Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

środa, 29 lipca 2015

Na nude to ja nie narzekam

Nie, zeby dzialo sie u mnie cokolwiek przelomowego, czy chociaz niesamowicie ciekawego... Niestety, moge Wam zafundowac tylko opowiastki z nudnego, zwyczajnego zycia. Nie, nie jest mi przykro. :) Lubie takie zycie, chociaz nie obrazilabym sie gdyby czesc towarzysko - podroznicza naszych zyciorysow, nabrala nieco barw. ;)

No to tak na szybko... Tiaaa, ja i "szybko"... ;)

W piatek wieczorem machnelam kolejny sloik malosolnych.


Moje ogorasy obradzaja calkiem przyzwoicie, ale niestety z 2 pozostalych przy zyciu krzaczkow, za wielu ogorkow nie bedzie. Dlatego moge robic zaledwie po jednym sloiczku naraz. Ale to chyba dobrze. Akurat jak zjemy jedna porcje, mam wystarczajaco swiezych ogorasow na nastepna. ;)
Niestety, nie dogadujemy sie z M. pod wzgledem smaku... Daje naprawde duzo chrzanu oraz czosnku. Dla mnie sa booossskie, dla M. za ostre. Wczoraj powiedzial mi, ze w skali od 1 do 10, daje im 5. Oraz, ze jego mamy jakos lepiej smakowaly. Obrazilam sie. ;)

W sobote w koncu tez zabralam sie za ta szuflade pelna cukini. ;) Wiekszosc poszla na leczo, w zwiazku z tym, ze moj malzonek na inne propozycje reagowal krzywieniem, tradycjonalista cholerny! Jedna jednak zostawilam sobie, bo musze, no MUSZE sprobowac cukini faszerowanej!

W sobote bylismy na urodzinach pewnego mlodego kawalera. Pierwsza konsternacja: kto do cholery planuje przyjecie urodzinowe na 11 rano?! Moze ja za malo jestem jeszcze obeznana z tego typu imprezami, nie wiem... Wiem natomiast, ze jest to pora zbyt blisko drzemki Nika. W rezultacie musialam urzadzac z siebie cyrk objazdowy, zeby Mlodszy nie usnal w drodze na przyjecie, bo potem juz za cholere by nie spal i wieczor mielibysmy wyrwany z zyciorysu... Droga powrotna wypadla za to w porze, w ktorej Kokus normalnie juz drzemie w najlepsze, co w polaczeniu z dwiema godzinami intensywnego skakania, doprowadzilo go do stanu takiej histerii, ze lekkie zadrapanie na kolanie uroslo do rangi conajmniej otwartego zlamania. Pod koniec drogi sluchalismy syreny, w domu mielismy koncert, na szczescie zaraz po przekroczeniu progu, Mlodszy zostal oddelegowany na drzemke i wstal w zupelnie innym humorze...
Jesli chodzi o sama impreze, to byla ok. Urzadzona w sali z ogromnymi dmuchancami, wiec zadne ze zdjec nie nadaje sie do rodzinnego albumu. :)




Bi rzucila sie ochoczo do zabawy, za to Nik potrzebowal okolo pol godziny, zeby sie "rozgrzac". Domagal sie towarzystwa matki w skakaniu i zjezdzaniu, a ze sama zainteresowana ubrala spodnice, wiec srednio miala na to ochote. :)
Pozniej, obowiazkowa pizza oraz tort i tu zaskoczenie! Nasze dzieciaki usiadly osobno, przy stole dla dzieci!



Jeszcze rok temu bylo to nie do pomyslenia! No dobra, Nik zwial do mamusi i tatusia po 10 min., ale Bi zostala. Siedziala tam, taka powazna, bo nie znala innych dzieci (wiekszosc byla z jednej grupy w przedszkolu) ani jezyka, ale nie uciekla! Szok! ;) Przy okazji kolejny raz zaobserwowalam  jak roznia sie "gusta" kulinarne moich dzieci. Nik skonsumowal pizze ze smakiem, Bi jej nie tknela. Bi za to pozarla kawal torta, Nik nie chcial go nawet posmakowac. Bi wypila soczek z kartonika, Nik pociagnal lyczek i mi go oddal. :D
Pozniej dzieciaki dostaly zetony na gry, ktore okazaly sie glupota, bo malo ktore dziecko dosiegalo nogami pedalow. Nie mniej nawet krecenie kierownica "na sucho", nie zniechecilo Kokusia... ;)


