Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 31 maja 2019

Majowka

I juz po naszej majowce, a przy okazji otwarciu sezonu kempingowego! :)

Nik o cos niezadowolony. Nie pytajcie mnie co go ugryzlo... Wyparlam to z pamieci :D

Jak bylo? Tradycyjnie - fajnie, choc zawsze znajdzie sie jakies "ale". Przeciez nie moze byc tak zebysmy jednoczesnie wszyscy byli zdrowi i pogoda dopisala, c'nie? Jeszcze by nam sie w doopach poprzewracalo od nadmiaru dobrobytu. ;)

Juz w czwartek mialam wrazenie, ze Kokusiowi cos furczy w nosku. W piatek, czyli w dzien wyjazdu, byl wyraznie przytkany... Jak zawsze dylemat. Jechac, ryzykowac doprawienie, czy odwolac wyjazd. No ale odwolac z powodu... kataru? To troche smieszne, chociaz z Kokusiowa tendencja do przechodzenia niezytu nosa w zapalenie ucha, wcale nie nieuzasadnione. Nafaszerowalam dziecko witamina C i pojechalismy. Zeby bylo smieszniej, w sobote Nik wydawal sie juz w pelni zdrowy, natomiast to Bi zaczela miec wyraznie zatkany nos. Coz... Zapodalam konska dawke witaminy C z kolei corce i chociaz nadal jest lekko "przytkana", to poki co sie nie rozlozyla. Nawet pomimo jedzenia lodow, moczenia nog w lodowatym jeziorze oraz spedzenia calych trzech dni na dworze. A moze dzieki temu? ;)

Okazalo sie jednak, ze dzieciece przypadlosci to nic. Powinnam byla bardziej uwazac na meza! Ktorego rozlozylo i to fest. Tym razem nie bylo to slynne, meskie "umieranie" na katar. ;) W niedziele malzonka mego zaczely bolec... zeby. Ma on na gorze koronki, o ktorych dentysta juz od kilku lat mowi mu, ze sa do usuniecia i powinien na ich miejsce wstawic implanty. Ale M. sie opieral (wcale mu sie nie dziwie) i czekal i czekal... Az sie doigral. ;)
W miare jednak jak uplywaly godziny, stwierdzil, ze nie jest pewien czy to konkretnie zeby. Bolala go juz bowiem cala gorna szczeka i mial lekko zmieniony glos. Przyznal, ze ostatnio jezdzil z otwartymi oknami w aucie, a temperatury skacza az milo i moglo go przewiac. W poniedzialek szczeka podobno juz praktycznie go nie bolala, za to dostal goraczki. Niestety, termometr zostal w domu wiec nie mielismy pewnosci, ale alarmujace bylo to, ze ja uciekalam z kampera, bo bylo w nim tak duszno, ze nie dalo sie oddychac, a M. twierdzil, ze mu zimno i jeszcze okrywal nogi spiworem! Wieczorem, po powrocie do domu, okazalo sie, ze ma 38.2, wiec nie wymyslal i w dzien musial miec przynajmniej stan podgoraczkowy. Pytanie tylko czy to od zebow czy rzeczywiscie przyplatalo mu sie zapalenie zatok? Po tym jak zima przy zatokach bolala mnie cala szczeka az po ucho, wcale bym sie nie dziwila. Tylko, ze u mnie zaczelo sie od kataru, ktorego to M. nie mial...
Oczywiscie bol i goraczka przyplataly sie w najgorszym czasie. Jestesmy na kempingu, daleko od cywilizacji i w dodatku w samym srodku dlugiego, swiatecznego weekendu! Malzonek wyslal maila do gabinetu dentystycznego z prosba o wizyte, ale co z tego jak nikt tam nie pracuje?
Nawiasem mowiac do dzis nikt do niego nie oddzwonil. :D

Jak mozecie sie domyslic, przez 1.5 dnia praktycznie nie mialam meza. Na szczescie dawal rade rano ogarnac dzieciaki (ktore spaly az do 8, luksus!), zebym mogla spokojnie dospac do tej 9. Co ciekawe wcale nie czulam sie bardziej wyspana... ;) Mial tez sile wieczorem rozpalac ognisko i siedziec patrzac w ogien.

Kemping bez ognicha, to nie kemping ;)

Potworki okazaly sie malo wytrzymale i choc dalam im wolna reke, same prosily zeby klasc ich spac juz o 21 - 21:30. Cieniasy. :) My z M. jednak siedzielismy "chwilke" dluzej. Tylko w niedziele poszlismy spac juz o 22 bo skonczylo nam sie drewno, a ze noce sa jeszcze chlodne, to przy ledwie tlacym sie ognisku, zrobilo sie zwyczajnie zimno. :D
Poza tym jednak, wiekszosc niedzieli oraz poniedzialku malzonek spedzil drzemiac, naprzemian na lezaku i lozku w przyczepce. Zero pozytku z niego mialam. ;)

Mimo niedyspozycji malzonka, a co za tym idzie, praktycznego braku wspolnych, rodzinnych chwil, kemping uznaje za calkiem udany. Z pogoda wygralismy po prostu w Totka, szczegolnie przy tej mokrej, zimnej wiosnie! W sobote bylo jeszcze troche chlodno, bo 18 stopni, ale za to slonecznie. W niedziele oraz poniedzialek bylo zas wrecz goraco, po 25-27 stopni! W niedziele doszla tez slynna, hamerykancka wilgotnosc, wiec powietrze w lesie wrecz "stalo". Deszcz spadl raz - w nocy z soboty na niedziele. Po prostu lepiej trafic nie moglismy, szczegolnie w porownaniu z kempingami z poprzednich dwoch lat, gdzie na niemal kazdym mielismy przynajmniej jeden deszczowy dzien. Tutaj tez udalo nam sie doslownie fuksem, bo juz nastepnego dnia po powrocie, we wtorek, caly dzien bylo zaledwie 15 stopni i z deszczem. Gdyby prognoza sie troszke przesunela, moglismy zahaczyc juz o te gorsza pogode. Na szczescie udalo nam sie wywinac. ;)
Zostawialam wiec chorego tatusia zeby mogl "dogorywac" w spokoju i ruszalam z Potworkami na runde rowerowa - a to na plac zabaw, a to nad jeziorko, a to, ot tak, pokrecic sie po kempingu. Oraz pilam hektolitry kawy. Zawsze pije jej sporo, ale tam bilam po prostu rekordy, bo swieza kawe parzylam sobie srednio co godzine. ;) I mowie Wam, nigdzie kawusia nie smakuje tak dobrze, jak pita siedzac na krzeselku turystycznym, w samym srodku nagrzanego sloncem lasu. Eleganckie kafejki z ich maciupenkimi filizaneczkami espresso, czy kubkami latte do polowy wypelnionymi pianka, moga sie schowac. ;)

Nik jak zwykle spedzil kemping z dupka przyrosnieta do siodelka :D

Nik jest bardzo chetny na jazdy rowerowe, nawet bez konkretnego celu. Wystarczy rzucic "to co, robimy koleczko?" i Mlodszy malo nie zabije sie o wlasne nogi pedzac do swojego jednosladu i w biegu zakladajac kask. Bi, mimo, ze niby tez chetna, juz po 10 minutach zaczyna jeki, ze nogi ja bola, ze jest zmeczona i ze kiedy wracamy. ;) Dla rownowagi, Starsza wywieziona na plac zabaw moze sie tam hustac, robic przewroty i inne akrobacje na drabinkach przez pol godziny, zas Nik siedzi z matka na lawce marudzac, ze slooonce go razi, ze nuuudzi mu sie i chce wracac do tatuuusia (to po cholere tam jechal?). Nie dogodzisz. :D

Bi wyciagnela zapomniane od zeszlego roku rolki, ale szlo jej raczej marnie ;)

Ogolnie jednak bylam w szoku, bo kiedy siedzielismy na naszej "miejscowce" i matka akurat dopijala jedna z kilkunastu dziennych kaw, okazalo sie, ze Potworki swietnie bawia sie razem lub osobno. Jeszcze rok temu Nik zyc nie dawal nudzac w kolko, zeby jezdzic z nim na rowerze, ciagle, bez przerwy, bez ustanku... Bi za to ciagnela do wspolnych gier albo jeczala, ze chce znalezc kolezanke, jednoczesnie nie przejawiajac zadnej checi odezwania sie do stacjonujacych obok dzieci. ;) We dwoje kompletnie nie potrafili sie bawic. Tym razem trafilismy dosc pechowo, bo cale okoliczne towarzystwo bylo w wieku mocno dojrzalym. Najmlodsze "dzieci" to juz byly nastolatki. Moze zadzialala tu magia "nowosci", bo w koncu to nasz pierwszy tegoroczny kemping, ale Potworkom brak dodatkowego towarzystwa zupelnie nie dawal sie we znaki. Nik jezdzil sobie na rowerze zataczajac koleczka po okolicznych wertepach, a Bi oddawala sie kontemplacji... mrowek. :D Mielismy szczescie i akurat wszystkie okoliczne mrowiska wypuszczaly mlode krolowe oraz samce i  Bi z fascynacja przygladala sie rojom malutkich owadow zbitych w jedna, ruszajaca sie mase. Poza tym podrzucala pod wszystkie mrowiska resztki jedzenia i patrzyla jak szybko stworzonka poradza sobie z jego utylizacja. Oooookeeeejjjj... :D

Marnie widac, wiec musicie mi uwierzyc na slowo, ze szarawy ksztalt przed Bi to zbity w kupke roj mrowek, odcinajacy sie ledwie-ledwie od bardziej brazowo - kremowego tla :D

Przez wiekszosc czasu jednak Potwory bawily sie razem! I to nie tylko razem, ale i zgodnie! :O Najczesciej grali w policjantow i "zlych ludzi" (bad guys), gdzie jedno z nich bylo tym "zlym", lub ten zaszczytny tytul trafial sie... Mai. ;) Ogolnie, niewazne kto odgrywal ktora role, zabawa polegala na ganianiu z piskiem przez okoliczne chaszcze. Moj wklad ograniczal sie tylko do psikania preparatami na odstraszenie owadow, choc musze przyznac, ze nie widzialam ani jednego kleszcza (i mam nadzieje, ze ich zwyczajnie nie przeoczylam), a komary i tak nas pogryzly. ;)

