Polska majowka jest na poczatku miesiaca, a nasza na jego koniec. ;)
W zeszly piatek, po wizycie u weta z Oreo i zakupach, wrocilam do domu, rozpakowalam wszystko, zjadlam obiad, wypilam kawe na pokrzepienie, po czym... ruszylam dalej. Uswiadomilam sobie, ze zaraz koniec maja, a moj warzywnik lezy odlogiem. Kolejne kilka weekendow bedzie zalatanych (a w jeden nas nie bedzie), wiec trzeba sie spiac i ruszyc z nim teraz. Czasu niewiele, ale stwierdzilam, ze nawet jesli mialabym wszystko sadzic po trochu przez kilka dni, to liczy sie tylko to, ze bedzie posadzone. Pojechalam wiec do jednego ogrodniczego, gdzie kupilam prawie wszystko, co zaplanowalam. Niestety, jak praktycznie co roku, nie mieli ani ogorkow gruntowych, ani baklazanow. W sumie zastanawiam sie dlaczego zawsze zaczynam zakupy sadzonek w tym sklepie, skoro zwykle i tak musze je konczyc w innym... Ostatecznie kupilam wszystkie zaplanowane sadzonki oraz nasiona. Kosztowalo mnie to $160, choc spora czesc tej sumy to kwiaty.
Zastanawiam sie, jakbym tak podliczyla ile potem bede miala z tych sadzonek warzyw, czy to sie w ogole oplaca, czy robie to dla wlasnej satysfakcji? Jesli bowiem doliczy sie czas sadzenia, codzienne podlewanie, pielenie, pryskanie bo wiecznie cos te warzywa pozera, to takie mocno czasochlonne i meczace "hobby". ;) Wrocilam do chalupy, a wkrotce po mnie reszta rodziny. Bi byla bardzo zadowolona z wizyty w "gimbazie"; oznajmila ze szkola podoba jej sie bardziej niz obecna i ze juz orientuje sie gdzie co jest. W to ostatnie srednio wierze, bo mnie samej budynek wydal sie istnym labiryntem, ale moze przyszlych uczniow jakos inaczej oprowadzano. ;) Nik za to wrocil zasmarkany i nadal narzekajacy na bol gardla. Dodatkowo nadal byl wyraznie bez energii, narzekal ze mu zimno (choc goraczki nie mial) i kompletnie brakowalo mu apetytu. Powstal dylemat co zrobic z meczem zaplanowanym na kolejny dzien. Co prawda prognozy zapowiadaly deszcz i managerka ostrzegala, ze moga go przeniesc na niedziele, ale pewnosci nie bylo (ostatecznie odbyl sie zgodnie z planem). Patrzac jednak na Nika kichajacego raz za razem i siedzacego caly wieczor na fotelu, bez energii chociazby na ganianie z kotem, stwierdzilam, ze nie bede go ciagac. Jeszcze gdyby pogoda miala byc ladna, to moze bym sie zdecydowala; w koncu i tak trener malo co go wystawia, ale przy deszczu i 16 stopniach nie bylo co ryzykowac, ze sie doprawi. Zmienilam wiec odpowiedz na app'ce druzyny, ze go nie bedzie, wysylajac jednoczesnie wiadomosc, ze jest chory. Napisalam tez maile do pan z Polskiej Szkoly, ze Potworkow nie bedzie na zajeciach. Jednoczesnie dalam sobie spokoj z praca domowa, tym bardziej, ze Nik nie mial zadane nic, wiec wiedzialam, ze Bi bedzie sie awanturowac. A ze mialy to byc ostatnie zajecia z lekcjami, wiec machnelam reka.
