Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 29 maja 2015

Tymczasem w ogrodzie...

W zeszlym roku wrecz zameczalam Was zdjeciami tego, co aktualnie kwitnie mi w ogrodzie. Spokojnie, nie bede powielac zeszlorocznych postow. Cos tam Wam jednak pokaze. :)

Wypada przedstawic kilku nowych, ogrodowych gosci. Mam nadzieje, ze tak im sie u nas spodoba, ze zechca przestac sie "goscic", zapuszcza korzenie i zostana na stale. :)

Na poczatek to. "To" po polsku nazywa sie chyba naparstnica. Kilka lat temu zasadzilam ja w innym miejscu i padla. Znaczy sie rosla i kwitla, ale po zimie juz sie nie pojawila. A podobno to rosliny wieloroczne, mocne, bla bla bla... W tym roku wpadla mi w oko w sklepie, kiedy kupowalam sadzonki warzyw. Zawsze tak mam. Mowilam M., zeby nie puszczal mnie samej do ogrodniczego, bo przytacham cos "nadprogramowego". :D W kazdym razie ta naparstnica tak na mnie przymilnie patrzyla, patrzyla... I patrzyla... Trzy razy wracalam sie i zastanawialam, bo zaparlam sie, ze nie wydam za duzo kasy... W koncu jednak uleglam tym nakrapianym, rozowym kwiatkom. :) Posadzilam ja w innym miejscu niz poprzednia. Moze ta przezyje? ;)


Poza tym, mielismy z malzonkiem zagroske, co z robic z placykiem utworzonym z nudow przez tescia. My ten kawalek ogrodu planowalismy po prostu zostawic do zarosniecia chwastami. Tesc mial jednak inne plany i jakbysmy malo mieli przestrzeni, rzucil sie (podczas naszej nieobecnosci) na rosnace tam zielsko. Efekt? Wyrwane krzaczki jagod, ktore rosly na obrzezach, a krzak jezyn sciety do samej ziemi. :/ Oraz odsloniety malo atrakcyjny, zacieniony, kamienisto-gliniasty kawalek ziemi... Trzeba bylo cos z tym zrobic, albo pozwolic aby znow zaroslo. Po debatach, postanowilismy go jakos zagospodarowac. W ten sposob, na placyku pojawily sie sadzoneczki:

Maliny
Czarna jagoda
Szczegolnie na zdjeciu z malinami widac jaka straszna jest tam gleba. M. wykopal spore dolki i dowiezlismy krzaczkom ogrodowej ziemi i kompostu, wiec powinny sie przyjac, ale czy sie kiedykolwiek rozrosna i zaowocuja? Zobaczymy... Z malina mam podobne doswiadczenie jak z naparstnica. Posadzilismy ja kiedys w kacie ogrodu i pod koniec sezonu po prostu padla. :/ Za to krzaczki borowki amerykanskiej (wykopane przez tescia) rosly marnie i w ogole nie kwitly. Tym razem postawilismy wiec na jagode niskopienna i inna czesc ogrodu. Moze tutaj poradza sobie lepiej?

Prace w tym kaciku nadal trwaja. Musimy zabezpieczyc krzaczki przed pnaczami, ktore uparcie wylaza z lasu i usiluja przejac ogrod we wladanie. Poza tym jest tam zbyt duzo cienia. Malzon musi wiec wspiac sie na drabine i uciac kilka nizej wiszacych galezi.

Mamy tez dwa nowe krzaczki jezyn, tu jednak nie ma co pokazywac, bo poki co marnie sobie radza. Te wpadly mi w oko w zwyklym supermarkecie. To moze wyjasniac dlaczego uparcie wygladaja jak lysawe patyki i nie chca sie rozrastac. ;) Z tego co jednak pamietam, nasza jezyna (ktora upitolil tesc), tez byla zwykla, supermarketowa sadzonka, a pieknie rosla i owocowala. Moze wiec i te "maluchy" pokaza co potrafia. :)

Prace porzadkowe trwaja tez w innych czesciach ogrodu. To w sumie kontynuacja tego, co zaczelismy w zeszlym roku. Konieczna kontynuacja, bo np. kilka tygodni temu zrobilam dzieciakom zdjecie w narcyzach, o takie:



Dzieciaki sliczne, narcyzy piekne, choc juz przekwitaly, ale tlo??? Pomijajac, ze ogrod warzywny byl wtedy jeszcze niezagospodarowany, to z tylu, kolo szopki, straszy brudny plotek i zarosnieta chwastami, niegdysiejsza rabatka. To miejsce wrecz blagalo, zeby sie za nie wziac. No to sie wzielismy. :) Na poczatek wyszorowalismy plotek. Boszzzz, jak to sie ciezko szorowalo!!! Niby sliski plastik, wiec powinno pojsc rachu-ciachu i po sprawie. Taaa... Wyszorowanie plotka kolo szopy oraz tego z przodu domu, ktory tez wygladal tragicznie, zajelo nam niemal dwie pelne drzemki Potworkow. Takie 3-godzinne. Hahaha, tak rodzice dzieci licza czas na zrobienie czegokolwiek. Ile im sie uda dokonac w czasie snu potomstwa. :D
W kazdym razie, plotek wyszorowany, wieksze chwasty wyrwane, mniejsze przyduszone plachta, na to kora i teraz rabatka wyglada tak:


Roznica powala! Po sciance szopki pnie sie clematis. Rosnie tez posrodku, ale w tej chwili jest malenki, no i nie ma sie po czym piac. Drabinka jest (stoi oparta o szope), ale nie ma jej jak wbic w ziemie, bo tesc moj wspanialy (znowu!) robil porzadki po swojemu i schowal niewiadomo gdzie sledzie, ktore wbija sie w podloze, a nastepnie na to naklada sie drabinke... :/

A teraz moj tegoroczny najwazniejszy, ogrodowy projekt, czyli: warzywnik! Juz wspominalam chyba, ze po przekopaniu przez M. i tescia, nawiezlismy do niego ogrodowej ziemi, kompostu z gnojowka (Bi marszczyla nos, wolajac: "Mamusiu, co to tak pachnie?!" :D) i nadszedl czas na sadzenie. W sumie posadzilam: pomidory duze, pomidorki koktajlowe, ogorki salatkowe, ogorki do kiszenia, dwa kupione przypadkowo krzaczki ostrej papryczki, slodka papryke, baklazany, fasolke szparagowa, groszek, koper, marchew, rzodkiewke, cukinie, salate i buraczki. Szczypiorek i truskawki rosly juz wczesniej. Posialam tez czosnek, ale nie wyrosl. Dopiero dzis kolega mnie oswiecil, ze czosnek sadzi sie albo pozna jesienia, albo bardzo wczesna wiosna. Tak to bywa jak sie jest poczatkujacym ogrodnikiem. :D
Wszystko rosnie niemal w oczach, tylko jeden krzaczek ogorkow mi padl, nie mam pojecia dlaczego... Oczywiscie roslinki, ktore posialam bezposrednio do gruntu sa jeszcze malutkie, ale szybko nadrabiaja. Same zreszta popatrzcie. Zdjecia zrobione w tygodniowym odstepie.