Poza tym, kilka razy zjechalam z dzieciakami nad jeziorko. O tej porze roku jest ono oczywiscie lodowate. To, ze mielismy bardzo zimna i deszczowa wiosne, na pewno temperaturze wody nie pomoglo. Mimo wszystko amatorow kapieli nie brakowalo. ;) Wiele osob wpuszczalo do lodowatej wody nawet malutkie, na oko roczne, dzieci. :O To juz typowy, hamerykancki zimny chow. :D Ja nie zamoczylam nawet duzego palca i nie moglam wrecz na to patrzec. ;) Potworki, widzac tlumy na plazy, oczywiscie tez zapragnely kapieli. Przewidujac takie okolicznosci oraz temperature wody, przezornie nawet nie zabralam ich strojow, zeby ich nie kusic. Pozwolilam im jednak zamoczyc nogi skoro tak bardzo chcieli. Nik wszedl po kostki, po czym stwierdzil, ze woda jest strasznie zimna (to ci niespodzianka!) i z niej wylazl. Bi jednak brodzila zadowolona tak gleboko, na ile pozwalala jej dlugosc spodenek, ktore zadarla az po pupe i nie mogla odzalowac, ze nie spakowalam strojow kapielowych. :D

Widzicie tych wariatow kapiacych sie w tle? :O

Co ciekawe, dwa dni po powrocie do domu, Bi wydawala sie zupelnie zdrowa, natomiast Nik mial wyrazna chrypke i od czasu do czasu musial odkaszlnac. Takie rezultaty moczenia nog w jeziorze, w maju. ;)

Oprocz tego, kupilam Potworkom zmywalny spray do malowania po asfalcie. Oczywiscie radosc byla nieziemska, ale i rozczarowanie spore, bo puszki starczyly zaledwie na kilka nieduzych obrazkow. :/

Moze malo "kempingowe" zajecie, ale najwazniejsze, ze dzieciaki zadowolone :)

A wieczorem, przy ognisku, obowiazkowe byly slynne, hamerykanckie s'mores, czyli podpiekane pianki wsuniete w grahamkowe ciastka z kawalkiem czekolady, jesli ktos nie pamieta. Slodkie to niemozebnie. Nawer Bi, nasz domowy lasuch, poprzestawala na jednym. Za to wyjatkowo smakowaly Nikowi, ktory pochlanial po dwa. ;)

S'morsiaki :)

No a powrot to oczywiscie klasyk. :D

Kokusio zawsze spi "na popielniczke". Tutaj wyjatkowo ma przymkniete usta :D

Dlugonoga sarenka i nieodlaczne konisie ;)

Zapomnialam. Jezdzac po polu kempingowym, lubimy sobie oczywiscie poogladac inne przyczepki, a tych jest do wyboru, do koloru. Namioty zazwyczaj nie przyciagaja mojej uwagi, chociaz znajda sie wyjatki. Ktoregos dnia np. wyczailam miedzy drzewami taki wynalazek:


Namiot, ale na dachu auta! :D Musze przyznac, ze to nieglupi pomysl. Daleko od chlodnego gruntu, potencjalnej wody (w razie deszczu) oraz zapewne sporej czesci pelzajacego robactwa! ;)

A na koniec kempingowych opowiesci, moj oraz M. dialog.
Pierwszy poranek na kempingu. Maz sie "ogarnia".
M.: "Gdzie dalas moj dezodorant?"
Ja: "Jest w szafce w lazience, w kosmetyczce."
M.: "W ktorej kosmetyczce?"
Ja: "Tej w kropki."
M.: "Wszystkie sa w kropki!"
Ja: "W tej najwiekszej" - odpowiadam, myslac: taaa, wszyyystkie sa w kropki, facet to nie rozpoznaje ani kolorow, ani ksztaltow...

Chwile pozniej sama zagladam do szafki, a tam:


Same kropki, czy tez kolka, jakby nie patrzec! :D

A przed majowka rodzice wzieli po pol dnia wolnego z pracy zeby zapakowac manele oraz zarcie na 3 dni, zas dzieciaki, jak pisalam ostatnio, mialy Field Day w szkole. Czyli cos na ksztalt dnia sportu. ;) Wychowawczyni Bi nie popisala sie i wyslala tylko zdjecie grupowe.

Widac, ze humory dopisywaly. Z zalozenia dzieciaki mialy miec zielone koszulki, ale jak widac niektorzy rodzice zignorowali wiadomosc ;) Bi pierwsza od lewej, w jaskrawo rozowych spodenkach

Za to pani Kokusia zasypala rodzicow chyba 30-stoma fotami. Przynajmniej mozna bylo sie przyjrzec jak Potwory spedzily popoludnie. Oboje wrocili do domu brudni, wymordowani oraz szczesliwi. To najwazniejsze. ;)

Nie pytajcie co to za konkurencja, ale Mlodszy bardzo skupiony... Klasa Kokusia byla czerwona, choc dziewczynki postawily raczej na kolor rozowy :)

Przeciaganie liny :)

To chyba byla mini rozgrywka pilki noznej. Nik to-to biegnace na pierwszym planie, czy raczej usilujace z niego uciec ;)



Na koniec konkurencja, ktora Bi podobala sie najbardziej, a Nikowi najmniej, czyli ktora klasa czybciej przeleje wode z jednego wiadra do drugiego, podajac ja sobie w wiaderku. Mozna sie bylo mocno pomoczyc i o to wlasnie chodzilo. Nik stoi na koncu i faktycznie nie wyglada na pelnego entuzjazmu ;)



Aha. We wtorek Potworki mialy ostatnie zajecia w klubie ogrodniczym (ale to zlecialo!) i przyniosly do domu wlasnorecznie zasadzone kwiatki w osobiscie pomalowanych doniczkach. :) Kwiatkom dlugiego zywota nie wroze, bo mialam juz ten gatunek pare razy. Padal po kilku tygodniach. :D

Bi pomalowala doniczke we wzor arbuza, a Nika to sa zielono - niebieskie paski :)

Weekend szykuje sie u nas piekny. Temperatury 26-27 stopni, slonce, idealnie! Mam mnostwo planow sprzataniowo - ogrodniczych. Tymczasem dzis pod wieczor, Bi zaczela narzekac na bol brzucha. Chwilami mowila, ze jej lepiej, za chwile, ze jednak gorzej... A tuz przed snem, kiedy juz lezala w lozku, znienacka zaczela plakac, ze tak strasznie ja boli, po czym... zwymiotowala. :( Na szczescie byla na tyle przytomna, ze wychylila sie z lozka, ale i tak mialam do wytarcia pol podlogi w pokoju. :/ Oczywiscie dziecko natychmiast zadowolone zawolalo, ze brzuszek "czuje sie" juz duzo lepiej. Matka zadowolona byla znacznie mniej bo to na nia padlo, zeby biegac od pietra az po garaz na poziomie piwnicy po zapas recznikow papierowych (jak na zlosc sie skonczyly) oraz wiaderko w razie kolejnych "przygod".

Zapowiada sie zajebiscie. Jesli to jakis wirus, to weekend mozemy miec przes*any. I to doslownie. :/ Atmosfera juz jest kwasna, bo uraczylam meza sarkazmem dziekujac mu za lezenie spokojnie na lozku (i nie spal, o nie) kiedy ja biegalam gora-dol przez caly dom i wycieralam rzygowiny. :/

czwartek, 23 maja 2019

Srodek maja byl intensywny i nie zapowiada sie zeby codziennosc zwolnila tempa

Wielkim wydarzeniem minionego weekendu byly wystepy w Polskiej Szkole z okazji Dnia Mamy i Taty. Wlasciwie to "taty" to takie troche naciagane bylo, bo Dzien Ojca wypada tu pod koniec czerwca, a wtedy wiadomo, szkoly juz nie ma. Podpieli go wiec pod Dzien Matki, tyle, ze nawet w piosenkach spiewanych przez dzieci, tata wymieniony byl moze ze 3 razy. ;) Biedni tatusiowie, ktorzy przyjechali poogladac dzieciaki. :D M. jak zwykle pracowal i na propozycje wyjscia pol godziny wczesniej zeby zdazyc, tylko machnal reka. Ja oczywiscie takiej okazji nie moglam przepuscic. Odwiozlam wiec Potworki do szkoly, po czym popedzilam na zakupy do "Polakowa" oraz hamerykanckiego supermarketu. Po czym... zrobila sie 10 rano (wystepy byly o 11), a ja od rana bez KAWY! ;) Podjechalam wiec szybko do Dunkin' Donuts po kawke i paczka, a tam... kolejka jak za PRL'u! :O Ustalam sie, nerwowo przytupujac, chyba z 10 minut, ale w koncu dostalam cos slodkiego oraz najwazniejsze - dawke kofeiny! ;)

Do szkoly dotarlam ponownie nawet z 10-minutowym czasowym bonusem, wiec szybko skonsumowalam paczka, po czym ruszylam na poszukiwania audytorium. Niestety, zamiast zaparkowac bezposrednio pod nim, zostawilam auto pod bocznym skrzydlem, gdzie znajduje sie polska szkola, zeby potem nie krazyc z Potworkami. Juz kiedys pisalam, ze to High School to jest istny labirynt. Nasz Stan jest mocno prowincjonalny, wiec malo ktore miasto ma wiecej niz jedno liceum. Wiekszosc miast i miasteczek jest na tyle niewielka, ze udaje im sie pomiescic wszystkich nastolatkow w jednym budynku. Miasto, gdzie znajduje sie Polska Szkola, to juz jednak jest rzeczywiscie "miasto" (w porownaniu z moim miejscem zamieszkania, ktore jest prawie wioska), a wiec High School to jest przeogromne gmaszysko, pelne korytarzy, korytarzykow, tajnych przejsc i schodow w najmniej oczekiwanym miejscu. Idac z bocznego skrzydla gdzie zaparkowalam, trzy razy pytalam o droge napotkanych rodzicow bladzac po tej cholernej szkole! :D

W koncu szczesliwie udalo mi sie jednak dotrzec do audytorium, mialam farta bo w tlumie wypatrzylam miejsce obok kolezanki i zaczal sie... show. ;)
Musze Wam napisac, ze jestem pelna podziwu dla organizatorow. Przedstawienie bylo naprawde niesamowite! Specjalne efekty dzwiekowe, swietlne. Prawie kazda grupa wiekowa podzielona zostala na chlopcow i dziewczynki i mieli osobne tance.

