Wlasciwie to moglabym zatytuowac post "nikowe przypadki i wypadki" i ograniczyc sie do tej czesci posta, ale ze nie wiem, kiedy znow bede miala okazje cosik napisac, wiec znow sklece tasiemca. Wybaczycie? ;)
Wena powrocila. Poniekad, bo to jeszcze nie TO. Ale blisko. Wraz z wena niestety wrocil brak czasu... Sporo biore w ostatnich dniach wolnego z pracy, w sensie, ze urywam sie wczesniej badz przychodze pozniej. W rezultacie, kiedy jestem w biurze, nie wiem doslownie w co wlozyc rece... Zeby bylo weselej, w zeszlym tygodniu nie bylo kolegi, wiec wszyscy walili z prosbami i pytaniami do mojej skromnej, acz bardzo ostatnio zabieganej, osoby. Po pracy jezdze po okolicznych miasteczkach, zalatwiajac sprawy, ktore moglyby w sumie poczekac, ale korzystam z tego, ze do czwartku nie musze po pracy pedzic z wywieszonym jezorem po dzieci. W domu nielepiej. Z racji ostatnich kilku dni pobytu tesciow, sporo sie dzialo, ostatnie zakupy, ostatnie odwiedziny, jeszcze w dodatku wskoczyl grill z okazji urodzin Bi, itd.
A co sie dzieje konkretnie, z rzeczy wartych zanotowania?
Dzieci mnie nie szczedza... Jak kiedys po prostu znikne, moze sie okazac, ze padlam na zawal, badz wyladowalam w psychiatryku.
Wezmy np. taki dzien, bodajze srodowy:
Rozmawiam przez telefon, zaszywajac sie w tym celu w sypialni. Nie na dlugo. Po chwili przybiegaja Potwory i zaczynaja skakac po lozku. Upominam raz, drugi, dziesiaty. Kilka razy serce mi staje, kiedy Nik potyka sie o koldre i wywala niebezpiecznie blisko brzegu. W koncu wychodze, liczac na to, ze pobiegna za mna. Pobiegli. Ulga byla doslownie kilkunastosekundowa. Momencik pozniej z sypialni rozlega sie lomot. I zlowroga cisza. Rzucam telefon i lece do syna, ktory nabiera niebezpiecznie duzo powietrza. Nik robi sie siny, juz-juz przewraca galkami ocznymi, ale jakims cudem w ostatniej sekundzie wypuszcza powietrze i zaczyna normalnie oddychac. A raczej wrzeszczec. Na czole widnieje imponujacy guz polaczony z krwawym zadrapaniem. Musial spadajac z lozka, przywalic w inny mebel, prawdopodobnie stolik nocny. Dopiero nastepnego dnia Bi przyznala sie, ze go popchnela...
Poniewaz dwuletnia pamiec jest meczaco krotka, okolo pol godziny pozniej Bi i Nik biegaja w kolko po dywanie. Upominanie i odwracanie uwagi dziala tylko na kilka sekund. Jak mozna sie bylo spodziewac, Nikowi podwija sie noga na sliskim parkiecie i plaska bokiem buzi o podloge. Znowu zaniesienie sie bliskie omdleniu. Efekt upadku? Siniak na policzku...
Tego samego wieczora, po czytaniu ksiazeczek, klade Nika na lozku Bi, zeby zapiac jego spiworek. Starsza, najwyrazniej poirytowana, ze jego ksiazka znalazla sie na jej kolanach, rzuca ja tak nieszczesliwie, ze twardym, sztywnym kantem trafia go w okolice oka. Przez chwile dzieja sie sceny iscie dantejskie. Nik zanosi sie, lece z nim do lazienki, zeby znalezc cos, zeby przyciagnac jego uwage. Poraz trzeci tego samego wieczora lapie oddech w ostatniej sekundzie... Nie przestaje jednak ryczec, za to trze oko i nie da mi w nie zajrzec. Matka - panikara juz miala wizje uszkodzonej galki, ale na szczescie jest cala... Zostaly tylko zadrapania kolo powieki.
Pare dni pozniej tescie rozmawiaja na Skype, a mnie pogonilo do lazienki. Przez moment dochodza mnie tylko odglosy grzecznej, dzieciecej zabawy. Nagle slysze stlumione "To boooliii!!!". Wypadam z lazienki ledwie podciagajac po drodze majtki, a syn moj oczywiscie sinieje... Na szczescie znow w ostatniej chwili chwyta oddech. Bi, pytana o to, co zrobila bratu, milczy jak zakleta. Kiedy Niko sie nieco uspokaja, szlocha, ze boli go zabek. Zagladam w buzie, ale zeby sa nienaruszone. Za to ma od srodka rozcieta warge. Bi w koncu sie przyznaje, ze uderzyla go konikiem - maskotka. Nie wiem czy jej wierzyc, bo konik jest mieciutki. Mysle, ze go raczej nim
przydusila i to tak mocno, ze jego warga pekla o zab. Mala sadystka...