Stan warzywnika: 19 maj

Stan warzywnika: 26 maj

Na koniec, dla smiechu, pokaze Wam zdjecie z innej beczki. Pare tygodni temu, kolega z pracy M., posiadajacy dzieci nieco strasze od naszych, spytal czy za symboliczna zgrzewke piwa, nie chcemy rowerkow po jego maluchach. Strwierdzilismy, ze jasne, czemu nie. W ten sposob nasza kolekcja dzieciecych pojazdow, prezentuje sie obecnie tak:


Rowerek trzykolowy, 3 rowerki z bocznymi kolkami, a do tego jeszcze hulajnoga oraz jezdzik (i doczepiona do niego, udajaca przyczepke taczka). Wyglada to jak mini przedszkole, a nie dom gdzie mieszka zaledwie dwoje dzieci! :D

A tak w ogole, to moj drugi post w tym tygodniu, zauwazylyscie??? :D

Milego weekendu!

środa, 27 maja 2015

Bilans, ogrod i rozne roznosci, czyli 3 tygodnie w wielkim skrocie

Dziewczyny, prosze o zdradzenie mi swojego sekretu! Jak Wy to robicie?! Piszecie, odpowiadacie, komentujecie... A ja? Tkwie od kilku tygodni w jakims niedoczasie. Najgorzej, ze nie wiem skad sie wzial i w ogole dlaczego sie mnie uczepil i nie puszcza? Bo jak sie tak glebiej zastanowic... to nie mam powodu, zeby nagle zabraklo mi czasu na bloga... Owszem, wiosna (jaka tam wiosna, to LATO pelna geba!) przyszla. Po powrocie z pracy, do domu wchodze tylko po szybka przekaske dla Potworkow, a potem to juz tylko bieganie, hustanie, kolko graniaste, tudziez pielenie i sadzenie, a juz obowiazkowo podlewanie, bo po tygodniowym ochlodzeniu, od 3 dni wrocilo 30 stopni w dzien...

Brzmi jak bardzo rozsadne i wiarygodne tlumaczenie dla mojego znikniecia, co nie? Tylko ze, jesli pamietacie, moj malzonek nie wie o blogu, wiec pisze glownie z pracy! A w tej ostatniej nic sie nie zmienilo, nie przybylo mi obowiazkow, nie przyuczam sie do nowego stanowiska, nie brakuje nikogo z zespolu, nic! Owszem, mialam audyt. Dwunastego. Przed audytem dwa dni byly wyrwane z "zyciorysu" przez przygotowania do niego. Po wszystkim kilka dni zajelo zeby nadrobic stracony dzien, nie zaniedbujac biezacych spraw. Potem, 18-ego wzielam pol dnia wolnego bo musialam zabrac Bi na bilans 4-latka. Pechowo zlozylo sie, ze wypadl on w wariacki dzien i potem znow 2 dni nadrabialam uzbierane zaledwie przez pol dnia papierzyska.

I to tyle! Ot, zycie, codziennosc... Nic specjalnego. Tymczasem mnie przez dwa tygodnie udalo sie napisac zaledwie kilka mizernych komentarzy... Oraz jeden post z tekstami Potwornickich, ktory mialam juz w roboczych i musialam tylko "obrobic". A takze post (czy raczej "poscik") z apelem o pomoc w uzyskaniu placu zabaw dla "Maminkowych" dzieci, ktory nie zajal mi wiecej niz 15 minut... Poza tym po blogu hula wiatr i wieje ciszaaa... Nie mam nic konkretnego na usprawiedliwienie milczenia, no nie mam i juz! Az Martusia (mama Elizki i Lilci) zaczela sie o mnie martwic! Przy okazji, dzieki Kochana, bo Twoj komentarz sprawil, ze postanowilam dac sobie kopa i przysiasc do napisania posta z prawdziwego zdarzenia! :*

Od poczatku wiec. Tesciowie wylecieli 7-ego, a ja chyba nie uczcilam tego ani sloweczkiem na blogu? Nie ma w sumie o czym sie rozpisywac. Pojechali, M. poplakal sie przy pozegnaniu, mnie nie bylo specjalnie rzewnie. ;) Potworki w ogole sie na dziadkow wypiely i nie tylko, ze nie plakaly, ale nawet nie chcialy dac im buziakow na pozegnanie. Az mi sie tesciow zal zrobilo, bo oni wzruszeni pozegnaniem, a Bi oraz Nik, nieswiadomi, ze niewiadomo kiedy teraz zobacza dziadkow na zywo, uciekali i chowali sie za moimi oraz M. nogami...
W przeciwienstwie do M., ktory rozstanie mocno przezyl i chodzil jak struty przez kilka dni, ja juz nastepnego dnia czulam sie jakby tesciow w ogole nie bylo i cieszylam sie odzyskanym domkiem i swoboda. W koncu nie musze tak czesto sprzatac, bo nas calymi dniami praktycznie nie ma. Za to musielismy na powrot zaczac gotowac, ale przyznaje, ze to zadanie przejal glownie M., a z racji pory roku sporo grillujemy, wiec nie jest to strasznie uciazliwe...

A Potworki wrocily do opiekunki. I tu juz nastapil kryzys... O ile Bi przyjela powrot ze spokojem i co ciekawe, z radoscia (chyba weszla juz w wiek, gdzie potrzebuje towarzystwa wiekszej grupy dzieci), o tyle Nik mial kryzys i to spory. Nie od pierwszego dnia, o nie! Pierwszego dnia spokojnie rano zostal i spokojnie go odebralam. Bylam w szoku, ale tez ucieszylam sie, ze moze zaakceptuje powrot bez sensacji. Taaa... Moja radosc byla mocno przedwczesna... Drugiego dnia zostal bez problemu, ale okazalo sie, ze poznym rankiem mial kryzys i plakal z przerwami 2 godziny, nawolujac mame. Oj... Mialam zle przeczucia i sie niestety nie pomylilam. Trzeciego dnia nastapil prawdziwy hardcore. Nik juz od rana wyl, ze nie chce do babci, ze chce do pracy z mama i tata. Ryczal w domu, wyl podczas jazdy autem, histeryzowal juz na miejscu. Znowu zanoszenie sie, ponownie zabraklo mu doslownie kilku sekund zeby zemdlec. :( Kolejnego dnia znowu od rana ryk, jak tylko sobie przypomnial gdzie jedzie... Na miejscu wycie, mimo moich prob odwrocenia uwagi i kurczowe trzymanie sie mojej nogi... Masakra przez wielkie "M". Kolejny dzien, kolejny stopien "leku separacyjnego" (mozna o czyms takim mowic u dziecka w wieku niemal przedszkolnym?). Nik rano wyje, czepia sie nogi ojca, smarkajac, ze on chce jechac do pracy z tatusiem, po czym, po wyjsciu tego ostatniego, przerzuca sie na moje odnoze i ryczy, ze chce jechac ze mna... Musze przyznac, ze po trzech dniach porannego wycia, moja cierpliwosc byla juz mocno napieta i huknelam na niego, ze dosyc juz tych cyrkow. Natychmiast w myslach zwyzywalam sie od wyrodnych matek i poszlam przytulic i przeprosic synka, ktory zdazyl sie juz na mnie obrazic. ;) Okazalo sie jednak, ze moj wybuch niespodziewanie przyniosl rezultat! Kokus to bystry dzieciak (czasem mam wrazenie, ze az za bardzo) i odmienilo mu sie o 180 stopni. Zrozumial chyba, ze ryk nie pomoze i zamiast wrzaskow, nastapilo zalosne chlipanie i dopytywanie sie (srednio co minute) czy jak sie wyspi (mowa o drzemce), to mama po niego "psyjedzie". Przy tym lzy jak grochy i kurczowe przytulenie do mojej szyi i samej mi sie ryczec zachcialo. O ile wrzaski i histerie tylko mnie irytuja, o tyle autentyczna rozpacz takiego maluszka, sprawila, ze chyba poraz pierwszy odkad zostalam mama pozalowalam, ze nie mam mozliwosci zrezygnowania z pracy i zajecia sie dziecmi w domu. Tylko po to, zeby nie musiec ogladac maloletniej zalosci...
Obecnie Nik nadal co ktorys dzien urzadzi awanture o to, ze nie chce do babci, tylko do pracy z mama lub tata. I upewnia sie (ale juz bez placzu) po kilka razy kazdego ranka, czy jak wstanie z drzemki, mama zaraz po niego przyjedzie. A ja odpowiadam, ze tak, oczywiscie. I obywa sie bez wiekszych akcji. Oby juz tak zostalo...