Chlopcy z Klas Zerowych mieli bardzo fajny pokaz. Na glowach kaski kosmonauty (nie wiem z czego), a na plecach "rakiety" zrobione z 2-litrowych butli po pepsi. Niestety, ktos chyba nie zerknal wczesniej na tlo, bo jasne kaski oraz biale koszulki zlewaly sie ze swiatlem kuli ziemskiej i slabo bylo chlopakow widac. :( Strzalka zaznaczylam Wam Kokusia

W dodatku wiekszosc wystepow byla w tematyce interesujacej dzieciaki, np. dziewczynki z zerowek byly przebrane za Myszki Minnie, Klasy I za postacie z Mario Bros, a chlopcy z ktorychs starszych klas tanczyli, ukladajac kartonowe kostki z tlem z Minecraft. :)

Z zalozenia ta grupa miala przedstawiac Princess Peach (nawet nie wiedzialam, ze ta postac z gry ma imie :D), ktora ma rozowa sukienke, ale w praktyce suknie ksiezniczek byly we wszystkich kolorach teczy :)

Ogolnie wyszlo to bardzo, bardzo fajnie i przyczepic moge sie tylko do dlugosci wystepow. Calosc trwala godzine i 40 minut. To dlugo. Mlodsze dzieci z widowni szybko znudzily sie, glosno plakaly i protestowaly. Takze same dzieciaki wystepujace, czekajace lub juz po swojej czesci, pod koniec gadaly, wyglupialy sie i halasowaly. Nawet mnie, szczerze mowiac doopa szczypala od siedzenia w jednej pozycji. ;)
Nie zaluje jednak, bo tak jak pisze, show byl godny zapamietania, szczegolnie, ze w hamerykanckich szkolach podstawowych nie robia przedstawien na taka skale. Nawet wystepy Potworkow z okazji May Day to nie bylo TO. A w poprzedniej szkole w ogole nie organizowano takich ogolnoszkolnych wystepow dla rodzicow, z zadnej okazji, jedynie malutkie, kameralne, w klasie. ;)

Tak minal ostatni dzien "lekcji" w polskiej szkole. Nauczycielka Bi ma spore ambicje i Starsza faktycznie cos tam utrwalala, choc krotko, bo mieli probe generalna, a potem wystep. Nik za to przyznal, ze jego klasa przed wystepem sie tylko bawila bowiem jego Pani byla tego dnia nieobecna. ;) Teraz zostalo juz jedynie uroczyste zakonczenie roku szkolnego, ale to dopiero 8 czerwca. Nadchodzacy weekend to bowiem tutejsza "majowka" i zajec nie ma, a kolejna sobota to w Polskiej Szkole wycieczki dla wszystkich klas. Ja jednak zdecydowalam sie Potworkow na nie nie zapisywac. Po rozmowie z kolezanka, ktorej starszy syn wlasnie zdal w Polskiej Szkole mature, stwierdzilam, ze podziekuje. Okazuje sie bowiem, ze te wycieczki to sam chaos. Rodzice, ktorzy zdecyduja sie pojechac ze swoimi dziecmi, dostaja pod opieke kilkoro innych, bo nauczycielki nie sa w stanie same wszystkich upilnowac. Juz widze to oczami wyobrazni. Potworki sa w roznych klasach, wiec mialam wizje jak Nik leci w jedna strone do swoich kolegow, Bi w druga do kolezanek, a ja nie moge upilnowac ani jednego, ani drugiego, a jeszcze mam do ogarniecia przynajmniej trojke nie swoich dzieci! :D Do tego nalezy dodac, ze wycieczka jest do obiektu z placami zabaw oraz basenami, trwa caly dzien, od 9 do 16:30 i kosztuje $50 za dziecko. Stwierdzilam, ze zamiast stresu, za ktory musialabym jeszcze zaplacic stowke, wole zrelaksowac sie w domu. Za darmo. ;)
A tak w ogole, to bedac w Polskiej Szkole w sobote, korzystajac z okazji zapisalam Potworki na kolejny rok. Poki co nie wiedza i dowiedza sie pewnie we wrzesniu. :D

Jak to czesto tutaj bywa, po bardzo mokrej i bardzo zimnej wiosnie, nagle przeskoczylismy w tryb: lato. Poki co takie dosc wczesne, ale w koncu mamy slonce przez kilka dni pod rzad, a w niedziele oraz poniedzialek przyszla nawet slynna letnia wilgotnosc powietrza. Za tym akurat nikt nie tesknil. ;) Niestety, poki co, skoki temperatury sa zabojcze. Rano 10 stopni, po poludniu 23! I wez sie czlowieku ubierz odpowiednio i gdzies nie przezieb!
W kazdym badz razie, korzystajac z ladnej w koncu (!) pogody, w sobote pojechalismy po ziemie ogrodowa, kompost oraz nasiona i sadzonki warzyw. Troche pozniej niz chcialam, ale co robic skoro wiosna plata nam figle. Przez wiekszosc zeszlego tygodnia nosilismy nadal kurtki, a teraz zniencka przyszlo cieplo.
W nadchodzacy weekend najprawdopodobniej nas nie bedzie, a kolejny to juz czerwiec kiedy jest juz naprawde za pozno na sadzenie czegokolwiek, wiec przymusilam M. zeby przekopal mi w koncu warzywnik. Dosc mocno sie opieral, bo "jest niedziela, a poza tym po malowaniu kolpakow oraz nadkoli w przyczepce (takiej malej, roboczej, nie kamperze) ledwo zyje". No tak. W malowaniu kol niedziela mu nie przeszkadzala, ale kiedy ja prosze o zrobienie czegos, to nagle dzien swiety trzeba swiecic? Coz... Weszlam mu na ambicje oswiadczeniem, ze sama to zrobie, a na prychniecie malzonka, ze przeciez nie dam rady oznajmilam, ze jak dam, tak dam, ale bedzie zrobione... Moze nie idealnie, ale zawsze. Na efekt nie musialam dlugo czekac, bo M. chwycil za szpadel zanim zdazylam zejsc do ogrodka. Oczywiscie nie upieralam sie przy samodzielnym kopaniu skoro juz sie za to wzial. :D

Ogrodek zostal wiec przekopany i zabralam sie za sadzenie. Potworki strasznie chcialy mi pomoc, a ze ciesze sie iz wspolne zajecia nadal ich rajcuja, wiec nie protestowalam. Oczywiscie "pomoc" polegala glownie na klotniach o to czyja kolej, wabieniu do warzywnika Mai, ktora tratowala swiezo posadzone sadzonki oraz nabijaniu sie z siebie nawzajem. "Dzieki temu" calosc zajela nam oczywiscie dwa razy dluzej niz gdybym zrobila to sama, ale nie narzekam. A przynajmniej nie bardzo. ;) Jeszcze pare lat i podejrzewam, ze za pomoc w ogrodzie Potworki zazadaja dodatku do kieszonkowego, wiec ciesze sie tymi chwilami kiedy sami sie o to dopraszaja i przescigaja entuzjazmem. ;)
Poki co, warzywnik prezentuje sie tak:

Narazie dosc pusto. Wszystko musi urosnac lub/i wykielkowac :)

Musialam go nieco "skondensowac", poniewaz w nowym domu przestrzen wydzielona na ogrodek warzywny jest o polowe mniejsza niz w starym. Zrezygnowalam z rzodkiewki oraz buraczkow. W poprzednich latach nigdy nie mialam z nich nawet mizernych zbiorow. Oczywiscie sama jestem sobie winna bo trzeba je po prostu posadzic duzo wczesniej. Jesli posadzi sie je za pozno i szybko zrobi sie cieplo, to zamiast wyhodowac bulwy, zaczynaja kwitnac. W kwietniu jakos nigdy jeszcze nie chce mi sie babrac w ziemi, dalam wiec sobie spokoj. Zgodzilam sie jednak zaryzykowac z marchewka, bo Bi bardzo chciala ja posadzic. Potworki bowiem wybraly sobie po sadzonce oraz paczce nasion. U Bi padlo wlasnie na marchew oraz sadzonke pomidorkow koktajlowych, a Nik wybral groszek oraz sadzonke cukinii.

Nik sieje swoj groszek

Oprocz tego, Kokus przyniosl ze szkoly sadzoneczke dyni. Zobaczymy co nam z niej wyrosnie. ;) Zrezygnowalam tez z fasolki szparagowej bo w naszym domu jem ja tylko ja.
Reszte posadzilam ta sama co w poprzednich latach, po prostu wszystko bedzie troche bardziej scisniete. Moze dzieki temu chwasty beda sie mniej panoszyc? ;) Mamy wiec pomidory, ogorki do kiszenia, cukinie, zielona papryke, baklazany, marchew, koper, pietruszke, szczypiorek i groszek.

W nadchodzacy weekend planujemy pierwszy kemping w tym roku! Po niepewnosci i zmianach prognoz co kilka godzin (!), wyglada, ze pogoda zamierza wspolpracowac. Teraz prosze o kciuki zeby nikt z nas sie nie rozchorowal. Pisze to nie bez przyczyny, bo od wtorku mam takie dziwne drapanie w gardle i krecenie w nosie, ktore zwykle zwiastuje nadchodzace przeziebienie... Moze sie jakos wybronie, a moze polegne... Zreszta, najwazniejsze, zeby dzieci niczego ze szkoly nie przywlokly. Ja tam sie nafaszeruje specyfikami i przetrwam. ;)

Na froncie domowym to wszystko. W szkole (tej normalnej - dziennej) u Potworkow zas sporo sie dzieje. U Bi motyle zaczely sie wykluwac z poczwarek, dzieci spedzaja wiec dnie z nosami przyklejonymi do siatkowych klatek. :)

Podniecenie siega zenitu :D

Raki pustelniki u Kokusia znalazly nowe domy (i to nie u nas, ufff!). Poza tym dzieciaki intensywnie przygotowuja sie do pokazu wiedzy dla rodzicow na koniec roku.