Sobote, 20 maja, moglismy wiec zaczac od dluzszego spania. To znaczy, ja i Potworki, bo M. byl oczywiscie w robocie. Bi miala miec mecz o 10:30, wiec widzac za oknem mzawke, co chwila sprawdzalam czy moze odwolali. Niestety nie... :D Zostawilam wiec Nika, ktory nadal smarczal, a na sniadanie zjadl tylko jednego pancake'a i pojechalam ze Starsza. Calkiem niechcacy, choroba Kokusia poluzowala mi nieco plan dnia. Mialam bowiem odstawic panne na rozgrzewke, po czym natychmiast pedzic z Nikiem na jego mecz, ktory zaczynal sie pol godziny pozniej niz jej, ale w miejscowosci oddalonej o prawie 40 minut. Odebrac mial corke M., jadac prosto z pracy. Planowalam zawrocic glowe ktorejs ze znajomych mam, zeby zabraly Bi jakby nie dojechal na czas... Dzieki temu, ze Mlodszy zostal w chalupie, moglam na spokojnie pojechac ze Starsza i z nia wrocic. Mecz byl w sasiednim miasteczku, ale mieszkamy na jego granicy, wiec mialysmy na boiska calutkie 5 minut. ;) Pogoda byla paskudna, bo w czasie meczu mzawka przechodzila w coraz mocniejszy deszcz. Na koniec juz prawie lalo.
Dziewczyny mialy jednak szczescie, bo z ta druzyna maja historie wiecznych przegranych. Graly z nimi ostatni mecz w poprzednim sezonie i mieli wtedy tyle dziewczyn, ze przy zmianie trener wymienial po prostu wszystkie zawodniczki. One byly wiec wypoczete i pelne energii, a naszym brakowalo sil. Tym razem my mielismy na zmiane 3 zawodniczki, a tamci tylko jedna, a w dodatku ktoras panna musiala pod koniec meczu jechac do domu, wiec zostaly zupelnie bez zmienniczki. Podejrzewam, ze wlasnie dzieki temu nasze panny wygraly 4:2. Bi do domu wrocila kompletnie przemoczona, bowiem kurtka przeciwdeszczowa, w ktorej dojechala na boisko, wyladowala w koncu na trawie, bo przeciez pannie zrobilo sie goraco... Ja mialam kalosze na nogach, oraz kurtke wiosenna i parasol, ale wilgoc przenikala na wskros i po powrocie czym predzej zrobilam sobie goracej kawy, bo rece kompletnie mi skostnialy. Niestety, to nie byl koniec wydarzen. Po zwariowanym tygodniu, sobota okazala sie wcale nie lepsza, choc w sumie sama bylam sobie winna. Wydaje mi sie, ze pisalam juz, iz stwierdzilismy, ze 12 lat to juz za "stary" wiek na duze przyjecie urodzinowe, ale zaproponowalam Bi, ze moze zaprosic kilka kolezanek i zabiore je gdzies zeby spedzily czas razem. Starsza ochoczo na to przystala i wybrala sobie studio, gdzie mozna samodzielnie pomalowac ceramike, ktora pracownicy pozniej wypala w piecu. Jak to ja, plany odlozylam na kiedystam, byle do konca roku szkolnego, bo w wakacje ciezej jest zebrac wszystkie chetne osobniki. Iiii... podobnie jak z warzywnikiem, nagle uswiadomilam sobie, ze konczy sie czas. Nastepny weekend jest tutaj dlugi i wiekszosc ludzi ma plany, a poza tym wyjezdzamy. W kolejny Bi ma probe generalna i wystepy z akrobatyki. A w jeszcze nastepny, nie tylko jest zakonczenie roku szkolnego w Polskiej Szkole, nie tylko obydwa Potworki maja miec mecze i w sobote i w niedziele, to jeszcze, jesli dobrze sadze po poprzednim sezonie, druzyna Kokusia bedzie miala jakas imprezke zeby uczcic koniec. A pozniej zaczynaja sie wakacje. Jesli chcialam wiec zabrac Bi gdzies z kolezankami, to ten weekend byl ostatnia okazja. I to wlasciwie tylko sobota. ;) Do tego wniosku doszlam w czwartek i zaczelam goraczkowo pisac do rodzicow wszystkich dziewczynek, ktore