Szesnastego maja odbyla sie tez imprezka urodzinowa Bi dla dzieciakow. Bylo w sumie dziewiecioro maluchow (razem z moimi) i ja, nieprzyzwyczajona do takiej ilosci malolatow na raz, myslalam: o matko, tyyyle dzieci? Okazalo sie jednak, ze sala, ktora wynajelismy byla tak obszerna, ze cala dziewiatka kompletnie w niej ginela. :) Zapamietac na przyszlosc: albo zaprosic cala przedszkolna klase Bi, albo wynajac mniejsza (o jakies 2/3) sale zabaw. :D




Tak jak wspomnialam, 18 maja zaliczylam z Bi bilans 4-latka. Musze przyznac, ze byl to bilans przez wielkie "B". Oprocz standardowego mierzenia, wazenia, osluchania, zagladania w oczy, uszy i gardlo, Bi miala mierzone cisnienie oraz badany sluch i wzrok. Badanie wzroku polegalo na sprawdzenie miesni oczu i czy w obu galkach one wspolpracuja. Bi musiala zaslonic jedno oko, po czym trzymajac glowe prosto, podazac wzrokiem za palcem lekarki. Przy badaniu sluchu napedzila mi chwilowego stracha, bowiem kompletnie nie wspolpracowala. Miala wsadzony w ucho aparat, ktory wydawal z siebie ciche pipczenie. I Bi miala powiedziec "pip" w momencie kiedy je uslyszy. Taaa... Corka moja najpierw milczala jak zakleta, a na pytanie czy slyszy pipczenie oswiadczyla, ze tak. Kiedy pouczylam (ponownie), ze w takim razie musi powiedziec "pip", Bi zaczela pipczec sobie dla zabawy raz za razem. I teraz pytanie czy Bi robi sobie jaja, czy ma problem ze sluchem? Koniec koncow pielegniarka przyniosla aparat badajacy sluch automatycznie i badanie wyszlo w porzadku. :) Oprocz tego Bi musiala okreslic kolor pokazanych przez pediatre kafelkow na podlodze. Tutaj sie smieje, bo Bi, ktora kiedys kolory znala wylacznie w jez. angielskim, podczas pobytu tesciow jak na zlosc zapamietala je po polsku. U lekarza musialam wiec tlumaczyc to co mowi. Mam nadzieje, ze pediatra autentycznie uwierzyla, ze Bi zna kolory. ;)
No i najgorsze: szczepionki! Szczerze mowiac, z racji, ze Bi jest panikara, zastanawialam sie czy uprzedzic ja i przygotowac, czy lepiej nic nie mowic. Majac jeszcze w pamieci jej "niegdysiejsze" akcje u lakarza, wybralam druga opcje. Balam sie, ze jesli jej powiem o szczepionkach, cale badanie przejdzie na wrzasku, wierzganiu nogami i przytrzymywaniu wijacej sie pannicy. Bi jednak sprawila mi niespodzianke i przy ukluciach nawet nie drgnela. A to ci dopiero! :)
Dane techniczne:
wzrost - 107.9 cm
waga - 18.7 kg
Odetchnelam z ulga jesli chodzi o wage. Nie wiem czy pamietacie z bilansu w zeszlym roku, iz pediatra stwierdzila, ze Bi troche za duzo przybrala miedzy 2 a 3 rokiem zycia? Teraz, po 3-miesiecznym "tuczeniu" ze strony tesciowej bylam pewna, ze znow uslysze, ze Starsza nieco zbyt duzo wazy, a tu niespodziewanka. Okazuje sie, ze waga jest w sam raz. Co do wzrostu uslyszalam, ze Bi jest bardzo wysoka. Nie wiem jak to 108 cm przeklada sie na przecietny wzrost polskich dzieci, bo wydaje mi sie, ze tutaj srednia jest zanizana przez latynosow, ktorzy sa z reguly dosc niscy. Nie wspomne juz o sporej populacji azjatow... W kazdym razie wg. tutejszych statystyk, Bi jest wzrostu przecietnego 5-latka, albo nawet nizszego 6-latka. No, duza Mala Dama. ;)

Jedna rzecz z bilansu nie daje mi spokoju. Otoz pediatra spytala mnie czy Bi rozpoznaje jakies literki i byla dosc zaskoczona, ze nie. Bi prosi czesto zebym jej cos napisala. Pisze wiec proste wyrazy jak "mama", "tata", "Bibi", itd. Starsza jednak zupelnie nie jest zainteresowana nasladowaniem. Lekarka zachecala, zeby czesto bawic sie literkami, podpisywac jej imieniem kazdy rysunek, zeby przyzwyczajac ja do widoku jej imienia, itd. Nie krytykowala, ale wyczulam w tym co mowila, pewien nacisk. Nasza pediatra nie jest tu wyjatkiem. Kolega z pracy, ktory ma synka w wieku Bi mowil, ze panie w jego przedszkolu delikatnie upominaly go, ze maly nie potrafi sie podpisac (w przeciwienstwie do wiekszosci grupy) i moze dobrze by bylo nad tym popracowac w domu. Maly T. konczy 4 lata pod koniec lipca. Zastanawiam sie, czy to ja jestem dziwna, czy swiat oszalal? Mam wrazenie, ze w dzisiejszych czasach wszyscy naokolo pchaja dzieciaki do przodu jesli chodzi o wiedze, a w szczegolnosci o umiejetnosc pisania. Bi ma 4 lata. Czy to takie dziwne, ze ma w nosie literki? Ze woli skakac biegac, spiewac piosenki oraz zwyczajnie rysowac? Owszem sa dzieci, ktore chetnie i szybko ucza sie liter, niemal mimowolnie. Martusiu z Przemyslen i Refleksji, mysle tu o Twojej Oliwce. ;) Coz, Bi do nich nie nalezy. Zreszta, widze po jej rysunkach, ze dopiero teraz pomalutku zaczyna lapac kontrole nad reka i jej rysunki zaczely przypominac "cos" zamiast malowniczych bazgrolow. Jeszcze wiele wody uplynie zanim osiagnie precyzje potrzebna do wyszkicowania czegos co choc minimalnie bedzie przypominac literke. :)