Kilka dni pozniej wracam z pracy i zastaje syna z "pieknym" sinakiem i zadrapaniami na policzku. Okazalo sie, ze biegl po trawie i upadl tak pechowo, ze wyladowal twarza na trzymanym w reku twardym, plastikowym pociagu... Teraz juz naprawde wyglada jak dziecko z rodziny patologicznej...
Ktoregos z wieczorow tak wierci sie na kanapie, ze w koncu za mocno sie przegina i leci prosto na lepetyne. A raczej precyzyjnie na siniaka pozostalego z upadku z lozka, ktory dopiero co troche zbladl... Efektem jest oczywiscie wstrzymanie oddechu az do zsinienia... W koncu jednak lapie powietrze, ufff...
Tutaj najbardziej wkurzyl mnie obecny przy tym... nie, nie (surprise!) tesc, ale moj wlasny, rodzony ojciec! Moze przemawialy przez niego wypite 3 piwa, ale zaserwowal nam zrzedzenie, zebysmy przestali sie tak nad Nikiem trzasc, ze przesadzamy i zrobimy z niego ciote! Na moje warkniecie, ze przeciez dziecko moze znowu zemdlec, oznajmil, ze co z tego, niech sobie mdleje, juz przeciez kilka razy zemdlal i nic mu nie bylo...
Zrobilo mi sie bardzo, bardzo przykro... Moj tata
uwielbia Bi. Nika tez lubi, ale jednak nie ma dla niego tyle serca co dla niej, widac to golym okiem. Nie tylko moja matka ma go w nosie z racji bycia chlopcem, to teraz jeszcze moj ojciec! Ludzilam sie, ze ucieszy sie, ze ma wnuka,
chlopca do kopania pilki i zabawy samochodami, ale najwyrazniej sie przeliczylam...
Poinformowalam rodziciela, ze na wypadek gdyby nie zauwazyl, Nik ma zaledwie 2.5 roku. Ma jeszcze czas, zeby zmezniec. A ja zamierzam robic co w mojej mocy zeby nie dopuscic do kolejnych omdlen. Nie mam zamiaru patrzec jak na moich oczach dziecko ryzykuje zmiane w warzywko... :(
Bi jest znacznie ostrozniejsza (i z racji wieku, po prostu sprytniejsza), wiec takich akcji nam nie serwuje (chociaz czesto jest ich sprawczynia). Za to przedwczoraj znow walnela kupe w po-nocna pieluche. Czterolatka! :/
Na tym moglam w sumie poprzestac, ale skoro mam okazje i przysiadlam do pisania, to skrobne tez o kilku innych sprawach.
Jak napisalam wyzej, urodziny Bi uczcilismy w sobote grillem i salatka w gronie rodziny. Pogoda dopisala, chociaz bylo bardzo wietrznie. Zarowno ciotka M., jak i moj tata sie spoznili (bez komentarza), wiec zaczelismy pozno i trzeba bylo sie zmyc do srodka wczesniej niz bym chciala, ale impreze moge zaliczyc do udanych. Byl tort, bylo zawstydzenie Bi kiedy wszyscy spiewali jej Sto Lat, prezent od mamy i taty okazal sie hitem. Imprezka dla bandy dzieciakow za tydzien. :)
Sprawa mandatu w koncu zakonczona! Wreszcie! Ciagnelo sie to od konca grudnia, ile mozna?! Malo sympatyczna pani urzedniczka nie anulowala kary, ale zgodzila sie zredukowac ja z $500 do $150... Moj malzonek kwasno stwierdzil, ze to i tak sporo kasy, ale ja czuje ulge. Nie tylko to o ponad polowe mniej, ale ta sprawa siedziala mi w czelusciach pamieci od ponad 4 miesiecy, wiec z radoscia zaplacilam i zapomnialam. No moze jeszcze nie do konca, bo niesmak pozostal, ale najwazniejsze, ze to juz za mna... Nawet czasowo nie bylo tak zle, bo spedzilam w sadzie jakies 2 godziny, wlacznie z zaliczeniem dlugasnej kolejki do kasy. Glupio, ze umawiaja na ta sama godzine okolo setki osob. Czlowiek siedzi ponad godzine az wywolaja jego imie, a cala rozmowa z urzednikiem trwa doslownie kilka minut. A potem te same osoby ustawiaja sie w rzadeczku do kasy i z kolei tam sie czeka, bo oczywiscie z 3 okienek, otwarte jest tylko 1. :/ W pracy jednak straszyli, ze moze mi to zajac nawet pol dnia, wiec sie pozytywnie rozczarowalam chociaz w tym aspekcie. ;)