Mam jeszcze jedno zastrzezenie dla organizatorow (rodzicow). Nie wiem czy w Polsce przyjal sie zwyczaj (ze swojego dziecinstwa go nie pamietam) rozdawania malym gosciom torebeczek z drobnymi upominkami, tzw. "favors". Tutaj jest to obowiazkowe. Dla mnie glupota, bo rodzice nie tylko placa za wynajem sali, czesto osobno jeszcze za tort, to jeszcze musza wydawac kase na prezenciki dla gosci! Zazwyczaj sa to duperelki w stylu naklejki, yo-yo, kolorowe baloniki, niemal zawsze male buteleczki z plynem do baniek mydlanych, itd. Jesli jednak zaprosi sie spora gromadke, to uzbiera sie pokazna sumka. To jednak wkurza mnie jako organizatora, natomiast mialam pisac o irytacji rodzica. Bi i Nik dostali oczywiscie swoje "favors" i w domu natychmiast wysypali wszystko na stol, po czym zaczeli porownywac co kto dostal. No i tu pierwszy wkurw. Torebeczki byly podpisane, rodzice nas znaja, wiec wiedza, ze dzieciaki to rodzenstwo. Czy to taka sztuka upewnic sie, zeby dostaly to samo?! Tymczasem Bi dostala pudeleczko ciastoliny, a Nik nie! Nie musze chyba dodawac, ze o ta glupia ciastoline mielismy taka awanture, ze kiedy Potwory w koncu zasnely, zabralam ja i schowalam w szafce? Poza tym, dajac nawet takie duperelki, fajnie by bylo, zeby organizatorzy sprawdzili czy upominek dziala... I tak, dzieciaki dostaly cos na ksztalkt odznak, ktore mozna sobie przykleic do bluzki, a ktore po nacisnieciu swieca. A przynajmniej powinny, bo Nika jest popsuta i NIE swieci. Rezultat? Kolejna, polgodzinna histeria... :/ Wiem, w sumie to niczyja wina, po prostu mielismy pecha, ale fajnie by bylo gdyby gospodarze wczesniej sprawdzali takie rzeczy...

Reszta weekendu uplynela juz w domowych pieleszach (jesli nie liczyc zaliczonej mszy oraz zakupow w "polakowie").
Teraz... mam dla Was zagadke. Co widac na ponizszym zdjeciu?


Nie martwcie sie, nie bedziecie musialy czekac na rozwiazanie do nastepnego posta (tym bardziej, ze przy mojej ostatniej czestotliwosci pisania, nie wiem kiedy go "splodze"). Przyblizenie...


I mamy kroliczka! :) Malutkiego, mniejszego niz moja dlon. Z jednej strony domu pojawilo ich sie zatrzesienie! W dodatku sa mlode i niemozliwie glupie! Przelaza zza plotka, gdzie przypuszczam jest ich nora i chowaja sie pod moimi kwiatami. Tyle, ze pies je bezblednie wyczuwa... Dwa udalo mi sie wyratowac przed Maya. Uslyszalam pisk, rzucilam sie na ratunek, odgonilam psiura, a maluchy delikatnie przepchnelam (instynkt kaze im zastygnac w bezruchu, dlatego sa latwym lupem) na druga strone plotu... Jednego dopadla kiedy byla sama na ogrodzie... Kolejnego zamordowalo cos innego, bo znalezlismy cialko poza brama, gdzie Maya nie ma wstepu. Podejrzewam kota, bo cokolwiek to bylo, zabilo, ale nie zjadlo... Dwa inne wyprysnely spod kwiatow, kiedy je podlewalam. Gubie juz rachunek ile ich placze sie po naszym ogrodzie. Nie palam miloscia do krolikow, w koncu zzeraja mi rosliny, ktore pieczolowicie pielegnuje, ale troche zal zostawiac mi takich malenstw na pastwe psa... Inna sprawa, ze jak nie Maya, to dopadna je inne drapiezniki...

Karmnik dla kolibrow tez przysparza mi nerwow. Chociaz nie, raczej Potworki. Wspaniale jest obserwowac kolibry przylatujace do karmnika. Niestety, przy obecnych temperaturach musialabym codziennie wlewac do niego swiezy nektar. Woda odparowuje ekspresowo, a nektar zmienia sie w slodki syrop, ktory przyciaga niestety osy... Musze przejsc kolo karmnika, zeby podlac warzywnik i zawsze patrze z niepokojem ile tych "sympatycznych" owadow tam krazy...
Tymczasem wczoraj nalewalismy wody do basenika i zeby pocieszyc troche Potworki rozczarowane, ze nie moga od razu wskoczyc i sie popluskac, dalam im male pistoleciki na wode. A co zrobily moje dzieci? Kiedy znudzilo im sie pryskanie siebie nawzajem, matki, ojca, psa i Bog wie czego jeszcze, obraly sobie za cel... wlasnie ten roj os przy karmniku! Jezusieprzenajswietszy!!! Odciagalam ich z tamtad z predkoscia swiatla! ;)

Poza tym sukces! Pojawiaja sie pierwsze dojrzale pomidory! Narazie tylko jednego gatunku, ale w koncu cos sie zaczyna dziac! W ogole, calkiem przyjemnie jest codziennie przynosic z ogrodu narecze (skromne, bo skromne, ale zawsze!) plonow.


Nie ma tego duzo, ale dla mnie wystarczy. Na ten rok. Na przyszly musze pamietac, zeby zrezygnowac z salaty i rzodkiewki, chyba, ze posadze je wczesna wiosna lub jesienia. Natomiast pozostalych warzyw musze posadzic jakies 2-3 razy tyle. Czlowiek caly czas sie uczy. :)

Dostalam tez obiecana od ponad 2 lat podwyzke! Hehe, zanim zaczniecie zazdroscic napisze, ze to nie jest to podwyzka na miare awansu, ktory calkowicie zmienil by moje zycie, rozwiazal nasze finansowe zagroski, itd. Nic w tym stylu! Ale te 10% jest przynajmniej widoczne na wyplacie. Wczesniejsze, kilku-procentowe podwyzki, zazwyczaj pokrywaly sie z podwyzszeniem ubezpieczenia zdrowotnego oraz podatkow i wlasciwie sie "rozmywaly". Na "reke" dostawalam wlasciwie coraz mniej zamiast wiecej... Tym razem wyplata poszla wyraznie do gory. :) Co lepsze, zaplacili ja "do tylu", bo planowane podwyzki sa zazwyczaj w marcu, tylko w tym roku odsuneli je w czasie. Dostalismy wiec niewielki, ale zawsze dodatkowy zastrzyk gotowki. Juz planowalismy na co ja wydac (nadplacic troche dom/auta, wplacic na konto oszczednosciowe, itd.), kiedy...