Starsza chciala zaprosic. Juz na dzien dobry moj entuzjazm opadl, bo zaraz pierwsza miala plany. O dziwo jednak, reszta byla wolna, wiec po rozmowie z Bi, doszlysmy do wniosku, ze mozemy tym razem pojechac z trzema, a z ta jedna kiedys wybierze sie osobno. Tym bardziej, ze byla ona jedyna kolezanka tylko z druzyny pilkarskiej, zas pozostale to dziewczynki z klasy. Potem plulam sobie w brode, ale z racji, ze wypad byl zamiast przyjecia urodzinowego, zaproponowalam rodzicom, ze moge dziewczyny zabrac z domow i potem odwiezc. Jedna mama od razu odpisala, ze woli sama zawiezc corke. Moja sasiadka oczywiscie chetnie przystala na oferte "szoferowania" jej, ale ze mieszkaja doslownie pare domow od nas, nie byl to zaden problem. Inna mama jednak ucieszyla sie, ze moge zabrac jej pocieche, choc przyznala otwarcie, ze mieszkaja dosc daleko. Oczywiscie to ta sama miejscowosc, wiec odpisalam ze nie ma sprawy, myslac ze "jak daleko moze to byc?". Oj, naiwna... My mieszkamy na granicy z sasiednim miasteczkiem i oni rowniez, ale innym, po przeciwleglej stronie naszej miejscowosci! :D I choc od nas do nich nie bylo tragicznie, bo nawigacja pokazala 16 minut, ale od niej do miejsca docelowego to juz bylo ponad 20! :O Troche sie wiec ujezdzilam... Panny mialy jednak w samochodzie zabawe i juz sama jazda byla niczym spotkanie towarzyskie. ;) Na miejscu okazalo sie, ze wybor ceramiki byl ogromny i dobre pol godziny dziewczyny przebieraly szukajac tego, co chcialyby pomalowac. W miedzyczasie dojechala ostatnia brakujaca panna. Po wyborze kubeczka, szkatulki czy miseczki, nadeszla pora na wybor farb i tu kolejne kilkanascie minut. Pozniej zas samo malowanie. Przy gadaniu i zasmiewaniu sie do rozpuku, trzem kolezankom zeszlo nieco ponad godzine, ale panna Bi smarowala po kubku prawie... 2 godziny! Miala szczescie, ze to jej matka wiozla cale towarzystwo! :D
W koncu jednak i ona skonczyla i przyszla pora zaplacic. W sumie nie spodziewalam sie az takiej sumki, mimo ze wczesniej spojrzalam na opis na stronie internetowej. Placi sie za przedmiot ktory sie maluje, farby sa juz wliczone. Byly 4 dziewczynki, ale jedna wziela dwie mniejsze rzeczy. Dodatkowo, kasuja za czas spedzony na malowaniu (od osoby). Za pol godziny $4, ale jesli przekroczy sie godzine, to cena wynosi $10 i juz do niej nie dodaja. W sumie za wszystko wyszlo ponad $150... Niestety, kiedy wracalysmy do auta, na tym samym placu dziewczyny dostrzegly miejsce z mrozonym jogurtem i oczywiscie zrobily oczy kota ze Shrek'a. Co bylo robic - kolejne $26 nie moje... :D
Ostatecznie wiec, to nie-przyjecie urodzinowe Bi kosztowalo mnie okolo $180. Coz... Mniej niz Nikowe, ktore wynioslo prawie $400, ale mimo wszystko niemalo. Nie mowiac juz o samym czasie, bo wychodzac rzucilam do M., ze powinnysmy wrocic za jakies 2 godziny. Tymczasem tyle zeszlo na wyborze przedmiotow do malowania oraz farb, do tego dojazd i powrot do tej dziewczynki mieszkajacej najdalej i wrocilysmy niemal rowno po czterech godzinach! :O Teraz jeszcze czeka mnie jazda po skonczone "dziela". W tym miejscu bowiem ceramike wypalaja oraz lakieruja zeby wydobyc kolory farb. Niestety, poniewaz maja duzy ruch (w sobote byly tlumy, choc moze to przez pogode, bo w deszcz ludzie szukali zajecia pod dachem), zajmuje to okolo tygodnia. W kazdym razie, sobota mocno mnie przeczolgala...