Jak wspominalam w poprzednim poscie, zabralam Bi w koncu z pierwsza wizyta do dentysty. Nasza pediatra "dusila" mnie o to od 2 lat, a ja balam sie jak moja corka zareaguje i odkladalam w czasie. Tymczasem niedawno Bi, zainspirowana przez ktorys z odcinkow niezawodnej Peppy, sama zaczela prosic, zeby zabrac ja do dentysty. Postanowilam kuc zelazo poki gorace i umowilam ja do pedodonty (tak to sie chyba zwie?) z higienistka mowiaca po polsku. Coz, jej polski okazal sie dosc koszmarny, ale najwazniejsze, ze zdolala wzbudzic w Bi sympatie. :) Zreszta cale miejsce przystosowane jest dla dzieciakow. Zeby wymknac sie z domu tylko z Bi, musialam wlaczyc Nikowi bajki. W rezultacie moja corka (ktora od kilku dni dopytywala sie kiedy idzie do dentysty) cala droge jeczala mi, ze ona woli zostac w domu i ogladac Strazaka Sama, grrr... Kiedy jednak ujrzala w poczekalni wielka, zabawkowa kuchnie, z miejsca zapomniala o bajkach. ;) Potem na dzien dobry miala do wyboru szczoteczke do zebow i wziela oczywiscie te najbardziej rozowa. ;) Na cala inspekcje dostala na oczy okulary przeciwsloneczne, zeby lampa jej nie razila. Po zakonczonej wizycie mogla sobie jeszcze wybrac upominek ze skrzyni skarbow, wiec wyszla z tamtad cala w skowronkach. Jedynie pytala, dlaczego w bajce Peppa u dentysty siedziala, a ona musiala lezec (taki tutaj maja standard, ktory mnie sama tez drazni). ;)
Z danych technicznych, prawie wszystkie zabki Bi wygladaja idealnie. Wyjatkiem jest malusienkie miejsce pomiedzy gornymi jedynkami, gdzie zaczyna sie "cos" robic. Dentystka zaserwowala Bi fluoryzacje oraz polecila uzywac w tym miejscu nici dentystycznej. Pocieszyla jednak, ze to jest dosc popularne miejsce na ubytki w mleczakach i ze jedynki sa jednymi z pierwszych wypadajacych zebow, wiec miejmy nadzieje, ze zabki Bi wytrzymaja do czasu wymiany na stale.
Z drobniejszych wiadomosci, to kilka miesiecy temu zaczelam sie martwic, ze moja (wtedy) 3-latka, w ogole nie jest zainteresowana rysowaniem ludzkich postaci, a raczej slynnych "glowonogow". Ja to zwykle bywa ze zmartwieniami matek-wariatek, Bi spokojnie sobie tamten etap "przeskoczyla" i w zeszlym tygodniu, jak gdyby nigdy nic zaczela smarowac po kartkach "ludziki" z glowami, brzuchami, odnozami, a takze czesciami twarzy w odpowiednich miejscach. Co ciekawe, przy rysowaniu takiej postaci, zaczyna od brzucha, dopiero pozniej "doczepia" delikwentowi glowe. ;)
Poza tym, malzonek moj, z pomoca tescia, przekopal w koncu moj ogrodek.
Teraz dodalismy juz troche ziemi ogrodowej. Jeszcze tylko nieco kompostu z gnojowka i mozna sadzic! :) Tesc po robocie stwierdzil, ze to nie ogrod, tylko kamieniolom. Wykopali z niego tyle wiekszych i mniejszych glazow, ze sie w pale nie miesci! Dla przykladu, ten najwiekszy, widoczny na trawie po prawej, ma srednice jakichs 40 cm!