Nik (czy raczej jego glowa) rozbil M. szybe w aucie... :( Malzonek moj wsciekl sie nie na zarty, chociaz tak naprawde sam jest sobie winien. Zawsze kiedy wraca do domu, dzieciaki blagaja go, zeby moc wjechac z nim pod wiate. Bierze ich wiec na siedzenie pasazera, ale zamiast po prostu wjechac pod dach, jedzie "skokami". Wiecie: ruszy, hamuje, ruszy, hamuje. Potworki zasmiewaja sie do rozpuku i chyba tylko ja zrzedze wiecznie M., ze porozbijaja sobie glowy. No, teraz juz raczej przestanie. W poniedz. bowiem Nik nagle wstal i M. w tym momencie przyhamowal. Mlodszy doslownie puknal glowa w szybe, a ona pekla! I to porzadnie, tak na 10-15 cm! Kokus uderzenia chyba nawet nie poczul bo patrzyl zdziwiony na "kurwujacego" ojca. Wedlug mnie cos nie tak musialo byc z ta szyba, bo to dziwne, ze pekla od takiego "pukniecia". To po pierwsze. Po drugie, M. wsciekly moze byc tylko na siebie. Tyle razy mowilam mu, ze to najglupsza zabawa jaka wymyslil! A po trzecie powinien sie cieszyc, ze pekla szyba, a nie nikowe zeby lub nos...

Wiemy juz wiec na co pojdzie moj maly bonusik. ;) A podwyzka starczy akurat na pokrycie roznicy cenowej miedzy opiekunka a przedszkolem Bi. Czyli jest, a jakby jej nie bylo... :/

Co by tu jeszcze...

Powrocily ponad 30-stopniowe upaly oraz moja "wyteskniona" wilgotnosc! ;) Tym razem maja sie utrzymac az do poczatku nastepnego tygodnia i juz-juz zaczelam sobie planowac sobote nad morzem, niedziele nad jeziorkiem... Jak zwykle, planowac to ja sobie moge... Na sobote rano M. umowil sie na wymiane tej nieszczesnej szyby, a na popoludnie dodatkowo na zmiane oleju (w MOIM aucie, wiec chyba musze mu wybaczyc...). W sobote kisimy sie wiec w domu. :( Zostaje ewentualnie niedziela, ale tu na przeszkodzie staje msza. A ze M. za nic zadnej nie opusci, za to ich godziny sa w naszej parafii malo dogodne, wiec zobaczymy co wyjdzie w praniu... Poki co, dzis po pracy chce wskoczyc z dzieciakami do baseniku. Mialy tydzien przerwy, wiec mam nadzieje, ze sie uciesza. :)

Mam tez ostatnio sporo przemyslen (czyt. zmartwien sfiksowanej mamuski) na temat przedszkola Bi. Zostawie je sobie moze na inny post, bo znow zdazylam sklecic tasiemca, poki co napisze tylko z innej beczki, ze cos czuje iz wspolpraca z personelem bedzie mi sie ukladala, hmm... srednio... Kiedy jakos na poczatku maja donioslam reszte dokumentow, pani urzedniczka powiedziala, ze latem bedzie zorganizowany dzien otwarty w przedszkolu dla nowych dzieci. Wolalabym dni adaptacyjne, ale niech im bedzie. Tymczasem wakacje sie zaczely, a ja nie otrzymalam zadnej wiadomosci, listu, nic. W koncu napisalam maila do pani z urzedu miasta, bo poki co tylko z nia mam kontakt. Odpisala, ze wlasnie przygotowywane sa listy dla rodzicow i powinnam wkrotce takowy otrzymac. Poinformowala mnie rowniez, ze date dnia otwartego wyznaczono na 28 sierpnia. I tu skoczyla mi gula, bo to jest piatek, a w poniedzialek zaczyna sie normalnie rok szkolny. To tyle ze stopniowego oswajania dziecka z nowym miejscem! Poza tym liczylam, ze bedzie to weekend, zebysmy mogli "opylic" Nika dziadkowi i wybrac sie z Bi w trojke... Pomijajac jednak ta irytacje, tamten mail otrzymalam 13 lipca. Dzis jest 29, a ja nadal nie otrzymalam zadnej wiadomosci z przedszkola! Jesli we wszystkim dzialaja tak "sprawnie", to ja dziekuje!

Wypadaloby moze napisac tez cos o nocnikowaniu Kokusia... Ale chyba nie mam juz na to sily. Wspomne tylko, ze odbywa sie na zasadzie: krok do przodu, krok do tylu... Ech...

środa, 22 lipca 2015

Ogrodowo i po-weekendowo

Dawno nic o kwiatkach i warzywkach nie bylo. ;)

Tymczasem moj ogrod zaskakuje. Szczegolnie po powrocie z wakacji, a wiec tygodniowej nieobecnosci, odkrylam kilka "niespodzianek". Na przyklad, zakwitl jeden z clematis'ow, na ktore juz stracilam nadzieje...