Zaczynam rozumiec dlaczego Potworki maja awersje do pracy przy stole. W szkole wiecej czasu spedzaja na dywanie niz przy biurkach! :O

Sadzili tez w klasie wlasne roslinki, ktore okazaly sie slonecznikami.

Nik i jego ulubiony kumpel, jeszcze z przedszkola :)

W ogole jestem w tym roku zasypana sadzonkami slonecznikow. Kiedys w sklepie Potworki wybraly sobie po sadzonce kwiatow. Bi wybrala slonecznik. Starsza byla tez w tym roku na dwoch wycieczkach i z kazdej przywiozla zasadzone nasionko slonecznika. W klasie sadzili tzw. mystery plants. Kilka dni temu nauczycielka w koncu zdradzila im co zasadzili. Bi ma... nie zgadniecie! Slonecznik! :D Bede musiala wszystkie te sloneczniki posadzic gdzies w jednym miejscu i liczyc, ze przetrwaja, bo bedzie placz. ;)
Oprocz hodowli flory i fauny, w szkole odbywaja sie tez inne aktywnosci. W piatek dzieciaki beda mialy Field Day, czyli cale popoludnie zawodow sportowych. Szkoda, ze tego samego dnia mamy jechac na kemping, popoludnie spedze wiec na pakowaniu. Gdyby nie to, chetnie zglosilabym sie do pomocy, zeby podejrzec jak radza sobie Potworki.
W kolejnym tygodniu Nik ma wycieczke. A jeszcze kolejny, zreszta ostatni "caly" tydzien szkoly, pelen bedzie dodatkowych zajec i atrakcji. W poniedzialek po szkole dzieciaki moga zostac dluzej i wziac udzial w biegu, ktorego dochod bedzie przeznaczony na kolko rodzicielskie szkoly. Tu jednak Potworki, choc chetne, raczej nie wezma udzialu. Musialabym sie bowiem urwac wczesniej z pracy zeby ich odebrac, a nie dam rady, M. zas oczywiscie kompletnie nie ma na to ochoty. Nie moge zas sie urwac, bowiem w piatek tego samego tygodnia, planuje przyjechac pozniej do pracy gdyz Nik ma w klasie wystepy z okazji konca roku. Gdzies w tym tygodniu rowniez Bi bedzie prawdopodobnie miala podobna uroczystosc i znow przyjdzie mi sie urwac. Dodatkowo, w czwartek, klasy II beda dawaly dwa koncerty skrzypcowe - w szkole na apelu oraz o 7 wieczorem. Na ten wieczorny koncert Bi nie chce za cholere jechac, placzac, ze jak sie pomyli to wszyscy uslysza i sie wstydzi. Mam nadzieje, ze jednak ja przekonam, ale jesli nie, zakladam urwanie sie na godzinke z pracy zeby zobaczyc ja grajaca z cala klasa na apelu. ;)
Dodatkowo, w czwartek musze wyjsc godzine wczesniej bo Bi ma dentyste zaraz po szkole.
Jak widzicie, ciagle cos, a jeszcze nadszedl czas szukania upominkow dla pan na koniec roku i na dodatek dopinania przyjecia urodzinowego Bi na ostatni guzik oraz wysylania zaproszen (a ja nie moge zdobyc adresow mailowych rodzicow!)...
Jesli juz o szkole mowa, to pokaze Wam jak w hamerykanckich klasach upewniaja sie, ze dzieci nie sciagaja od siebie na testach:

Akurat tu nie mam zdjecia zadnego z Potworkow...

Czy to nie genialne? :D Oczywiscie oslonki nie zapobiegna sciaganiu jesli ktos sie uprze, ale od siebie nawzajem nic nie zgapia. ;)

Napisze Wam jeszcze jaki ze mnie ostatnio "zapominalec". Po pierwsze, od tygodnia "przywoze" do pracy chusteczki higieniczne. Pudelko stoi przyszykowane na stole w jadalni. I troche pewnie jeszcze postoi, bo szykujac sie rano do pracy mam wzrok mocno "wybiorczy" i w dodatku dzialajacy bez porozumienia z moja wola. ;)
Po drugie, zapomnialam spakowac na poniedzialek jedzenia dla rakow pustelnikow. Tak, raczki sa poki co nadal w klasie Kokusia, a rodzice zostali poproszeni o wpisanie sie na liste kiedy kto przysle zarelko dla pupilkow. ;) Ja wpisalam sie na 20 maja, nawet zaznaczylam to w kalendarzu w telefonie i... zapomnialam. Na szczescie pustelniki sa odporne i przezyly do nastepnego dnia. ;)
Po trzecie, we wtorek w pracy zajelo mi pol dnia, zeby zrozumiec dlaczego tak zle wygladam. Co szlam do toalety, to patrzylam w lustro zdziwiona, ze mam takie jakies niewyrazne, zmienione oczy. Przeciez jestem zdrowa, w miare wyspana... Chora jednak bede czy jak? Taaa... Okolo poludnia przyjrzalam sie sobie baczniej i w koncu dotarlo do mnie, ze wcale nie mam zmienionych oczu, tylko... ich NIE umalowalam! :D
Po czwarte, rowniez we wtorek zaplanowalam sobie zakupy po pracy. Zrobilam liste ostatnich sprawunkow potrzebnych przed kempingiem i w poludnie uzgadnialam przez telefon z M. co jeszcze trzeba kupic, kiedy... przypomnialam sobie, ze tego dnia przeciez JA odbieram dzieci (nie wracaja autobusem bo maja kolko ogrodnicze)! I musze wyjsc kilka minut wczesniej zeby po nich zdazyc! Dopiero by bylo jakbym sobie na zakupy pojechala!!! :O
Po piate, tego samego dnia, poszlam po poludniu do toalety. Siedze na klopie robiac co trzeba, az unioslam wzrok i zauwazylam, ze... nie zamknelam drzwi! Najgorzej, ze byla to akurat wieksza toaleta dla inwalidow, wiec nie moglam po prostu wyciagnac reki i ich zamknac! Siedzialam jak na szpilkach konczac "robote" (na szczescie tylko jedyneczka) i nasluchujac czy nikt nie wchodzi do lazienki, po czym zerwalam sie jak oparzona! :D

Wiekszosc z tego zdarzyla sie w ciagu 24 godzin, wiec nie swiadczy to za dobrze o stanie mojego umyslu. Chyba mam za duzo na glowie. ;)
Najgorsze, ze moje roztargnienie udziela sie tez Potworkom. W piatek Nik zapomnial w szkole bluzy. W poniedzialek wieczorem zorientowalam sie, ze nadal nie przyniosl jej do domu. We wtorek odbieralam go ze szkoly, wiec upewnilam sie, ze ja w koncu wzial (inaczej znow wyszedlby bez). Przy okazji sprawdzilam czy Bi ma skrzypce oraz folder z nutami, ktorego zapomniala tydzien wczesniej. ;) Tymczasem po powrocie do domu, okazalo sie, ze Nik zapomnial tym razem... bidonu, natomiast swojej bluzy nie wziela Starsza!
Poddaje sie!!! :D

Na koniec kolejny tekscior dziecka dwujezycznego. Nik, jak wiecie, mowi glownie po angielsku, a polski trzeba mu niemal sila wyrywac z gardla. ;) Mlodszy ma jednak swietna pamiec i szasta powiedzonkami w dowolnym jezyku, jak mu akurat pasuje.
Szykujemy sie na kemping, szorujemy przyczepke po zimie (zdechle pajaki w lodowce, bleee), a Potwory kloca sie w tym czasie kto, gdzie bedzie siedzial (bo to przeciez najwiekszy problem ;P). Mowie, ze dla wszystkich starczy miejsca, ale syn, nieprzekonany, wykrzykuje:
"This will be MY seat, koniec kropka!".

I tym optymistycznym akcentem koncze i zycze przyjemnego weekendu!

piątek, 17 maja 2019

Myk

Kolejny tydzien sobie MYKnal (stad tytul). Niewiadomo kiedy, niewiadomo jak...

W zeszla sobote pojechalismy na kolejna Komunie. Tym razem mielismy farta, bowiem zarowno ceremonia, jak i przyjecie odbyly sie w naszym miasteczku, 10 minut od domu! :)
Zaprosili nas baaardzo dalecy znajomi. W zasadzie nawet trudno ich nazwac znajomymi. ;) Bylismy w lekkim szoku i kompletnie nie spodziewalismy sie tego zaproszenia, choc oczywiscie bylo nam bardzo milo, a ze rzadko mamy okazje do towarzyskich spotkan, chetnie je przyjelismy. No dobra, ja bylam bardziej chetna, bo M. to wilk samotnik, przez wielkie W. Mimo, ze akurat CI znajomi sa bardziej jego niz moi, do ostatniego momentu rozwazal wykrecenie sie od imprezy. ;) Moj maz pracuje z tata komunijnego chlopca, a dodatkowo tak sie w tym roku zdarzylo, ze jego mlodsza siostra jest w jednej klasie z Kokusiem. Solenizant (mozna go tak nazwac?) jest w II Klasie, tak jak Bi, ale rownoleglej. Starsza zna go z dlugiej przerwy (tutaj dzieci wypuszczane sa na boisko rocznikami) i mowi, ze to straszny lobuziak. ;)
Ja trafilam chyba najgorzej, bo widzialam te rodzine... trzeci raz w zyciu. :D

Poniewaz oba przyjecia komunijne byly wsrod zupelnie innego towarzystwa, wiec nie wysilalam sie na nowe kreacje i Potworki ubrane byly tak samo, jak tydzien wczesniej :D