Dosc o bilansie. W zeszly czwartek mielismy w pracy piknik. Kolejny "event", ktory wypadl w pracowity dzien i byl jak dla mnie kompletna strata czasu. Chyba jestem rozpieszczona, ale kiedys te pikniki byly naprawde fajne. Urzadzane w prywatnych kompleksach rekreacyjnych, w sobote, z atrakcjami. Mozna bylo przyjechac cala rodzina i fajnie spedzic czas. A teraz? Owszem, byla masa jedzenia. Ale na tym przyjemnosc sie konczyla. Organizatorzy wynajeli namiot, ktory rozlozony zostal na koncu naszego parkingu. Mielismy wiec widok na asfalt, wlasne auta i ogromny parking z ciezarowkami sasiedniej firmy. Cudnie. W dodatku pogoda nie dopisala. Slonce co chwila chowalo sie za chmury oraz wial lodowaty wicher, bo z naszym szczesciem piknik wypadl oczywiscie w czasie kilkudniowego ochlodzenia, jakze by inaczej... Towarzystwo dretwe, plus nudy na pudy. Siedzialam tam, trzeslam sie z zimna (pomimo 3 warstw ubran) i marzylam, zeby wrocic do biura i zajac sie zwyczajnie praca. Rok temu, z jakiegos powodu ta "przyjemnosc" mnie ominela i wszyscy mowili, zebym zalowala, bo tak bylo fajnie. W tym roku bralam udzial i nie zauwazylam, zebym w zeszlym zbyt duzo stracila. Co lepsze, wcale nie zauwazylam, zeby ktokolwiek szczegolnie swietnie sie bawil. Oczywiscie dla niektorych liczylo sie po prostu to, ze przez pol dnia nie musieli pracowac oraz darmowe zarcie. Ja tam pracoholiczka nie jestem, ale wolalabym juz siedziec w papierzyskach. Z okazji kolejnych takich piknikow, planuje pod byle pretekstem brac dzien wolnego. ;)

O, tak to wygladalo :)

A miniony weekend byl tutaj "dlugi", trzydniowy. Trzy dni spedzone z Potworami, eee... kochanymi maluszkami sprawily, ze zaczelismy sie z M. zastanawiac czy napewno jestesmy gotowi na rodzinne wakacje? ;) Dzieciaki teraz, nie dosc ze nadal urzadzaja na zmiany histerie i maratony jojczenia, to jeszcze kloca sie miedzy soba. O co moze sie klocic 4-latka z 2-i-pol-latkiem i jak to przebiega? Mniej wiecej tak:
Jedziemy autem. Ktores zauwaza autobus szkolny/ kopare/ ciezarowke, itd.
"O! Widzialem kopale/ cienzialuwe/ kulbas!"
"Ja tez widzialam kopare/ ciezarowke/ schoolbus!"
"Ty nie widzialas! To (bylo) z mojej stlony!"
"Ja tez widzialam!"
"Nie widzialas z mojej stlony!"
"WIDZIALAM!!!"
"NIE WIDZIALAS!!!"
"WI-DZIA-LAM!!!!"
I tak w kolko. Przez kilka minut. Uszy odpadaja. Takie awantury mamy o to co kto widzial, o to co beda jedli, jaka bajke obejrza na dobranoc, ona mi dokucia, a on niechce sie ze mna bawic, a ja cialem niebieski talezik, nie ubiore tej bluzki, chce ta z konikiem, ona ma klutki lekawek, ja tes ciem, itp., itd. W skrocie, wakacje przestaja nam sie jawic jako czas relaksu, a raczej jako tydzien ciaglego pacyfikowania i uslugiwania malym tyranom. ;)
Z okazji dlugiego weekendosa urzadzilismy sobie pierwsze w tym roku ognisko. Szkoda, ze Potworki zupelnie nie byly zainteresowane pysznymi, pieczonymi kielbaskami. W ogole mialy w duszy ognisko, caly czas jeczaly i ciagnely mnie, tate oraz dziadka za nogawki. Kiedy w ktoryms momencie Nik potknal sie i prawie upadl przy samym ognisku, wygladalo na to, ze trzeba je bedzie jednak ugasic, bo i tak nie mamy z niego przyjemnosci, a jeszcze dzieciaki ciagle sie przy nim kreca, niczym male cmy. W koncu jednak mnie oswiecilo: a moze by im otworzyc piaskownice?! To byl strzal w dziesiatke! Piaskownica stoi zaraz kolo ogniska, wiec mielismy dzieciaki na oku, a one "zniknely" na jakies 45 min! Mozna bylo sobie spokojnie upichcic kielbache, normalnie pogadac, bajka! :)







Czesc ogrodowa posta zostawie sobie jednak na nastepny raz, bo juz i tak wyszedl mi (znowu!) tasiemiec. ;)

A na koniec ponawiam apel:

Prosze, glosujcie na Gorsk, w powiecie Torunskim w konkursie Nivea!!! Z kazdego adresu email, mozna oddac jeden glos dziennie. Nie mozemy dopuscic, zeby Basia i Ignas wypadli ze zwycieskiej 40-stki, szczegolnie po osobistej prosbie Basienki! Czy ona nie jest urocza? :)

wtorek, 19 maja 2015

Pilny apel! Basia i Ignas licza na Wasza pomoc (nie-finansowa)!!!

Niktore z Was moga kojarzyc Dorotke z Maminkowa. Zaczelam czytac jej bloga dawno temu, jeszcze zanim sama pomyslalam o zalozeniu wlasnego. Dorotka to wspaniala, madra mama dwojki swietnych, bystrych dzieciakow: Basi, ktora jest niemal rowiesniczka mojej Bi, oraz rocznego Ignasia. Ta wesola gromadka, niedawno wprowadzila sie do swojego wlasnego, wymarzonego mieszkanka na malej, podtorunskiej wiosce Gorsk. Osiedle otoczone jest przyroda: lasem, lakami, przestrzenia.

Brzmi wspaniale, prawda? Ta cudowna miejscowka ma jednak jedna wade: brak placu zabaw. Mysle, ze zadnej mamie nie trzeba mowic jak wazne dla rozwoju dziecka jest bezpieczne i interesujace miejsce, gdzie moglyby zuzyc nadmiar energii, cwiczyc nowe umiejetnisci i nawiazac przyjaznie? Przesylam Wam link do posta Dorotki, o tym jak wyglada w tej chwili plac zabaw miejscowych dzieci. Przygnebiajace, czyz nie?

Dlatego, wraz z Dorotka prosze Was o pomoc! Autorka Maminkowa zglosila swoja miejscowosc do konkursu Nivea (kliknij na "nivea" zeby wejsc na strone konkursu). Gorsk trzymal sie dzielnie w rankingu, ale teraz szybko spada. Dlatego potrzebna jest Wasza pomoc! Glosowanie jest bardzo proste, a co wazniejsze: darmowe. Wystarczy oddac glos, klikajac na Gorsk w powiecie Torunskim na liscie miejscowosci, po czym zatwierdzic go poprzez email aktywacyjny. Z kazdego adresu email mozna oddac jeden glos dziennie. Ja sama glosowalam ze wszystkich adresow, ktore posiadam, ale okazuje sie, ze glosy z zagranicy sa skrupulatnie odejmowane. :(

Dlatego apeluje do wszystkich Mam mieszkajacych w Polsce:

Glosujcie na Gorsk, w powiecie Torunskim! To nie kosztuje ani zlotoweczki, a mozecie uszczesliwic Basie, Ignasia i cala bande innych, zapewne rownie fajnych dzieciaczkow!

Z gory dziekuje Wam za wszystkie oddane glosy!!!

środa, 13 maja 2015

Z serii: w tym domu sie gada!

Zniknelam, przepadlam w niedoczasie.