Wielka niespodziewnka bylo rowniez, po bodajze 3 latach, zakwitniecie hortensji na froncie (druga, rosnaca z tylu, jest jeszcze malutenka i na nia bede musiala poczekac):


Zeby jednak za pieknie nie bylo, to jest to jedna jedyna "kisc" kwiatow, na caly ogromny krzak, siegajacy mi niemal piersi, a jestem dosc wysoka. O, tak to wyglada:


Jak w przyszlym roku sie nie "poprawi", to przysiegam, ze pozwole M. wykopac paskude (maz moj czai sie na nia juz od kilku lat) i posadze tam cos wdzieczniejszego, bo taki nie-kwitnacy krzaczor to zadna ozdoba...

Zakwitly tez lilie, ale tu akurat zaskoczenia nie ma, bo te wyrastaja i kwitna co rok, chyba ze zanim sie zorientuje, zostana pozarte przez te ohydne, czerwone zuki. ;) Nie jestem zwolenniczka chemii w ogrodzie, no ale czasami czlowiek musi...

(Zdjecie juz w sumie nieaktualne. Teraz kwitna wylacznie biale...)

Warzywka tez "poczynaja" sobie calkiem niezle. Po powrocie z wakacji zastalam w warzywniku TO:

(Reke wpakowalam w kadr, zeby lepiej okreslic wielkosc :D)

Nie lubie kiedy dorastaja do takich rozmiarow, bowiem musze im wtedy przed gotowaniem wydlubywac miazsz i pestki, a szkoda mi czasu. Ale ta mnie wziela z zaskoczenia. ;) Kilka dni pozniej kolejne dwie (nieco mniejsze) byly gotowe do zerwania. Mialam wiec pierwsze (bo napewno nie ostatnie!) w tym roku leczo z wlasnych cukini. Z wlasnym koperkiem! Pycha (sorki, fotki nie mam)! I wiecie co? Jednak taka "ogrodkowa" cukinia ma nieco inny smak. Moja byla jakby... slodsza, delikatniejsza! Szkoda, ze papryki jeszcze nie sa gotowe do zebrania, cebulka tez niestety byla "kupna". Ze o kielbasce nie wspomne. :) Ale i tak dumna bylam, ze oto jem cos co sama zem wyhodowala! :)

W sobote odbyly sie kolejne "zniwa". :D


A w poniedzialek zerwalam kolejne dwie sztuki. Obecnie mam wiec cala jedna szuflade w lodowce zapelniona cukinia. Kolejna sztuke odkrylam wczoraj w ogrodzie schowana pod lisciem, rowniez gotowa do spozycia. Bedzie wiec znow leczo, bo wszyscy je lubimy (no, Potworki srednio, ale nie maja nic do gadania) ale oprocz tego szukam inspiracji na jakies pyszne i ciekawe danie z cukinii, bo ile mozna wcinac leczo?! Czesc pewnie zamroze, ale cos pewnikiem zostanie...

Tak w ogole, jesli ktoras z Was zastanawiala sie nad posadzeniem cukini, to polecam! Rosnie z niej ogromne zielsko, nie potrzebuje niewiadomo jak dobrej gleby, nic go nie rusza, za to pieknie produkuje! Super zbiory przy niewielkim nakladzie pracy, to lubie! ;)

To obok cukinii na zdjeciu wyzej, to oczywiscie ogorek. Rowniez mi sie "schowal" i zdazyl wyrosnac na troche wiekszego niz typowy ogorek na kiszenie. Teraz lezy w lodowce i czeka az reszta jego "kumpli" dorosnie do zerwania. Conajmniej dwoch dzis powinno byc gotowych, reszta to kwestia kilku dni. Mam nadzieje, ze zaden do tego czasu nie zgnije. ;)

To juz druga "tura" zbioru ogorkow. Niestety, mam nauczke, zeby za rok posadzic conajmniej 2x tyle krzaczkow. Z 6 posadzonych ogorkow na kiszenie (bo mam tez jeden krzaczek ogorkow salatkowych), jeden padl juz kilka dni pozniej. Kolejny zostal pozarty przez jakies szkodniki, a nastepnemu nie wiem co sie stalo, ale nagle zaczal zolknac i wkrotce usechl kompletnie... Zostaly wiec 3 krzaczki, ktore kwitna i daja ogorki, nie sa jednak w stanie wyprodukowac zbyt wielu sztuk naraz. Nie mniej udalo mi sie zebrac wystarczajaca ilosc na sloik malosolnych:


Pierwsze malosolne w moim zyciu! Nie, nie zartuje, chociaz bardziej wytrawne gospodynie parsknely pewnie teraz pogardliwie... ;) Kiedys robilam je z moja mama, ale przyznaje, ze mialam w glebokim powazaniu skladniki oraz proporcje. Ale gotowe ogorasy chetnie palaszowalam. ;) Kilka lat temu przygotowaniem malosolnych zajal sie za to moj maz. Tu jednak popelnil wielki blad pytajac swoja matke o rade. Wielokrotnie sie przekonalam, ze tesciowa na wiekszosc pytan o ilosci i proporcje, odpowiada, ze ona robi "na oko", az bedzie odpowiednie. Tyle, ze dla takich laikow jak my, to nie jest rada... Pamietam, ze za pierwszym razem M. bal sie, ze przesoli wode i dal tej soli za malo. Ogorki smakowaly wiec prawie jakbysmy je namoczyli po prostu w wodzie... Za drugim razem przedobrzyl w druga strone i wyszly tak slone, ze jesc sie ich nie dalo. :D Nie wiem, ze zadne z nas nie pomyslalo o skonsultowaniu wujka google...