Niedziela byla juz spokojniejsza, choc zupelnie leniwa bym jej nie nazwala... Malzonek pojechal rano do pracy, wiec z Potworkami pojechalam do kosciola, gdzie ponownie serwowali kawe oraz ciastka. Tym razem nie zalapalam z jakiej to okazji. ;) Wrocilismy do domu, zaczelam wstawiac zmywarke, prania (bo dzien wczesniej oczywiscie malo co zdzialalam) i zaraz przyjechal moj tata. Posiedzielismy z dziadkiem, wypilismy kawke, pojechal i za chwile trzeba sie bylo zbierac na mecz Kokusia. Wczesniej, kiedy przypomnialam mu o rozgrywce, Panicz urzadzil awanture, ze on jest dalej chory, ze ma zapchany nos i czuje sie "slaby". Jego jeki podchwycil oczywiscie M., ze po co go ciagnac, ze i tak slabo gra i trener prawie go nie wystawia, ze bez sensu tak pozno (mecz byl na 16) i pol godziny jazdy... Jakby conajmniej on z synem jechal. Wkurzylam sie na maksa i wygarnelam malzonkowi, ze jakos co do porannej mszy to nie bylo, ze chory i powinien zostac w domu... Skoro byl na tyle zdrowy zeby jechac do kosciola i isc kolejnego dnia do szkoly, to da rade zagrac mecz, szczegolnie, ze co chwila uganial sie dziko za kotem, wiec ja zadnej "slabosci" u niego nie widzialam. A zapchany nos to nie choroba oblozna. I tak potem uslyszalam komentarz jednej z mam (ktora chyba mnie nie zauwazyla), ze Nik nie przyjechal na mecz w sobote bo deszcz padal. Dobrze, ze inna odpowiedziala, ze chory byl. ;) Niestety, po fakcie pomyslalam, ze w sumie moglam jednak zostac z Mlodszym w domu, bo w pierwszej polowie popelnil klasyczny blad, niechcacy kopnal pilke na srodek, co przeciwnicy natychmiast wykorzystali i strzelili nam gola.
Trener wsciekly natychmiast zdjal go z boiska. Ten czlowiek ogolnie nie powinien trenowac dzieciakow. Mecz byl bowiem faktycznie intensywny i w drugiej polowie zmienil tylko raz napastnika, a poza tym caly czas zostawil na boisku swoj ulubiony "zestaw" chlopakow. Za wszelka cene chcial chyba wygrac, skonczylo sie zas remisem 2:2. Po meczu, polowe drogi Nik plakal mi w aucie, ze to przez niego zremisowali, ze mogli wygrac, ze trener na niego nawrzeszczal i kolega tez mu wygarnal, ze to jego wina, ze nie wygrali... Taka wlasnie atmosfere wprowadza w druzynie ten czlowiek, ze chlopaki zaczynaja sie obwiniac i wyzywac jeden na drugim, zamiast wspierac... Ciesze sie, ze od nastepnego sezonu odchodzi, choc z drugiej strony, nie wiadomo czy Nika zatrzymaja w druzynie, bo faktycznie nadal odstaje od kolegow... :/ "Najlepsze" jednak jest to, ze ten chlopiec ktory Kokusiowi "nagadal", gra na pozycji napastnika, bo na zadna inna sie nie nadaje. Dzieciak kompletnie nie potrafi biegac, wszyscy go wyprzedzaja i wiekszosc czasu kreci sie przy bramce przeciwnikow, czekajac tylko zeby pilka do niego podleciala i wtedy probuje strzelic. Co ciekawe, czasami mu sie udaje. ;) I ten dzieciak serwuje Kokusiowi pogadanke?! W kazdym razie, na pocieszenie zabralam Kokusia na stacje benzynowa zeby wybral sobie mrozony napoj. Do domu dojechalismy prawie o 18 i tyle z niedzieli. ;)
Poniedzialek zaczal sie typowo, czyli od wyslania Potworkow do szkoly, gdzie rozpoczynali tydzien testow stanowych. To znaczy, tak ogolnie to chyba dzieciaki moga skonczyc w 2 lub 3 dni, ale szkoly na wszelki wypadek daja na to caly tydzien, zeby ci wolniejsi rowniez mieli szanse odpowiedziec na wszystkie pytania. To nie wyscig. ;) Tyle, ze testy nie trwaja calego dnia, tylko rano. Po poludniu mlodziez ma normalne zajecia w zaleznosci od grafiku. Na pierwszy ogien poszedl angielski i oba Potworki po szkole oznajmily, ze skonczyly te czesc i ze byla latwa. Taaa... zobaczymy jak przyjda wyniki, ale to dopiero we wrzesniu. ;) Po poludniu jak zwykle rozdzielilismy sie i M. zabral na trening Nika (ktory zdeprymowany meczem dnia poprzedniego, kompletnie nie mial ochoty jechac), a ja Bi na akrobatyke. To juz chyba byly ostatnie zajecia dla niej, a przy okazji niestety ostatnia okazja zeby przecwiczyc uklad przed wystepami za tydzien.