Przyjecie komunijne juz po raz kolejny okazalo sie (jak ktos to okreslil pod poprzednim postem) malym weselem. ;) Nie wiem czy to ogolny trend, czy tylko w Stanach, ale zdecydowanie impreza byla z pompa. Odbyla sie w pieknym miejscu przystosowanym wlasnie do tego rodzaju wielkich przyjec. Znam je dobrze i z zainteresowaniem ogladalam jak prezentuje sie na wiosne, zwykle bowiem widywalam je zima. Moja poprzednia praca organizowala tam przez kilka lat pod rzad Christmas Party. :D
Kolejnym szczesciem byla pogoda. To az niesamowite. Wiosne mamy bardzo mokra. Pada i pada i nie moze przestac. Nawet jesli dzien jest w miare suchy, "musi" polac w nocy. Poprzednia Komunia byla zimna i deszczowa i tak wygladala wiekszosc tamtego tygodnia. Nie padalo tylko w srode (pamietam tylko dlatego, ze akurat w szkole Potworkow byl Art Show) i wlasnie w sobote.
Nie tylko bylo slonecznie, ale tez w poludnie zrobilo sie bardzo cieplo. Rano do kosciola wychodzilam w sweterku oraz plaszczu narzuconymi na sukienke, po poludniu mozna bylo wreszcie paradowac w samej kiecce. Oczywiscie dzieciarnia chetnie korzystala i biegala jak wsciekla po pieknie utrzymanych trawnikach i altankach, korzystajac z wielkiego terenu gdzie nie jezdzily auta. Oprocz tego, w sali bankietowej byl kacik z kolorowankami.


Pozniej zas pojawila sie pani malujaca buzie. Dziewczyna miala niesamowity talent, jej malowidla to byly male dziela sztuki, niestety kazde zajmowalo jej tez potworna ilosc czasu.


Bi miala szczescie bo pierwsza ja wyczaila i ustawila sie do malowania, ale Nik czekal godzine (!) na swoja kolej (a przed nim bylo moze z szescioro dzieci). Mowilam, zeby sie bawil a ja zawolam go jak kolejka sie zmniejszy, ale uparl sie czekac. Coz, jego wola. ;)


Ogolnie Potworki wybawily sie za wszystkie czasy. Bylo sporo dzieci, ale czesc byla duzo mlodsza i nie nadawala sie do wspolnej zabawy. A ze starszych, moje dzieciaki oraz mlodzi gospodarze znali sie najlepiej z racji, ze chodza do jednej szkoly. Nik i siostra solenizanta wlasciwie natychmiast ruszyli do wspolnej zabawy (czyli ganiania po sali ;P). Pozniej nieco niesmialo dolaczyla do nich Bi. W koncu Nik porzucil dziewczyny na rzecz mlodego gospodarza i zaczela sie gra w podchody: chlopcy na dziewczynki. Reszta starszych dzieci szybko dolaczyla i rozpoczeli gonitwe miedzy krzakami oraz drzewami, popisy akrobacji (gwiazdy, mostki, te sprawy). Zazdroszcze dzieciakom latwosci w nawiazywaniu znajomosci. Wystarczy 20 minut i zaraz ma sie kumpli do zabawy... Doroslemu potrzeba by bylo kilku dni. ;)
Byla tez pani wodzirej, ktora dwoila sie i troila, ale spora czesc towarzystwa byla starsza i niezbyt chetna do szalenstw na parkiecie. Nie pomagalo tez to, ze przyjecie bylo w samym srodku dnia, wiec nie bylo nawet nastroju do tancow. Po obiedzie wiekszosc gosci wolala z drinkiem w reku przeniesc sie na taras, szczegolnie, ze taka piekna pogoda to ostatnio rzadkosc...

Za to dzieci chetnie narzucily girlandy, przywdzialy okulary i tanczyly kaczuszki oraz... Macarene. Nik to bardziej probowal, bo brak mu wyczucia rytmu, ale wazne, ze sie nie wstydzil, bo z nim to nie takie oczywiste ;)

Miejsce bankietowe miescilo sie zaraz obok lubu Polo, wiec zanim odjechalismy, Potworki koniecznie chcialy podejsc papatrzec na koniki. Te oddzielone byly od ludzi podwojnym plotem (zapewne celowo), ale wydawaly sie bardzo ciekawskie i przyjazne. Wszystkie po kolei podchodzily do swoich plotkow spojrzec na nas i poparskac. :)


Tak jak ostatnio, stwierdzilismy z M., ze jakos optymistycznie podchodzimy do czasu przyjec. Komunia zaczynala sie o 10, wiec liczac, ze msza zajmie jakas godzine, uznalismy, ze gdzies o 14 powinnismy byc w domu. Tiaaa... Wrocilismy prawie o 16. :D Dodatkowo, akurat tego dnia uplywal termin oddania kilku ksiazek w bibliotece, a te zamykali o 17. Wpadlam wiec tylko do domu i nawet nie przebierajac sie z eleganckich ciuchow, chwycilam lektury, Potworki (ktore chcialy koniecznie jechac ze mna) i popedzilam do gmachu biblioteki. Na szczescie to tylko jakies 5 minut autem, ale na dobre wrocilam do domu dopiero o 17 i wtedy wreeeszcie zrzucilam sukienke i buty na obcasie. Co za ulga!!! :D

W niedziele pogoda byla juz taka jak zwykle ostatnio, czyli naprzemian padalo, lalo i mzylo. ;) Tego dnia wypadal jednak tutejszy Dzien Matki. W Hameryce, jak chyba w wiekszosc swiata, wypada on w druga niedziele maja. Ponury i deszczowy dzien rozjasnily mi wiec laurki oraz tuzin mokrych calusos od Potworkow. ;)
Od Bi :) Te "ludki" to oczywiscie ja i ona. Bardzo ciekawe jest, ze mimo, iz jestem zdecydowanie blondynka, Bi zawsze rysuje mi brazowe wlosy, tlumaczac, ze jej sa przeciez jasniejsze, wiec na obrazku tez musza sie odrozniac :D

W srodku. Nie wiem czy skads to przepisala, bo zyczenia sa napisane zadziwiajaco poprawnie. Bledy Bi zrobila tylko w "you're" oraz "world" ;)
 
Od Nika. Klasy I robily laurki w szkole i to widac ;)

Matki nadaja sie do przytulania ;) Na obrazku oczywiscie ja przytulajaca Kokusia przed spaniem :D

Jestem najlepsza. :D Nik ma awersje do rysowania, wiec tym bardziej doceniam wysilek wlozony w te laurke. A tak w ogole, to "mamusia" w Hameryce pisze sie "mommy" :D

Dodatkowo, mielismy tego dnia niechcieja jesli chodzi o gotowanie, wiec postanowilismy zamowic pizze. Skorzystalam z okazji i poza serowa (jedyny rodzaj tykany przez Potworki) zazyczylam sobie z okazji mojego swieta moja ulubiona - hawajska, czyli z szynka i ananasem. :)
I takie to bylo moje swietowanie. ;_) Kiedy czasem marudze M., ze moglby sie bardziej postarac poki Potworki sa male i same nic nie zaplanuja, on parska, ze przeciez nie jestem jego matka. No fakt. Nie jestem. Mimo wszystko moglby sprawic mi mala przyjemnosc i wykazac sie inicjatywa. Rozwazam zemste w postaci "zapomnienia" o przypomnieniu mu o Dniu Matki w Polsce. Bo o swiecie swojej matki tez nie pamieta. ;P

Z drobniejszych wydarzen minionego tygodnia, to pojawily sie kleszcze. W porazajacych ilosciach. Najgorsze, ze nie znajduje ich na psie, nie znajduje w ogrodzie, tylko napotykam je lazace sobie po domu. :O We wtorek np. podnioslam z podlogi w kuchni zabawke, a Nik skomentowal, ze jest na niej pajaczek. Patrze, a to zaden "pajaczek", tylko raczej "pajeczak", a konkretnie paskudny, plaski, obrzydliwy kleszcz. Ugh... Najohydniejsze stworzenia swiata. Juz wole komary, serio. :/
To byl wtorek, za to w czwartek naprawde napadla na nas jakas plaga. Spedzilismy popoludnie w ogrodzie, to fakt. W koncu bowiem przyszla sloneczna, ciepla wiosna i zal bylo nie skorzystac, szczegolnie, ze kolejnego dnia mialo znow padac. Ech... :/
W kazdym razie wieczorem wzielam Bi do kapieli. Po zabiegach pielegnacyjnych czesze jej wlosy, a katem oka widze ciemny punkt maszerujacy po podlodze. Przygladam sie blizej i... kleszcz!!! Prawdopodobnie byl na jej ubraniu i cale szczescie, ze prosto z podworka poszla do kapieli...
Tego samego wieczora, po wzieciu prysznica smaruje sie balsamem. Stawiam noge na klapie od kibla, patrze... i co maszeruje mi razno po lydce?! No kleszcz we wlasnej osobie! Cale szczescie, ze byl duzy i latwo zauwazalny, ale na swiezo ogolonej nodze nawet go nie czulam! Najgorsze, ze ja nie rozbieralam sie w lazience, wiec na mnie nie "przyjechal"! Prawdopodobnie przyniosl go M., ktory kapal sie wczesniej i przyznal, ze zdjal ubrania w lazience. No ale rozlazi nam sie to ohydztwo po calej chalupie i niewiadomo jak sie przed tym chronic, brrr... :/