Tym razem za ogorasy zabralam sie ja. Pierwsze co, to poradzilam sie wspomnianego wyzej wujka i okazuje sie, ze mozna znalesc dokladne proporcje soli do ilosci wody, ha! ;) Po ogorkach juz dawno slad zaginal, bo przyznaje nieskromnie, ze wyszly pyszne!
Do malosolnych mam wielki sentyment, bo to smak dziecinstwa, lata, a teraz rowniez Polski... Dobrze, ze mam wlasny ogrod, bo inaczej musialabym obejsc sie smakiem. Swiezych ogorkow na kiszenie bowiem w sklepach (nawet polskich) nie uraczysz. Co ciekawe sadzonki mozna dostac bez problemu w ogrodniczym... O koprze w formie kwiatostanu w ogole mozna sobie pomarzyc... Dobrze, ze chociaz czosnek jest ogolnodostepny. :) Chrzan niby tez, ale nie wszedzie i sie go troche naszukalam. W koncu dopadlam w jednym z lepiej zaopatrzonych supermarketow cos, co wygladalo mi wlasnie na korzen chrzanu. Problem w tym, ze lezal bez etykietki, pomieszany z innymi korzeniami. Brac, nie brac? Czulam sie jak wariatka, bo wzielam jeden z korzeni do reki i zaczelam go obwachiwac! Niestety, czulam tylko zapach ziemi... Jak na zlosc zadnego pracownika sklepu w zasiegu wzroku, a ja sie spiesze... Trudno, postawilam na szczescie i wzielam korzonek. Najlepsze, ze przy kasie babka zapytala mnie "Co to jest?"!!! Przepraszam, ale to ja mam to wiedziec??? Odpowiedzialam parskajac smiechem, ze licze na to, iz jest to chrzan. Po powrocie do domu rozkroilam, powachalam i bingo! Trafilam! ;)

To tyle "malosolnych" przygod. Oprocz tego, niemal codziennie mamy taka garstke groszku do zebrania:



Akurat na mile polechtanie podniebienia. ;) Posadzilam grochu naprawde niewiele, ale straczki ciagle rosna, pedy wypuszczaja nowe kwiatki i mysle, ze bedziemy sobie go podjadac spokojnie do konca miesiaca. Szkoda, ze Niko oczywiscie nawet nie tknie nowego przysmaku...

Papryczki rowniez rosna:


Czy beda z nich jakies zbiory, zobaczymy. Juz dwa razy, podczas wichury, przewrocil sie na nie krzak pomidorow (co ciekawe - przetrwal)... Ale papryki, chociaz czesciowo polamane i zgniecione, nadal uparcie trwaja. :)

Baklazany za to sa wielkosci pieciozlotowki:


Ciesze sie jednak, ze w ogole sa, bo do niedawna wydawalo mi sie, ze kwitna, ale nie sa zapylane. A przy okazji, wiedzialyscie, ze baklazany maja takie ladne kwiatki? Spore, liliowe, przypominajace nieco dalie? Szkoda, ze zdjecia nie mam... :)

No i pomidory...


Ogromne krzaki, krzaczyska wrecz... Doslownie obsypane pomidorami, ale... One nie maja zamiaru dojrzewac! Jest ich cala masa, niektore ogromne, ale wszystkie, jak jeden maz, zielone! Nie mam pojecia co sie dzieje, czy pogoda nie taka, czy co... Mam piec krzaczkow z 3 roznych gatunkow i zadne nie czerwienieja. :( Czytalam u kogos (chyba u Lux), ze ma podobnie, wiec moze to normalka?

Fasolka szparagowa tez jest gotowa do zebrania. Niestety, z racji, ze cos mi ja obgryzlo akurat kiedy zaczynala kwitnac, strakow bedzie tak na jedna kolacje. Dla jednej osoby... ;) Coz, dobre i to...


A weekend, zapytacie? W koncu w tytule pojawil sie ten magiczny wyraz... ;)

Dosc nudny byl... Sobota pochmurna i chlodna - 18-20 stopni. Caly dzien snulam sie po domu, ziewajaca i bez energii. Nawet oczu nie umalowalam... Sprzatac mi sie nie chcialo (czy ja to wlasnie powiedzialam na glos, znaczy sie napisalam na publicznym blogu? :D). Tyle, ze wstawilam dwa prania i zmywarke... Za to w niedziele rano, wraz ze wzrostem temperatury i wilgotnosci, dostalam kopa w zadek! Zrozumialam, ze jak nie posprzatam wtedy, to nie bedzie nawet odkurzone do srody, bo warunki atmosferyczne na to nie pozwola... I mialam racje. Temperatura poszybowala do 33-34 stopni, przy wilgotnosci powietrza dochodzacej do 90%. Czyli witamy typowe, hamerykanckie lato. ;) Mimo klimy chodzacej niemal cala dobe, nie moglismy zbic temperatury w domu ponizej 25 stopni. Okna otwieralismy tylko z samiutkiego ranka, kiedy temperatura spadala ponizej 30 stopni. Zeby sie choc troche poratowac i umozliwic wyjscie na swieze powietrze, juz w sobote przezornie wyczyscilam basenik, w niedziele rano napuscilismy wode i tegoz popoludnia zaczelismy sie moczyc. I tak do wczoraj. :)

Niedzielne popoludnie:



Poniedzialkowe popoludnie:




Wtorkowe popoludnie:



Wychlapalismy sie za wszystkie czasy! :)

Wczoraj wieczorem przeszla burza (zaraz po tym jak skonczylam podlewac ogrod, jakze by inaczej :/). O nas tylko zahaczyla, skonczylo sie na ulewie, wichurze oraz dalekich odglosach grzmotow, w pobliskich miasteczkach bylo jednak podobno niewesolo... Do szkod w ogrodzie moge zaliczyc tylko lilie przygiete do samej ziemi oraz plachte, ktora przykrywalismy basen zwiana na srodek ogrodu. Az boje sie zagladac, jaki syf w tym basenie teraz znajde. :) Ale za to dzisiejszy ranek powital nas orzezwiajacymi 16 stopniami i co wazniejsze - bez wilgoci! Do konca tygodnia mamy miec przyjemne 28-29 stopni. Nie mylicie sie, "suche" 28 stopni to dla takiego zmarzlucha jak ja, temperatura idealna! :)

Od poniedzialku zapowiadaja znow ponad 30 stopni i wilgoc... Takie prawo lata, a ja z przyjemnoscia jeszcze schlodze dupke w wodzie. ;)

czwartek, 16 lipca 2015

Potworkowe sposoby na upaly

Skleroza nie boli. Zapomnialam sobie przywiezc z wakacji magnesik... :( Przywoze je sobie z kazdej podrozy i przyczepiam na lodowke. Drobiazg, ale lubilismy czasem z M. stanac i przegladnac w ilu to miejscach juz bylismy. Niekoniecznie razem, bo kolekcje zaczelam jeszcze jako panna. ;) Przez ostatnie kilka lat, pare mgnesow zginelo smiercia tragiczna, rozmemlane przez dzieci lub rozgryzione na strzepy przez szalonego siersciucha - Majke. Wiekszosc jednak dzielnie przetrwala najbardziej destrukcyjny okres w naszym domostwie. A wczoraj przypomnialo mi sie, ze nie przywiozlam magnesu z Poludniowej Karoliny, ech... To pewnie dlatego, ze tak malo ostatnio podrozujemy, stare wloczykijowskie przyzwyczajenia ulecialy mi z glowy... :/

Ale to chyba oznacza, ze musimy tam wrocic, nie? Po magnes! :D

Pewnie moglabym zamowic go przez Amazon czy inny eBay, ale to nie to samo. ;)

Co jednak maja wspolnego magnesy na lodowce z upalami? W sumie nic, przyszlo mi tylko do glowy, ze poniewaz czerwiec mielismy raczej chlodny (na tutejsze standardy), wiec wyglada na to, ze z wakacji, zamiast magnesu, przywiezlismy sobie na pamiatke temperatury okolo 30-stopniowe! :) Od powrotu z poludnia mamy ciagle upaly. W dodatku polaczone z wilgotnoscia powietrza okolo 80-90%. "Kocham" po prostu kiedy wychodze spod prysznica, smaruje sie balsamem, a po krzyzu juz mi cieknie struzka potu. ;) W koncu dzis ma byc"tylko" 26-28 stopni, za to bez wilgoci, wiec poranne 15 stopni przyprawilo mnie - zmarzlucha o szczekanie zebami. ;) Ulga bedzie krotka - od niedzieli znow ponad 30 stopni i wilgoc. Nie myslcie jednak, ze narzekam czy cos w tym stylu, o nie! Lato to moja ulubiona pora roku, a kocham je jeszcze bardziej kiedy jest sloneczne i upalne! ;)

Powracajac do tytulu posta... Na codzien M. i ja spedzamy dni w klimatyzowanych biurach (gdzie ja natychmiast po wejsciu do pracy nakladam polar, bo Amerykanie kochaaaja klime i puszczaja ja pelna para :D), a dzieci u opiekunki, gdzie tez jest centralna klimatyzacja. W domu jednak mamy tylko klime w oknie, ktora jest raczej malo wydajna (co rok powtarzamy, ze trzeba zainwestowac w wieksza i mocniejsza i co rok szkoda nam kasy...). Jeszcze wieczorem i w nocy, kiedy na dworze jest chlodniej, jakos daje rade, ale w dzien, przy prazacym sloncu, ledwie zipie i w domu jest tylko ociupinke lepiej niz na zewnatrz... O ile wiec w tygodniu, kiedy zjezdzamy do domu o 16-17, jest do wytrzymania, o tyle w weekendy trzeba sie ratowac inaczej.

Mozna na ten przyklad pojechac na ulubiony plac zabaw dzieci, ktory letnia pora oferuje dodatkowa atrakcje w postaci fontanny. :)



Woda lodowata! Matka skusila sie raz, przebiegla, z zimna az jej dech zaparlo, wiecej namowic sie nie dala! :) Potworkom jednak zimno zupelnie nie przeszkadzalo i z trudem dali sie wyciagnac do domu...

Mozna tez pojechac na ulubiona farme. Chociaz nie, podczas wiekszych upalow lepiej trzymac sie blizej domu. Z racji malego lasku z tylu ogrodu, za domem jest zawsze o te pare stopni chlodniej. Kiedy dojechalismy na farme i wysiedlismy na zalanym sloncem parkingu, mialam wrazenie, ze topie sie niczym lodowa figura przy odwilzy. Cale szczescie, ze reszta farmy skryta jest nieco pod wielkimi, rozlozystymi drzewami...