Dziewczyny beda mialy jeszcze jedna, specjalna probe w piatek, ale my wyjezdzamy. Niestety, grafik przygotowan do wystepow dostalam dopiero jak mialam juz zarezerwowany kemping. Z drugiej strony to troche niepowazne ze strony studia, ze wyznaczaja takie dodatkowe proby na swiateczny weekend (bo niektore grupy maja je w sobote). Na pewno nie jestesmy jedyna rodzina, ktora wyjezdza lub ma jakies plany. I mamy rzucac wszystko dla jakiegos tam tanca?! :O Tak czy owak, wrocilysmy do chalupy, niedlugo po nas chlopaki, a pozniej to jak zwykle przygotowania na kolejny dzien.
Wtorek rozpoczal sie podobnie jak poniedzialek. Okazalo sie, ze tego dnia wszystkie dzieciaki mialy konczyc testy z angielskiego i Nik zastanawial sie co bedzie robil, bo zostaly mu tylko 2 pytania (a dzien wczesniej mowil, ze skonczyl ;P). Przy okazji malo nie dostalam zawalu, bo kiedy zakladalismy buty, bluzy itd., przejechal ulica autobus, ale dostrzeglam tylko jego tyl, nie bylam wiec pewna, czy jest ze szkoly Potworkow, czy podstawowki. Ten z gimbazy nie wjezdza na nasza ulice. ;) Pogrozilam dzieciakom, ze jak nie zdaza, beda isc na piechote, bo nie mam zamiaru ich wiezc. :D Oczywiscie to takie czcze pogrozki, bo kiedys sprawdzilam w Google i choc autem droga trwa okolo 15 minut, to piechota szli by ponad godzine... ;) W kazdym razie alarm okazal sie byc falszywym i autobus byl jednak z podstawowki. Potworkow dojechal doslownie kiedy dotarlismy na przystanek. Potem porzucac pileczke Mayi, podac sniadanie Oreo, ogarnac troche naczynia i do roboty. Zahaczylam tylko jeszcze o biblioteke, bo od tygodnia na stole w jadalni lezaly ksiazki do oddania... W pracy meeting, ktory zgodnie z popularnym zartem, mogl byc e-mailem. Nie ma to jak siedziec godzine w sali, kiedy z 20 podpunktow, ciebie tyczy jeden... Po pracy do chalupy, gdzie dlugo nie zabawilam, bo trzeba bylo jechac z Bi na trening. Moze dlatego, ze w nadchodzacy weekend nie ma meczow, ale kompletnie nie dopisala frekwencja. Dojechalo 8 dziewczynek, czyli polowa druzyny. Coz, Bi dobrowolnie w zyciu by treningu nie opuscila. ;)
Kiedy panny biegaly za pilka, ja ponownie przeszlam sie wokol terenu podstawowki oraz gimnazjum i jego boiska. Przynajmniej zrobilam troche krokow, a przy okazji lyknelam odrobine swiezego powietrza i sie rozgrzalam, bo mimo 20 stopni, lodowaty wiatr sprawial, ze wydawalo sie duzo chlodniej. Mialam nadzieje, ze w czasie mojej nieobecnosci M. przekopie warzywnik i dosypie w niego ziemi ogrodowej oraz kompostu, ale niestety "wolal" skosic trawe i usmazyc dwa talerze racuchow na kemping. A ja mialam nadzieje, ze przed wyjazdem uda mi sie wszystko posadzic, ech... :/ Po powrocie z treningu trzeba juz bylo sie przygotowywac na kolejny dzien pracy oraz szkoly.
