, poziom podnosi sie naprawde szybko. ;) Nie na tyle, zeby cie nagle zalac i utopic, ale wystarczajaco, zeby znienacka przemoczyc sandaly. ;)

Niedziela byla juz chlodniejsza. Bylo okolo 20 stopni, ale nadal piekne slonce. Potworki i ja nie moglismy wiec przepuscic plazy, tym bardziej, ze teraz to juz naprawde ostatni raz w tym roku, no chyba, ze wybierzemy sie gdzies na dalekie poludnie. Nie ukrywam, ze znow korca nas gorace Karaiby. ;)

Zegnaj na 9 miesiecy, piekny oceanie... :(

Poniewaz temperatura byla juz mniej "letnia", pozwolilam Potworkom pomoczyc nogi, ale zakazalam otwartej kapieli. I co? I jajco, bo w ktoryms momencie Bi Nika popchnela (ona twierdzi, ze go tylko "dotknela", ale mam to na filmiku i na "dotkniecie" to nie wyglada :D), a ten polecial jak dlugi prosto w nadplywajaca fale... :/
Matka zas zdarla sobie kolana, co nie przydazylo mi sie juz od wielu, wielu lat. Jak to sie stalo? Ano, pojechalam na przejazdzke rowerowa z dziecmi. Pojechalismy sciezka przez lasek, z tym, ze Nik wiedzial, gdzie jedzie (jechal tam wczesniej z M.), a ja nie bardzo. Pedzilam slepo za synem, ten w ktoryms momentu pojechal pod mala, ale dosc stroma gorke, a ja... nie dalam rady. Gorka "wyrosla" przede mna zza zakretu, nie zdazylam wiec nabrac rozpedu, zeby ja pokonac. W ostatniej chwili probowalam zeskoczyc z roweru, ale w rezultacie ten sie przewrocil i zaczal staczac z gorki, ciagnac mnie ze soba. Przeoralam sobie lewe kolano i bok prawej nogi. ;) Musialo to wygladac dosc powaznie, bo z gory Potworki dopytywaly czy wszystko ok, a potem co chwila pokazywaly mi (jakbym nie wiedziala), ze leci mi krew. Coz, tak bywa, jak jest sie ostatnia lamaga. ;)
Wieczorem temperatura zaczela dosc gwaltownie spadac, wiec cieplo ogniska bylo wybawieniem. Bi jak zwykle na kempingu wymiekla i domagala sie polozenia spac juz o 21. Dosc irytujace jest to, ze mowi jej czlowiek zeby szla spac jak tak bardzo chce, ale ona wtedy urzadza awanture, ze ktos przeciez musi dac jej buziaka i przytulaska i ona nie chce klasc sie sama. ;) Tym razem padlo na mnie, a kiedy wrocilam do ogniska, zastalam taki widok:

Ale po co isc spac do przyczepki, no po co?! ;)

Oba moje chlopaki, plus pies, spali sobie najlepsze przy ognisku. :D

Nie ma to jak cieplo plomieni, chociaz w przyczepie tez przeciez jest ogrzewanie :)

Mala przygode musielismy oczywiscie miec z nasza przyczepka. Kemping, na ktory pojechalismy, mial podlaczenia do pradu oraz wody, wiec nie oczekiwalismy zadnych wiekszych problemow. Sobota byla wrecz goraca, niedziela w miare ciepla, ale noce pod koniec wrzesnia byly juz porzadnie zimne, wiec ogrzewanie w przyczepce regularnie sie wlaczalo. Przyczepa podlaczona byla do pradu, ale ogrzewanie idzie na gaz i w nocy z niedzieli na poniedzialek nam go zabraklo! ;) Owszem, termostat sie wlaczal, ale z wywietrznikow lecialo zimne powietrze! :D Dobrze, ze mielismy zapasowa butle z gazem, ale M. musial w srodku lodowatej nocy wyjsc ja zmienic! Odrobiny pieprzu dodaje fakt, ze noca po kempingu grasuja skunksy (nasz worek na smieci "dorobil sie" wygryzionych dziur, z ktorych wypadaly papierki i inne odpadki, kiedy nioslam go do smietnika ;P), wiec lazenie po ciemku to spore ryzyko. ;)

Poniedzialek przywital nas juz chmurami oraz duzo nizszymi temperaturami. Bylo zaledwie 12 stopni i cieszylam sie, ze M. zmienil butle z gazem, bo ogrzewanie wlaczalo sie praktycznie co chwila. Na szczescie nie padalo, ale ze i tak mielismy sie tego dnia zbierac, po sniadaniu zaczelismy sie pakowac.

Pogoda niezbyt plazowa, ale Potworki i tak znalazly sobie rozrywke ;)

Kiedy w poludnie wyjezdzalismy, temperatura leniwie podniosla sie do 15 stopni, a za to w domu, 3 godziny na poludnie, bylo juz ich 20. ;) Za to wyjezdzajac dosc wczesnie i w dzien powszedni, ominely nas kompletnie korki. Przejechalismy gladko i choc raz ani razu nie stajac ani nie zwalniajac. Tak to mozna jechac! :D

W ten sposob, w pazdziernik wkroczylam z morskim piachem rozsypanym w przedpokoju i roznoszonym po calym domu, z zapachem slonej bryzy na recznikach, dymu z ogniska na bluzach oraz... spalonym czolem. I absolutnie nie narzekam. :)