Zreszta, dzis akurat czas by sie znalazl, ale nie jestem w psychicznym nastroju na pisanie... Niko fatalnie znosi powrot do opiekunki, a ja razem z nim. Tyle, ze ja to raczej frustracyjnie... Ale to juz temat na odrebny post... Ktory sklece (albo i nie) kiedys tam...

Dzisiaj wiec tylko ostatnio spisane "perelki" Potwornickich. I jedna mezowska. ;)


***
Rodzinne hobby

M. (obawiajac sie najwyrazniej "grubszej" sprawy): "Nik, a co ty tak popiardujesz?"
Wtraca sie Bi: "Ja tez sobie purkam!"
M.: "A co wy tak zbiorowo purkacie?"
Bi: "Bo my lubimy!"

Potwierdzam. Lubia.


***

Kaskader

Nik wdrapuje sie na stos zabawek. Babcia nie mogac patrzec na jego poczynania, gdera:
"Gdzie ty wlazisz?! Chcesz znowu spasc? Pamietasz jak cie bolala glowka?"

Nik jednak nie rezygnuje. W koncu z mina zwyciezcy staje na chybotliwym stosie i oznajmia triumfalnie:
"Widzis? Udalo sie!"


***

Historia niczym z horroru

Nik zwierza mi sie jak spadl z lozka:
"Ja skakalem i spadlem i udezilem glowe! I bolalo i pakalem!"

Nagle ponosi go wyobraznia:
"I potem psisied niedziedz i mluczal! I jadl tlawe! Ciarnom!"

Mruczacy niedzwiedz jedzacy czarna trawe... Takie wizje to chyba efekt upadku na glowizne. ;)


***

Swoj chlop

Tata zbudowal Potworkom wieze z klockow.
Nik: "Ale z taty splycias!"
Bi: "No! Tata to nasz chlopczyk!"


***

Zrodlo choroby "wscieklych krow"

Podczas ostatnich upalow, nalewajac psu wode, dodawalam do niej kilka kostek lodu, ktore siersciucch oczywiscie pieczolowicie wylawial i rozgryzal. Bi przyglada sie temu krytycznie i w koncu pyta:
"Co ta Maya robi?! Chce byc chora, jak jakas krowa?"

Skad skojarzenie z pospolita rogacizna? Nie mam pojecia...


***

Tesknota

Widzimy przelatujacy samolot. Bi radosnie macha w jego kierunku, wolajac:
"O! Tam leci babcia! Papa babciu!"

A ja sie ludzilam, ze beda plakac, dopytywac gdzie podziali sie dziadki, itd. Tia...


***

Martwa natura, czy zywa materia

Bi: "Mama, a gdzie mieszka ta twoja praca?"


***

Wylapane ostatnio przekrecenia:

Bi: oprzylam sie - oparlam sie
Nik: "Jeden bajek i idziemy spac!"


(Dwie gaduly. Obie chcace byc "plinces". Mlodsza jeszcze przed postrzyzynami) :)
 

***

A na koniec...

Meski punkt widzenia

M.: "Kazda akcja powoduje... erekcje."

No comments... ;)

czwartek, 7 maja 2015

Nie mam czasu pisac, tymczasem sie dzieje, a Potwory szaleja!

Wlasciwie to moglabym zatytuowac post "nikowe przypadki i wypadki" i ograniczyc sie do tej czesci posta, ale ze nie wiem, kiedy znow bede miala okazje cosik napisac, wiec znow sklece tasiemca. Wybaczycie? ;)

Wena powrocila. Poniekad, bo to jeszcze nie TO. Ale blisko. Wraz z wena niestety wrocil brak czasu... Sporo biore w ostatnich dniach wolnego z pracy, w sensie, ze urywam sie wczesniej badz przychodze pozniej. W rezultacie, kiedy jestem w biurze, nie wiem doslownie w co wlozyc rece... Zeby bylo weselej, w zeszlym tygodniu nie bylo kolegi, wiec wszyscy walili z prosbami i pytaniami do mojej skromnej, acz bardzo ostatnio zabieganej, osoby. Po pracy jezdze po okolicznych miasteczkach, zalatwiajac sprawy, ktore moglyby w sumie poczekac, ale korzystam z tego, ze do czwartku nie musze po pracy pedzic z wywieszonym jezorem po dzieci. W domu nielepiej. Z racji ostatnich kilku dni pobytu tesciow, sporo sie dzialo, ostatnie zakupy, ostatnie odwiedziny, jeszcze w dodatku wskoczyl grill z okazji urodzin Bi, itd.

A co sie dzieje konkretnie, z rzeczy wartych zanotowania?

Dzieci mnie nie szczedza... Jak kiedys po prostu znikne, moze sie okazac, ze padlam na zawal, badz wyladowalam w psychiatryku.

Wezmy np. taki dzien, bodajze srodowy:

Rozmawiam przez telefon, zaszywajac sie w tym celu w sypialni. Nie na dlugo. Po chwili przybiegaja Potwory i zaczynaja skakac po lozku. Upominam raz, drugi, dziesiaty. Kilka razy serce mi staje, kiedy Nik potyka sie o koldre i wywala niebezpiecznie blisko brzegu. W koncu wychodze, liczac na to, ze pobiegna za mna. Pobiegli. Ulga byla doslownie kilkunastosekundowa. Momencik pozniej z sypialni rozlega sie lomot. I zlowroga cisza. Rzucam telefon i lece do syna, ktory nabiera niebezpiecznie duzo powietrza. Nik robi sie siny, juz-juz przewraca galkami ocznymi, ale jakims cudem w ostatniej sekundzie wypuszcza powietrze i zaczyna normalnie oddychac. A raczej wrzeszczec. Na czole widnieje imponujacy guz polaczony z krwawym zadrapaniem. Musial spadajac z lozka, przywalic w inny mebel, prawdopodobnie stolik nocny. Dopiero nastepnego dnia Bi przyznala sie, ze go popchnela...

Poniewaz dwuletnia pamiec jest meczaco krotka, okolo pol godziny pozniej Bi i Nik biegaja w kolko po dywanie. Upominanie i odwracanie uwagi dziala tylko na kilka sekund. Jak mozna sie bylo spodziewac, Nikowi podwija sie noga na sliskim parkiecie i plaska bokiem buzi o podloge. Znowu zaniesienie sie bliskie omdleniu. Efekt upadku? Siniak na policzku...

Tego samego wieczora, po czytaniu ksiazeczek, klade Nika na lozku Bi, zeby zapiac jego spiworek. Starsza, najwyrazniej poirytowana, ze jego ksiazka znalazla sie na jej kolanach, rzuca ja tak nieszczesliwie, ze twardym, sztywnym kantem trafia go w okolice oka. Przez chwile dzieja sie sceny iscie dantejskie. Nik zanosi sie, lece z nim do lazienki, zeby znalezc cos, zeby przyciagnac jego uwage. Poraz trzeci tego samego wieczora lapie oddech w ostatniej sekundzie... Nie przestaje jednak ryczec, za to trze oko i nie da mi w nie zajrzec. Matka - panikara juz miala wizje uszkodzonej galki, ale na szczescie jest cala... Zostaly tylko zadrapania kolo powieki.