Skoro juz o zyjatkach pisze, to dodam tez, ze od kilku dni mamy w domu mala awanturke... A wlasciwie to dzieci naprzemian placza, tupia nogami oraz prosza z oczami kota ze Shreka. ;)
Nie wiem czy pamietacie, ale ostatnio pisalam, ze klasa Kokusia ma "maskotki" w postaci rakow pustelnikow. Zastanawiam sie jaki byl sens zakladania tej hodowli, skoro raczki maja dopiero od kwietnia. Teraz zbliza sie czerwiec, koniec roku i nauczycielka szuka dla nich domu. Nie na wakacje (co byloby jeszcze zrozumiale), ale permanentnie! Coz, jak dla mnie, skoro sama je umiescila w klasie, teraz moze je sobie sama hodowac w domu. ;) Niestety, Nik oczywiscie strasznie chcialby miec raczka i zarazil swoim entuzjazmem siostre. Teraz obydwoje chodza i blagaja zebysmy sie z M. zgodzili.
Coz... Mimo, ze odpowiedz stanowczo brzmi "nie", to przyznaje, ze moglo byc gorzej. W zeszlym roku, klasa Bi miala... krocionogi. Ohyda. Co prawda dla nich nikt na koniec domu nie szukal. :D

Tymczasem w ogrodzie, Potworki lapia inne zyjatka. Glownie dzdzownice, ale czesto znajdzie sie i taka "perelka":

Salamandra :)

Juz ostatnim "wydarzeniem" jest to, ze Nik wrocil do lekcji plywania. Chce zeby przypomnial sobie jak poruszac sie w wodzie zanim zacznie polkolonie, na ktorych codziennie bedzie mial lekcje plywania. Poki co jest pelen entuzjazmu, ale widze, ze niestety sporo przez te przerwe zapomnial. Przed nia zaczynal juz lapac pomalu kraul, teraz powrocil do stylu "pieskiem". :D Na szczescie jego instruktor ma jeszcze 4 tygodnie zeby go "wyprowadzic". ;)

Wiem, zdjecie fatalne, wiec musicie uwierzyc mi na slowo, ze to zamazane to Nik wskakujacy do wody ;)


Hej! Chociaz raz obylo sie bez tasiemca! No to przy okazji, skoro dzis tak "krotko", wrzucam kilka teksciorow:

Nik wypelnia szkic obrazka farbkami w tubkach. Czarna farba okazala sie dosc rzadka i wystrzelila z tubki, robiac kleksa.
Nik (z podziwem): "Whoa! Black shooted out like a missile and filled it up for me!"

Gramatyka nadal lezy i kwiczy, ale i tak podziwiam skad on zna slowa takie jak "missile". ;)


***

"O Matko Boska!" wykrzykuje (nawet nie pamietam w jakiej sytuacji)
Kilka dni pozniej cos spada z impetem na ziemie, a zaskoczona Bi wola: "O matko wojska!!!"

Takze ten... Mamy w domu Jesus Pricematke wojska. :D


***

Potworki cierpia na brak samokontroli. Wiedza, ze w tygodniu tablety wolno im ogladac tylko godzinke wieczorem. Jesli jednak ktorys nieopatrznie zostanie na kanapie, nie ma mocnych, biora i ogladaja, a na reprymende odpowiadaja z niewinnym "Zapomnialam/em...". Wieczorem tablety sa wiec chowane na lodowke. Co ciekawe, Potworki moglyby z powodzeniem podstawic krzeslo i po nie siegnac, ale na zasadzie "co z oczu, to z serca", kiedy tabletow nie ma na widoku, to tak, jakby ich nie bylo. ;)
Czasem jednak schowam wieczorem jeden, ale drugi akurat sie laduje, zostawiam wiec az do pojscia spac i... zapominam.
Rano jest oczywiscie mala awanturka, bo Potwor pierwszy znajduje swoj tablet na kanapie i radosnie oddaje sie ogladaniu, zas Potwor drugi strzela focha. ;) Tlumacze wiec, ze po prostu zapomnialam schowac, a to wcale nie oznacza, ze mozna ogladac bajki. Tym razem padlo na Bi, ktora rzuca obrazona:

"A o moim czemu przypamietalas?"

przypamietalas - pamietalas ;)


***

Mimo moich protestow, zamiast ogladania tabletow, M. pozwala czasem dzieciom wieczorem pograc w gierki na swoim telefonie. Ja zadnych gier nie mam i nie zamierzam miec, ale M. chyba chce kandydowac na ojca roku. Dla mnie uzaleznienie od ekranu i gier zawsze gdzies tam sie czai i uwazam, ze im pozniej je w pelni odkryja, tym lepiej, ale na hmm... niekumatosc meza (:D) nic nie poradze... ;) W kazdym razie Potworki graja w wyscigi samochodowe, co oczywiscie uwielbiaja, szczegolnie Nik.
Pewnego razu przybiega do mnie podniecony i pokazuje mi gre, z ekscytacja instruujac i to niespodziewanie po polsku!

Nik: "I tam jest droga i taka... gapa i trzeba dodac duzo gazu zeby przejechac przez te gape!"

gapa = od angielskiego gap, czyli przerwa, dziura :D


To na dzisiaj juz koncze. Milego weekendosa! :*

czwartek, 9 maja 2019

Tasiemiec sam sie jakos napisal :)

Posty z poczatku maja jak zwykle zostaly zdominowane przez urodziny Bi (co zrozumiale), ale i przed nimi i zaraz "po" sporo sie dzialo.

Czesc z Was usmieje sie z akapitu, ktory zamierzam splodzic, czesc pewnie przewroci oczami. Jednym z waznych, potworkowych wydarzen z konca kwietnia, byla wizyta w... galerii! Mozecie sie smiac, tudziez wzruszac ramionami, ale ja naprawde nie pamietam kiedy ostatnio Potworki tam zawitaly! Ja sama galerii nie znosze niczym morowej zarazy i unikam za wszelka cene. W ogole, jesli o zakupy chodzi, co tylko moge zamawiam przez internet. Wole kilka razy odsylac i wymieniac niz lazic po sklepach. A dzieciaki zabieram na spacer do lasu lub na szlak rowerowy, a nie do galerii handlowej. ;) Pamietam, ze bylismy tam z malenka, kilkumiesieczna Bi kupic komputer. I mam wrazenie, ze na tej jednej wizycie sie skonczylo. Nawet ja sama w galerii bylam w ciagu ostatnich kilku lat tylko pare razy, kiedy juz naprawde musialam... ;) No i wlasnie w ostatni weekend kwietnia ponownie zostalam do tego zmuszona. Cholerny H&M bowiem za odeslanie produktu potraca sobie $6. Niby niewiele, ale ze (jak wspomnialam wczesniej) ogolnie duzo rzeczy zamawiam, a wiec czesto zdarza mi sie cos odeslac. Jakby tak zebrac te wszystkie kilka dolcow za przesylke, uzbieralaby sie niezla sumka. Za oddanie produktu bezposrednio w sklepie, nie placi sie juz nic, wiec czasem warto sie pofatygowac. ;)
Mialam wiec do oddania kiecke, ktora zamowilam z mysla o zaproszeniach na dwie Komunie w maju oraz buty Nika, ktore okazaly sie bublem (w pierwszej zamowionej parze nie swiecil jeden but, w drugiej, tym samym modelu - nie swiecily oba! :O). Sklep z ktorego je zamowilam, ma taka sama glupia polityke jak H&M. A ze znajdowal sie niemal naprzeciwko galerii, to korzystajac z tego, ze Potworki nie szly do Polskiej Szkoly (Bi miala pilna wizyte u dentysty) postanowilam zalatwic oba zwroty za jednym zamachem.
Sklep obuwniczy jak to sklep obuwniczy. Zero sensacji. Za to galeria... No to juz bylo wielkie WOW. :D Potwory malo oczoplasu nie dostaly. Gdzie ja chcialam jak najszybciej uciekac z tego przybytku, oni mogli tam pewnie zostac caly dzien. Bi oczywiscie wyczaila Build-a-Bear Workshop, ale stanowczo oznajmilam, ze nawet tam nie wchodze. ;) Choc najgorsza pokusa dla Potworkow okazaly sie... ruchome schody. Na jednym koncu galerii musieli wjechac i zjechac dwa razy, na drugim - trzy razy. W miedzyczasie musieli tez wjechac do gory winda, jakby inaczej. :D

Przejete Potworki niczym na kolejce gorskiej :D

Normalnie, biedne, dzikie dzieci, w lesie chowane. ;)
W kazdym razie galerie mamy zaliczona. Nie planuje tam wracac z dziecmi przez kolejne 8 lat. :D

Jak wspomnialam wczesniej, wizyta Potworkow w galerii trafila im sie jak slepej kurze ziarno tylko dlatego, ze Bi musiala isc tego dnia do dentysty. To byla sobota i normalnie byliby tego dnia w Polskiej Szkole. Do "zebologa" zmuszona zas bylam zabrac Starsza, bowiem ulamal jej sie kawalek trzonowca. :O Na szczescie zab mleczny, na nieszczescie jednak, trzonowce wypadaja dopiero w wieku 11-12 lat, troche wiec ten zab musi jeszcze Bi posluzyc. Nie bylo wiec wyjscia, trzeba go bylo zreperowac.
Niestety, zab ten mial juz spora plombe, a teraz dodatkowo pojawily sie w nim kolejne ubytki, z dwoch stron. :O Dlatego z jednej strony kawalek sie ulamal. Na szczescie Bi nie boli.
Wizyta u dentysty okazala sie zas kompletna klapa, choc po poprzednich doswiadczeniach powinnam byla sie domyslic, ze tak sie to skonczy. Ucieszylam sie bowiem, ze wizyte mamy wyjatkowo w sobote, ze nie musze zwalniac sie z pracy, itd. Tiaaa... Moja radosc okazala sie mocno przedwczesna. Zeba Bi obejrzala najpierw higienistka. Potem obejrzal go lekarz. Na koniec zas zrobili przeswietlenie, po czym oznajmili... zeby sie umowic juz konkretnie na naprawe! Wszystko zajelo 40 minut, a wyszlysmy z niczym! Zmarnowali moj czas, Potworki ominela Polska Szkola (nie zeby sobie bardzo krzywdowali), Nik kota dostawal z nudow i wszystko na nic! :/

Na pocieszenie oraz zeby ukoic nieco buzujace nerwy, postanowilam upiec w koncu ciasteczka, na ktore mieszanke kupilam sporo przed Wielkanoca. Zazwyczaj nie kupuje takich gotowych mieszanek, ale tym razem urzekla mnie uroda sloika, bowiem skladniki byly w nim ulozone warstwowo. Poza tym wystarczylo dodac jajko oraz maslo i juz Potworki mogly lepic kuleczki. Potem zas siedzieli z nosami przyklejonymi do szyby piekarnika i podziwiali jak kulki zmieniaja sie w ciasteczka. ;)