W srode ponownie poranek jak dzien swistaka. Pobudka - szykowanie - autobus - zaopiekowanie zwierzynca - lekkie ogarniecie tego czy owego - robota. ;) Po pracy pedem do chalupy, bo Nik mial jak zwykle trening. Pojechalismy wszyscy, bo i rodzice i Bi chcieli pochodzic. Niestety, pogoda zrobila nam psikusa i jak caly dzien bylo pieknie i wrecz goraco, tak akurat po poludniu przeszedl jakis front z gwaltownym deszczem. Doslownie 3-godzinny, ale wypadajacy akurat w porze treningu. Zapowiadali go od dwoch dni i liczylam ze sie przesunie i... sie przeliczylam. :D Oczywiscie, w druzynach rekreacyjnych, w taka pogode treningi sa zwykle odwolywane, ale w ligowych nie ma mowy... Kiedy dojechalismy, bylo jeszcze sucho, wiec Mlodszy polecial, a my ruszylismy w pola i lasy (prawie doslownie :D). Nie bylismy nawet w polowie trasy, kiedy zaczelo padac. Poczatkowo lekko, ot taka mzawka, a ze szlismy juz wtedy pod drzewami, bardziej ja slyszelismy w koronach niz czulismy. Niestety, po chwili zaczal juz padac normalny deszcz. Po chwili kapalo nam rowno po glowach, a mi po okularach. Jako jedyna mialam ze soba bluze, wiec w koncu ja zalozylam, mniej dla rozgrzania, a bardziej, zeby moc kaptur naciagnac nad patrzalki. ;) Po drodze glosno zastanawialismy sie czy trener nie skrocil treningu i czy Nik mial na tyle rozsadku zeby poczekac na nas pod daszkiem. Kiedy doszlismy z powrotem na boisko, okazalo sie, ze trening trwa w najlepsze, a chlopaki zasmiewaja sie do rozpuku z gry w deszczu, mokrej trawy oraz sliskiej pilki. ;) Chwile postalismy pod zadaszeniem sklepiku, po czym stwierdzilismy, ze nie ma po co tam tkwic i wrocilismy do auta.
Mialam dla Kokusia kurtke przeciwdeszczowa, ale bylo w miare cieplo, chlopcy biegali i zaden nie zalozyl kurtki, wiec oszczedzilam sobie marszu przez mokra trawe. Adidasy i tak mialam czesciowo przemoczone... Po chwili deszcz przeszedl w najprawdziwsza ulewe, swiata nie bylo widac, a trener uparl sie, zeby trening dociagnac do konca... Kiedy Nik dotarl do auta, wygladal jakby wyszedl spod prysznica i caly sie trzasl, bo nawet przy bieganiu, jednak przemoczenie dalo o sobie znac. Mlodszy dopiero wychodzil z przeziebienia, wiec trzeba trzymac kciuki, zeby sie nie doprawil... :/ Kurtka sie przydala, bo mogl zdjac koszulke (ktora mozna bylo wykrecic) i zalozyl ja, na gola klate. Przynajmniej mial cos cieplego i suchego. W domu od razu wskoczyl w pizame, podobnie zreszta jak Bi oraz M., ktorzy tez mieli wilgotne koszulki i spodenki. Ja na szczescie przemoczylam tylko troche bluze. Czasem dobrze jest byc zapobiegliwym. ;) Do domu dotarlismy tuz przed 19, wiec oczywiscie pozostalo juz sie tylko szykowac na kolejny dzien. Dla Potworkow nastepny z testami, bo choc wiekszosc zadan rozwiazali (tym razem byla to matma), to troche im zostalo.