Pare dni pozniej tescie rozmawiaja na Skype, a mnie pogonilo do lazienki. Przez moment dochodza mnie tylko odglosy grzecznej, dzieciecej zabawy. Nagle slysze stlumione "To boooliii!!!". Wypadam z lazienki ledwie podciagajac po drodze majtki, a syn moj oczywiscie sinieje... Na szczescie znow w ostatniej chwili chwyta oddech. Bi, pytana o to, co zrobila bratu, milczy jak zakleta. Kiedy Niko sie nieco uspokaja, szlocha, ze boli go zabek. Zagladam w buzie, ale zeby sa nienaruszone. Za to ma od srodka rozcieta warge. Bi w koncu sie przyznaje, ze uderzyla go konikiem - maskotka. Nie wiem czy jej wierzyc, bo konik jest mieciutki. Mysle, ze go raczej nim przydusila i to tak mocno, ze jego warga pekla o zab. Mala sadystka...

Kilka dni pozniej wracam z pracy i zastaje syna z "pieknym" sinakiem i zadrapaniami na policzku. Okazalo sie, ze biegl po trawie i upadl tak pechowo, ze wyladowal twarza na trzymanym w reku twardym, plastikowym pociagu... Teraz juz naprawde wyglada jak dziecko z rodziny patologicznej...

Ktoregos z wieczorow tak wierci sie na kanapie, ze w koncu za mocno sie przegina i leci prosto na lepetyne. A raczej precyzyjnie na siniaka pozostalego z upadku z lozka, ktory dopiero co troche zbladl... Efektem jest oczywiscie wstrzymanie oddechu az do zsinienia... W koncu jednak lapie powietrze, ufff...
Tutaj najbardziej wkurzyl mnie obecny przy tym... nie, nie (surprise!) tesc, ale moj wlasny, rodzony ojciec! Moze przemawialy przez niego wypite 3 piwa, ale zaserwowal nam zrzedzenie, zebysmy przestali sie tak nad Nikiem trzasc, ze przesadzamy i zrobimy z niego ciote! Na moje warkniecie, ze przeciez dziecko moze znowu zemdlec, oznajmil, ze co z tego, niech sobie mdleje, juz przeciez kilka razy zemdlal i nic mu nie bylo...
Zrobilo mi sie bardzo, bardzo przykro... Moj tata uwielbia Bi. Nika tez lubi, ale jednak nie ma dla niego tyle serca co dla niej, widac to golym okiem. Nie tylko moja matka ma go w nosie z racji bycia chlopcem, to teraz jeszcze moj ojciec! Ludzilam sie, ze ucieszy sie, ze ma wnuka, chlopca do kopania pilki i zabawy samochodami, ale najwyrazniej sie przeliczylam...
Poinformowalam rodziciela, ze na wypadek gdyby nie zauwazyl, Nik ma zaledwie 2.5 roku. Ma jeszcze czas, zeby zmezniec. A ja zamierzam robic co w mojej mocy zeby nie dopuscic do kolejnych omdlen. Nie mam zamiaru patrzec jak na moich oczach dziecko ryzykuje zmiane w warzywko... :(

Bi jest znacznie ostrozniejsza (i z racji wieku, po prostu sprytniejsza), wiec takich akcji nam nie serwuje (chociaz czesto jest ich sprawczynia). Za to przedwczoraj znow walnela kupe w po-nocna pieluche. Czterolatka! :/


Na tym moglam w sumie poprzestac, ale skoro mam okazje i przysiadlam do pisania, to skrobne tez o kilku innych sprawach.

Jak napisalam wyzej, urodziny Bi uczcilismy w sobote grillem i salatka w gronie rodziny. Pogoda dopisala, chociaz bylo bardzo wietrznie. Zarowno ciotka M., jak i moj tata sie spoznili (bez komentarza), wiec zaczelismy pozno i trzeba bylo sie zmyc do srodka wczesniej niz bym chciala, ale impreze moge zaliczyc do udanych. Byl tort, bylo zawstydzenie Bi kiedy wszyscy spiewali jej Sto Lat, prezent od mamy i taty okazal sie hitem. Imprezka dla bandy dzieciakow za tydzien. :)







Sprawa mandatu w koncu zakonczona! Wreszcie! Ciagnelo sie to od konca grudnia, ile mozna?! Malo sympatyczna pani urzedniczka nie anulowala kary, ale zgodzila sie zredukowac ja z $500 do $150... Moj malzonek kwasno stwierdzil, ze to i tak sporo kasy, ale ja czuje ulge. Nie tylko to o ponad polowe mniej, ale ta sprawa siedziala mi w czelusciach pamieci od ponad 4 miesiecy, wiec z radoscia zaplacilam i zapomnialam. No moze jeszcze nie do konca, bo niesmak pozostal, ale najwazniejsze, ze to juz za mna... Nawet czasowo nie bylo tak zle, bo spedzilam w sadzie jakies 2 godziny, wlacznie z zaliczeniem dlugasnej kolejki do kasy. Glupio, ze umawiaja na ta sama godzine okolo setki osob. Czlowiek siedzi ponad godzine az wywolaja jego imie, a cala rozmowa z urzednikiem trwa doslownie kilka minut. A potem te same osoby ustawiaja sie w rzadeczku do kasy i z kolei tam sie czeka, bo oczywiscie z 3 okienek, otwarte jest tylko 1. :/ W pracy jednak straszyli, ze moze mi to zajac nawet pol dnia, wiec sie pozytywnie rozczarowalam chociaz w tym aspekcie. ;)

Jak wspominalam w poprzednim poscie, zabralam Bi w koncu z pierwsza wizyta do dentysty. Nasza pediatra "dusila" mnie o to od 2 lat, a ja balam sie jak moja corka zareaguje i odkladalam w czasie. Tymczasem niedawno Bi, zainspirowana przez ktorys z odcinkow niezawodnej Peppy, sama zaczela prosic, zeby zabrac ja do dentysty. Postanowilam kuc zelazo poki gorace i umowilam ja do pedodonty (tak to sie chyba zwie?) z higienistka mowiaca po polsku. Coz, jej polski okazal sie dosc koszmarny, ale najwazniejsze, ze zdolala wzbudzic w Bi sympatie. :) Zreszta cale miejsce przystosowane jest dla dzieciakow. Zeby wymknac sie z domu tylko z Bi, musialam wlaczyc Nikowi bajki. W rezultacie moja corka (ktora od kilku dni dopytywala sie kiedy idzie do dentysty) cala droge jeczala mi, ze ona woli zostac w domu i ogladac Strazaka Sama, grrr... Kiedy jednak ujrzala w poczekalni wielka, zabawkowa kuchnie, z miejsca zapomniala o bajkach. ;) Potem na dzien dobry miala do wyboru szczoteczke do zebow i wziela oczywiscie te najbardziej rozowa. ;) Na cala inspekcje dostala na oczy okulary przeciwsloneczne, zeby lampa jej nie razila. Po zakonczonej wizycie mogla sobie jeszcze wybrac upominek ze skrzyni skarbow, wiec wyszla z tamtad cala w skowronkach. Jedynie pytala, dlaczego w bajce Peppa u dentysty siedziala, a ona musiala lezec (taki tutaj maja standard, ktory mnie sama tez drazni). ;)
Z danych technicznych, prawie wszystkie zabki Bi wygladaja idealnie. Wyjatkiem jest malusienkie miejsce pomiedzy gornymi jedynkami, gdzie zaczyna sie "cos" robic. Dentystka zaserwowala Bi fluoryzacje oraz polecila uzywac w tym miejscu nici dentystycznej. Pocieszyla jednak, ze to jest dosc popularne miejsce na ubytki w mleczakach i ze jedynki sa jednymi z pierwszych wypadajacych zebow, wiec miejmy nadzieje, ze zabki Bi wytrzymaja do czasu wymiany na stale.