Na koniec wiadomosc, w ktora nawet ja sama nie moge uwierzyc:
zarezerwowalismy wakacje!!! :)
Tak tak, dla wiekszosci z Was to zadna sensacja. Ale dla nas to szok! W zeszlym roku nie bralam w ogole urlopu. Dwa lata temu wzielam tydzien wolnego, ale nigdzie nie wyjechalismy, pogoda byla pod psem, Nik nie mial jeszcze roku i w ogole nie wypoczelam. Trzy lata temu bylismy w Polsce, ale mielismy tyle spraw, plus gromadnie zaliczylismy jelitowke, ze w ogole nie zaliczam tego w poczet wakacji. Tak naprawde na relaksujacym wyjezdzie bylismy w 2008 roku, ale to byly tylko 4 dni, wiec w zasadzie przedluzony weekend... W tym roku zaczelismy naprawde odczuwac, ze potrzebujemy odskoczni. Poczatkowo jednak stwierdzilismy, ze finansowo nie ma mowy o wyjezdzie. Zaczely sie dlugie dysputy i bicie z myslami. W koncu jednak potrzeba ruszenia sie z domu wygrala. Postanowilismy odrobine naruszyc oszczednosci i wyjechac.
No wiec jestem podekscytowana. I przerazona. Moja natura pesymisty wygrywa.
Po pierwsze ogarnia mnie starch, ze jezeli przy takich finansach decydujemy sie na wakacje, to los nas za to ukara i po (lub przed) sprawy pieniezne kompletnie sie posypia... Zahaczamy bowiem o swieto w piatek, czwartek M. wezmie wolny, ale dni od poniedz. do srody musi wziac bezplatne. Nie dosc wiec, ze wydamy kasy na wakacjach (nie liczac przejazdu i hotelu), to jeszcze stracimy jego 3 dniowki. Rozsadek krzyczy, ze chyba nam odbilo, a serce cieszy sie, ze zobaczy cos innego, nowego... Naprawde nie wiem dlaczego jestem taka fatalistka, ale nie moge sie opedzic od ponurych mysli, ze jednak powinnismy siedziec na tylkach i ciulac, a nie szwendac sie po Hameryce. Tak samo jak ciezko mi dopuscic do siebie mysl, ze jestem szczesliwa, bo boje sie, ze wtedy zdarzy sie jakas tragedia...
A po drugie i chyba wazniejsze, z calym wyjazdem wiaze sie sporo niepokojow natury logistycznej. Wszystko rzecz jasna przez napiety budzet. Hotel, ktory wybralismy ma to, czego potrzebujemy zeby spedzic milo czas z dwojka malych dzieci, ale byl podejrzanie tani. A jego opisy byly hmmm... srednie... Moze byc wiec, ze po przyjezdzie bedziemy na gwaltu rety szukac innego. :) Kazdy pokoj ma mala kuchnie i zeby zaoszczedzic planujemy przywiezc wlasny prowiant i przynajmniej czesc posilkow gotowac samodzielnie. Nachodzi mnie wiec mysl, ze co to za urlop jak i tak mam stac przy garach. ;) Najbardziej jednak spedza mi z sen z powiek fakt, ze aby zaoszczedzic na kosztach przelotu (bo sa one horrendalne), postanowilismy jechac autem. Bagatelka 14 godzin! Tak, czternascie, to nie blad. ;) Jak to bowiem z nami bywa, stwierdzilismy, ze skoro juz na wakacje jezdzimy srednio co pare lat, to chcemy kompletnie zmienic scenerie i klimat. Pytanie za 100 punktow, to jak taka podroz zniosa Potworki? Planujemy wyjechac na noc, ale i tak niemozliwym jest zeby przespali cala droge...
Do tego dochodza zmartwienia typu a co jak ktores z nas pochoruje sie zaraz przed lub co gorsza na samym wyjezdzie? Albo wypadnie nam w tym okresie cos waznego? Do planowanych wakacji jeszcze niemal 2 miesiace, a ja juz jestem momentami klebkiem nerwow... ;)
A na koniec obiecane zdjecia Nika przed i po postrzyzynami.
Syn moj przeszedl od takich uroczych lokaskow:
Do
tego:
Powiedzcie same, nie zaplakalybyscie sie?! Bo dla mnie, chociaz patrzylam na caly proces, to byl
szok!!! Naprawde z trudem sie powtrzymalam, zeby nie uronic ani jednej lezki...
Gratuluje wytrwalym, ktorzy dobrneli do konca! Do uslyszenia gdzies w przyszlym tygodniu, bo jutro siedze sama w domu z potworami (dzis wylatuja tescie!!!), we wtorek mam audyt w pracy, a w poniedz. zwiazany z audytem kociol. Gdzies do srody, nie bede wiec miala zbyt duzo czasu na pisanie.
Buzka! :)