Bi karmila owce...


Nik karmil kozy...


Bi nie mogla sobie odpuscic przejazdzki na kucyku, ktory poczatkowo w polowie laki stanal i odmowil dalszej wspolpracy. Wcale sie biedakowi nie dziwie, komu by sie chcialo pracowac w taki gorac! ;) Na szczescie opiekujaca sie nim dziewczyna wiedziala jak go przekonac. :)


A pewne zadziorne ciele, zamiast paszy wolalo Bibusiowa garderobe. :)


Koniec koncow stwierdzilismy, ze wycieczka jednak byla niewypalem. Wrocilismy do auta zgrzani i upoceni. Nastepnym razem w taka pogode dam sie wyciagnac najwyzej gdzies nad wode. Nie musze zreszta oddalac sie zbytnio od domu. Juz nastepnego dnia woda zagoscila w naszym wlasnym ogrodzie:


Ciekawe czy ten basen wytrzyma dluzej niz jeden sezon? Dotychczas nie mielismy zbytniego szczescia. Jeden basenik zima przegryzly myszy. Drugi rozerwal sie podczas skladania lub przenoszenia. Do trzech razy sztuka, zobaczymy ile ten przetrwa... Jak Stokrotka ostatnio napisala, ze ich basenik ma 20 lat, stwierdzilam (juz poraz ktorys), ze jednak kiedys wszystko robione bylo solidniej...

Niektorzy nadal w obliczu wody robia sie nerwowi i potrzebuja (kurczowo) sie kogos trzymac:


Szkoda tylko, ze matke akurat nawiedzily te dni, bo z checia rowniez wskoczylaby do wody... Coz, moze odbije sobie w ten weekend. ;)

piątek, 10 lipca 2015

Wakacyjne wspominki: Czesc II oraz III - ostatnia

Uwaga bedzie bardzo dlugo i zdjeciowo (ale o to ostatnie raczej sie nie pogniewacie, co? :D)


Czesc II: Hotel

Hehehe... Tutaj juz sobie ostro ponarzekam...

Szukajac wakacyjnego lokum, patrzylismy przede wszystkim na przyjaznosc dzieciom oraz odleglosc do oceanu. Chcielismy znalezc osrodek wczasowy, ktory ma wlasna plaze, poniewaz z dwojka malych Potworkow chcielismy byc w stanie dojsc nad ocean na nogach. Oprocz tego koniecznie musial miec brodzik dla dzieciakow, a w pokoju musiala byc kuchenka, bo chcielismy moc gotowac naszej dwojce niejadkow normalne posilki. Nasz hotel mial wszystko czego szukalismy, do tego bonus w postaci placu zabaw, a przy tym byl bardzo atrakcyjny cenowo. Az ZA bardzo, bo inne hotele polozone nad samym oceanem kasowaly sobie conajmniej 2x tyle za noc. Powinno to nas bylo zastanowic, ale jak wiadomo budzet mielismy mocno ograniczony, wiec ucieszylismy sie po prostu z taniej oferty. Dopiero po zalatwieniu rezerwacji mialam czas poczytac opinie o naszym osrodku. Tu juz mina mi zrzedla, ale pocieszalam sie, ze ludzie sa rozni, maja rozne oczekiwania, wiec moze nie bedzie tak zle... Nooo, troche naiwna bylam... ;)


(O, prosze. Robiac dzieciom zdjecie przy rzadku palm, niechcacy ujelam nasz kompleks. Wlasnie w budynku "A" mieszkalismy)

Osrodek polozony byl rzeczywiscie nad samiutkim oceanem. Wystarczylo przejsc wzdluz budynku i dochodzilismy do [bajorka z aligatorem] dluuugiego pomostu nad terenami podmoklymi, ktory prowadzil wprost na plaze. Doslownie minutke z buta. A plaza byla przepiekna, szeroka, piaszczysta, zas woda w oceanie ciepla jak w wannie. No bajka w porownaniu z nasza polnoca, gdzie woda ma temperature zblizona do Baltyku i dopiero pod koniec sierpnia jest "znosna". :) Fajnie tez, ze przy kazdym wejsciu na plaze (a bylo ich kilka) byl prysznic, pod ktorym mozna bylo sie oplukac. Tu jednak woda byla lodowata, wiec ograniczalismy sie do plukania butow oraz stop. ;)

Jesli poszlo sie w bok i przeszlo obok drugiego budynku, znajdowal sie czlowiek na terenie basenow. Brodzik dla dzieci nieco mnie rozczarowal, bo maluchow bylo sporo, a basenik malenki, no ale BYL, wiec nie bede sie czepiac. :) Glebszy basen byl za to ogrooomny, ale niestety, przy dwojce malych dzieci nie potrafiacych plywac, zbytnio z niego nie skorzystalismy.