Z drobniejszych wiadomosci, to kilka miesiecy temu zaczelam sie martwic, ze moja (wtedy) 3-latka, w ogole nie jest zainteresowana rysowaniem ludzkich postaci, a raczej slynnych "glowonogow". Ja to zwykle bywa ze zmartwieniami matek-wariatek, Bi spokojnie sobie tamten etap "przeskoczyla" i w zeszlym tygodniu, jak gdyby nigdy nic zaczela smarowac po kartkach "ludziki" z glowami, brzuchami, odnozami, a takze czesciami twarzy w odpowiednich miejscach. Co ciekawe, przy rysowaniu takiej postaci, zaczyna od brzucha, dopiero pozniej "doczepia" delikwentowi glowe. ;)




Poza tym, malzonek moj, z pomoca tescia, przekopal w koncu moj ogrodek.




Teraz dodalismy juz troche ziemi ogrodowej. Jeszcze tylko nieco kompostu z gnojowka i mozna sadzic! :) Tesc po robocie stwierdzil, ze to nie ogrod, tylko kamieniolom. Wykopali z niego tyle wiekszych i mniejszych glazow, ze sie w pale nie miesci! Dla przykladu, ten najwiekszy, widoczny na trawie po prawej, ma srednice jakichs 40 cm!


Na koniec wiadomosc, w ktora nawet ja sama nie moge uwierzyc: zarezerwowalismy wakacje!!! :)

Tak tak, dla wiekszosci z Was to zadna sensacja. Ale dla nas to szok! W zeszlym roku nie bralam w ogole urlopu. Dwa lata temu wzielam tydzien wolnego, ale nigdzie nie wyjechalismy, pogoda byla pod psem, Nik nie mial jeszcze roku i w ogole nie wypoczelam. Trzy lata temu bylismy w Polsce, ale mielismy tyle spraw, plus gromadnie zaliczylismy jelitowke, ze w ogole nie zaliczam tego w poczet wakacji. Tak naprawde na relaksujacym wyjezdzie bylismy w 2008 roku, ale to byly tylko 4 dni, wiec w zasadzie przedluzony weekend... W tym roku zaczelismy naprawde odczuwac, ze potrzebujemy odskoczni. Poczatkowo jednak stwierdzilismy, ze finansowo nie ma mowy o wyjezdzie. Zaczely sie dlugie dysputy i bicie z myslami. W koncu jednak potrzeba ruszenia sie z domu wygrala. Postanowilismy odrobine naruszyc oszczednosci i wyjechac.

No wiec jestem podekscytowana. I przerazona. Moja natura pesymisty wygrywa.

Po pierwsze ogarnia mnie starch, ze jezeli przy takich finansach decydujemy sie na wakacje, to los nas za to ukara i po (lub przed) sprawy pieniezne kompletnie sie posypia... Zahaczamy bowiem o swieto w piatek, czwartek M. wezmie wolny, ale dni od poniedz. do srody musi wziac bezplatne. Nie dosc wiec, ze wydamy kasy na wakacjach (nie liczac przejazdu i hotelu), to jeszcze stracimy jego 3 dniowki. Rozsadek krzyczy, ze chyba nam odbilo, a serce cieszy sie, ze zobaczy cos innego, nowego... Naprawde nie wiem dlaczego jestem taka fatalistka, ale nie moge sie opedzic od ponurych mysli, ze jednak powinnismy siedziec na tylkach i ciulac, a nie szwendac sie po Hameryce. Tak samo jak ciezko mi dopuscic do siebie mysl, ze jestem szczesliwa, bo boje sie, ze wtedy zdarzy sie jakas tragedia...

A po drugie i chyba wazniejsze, z calym wyjazdem wiaze sie sporo niepokojow natury logistycznej. Wszystko rzecz jasna przez napiety budzet. Hotel, ktory wybralismy ma to, czego potrzebujemy zeby spedzic milo czas z dwojka malych dzieci, ale byl podejrzanie tani. A jego opisy byly hmmm... srednie... Moze byc wiec, ze po przyjezdzie bedziemy na gwaltu rety szukac innego. :) Kazdy pokoj ma mala kuchnie i zeby zaoszczedzic planujemy przywiezc wlasny prowiant i przynajmniej czesc posilkow gotowac samodzielnie. Nachodzi mnie wiec mysl, ze co to za urlop jak i tak mam stac przy garach. ;) Najbardziej jednak spedza mi z sen z powiek fakt, ze aby zaoszczedzic na kosztach przelotu (bo sa one horrendalne), postanowilismy jechac autem. Bagatelka 14 godzin! Tak, czternascie, to nie blad. ;) Jak to bowiem z nami bywa, stwierdzilismy, ze skoro juz na wakacje jezdzimy srednio co pare lat, to chcemy kompletnie zmienic scenerie i klimat. Pytanie za 100 punktow, to jak taka podroz zniosa Potworki? Planujemy wyjechac na noc, ale i tak niemozliwym jest zeby przespali cala droge...

Do tego dochodza zmartwienia typu a co jak ktores z nas pochoruje sie zaraz przed lub co gorsza na samym wyjezdzie? Albo wypadnie nam w tym okresie cos waznego? Do planowanych wakacji jeszcze niemal 2 miesiace, a ja juz jestem momentami klebkiem nerwow... ;)


A na koniec obiecane zdjecia Nika przed i po postrzyzynami.

Syn moj przeszedl od takich uroczych lokaskow:





Do tego:





Powiedzcie same, nie zaplakalybyscie sie?! Bo dla mnie, chociaz patrzylam na caly proces, to byl szok!!! Naprawde z trudem sie powtrzymalam, zeby nie uronic ani jednej lezki...


Gratuluje wytrwalym, ktorzy dobrneli do konca! Do uslyszenia gdzies w przyszlym tygodniu, bo jutro siedze sama w domu z potworami (dzis wylatuja tescie!!!), we wtorek mam audyt w pracy, a w poniedz. zwiazany z audytem kociol. Gdzies do srody, nie bede wiec miala zbyt duzo czasu na pisanie.

Buzka! :)

sobota, 2 maja 2015

O pewnej Czterolatce :)

To dzis, to... nie "juz", bo dopiero o 23:38, ale niedlugo, mina 4 lata odkad Bi przyszla na swiat! Natychmiast biorac rodzicow w posiadanie i pokazujac kto w domu rzadzi. :D



Najpiekniejsza Mala Dama, cudna niebieskooka blondyneczka, moja wymarzona, wyczekana corcia...


Sto Lat Coreczko!!!!


Wypadaloby skrobnac cos o mojej 4-latce. Spojrzalam sobie na sciagawke, czyli podsumowanie, ktore zrobilam w listopadzie, gdy Bi miala 3.5 roku. Naprawde niewiele sie od tamtego czasu zmienilo jesli chodzi o liste umiejetnosci i odkryc, ALE pewne zmiany sa.