Dzis rano, jak to w czwartek, jak zwykle odwiozlam Potworki do szkoly, po czym pojechalam prosto na zakupy. Tego dnia pracowalam z domu zeby miec czas na spokojne pakowanie ciuchow i wszelkich niezbednych akcesoriow do przyczepy. Jak na zlosc akurat od paru dni dokucza mi kolano i chrupie przy prostowaniu z mocniejszego zgiecia, a tu trzeba latac gora - dol po schodach... :( Coz, starosc nie radosc... Niestety, poza szykowaniem na kemping, mialam tez kupe takich irytujacych codziennych czynnosci jak przelozenie naczyn do zmywarki, poskladanie prania zrobionego dzien wczesniej, umycie kuchenki oraz blatow, etc. Poza tym, chcialam ogarnac nieco chalupe przez wyjazdem, a dodatkowo dostalam okres (dzien wczesniej, wiec w sumie bez niespodzianki, ale i tak wkurza), totez nastroj mialam mocno podminowany. A jak jeszcze M. napisal, ze chce wyjsc wczesniej zeby tez sie zaczac ogarniac, to w ogole humor spaczyl mi sie na dobre. :D Liczylam na takie spokojne pakowanie we wlasnym tempie, a malzonek zawsze goni jak na wyscigach i mnie irytuje... Z grubsza jednak zapakowalam to, co moglam, zostawiajac na kolejny dzien wlasciwie tylko jedzenie oraz kosmetyki. Malzonek zas zrehabilitowal sie nieco, przekopujac w koncu moj warzywnik. Szkoda tylko, ze czekal z tym na przeddzien wyjazdu, bo zmusilo mnie to posadzenia wszystkiego wlasnie tego dnia, pomimo bolacego kolana. Weekend ma byc jednak wyjatkowo piekny, wiec nie chcialam ryzykowac, ze sadzonki mi padna przez te 3 dni. Zostawilam jednak na pozniej kwiatki, wiec zobaczymy czy one przetrwaja. ;) W kazdym razie, warzywnik zostal obsadzony, choc stwierdzam, ze i tak przynajmniej o tydzien za pozno... Obawiam sie, ze to znow bedzie walka: czy warzywa szybciej urosna, czy predzej pozra je szkodniki... :/
A! Przy okazji i zupelnie niechcacy, odkrylam druga posadzona piwonie! Jednak tez wykielkowala, a ja po prostu zapomnialam gdzie ja posadzilam! :D Po poludniu Potworki dojechaly ze szkoly, Nik jak zwykle bez humoru. Chlopak ucina sobie drzemke ukolysany bujaniem autobusu, a potem obudzony, burzy sie i rzuca o wszystko. Nie pomaga tez, ze zwykle jest glodny jak wilk. Tego dnia mial dodatkowy powod do niezadowolenia, bo chlopaki grali ten przeniesiony trzy razy mecz z poczatku sezonu. Burczal, ze nie chce, ze i tak prawie nie gra, ze jest zmeczony i wolalby sie zdrzemnac, itd. Kiedy jednak zjadl obiad, czesciowo wrocil humor. ;) Pojechalam z nim wiec i niestety, co typowe ostatnio, Mlodszy gral tylko jakies 10 minut w pierwszej polowie. Co ciekawe znow na pozycji napastnika, ktorej Nik nie cierpi i twierdzi, ze trener daje go na nia zlosliwie. ;)
Przeciwna druzyna, jak narazie w tym sezonie wygrala wszystkie mecze, wiec wiadomo bylo, ze bedzie intensywnie. W pierwszej polowie jednak naszym udalo sie wbic gola zaraz na samym poczatku. Az pojawila sie nadzieja, ze to akurat nasza druzyna przerwie ich dobra passe. Niestety, w drugiej polowie zaczeli szybko nadrabiac straty... Wbili nam jednego gola, po chwili drugiego, a to niestety oznaczalo, ze trener tak sie zapomnial w wydzieraniu ze swojej pozycji, ze kompletnie pominal wymiane zawodnikow. Az rodzice zaczeli komentowac, ze chlopaki sa zmeczeni, a na lawce siedzi pieciu wypoczetych i pewnie znudzonych rezerwowych, zas trener nic... W ten sposob Mlodszy nie zagral w drugiej polowie ani minuty i to, plus przegrana, sprawilo, ze w samochodzie dal mi popis zlosci. Uslyszalam, ze nie chce grac w pilke, do druzyny plywackiej tez nie chce wracac i w ogole nic nie chce robic... Ze trener jest glupi i on go nienawidzi. Ogolnie rzucil mi cala ksiega skarg i zazalen. Stwierdzam, ze zaczynam miec dosc jego ostatniego zachowania, bo fakt, ze odkad zaczela sie pilka mamy intensywne tygodnie, ale jednak ja latam ze wszystkim razy dwa, zaciskam zeby i brne dalej, a Mlodszy jeszcze pokazuje mi ataki frustracji, kiedy ma do odhaczenia tylko swoje obowiazki...
Uch... Tak czy siak, przynajmniej kolejne 4 dni beda bez wiekszej bieganiny. Moze i Nik odetchnie troche i zresetuje humorki...