Taaa... Kiedy podjelam probe zrobienia im zdjecia z nosami przy szybie, jak na komende odwrocili sie i zaczeli pajacowac pozowac ;)

Pierwszy maja, kiedy Polska rozpoczynala wesolo majowke, u nas byl zwyklym, pracujacym dniem. W szkole Potworkow odbyly sie jednak tego dnia doroczne obchody May Day, starej, (chyba) brytyjskiej tradycji powitania wiosny. Jak w zeszlym roku bylo tego dnia potwornie goraco, tak tym razem trafil sie najzimniejszy dzien w tamtym tygodniu. A i tak mielismy farta, bo okazal sie jedynym bezdeszczowym. Jeszcze rano kropilo, ale potem litosciwie przestalo. I dobrze bo ja juz wzielam pol dnia wolnego zeby obejrzec popisy dzieciakow i gdyby impreze odwolali, bylabym bardzo zla. ;)
Wiosne w ogole mamy w tym roku beznadziejna. Same deszczowe dni przeplatane pojedynczymi slonecznymi. I jest potwornie zimno! Malo kiedy temperatura podnosi sie wyzej niz 13-14 kresek! :O Na obchodach May Day bylo jakies... 12. Na poczatku jeszcze az tak sie tego nie oczuwalo, ale w polowie wystepow zerwal sie lodowaty wiatr i nawet w kurtce bylo mi potwornie zimno. Z przerazeniem obserwowalam niektore dzieci, ubrane w krotkie rekawki i spodenki. Mlodziez miala byc ubrana w odpowiednie kolory (np. Klasy I na czerwono/ rozowo, Klasy II na niebiesko) ale sporo rozsadniejszych jednostek nalozylo na wierzch kurtki i w nosie mialo pasujaca kolorystyke. ;) Potworkom pod t-shirty w klasowym kolorze zalozylam bluzeczki na dlugi rekaw, ale po wystepie, Nik (ten Nik, ktory wiecznie chodzi spocony i mu za cieplo! :O) zalozyl kurteczke. Bi za to uparla sie siedziec w dwoch cieniutkich warstwach, mimo, ze miejsce mialam zaraz za jej klasa i kilka razy prosilam zeby ubrala kurtke. Na efekty nie trzeba bylo dlugo czekac, ale o tym pozniej. :/

Same wystepy oczywiscie wywolaly lzy wzruszenia. Troche bylo tez smiechu, bo I Klasy mialy taniec polegajacy glownie na odtanczeniu malego ukladu w parach, kazda po kolei. W kazdej klasie tych par bylo okolo 10, wiec sporo czasu dzieciaki spedzaly klaszczac, tupiac do rytmu oraz od czasu do czasu przegalopowujac naokolo swojej grupy, ale w zasadzie czekajac na swoja kolej. Dziewczynki staly w miare grzecznie, za to chlopcy odstawiali jakies wlasne tance, robili miny, gadali, przepychali sie, itd. Oczywiscie co chwila ktorys tez sie zagapil i inni musieli go szturchnac, zeby ruszyl w tan. ;)

Tancza I Klasy. Nik pierwszy od lewej w czerwonym :)

Byla tez chwila "grozy", kiedy dziewczynka w klasie Bi potknela sie o wlasne sznurowadla i wywinela orla. Az wstrzymalam oddech. Zaloze sie, ze gdyby przytrafilo sie to Bi, byloby po "ptokach" i z rykiem porzucilaby dalszy taniec. Jej kolezanka jednak dzielnie nalozyla buta z powrotem i dokonczyla uklad. Bylam pod wrazeniem! ;)

Tancza II Klasy (widac tylko klase Bi). Starsza mniej wiecej na srodku, w rozowych spodniach

Poza tym, juz tradycyjnie IV Klasy zatanczyly uklad z mieczami drewnianymi kijkami oraz owinely wstazki wokol majowego slupa.

Zawsze jestem pod wrazeniem jak im sie udaje z tych "mieczy" ulozyc gwiazde

Nie moge uwierzyc, ze juz za dwa lata to Bi bedzie owijac slup i zegnac te szkole na zawsze. W tym roku byla to corka mojej sasiadki, ktora choc przeciez dosc mala - 10letnia, wydaje mi sie taka dojrzala i powazna. Czas tak szybko leci!


Po wystepach Potworki strasznie chcialy wracac do domu ze mna. Szczerze, okropnie chcialo mi sie sikac, bylam tez przemarznieta do szpiku kosci i na mysl o wystawaniu przez pol godziny pod szkola czekajac na nich (wszystkie dzieci musialy wrocic do klas na sprawdzenie czy nikt sie nie zapodzial) az przeszly mnie ciarki. Niczym wyrodna matka kazalam im wiec wracac normalnie, autobusem. ;)

Maj jest ostatnim pelnym miesiacem roku szkolnego i szkola Potworkow jakby zaczela nadrabiac stracone miesiace. Nagle mamy May Day (to akurat doroczna impreza), Art Show, Ride Your Bike to School Day oraz aukcje dla doroslych, ktorej celem jest zbiorka dodatkowych funduszy na szkole. I to wszystko w ciagu dwoch tygodni! :O Dodatkowo, ten tydzien to Teacher Appreciation Week i z tej okazji rodzice z dwojki klasowej (tutaj to "dwojka", a nie "trojka" :D) zbierali kase oraz/lub materialy, bowiem nauczyciele mieli codziennie serwowany uroczysty lunch i codziennie dostawali upominki od podopiecznych. Nie wiem, jeden dzien by nie starczyl? :/ Szczegolnie, ze zaraz koniec roku i znow dostana prezenty, tym razem na pozegnanie...
Nie dosc, ze nagle w maju posypaly sie szkolne "imprezy", to jeszcze, po calym roku ciszy pod tym wzgledem, akurat w maju wystartowaly dwa ciekawe kluby. Caly rok dodatkowe zajecia pozalekcyjne byly albo interesujace tylko dla wybranych, np. klub matematyczny, brrr... albo przeznaczone dla najstarszych klas - III i IV. A w maju, jak na zlosc otworzyli dwa kolka w sam raz dla Potworkow - ogrodnicze oraz plastyczne. Pogadalam z dziecmi i oboje chcieli chodzic na... oba. W ten sposob, przez caly maj (tutaj takie dodatkowe zajecia trwaja zazwyczaj tylko od 4 do 6 tygodni) we wtorki oraz czwartki beda zostawac po szkole na swietlicy, po czym panie odstawia ich na odpowiednie kolko, a ja ich odbiore po pracy.

A poza szkolnymi atrakcjami, w maju byly urodziny Bi oraz mamy zaproszenie na dwie Komunie. Takze tego, ten miesiac mamy taki troszenku zalatany... :D

Za to pomalu konczy sie polska szkola... Potworkom "upieklo sie" w ostatni weekend kwietnia ze wzgledu na nieszczesnego dentyste Bi. Na poprzednich zajeciach byli, choc z ostrym marudzeniem Starszej. Na kolejne znow nie pojda bo jestesmy zaproszeni na Komunie znajomych. Potem zostana juz tylko jedne zajecia, ktore uplyna pod znakiem wystepow z okazji Dnia Matki i Ojca. Kolejny weekend to tutejsza majowka, wiec zajec nie bedzie. Nastepny zas to wycieczki klasowe z Polskiej Szkoly, na ktore jednak nie zdecydowalam sie Potworkow zapisac. A kolejny to juz zakonczenie roku szkolnego. Tak naprawde wiec, zostaly Potworkom tylko jedne zajecia. Oboje zarzekaja sie tez, ze w przyszlym roku nie chca chodzic, a nie wiedza, ze ja juz wzielam formy rejestracyjne na kolejny rok szkolny... :D

Za tym nie bede tesknic - odrabianie lekcji do Polskiej Szkoly to jedno wielkie narzekanie i placz ;)

Z tymi wystepami na Dzien Matki i Ojca, wyszla smieszna sytuacja. Otoz, juz od kwietnia, nauczycielki przypominaly o odpowiednich strojach na ten dzien. W przypadku klasy Bi, dla dziewczynek mialy byc czarne legginsy oraz czarne bluzeczki (szkola da im spodniczki), a dwie dziewczynki, ktore sie zglosily mialy ubrac stroj ksiezniczki. Zamowilam wiec Bi czarny stroj, bo przeciez ostatnio utrzymuje, ze ksiezniczek nie znosi, wiec nie mogla zglosic sie, zeby byc jedna z nich, tak? TAK? Jakos w zeszlym tygodniu cos mnie jednak tknelo i spytalam Starszej czy to przypadkiem nie ona zglosila sie na ksiezniczke? A moja corka, ze nie wie, ale kiedy cwicza uklad taneczny, to ona ma role ksiezniczki... :O W zeszla sobote upewnilam sie wiec u nauczycielki i zgadnijcie, kto sie faktycznie zglosil na te cholerna ksiezniczke?! No oczywiscie Bi!!! :D Pani wytlumaczyla, ze pytala kto ma stroj ksiezniczki i Bi zglosila sie, ze ma...
No ma. Stary, poplamiony i rozdarty stroj Elsy. :D Co bylo robic, wlazlam szybko na Amazon i Bi wybrala sobie kiecke. Chyba najbardziej rozowa i blyszczaca jaka mogla byc, ale trudno. I wybrala ja ta Bi, ktora ostatnio nie znosi ksiezniczek oraz koloru rozowego, hm... :D