Bi nadal spi w pielucho-majtkach. Obiecywalam sobie, ze podczas przerwy swiatecznej (tej bozonarodzeniowej) bede ja wybudzac w nocy na siusianie. Taaa... Jak sie zapewne domyslacie, nie chcialo mi sie. Teraz mysle o lecie. Nie, pomysl wybudzania sobie odpuscilam, za bardzo lubie spac. :) Za to, kiedy Bi zacznie sypiac pod kocem zamiast koldry, planuje kupic rowniez podklady na materac, schowac pieluchomajty i... zobaczymy jak to pojdzie. ;)

Nadal rowniez regularnie nawiedza nas w nocy. Przychodzi i nie ma zmiluj, gramoli sie do naszego lozka, a kiedy probujemy przekonac ja do powrotu do wlasnego wyrka, podnosi ryk. Boimy sie, ze obudzi Nika i w ogole bedzie "wesolo", wiec ulegamy. Tak, wiem, zupelnie nie-pedagogicznie... Zeby bylo smieszniej, kiedy po takiej wspolnej nocy, pytam z pretensja, dlaczego znow do nas przyszla, odpowiada powaznie: "Juz wiecej nie bede, obiecuje!". Po czym przychodzi poraz kolejny... ;)

Nie przestala rowniez byc niejadkiem. Chociaz to chyba nie jest odpowiednie okreslenie, bowiem potraw, ktore lubi, potrafi zjesc bardzo duzo. Szkoda, ze prawie nic jej nie podchodzi. :/ A nowych potraw nie sprobuje i nie zmusisz... W dodatku, przez ostatnie 3 miesiace strasznie rozpiescila ja tesciowa. Poniewaz Bi uwielbia rosol, tesciowa co drugi dzien gotowala maly garnuszek rosolku specjalnie dla niej. Bo przeciez jak nie zje obiadu to umrze z glodu...

Poza tym rejestruje jednak pewne postepy.

Ubieranie, jakiejkolwiek czesci garderoby, nie stanowi juz dla Bi problemu. Podobnie jak jedzenie. Swietnie radzi sobie sama. Co nie znaczy, ze czasem nie wstepuje w nia leniuszek i nie domaga sie pomocy, "bo jest jeszcze malutka"... ;) Potrafi tez w koncu napic sie normalnie ze szklanki, bez rozlewania. Zeby jeszcze pamietala, ze przy tym sie nie chodzi, w ogole byloby idealnie. ;)

Niesamowicie rozwinela sie jej mowa. Widze to wyraznie po blogowym cyklu: "w tym domu sie gada". :) Nie tylko poszerzyla slownictwo, ale wymawia bezblednie "sz", "cz", "rz" oraz "dz". Nawet prawdziwe "R" sie zdarzy. Przeszla przez trwajacy kilka miesiecy okres jakania, ale (odpukac!) od tygodnia-dwoch juz jej sie to nie zdarza. Oby nie wrocilo. Trzymiesieczna "abstynencja" od dzieci dwujezycznych zaowocowala tym, ze Bi pozbyla sie praktycznie angielskich wstawek. Troche szkoda, bo zawsze zrywalam z nich boki, ale nic straconego. Za tydzien powrot do opiekunki, a od wrzesnia prawdopodobnie zacznie sie walka o kazde polskie slowko...

Rozwija sie socjalnie. Troche pomogla tu obecnosc tesciow oraz fakt, ze Bi byla przez 3 miesiace skazana na towarzystwo Nika, bez obecnosci innych dzieci. W kazdym razie widac wyraznie, ze dziecko 4-letnie szuka juz wspolnych zabaw z rowiesnikami. A z braku rowiesnikow nawet brat sie nada. ;) Bi aktywnie zacheca Nika do wymyslanych przez nia gier i zawodow, co chwila nawolujac "Koookus, choc sie pobawimy!". Rodzice coraz czesciej nie sa im do niczego potrzebni i dziwnie im z tym (rodzicom, nie dzieciom ;p). Niestety, Bi jest dla Nika zbyt szybka i sprytna. Mlodszy zwyczajnie nie daje rady dotrzymac jej kroku, co czesto konczy sie dla niego rownie spektakularnie, co przykro. ;) Ciesze sie, ze juz za moment Bi bedzie miala towarzystwo chociaz jednego starszego dziecka, a od wrzesnia w ogole bedzie otoczona rowiesnikami.

Nawiazujac do poprzedniego akapitu, przez minione 3 miesiace, Bi bardzo przywiazala sie do brata. Gdzie wczesniej sluzyl jej glownie do draznienia i popychania, teraz stal sie godnym kompanem do zabaw. A kiedy Nik odmawia (wiadomo, dwulatki nadal czesto wola bawic sie same), przychodzi ze smutkiem (lub rykiem) do matki, skarzac, ze "Kokus nie chce sie z nia bawic". :) W zabawach przejmuje oczywiscie role prowadzacej i smiesznie jest czasem w ich dialogach uslyszec sama siebie. Na przyklad, kiedy Nik wykona swoja czesc gry, lub poprawnie dopasuje puzzla, Bi glaszcze go po glowce, mowiac "Brawo! Ladnie to zlobiles, ale z ciebie madry chlopczyk!". Czesto tez, w przyplywie czulosci, sciska go i mowi "Moj kochany syneczku!". Nie bylaby oczywiscie moja charakterna Bi, gdyby sie nie wyklocala, kiedy tlumacze, ze dla niej to braciszek, a nie synek. Ona mowi syneczku, wiec syneczek musi byc. :) Czasem zas, kiedy strace cierpliwosc do nikowych fochow i podniose na niego glos, corka mnie strofuje: "Nie krzycz mamusiu, on jest jeszcze malutki, wiesz?". :D Az mi sie glupio robi...

Bi nie lubi bawic sie lalkami. Nie dla niej tez "ksiezniczkowe" bajki, chociaz czasem nie pogardzi "Zoska". Ukochana kreskowka jest nadal Peppa, a poza tym kroluja Traktor Tom, Strazak Sam oraz Klub Myszki Miki. Nie maleje rowniez fascynacja Tomkiem i Przyjaciolmi, chociaz tutaj prym wiedzie jednak Nik.

Co ciekawe, utrzymuje, ze sama jest ksiezniczka i regularnie chodzi po domu w swojej koronie oraz motylich skrzydelkach. ;)

Najwieksza obsesja Bi sa jednak koniki. Niekoniecznie kucyki Pony, choc tymi tez nie pogardzi. Po prostu konie pod kazda postacia. Domaga sie ksiazeczek o koniach (nie moge znalezc nic odpowiedniego do jej wieku niestety...), zabawek - konikow, ubran z konikami (ostatnio dorwalam dla niej bluzeczke z "kasztanem" i w nagrode dostalam piiiisk radosci), a kiedy w filmach przyrodniczych pokaza zebry, tudziez inne mustangi, Bi malo ze skory nie wyskoczy ze szczescia. Nie moge sie doczekac, zeby znow zabrac ja na farme, gdzie bedzie mogla przejechac sie na kucyku.

Z "okazji" urodzin, Bi zaliczyla tez swoja pierwsza wizyte u dentysty. Mialam ogromne obawy jak sie zachowa i czy bedzie wspolpracowac, ale jak sie okazalo - bezpodstawne. Bi ani razu sie nie skrzywila, wykonywala grzecznie polecenia w stylu "wysun jezyk" czy "wyplucz buzie", a potem wesolo wybrala sobie upominek ze "skrzyni skarbow). A matka odetchnela z ulga... ;)

Nie znam ani obecnego wzrostu, ani wagi Bi. Bilans (ze szczepionkami, o jesssuuuu!) bedzie miec pod koniec miesiaca, wtedy uzupelnie ten wpis.