To na czole Bi to resztka z malowania twarzy dnia poprzedniego :D

W miniona sobote, jak pisalam ostatnio, przyjechal moj tata oraz chrzestny Bi na przyjecie urodzinowe Starszej w gronie naszej mini-rodziny. Dla takiej garstki i skoro z powodu pracy obu panow (i Polskiej Szkoly Potworkow) zaprosilismy ich dopiero na 16:30, stwierdzilismy, ze nie ma co szykowac wystawnego obiadu. Wystarczy tort i kawa. Tort upieklam sama i jestem z siebie po prostu niemozliwie dumna! ;) Niestety, mimo, ze obiecalam go Bi, nie dalam rady przygotowac tortu sernikowego, ktory zrobilam na urodziny Kokusia. Po Swietach bowiem, w calym pierdzielonym Polakowie, nie ma masy sernikowej. No nie ma. W jeden weekend M. objechal wszysciutkie sklepy i wrocil z niczym. W zeszly piatek pojechalam ja, z nadzieja, ze moze mieli dostawy i masa przybyla z Polski. Tiaaaa... :/
Musialam zmienic wiec plan i upieklam torcik, ktory wyprobowalam juz na poprzednie urodziny Bi - oreo, ktory poprzednio wyszedl mi za suchy. ;) Musze sie pochwalic, ze biszkopt tak mi urosl, ze udalo sie przekroic go na 3 czesci zamiast dwoch. No i tym razem pamietalam, zeby go nasaczyc. Musze jednak zapamietac, zeby kolejny raz przygotowac go przynajmniej 1-2 dni wczesniej. Przelozylam go bowiem masa w dzien przyjecia i dla mnie za bardzo czuc bylo w niej smietanke. Musze pokombinowac z proporcjami. Mniej smietanki, wiecej soku z cytryny i powinno byc gucio. Chociaz juz dwa dni pozniej masa smakowala mocno cytrynowo, a smietanki w ogole nie wyczuwalam.
Tort moze nie wygladal porywajaco, ale (nawet pomimo tej smietanki) smakowal super. Goscie brali dokladke, co chyba jest najwiekszym komplementem. ;)


Od chrzestnego Potworki dostaly nowe sniadaniowki, ktore beda jak znalazl na letnie polkolonie oraz latarki, ktore mozna zalozyc na glowe lub kask od roweru. Juz widze ten szal na kempingach. :D
Oczywiscie maly foch ze strony Kokusia tez musial byc. O ile bowiem wujek potraktowal obydwoje jednakowo i kupil podwojny prezent, o tyle dziadek upiminek kupil tylko Bi (m.in. kolejna lala L.O.L!), a Nikowi dal same slodycze. Bardzo sie to wnukowi nie spodobalo. ;) Ogolnie jednak calkiem milo spedzilismy czas i nastroje byly nieco mniej grobowe niz podczas Wielkanocy. ;)

Poprzedni weekend w ogole byl szalony. W sobote rano Polska Szkola, a po poludniu przyjecie urodzinowe Bi, zas w niedziele... Komunia blizniakow mojej dobrej znajomej. Sprawy dodatkowo sie pokomplikowaly, kiedy po odstawieniu Potworkow do Polskiej Szkoly oraz zrobieniu zakupow, zdazylam wrocic do domu, rozpakowac siaty i zaczac ogarniac chalupe przed popoludniowymi goscmi, a znienacka zadzwonil telefon. Normalnie nie odbieram nieznanych polaczen, tym razem jednak jakos mialam przeczucie, ze powinnam. I dobrze, bo dzwonila nauczycielka Bi, ze Starsza placze od pol godziny, ze zle sie czuje i boli ja brzuch. :O No masz babo placek! Musialam rzucic to, co robilam i jechac ja odebrac. Po powrocie okazalo sie, ze ma stan podgoraczkowy, boli ja gardlo oraz brzuszek... Najbardziej zwariowany weekend od jakiegos czasu, to akurat teraz "wybrala" sobie chorowanie! :/ Chociaz, po tym jak przesiedziala w dwoch bluzeczkach w lodowatym wietrze na May Day, wcale sie nie dziwie... Podejrzewam, ze sie zwyczajnie przeziebila, chociaz nie wiem skad ten bol brzucha. Podejrzewam, ze po prostu nie miala apetytu, bo do dzis je slabo choc goraczka juz dawno zniknela i wrocila energia. W kazdym razie jeszcze w poniedzialek zostala w domu, bo z samego rana termometr pokazal 38.0. Zabralam ja do lekarza myslac o tym bolu gardla i podejrzewajac angine, ale okazalo sie, ze to tylko jakis wirus. Faktycznie, kolejnego dnia goraczka zniknela i juz nie wrocila.
W weekend mielismy za to dylemat co zrobic z planami. Postanowilismy w koncu sprawdzac temperature Bi, dawac cos na zbicie goraczki i podejmowac decyzje na biezaco. Po zbiciu stanu podgoraczkowego, Bi jednak bawila sie jak gdyby nigdy nic. W sobote wiec imprezka sie odbyla. Gorzej z Komunia w niedziele, ale stwierdzilismy, ze jesli Bi bedzie sie bardzo zle czula to najwyzej pojade sama z Kokusiem, z racji, ze rodzice komunijnych dzieci to bardziej moi znajomi niz M.

Na szczescie okazalo sie, ze w niedziele Bi nadal miala tylko stan podgoraczkowy i mimo, ze utrzymywala iz pobolewa ja brzuszek, to cos tam jadla. Trzeba jej bylo podsuwac pod nos przysmaki, ale jadla. Uznalismy wiec, ze jedziemy. I dobrze zrobilismy, bo impreza byla naprawde swietnie zorganizowana. Bylo cos fajnego i dla dzieci i doroslych, a nie zwykle siedzenie przy stolach.

Takie eleganckie Potwory! :D

Bylo mnostwo pysznego jedzenia. Gospodarze to Polacy, wiec bylo stoisko z domowymi wedlinami, chlebem i swoiskim maslem, a pozniej bufet, gdzie jedzenia bylo do wyboru do koloru, od pierogow az po shrimp scampi. ;) Na deser kilkanascie rodzajow ciast i ciasteczek oraz tort. Pozniej mial byc jeszcze barszcz z krokietami, bo okazalo sie, ze przyjecie trwalo do 21 (a wszystko zaczelo sie ceremonia w kosciele o 13:30...)! :O My zmylismy sie o 18:30, bo dzieciaki juz wymiekaly. ;) Byl D.J. (zreszta starszy syn gospodarzy), byl parkiet do tanczenia. Jedynie muzyka nie powalala, bo puszczal wylacznie polskie biesiadne piosenki oraz... disco polo. :O Coz, polska impreza, tak one tutaj zazwyczaj wygladaja... :D
Dla dzieciakow byla stacja z Polaroidem, gdzie mogly sobie porobic zdjecia oraz cala masa balonow, ktore oczywiscie byly hitem.


Pozniej zas pojawil sie... klaun, ktory zafundowal mlodziezy kilkugodzinne atrakcje: zabawy taneczne, malowanie twarzy, magiczne sztuczki oraz zwierzatka z balonow.

Bi zostala motylem, ktorego nie dala sobie przed snem zmyc, wobec czego kolejnego dnia chodzila z brudna buzia ;)

Naprawde bylam pod wrazeniem jak to wszystko bylo zorganizowane. Dzieciaki wybawily sie swietnie i jeszcze na koniec dostaly goody bags w podziekowaniu. :O Potworki naprawde wspaniale spedzily czas i jedyne co, to pod koniec po prostu byly wymordowane. A jak na zlosc byla to niedziela, wiec kolejnego dnia nie bylo opcji odespania i odpoczniecia. Dlatego, kiedy w poniedzialek rano okazalo sie, ze Bi ma goraczke, z ulga przyjelam pretekst zeby zostac z nia w domu. :D Tym bardziej, ze weekend byl tak zabiegany, ze w chalupie udalo mi sie zrobic tylko 1 pranie i byla zupelnie nieogarnieta... Mialam wiec czas, zeby nadrobic, choc "chora" panna skutecznie mi to utrudniala. Poza poranna lekka goraczka bowiem temperatura jej spadla, czula sie calkiem niezle i caly dzien jeczala, ze jej sie nudzi i chce isc na dwor. Taka to choroba... ;)

W goody bags dzieci dostaly zabawe w poszukiwaniu skarbow zatopionych w glinie. Dzien wolny Bi wykorzystala do odlupania swojej zdobyczy

Zeby zakonczyc juz tego tasiemca dodam tylko, ze w srode Potworki mialy w szkole Art Show (juz wyzej o tym napomknelam). Zeszloroczna pani od "sztuki" odeszla, maja nowa i da sie to niestety odczuc. Rok temu wiecej bylo wystawionych dzieciecych "arcydziel", a dodatkowo rozstawione byly stacje z olowkami i post-its. Mozna bylo przyczepic do obrazkow swoich (i nieswoich tez :D) dzieci karteczki, chwalac za efekt i wysilek.
W tym roku pani braklo najwyrazniej polotu. Wystawione bylo tylko po jednym dziele kazdego dziecka i nie dalo sie zamiescic zadnej pochwaly. :(

Dzielo Kokusia to ta sowa nad przejsciem :)

Dzieciaki mogly dla zabawy wziac udzial w scavenger's hunt, czyli poszukiwaniach roznych roznosci (wszystkie elementy znajdowaly sie na obrazkach uczniow). Niestety, my wpadlismy na Art Show tylko w biegu, bo zaczynal sie o 17, a na 17:45 Bi miala trening, na poszukiwania nie bylo wiec czasu. :/

Czyje TO dzielo, wiadomo... ;)

Jedyny z tego pozytek, ze tata w koncu mial okazje zobaczyc szkole dzieci od srodka. Chodza w koncu juz do niej ponad rok, a on jeszcze ani razu tam nie byl! :O
A pod klasa Kokusia strzelilam fote portretowi klasowych maskotek narysowanemu przez syna:

Calkiem udany :)

W tym roku maja... raki pustelniki! :D
W klasie Bi hoduja zas gasiennice, ktore planuja wypuscic na wolnosc kiedy przemienia sie w motyle. Teraz wiekszosc jest jednak w formie poczwarki, wiec sa malo interesujace i zdjecia nie robilam.

To tyle ostatnio. Duzo. Mam nadzieje, ze wybaczycie mi kolejnego, ekstremalnego tasiemca. :D