Nasz pokoj okazal sie tak naprawde "mieszkankiem", z salono-kuchnia, sypialnia, lazienka oraz balkonem. W korytarzu mial nawet wbudowane pietrowe lozko, ktore Potworki mialy wielka ochote zagarnac dla siebie. Niestety, nie mialo ono odpowiednich barierek dla mlodszych dzieci i dolna czesc lozka sluzyla im wylacznie za skrytke. Na gorna mieli kategoryczny zakaz wchodzenia.
Wyobrazcie sobie jak sie ucieszylam, bo wczesniej bylam przekonana, ze nasz pokoj, to bedzie rzeczywiscie pokoj z aneksem kuchennym. :)

Do innych zalet hotelu moge zaliczyc naprawde sympatyczna obsluge i bardzo ladnie utrzymany (choc niewielki) plac zabaw. Oraz mozliwosc wypozyczenia rowerow, z czego napewno bysmy skorzystali gdyby nasz pobyt trwal dluzej. Musze tez przyznac, ze bylo tam bardzo cicho. Wiekszosc gosci to byly rodziny z dziecmi i naprawde sporo z nich bylo w wieku moich lub mlodszych. Spodziewalam sie krzykow, piskow, odglosow placzu i biegania. I mialam to - na plazy i basenie. Natomiast w pokoju byla cisza, a wiem ze mielismy dzieciate rodziny w bezposrednim sasiedztwie.

Na tym pozytywne aspekty hotelu sie koncza. Niestety, jak zwykle prawda okazuje sie, ze masz to, za co zaplacisz. Wybralismy tani hotel i ta "taniosc" co chwila gdzies z kata wylazila... ;) Wszystkie budynki od strony morza sa postawione na palach. Bliskosc oceanu sprawia, ze zapewne sa na terenach zalewowych. Dodatkowo, wody guntowe musza tam byc wysokie. Pod hotelem dostrzeglismy stojaca wode i korytarz (mieszkalismy na parterze) mial paskudny zapach wilgoci. W pierwszej chwili stwierdzilismy, ze jak pokoj tez bedzie tak zalatywal, to idziemy prosic o zamiane. Na szczescie najwyrazniej podlogi w pokojach sa juz lepiej izolowane, wiec tylko posciel, na ktorej spalysmy z Bi w sypialni (tata z Kokusiem zajeli salonik) przesiakla lekko zapaszkiem wilgoci, co jednak poczulam dopiero po powrocie do domu.

Pokoj, ktory nam sie trafil byl hmm... Tragiczny, to moze zbyt mocne okreslenie, ale "slaby" juz pasuje. Zaczne od tego, ze pracowalam kiedys w hotelu i widzialam pewne standardy, a raczej wiem gdzie ekipy sprzatajace maja mozliwosc pojscia na skroty. ;) Przezornie wzielam wiec ze soba plyn do mycia wanien oraz zlewow. Mojego malzonka natomiast niesamowicie latwo jest obrzydzic, wiec nalegal zeby wziac wlasne sztucce, naczynia oraz posciel. Poczatkowo sluchalam z niedowierzaniem, ale potem machnelam reka. Poscieli uzylismy zeby poprawic komfort Potworkow w czasie jazdy. Za to sztucce i naczynia byly wedlug mnie niepotrzebne (ale skoro M. mial taki kaprys, to niech mu tam...), bo kuchnia byla naprawde dobrze zaopatrzona. Miala nawet zmywarke, wiec zaproponowalam M., zeby umyc osobno potrzebne nam naczynia, skoro tak sie brzydzi. Oswiadczyl jednak, ze i tak nic z nich nie zje, wiec dalam spokoj i uzywalismy naszych... Wanna byla jednak wyraznie niedomyta, wiec pogratulowalam sobie wziecia plynu do mycia. Poza tym, kiedy rozlozylismy sofe w salonie do spania, okazalo sie, ze jest na niej niezmieniona posciel po poprzedniej osobie, bleee... To sprawilo, ze bardzo podejrzliwie spojrzalam na posciel w sypialni. Niby czysta, ale kto wie czy rzeczywiscie byla zmieniona? W kazdym razie ucieszylam sie, ze M. tak naciskal na wziecie wlasnej. Poza tym skarpetki Potworkow, po godzinie chodzenia po naszym "mieszkanku", byly czarne, doslownie. Musielismy uzyc jednego z hotelowych recznikow i wlasnorecznie umyc podlogi. Jak ten recznik potem wygladal, mozecie sobie wyobrazic. Ohyda, ta podloga nie byla napewno myta przez dluuugi czas... Ale najlepsze atrakcje czekaly nas dopiero ostatniej nocy, ktora tam spedzilismy. Przez caly pobyt blakaly nam sie po pokoju mrowki, ale to dla nas akurat zadna sensacja. W domu tez je mamy, dostaja sie do srodka pomimo siatek. Dopoki byly to pojedyncze sztuki, nie zwracalismy na nie uwagi. Ostatniego jednak wieczora, kiedy juz szykowalismy sie do spania, nagle z kuchennych szafek zaczely wyfruwac skrzydlate krolowe, doslownie chmary! Musialy miec gniazdo gdzies w scianach i probowaly wyfrunac na zewnatrz, tylko, ze "zewnatrz" prowadzilo przez nasz pokoj!!! Walczylismy z nimi niemal do polnocy, ale niedobitki znajdywalismy jeszcze kolejnego dnia... Tylko dlatego, ze byla to nasza ostatnia noc, nie poszlismy na skarge do recepcji...

No coz... Przetrwalismy. :) W miedzy czasie zrobilismy maly rekonesans i jesli w przyszlosci najdzie nas na wakacje w tym samym osrodku, to wiemy juz ktory budynek zasiedlic. ;)

(Widok z naszego balkonu. Niestety, z racji parteru widac glownie parking, ale ja z przyjemnoscia patrzylam na kolyszace sie na wietrze palmy. :D)

Na zdjeciu powyzej widac wlasnie budynek "dla wazniakow", jak go przezwalismy. Ma wlasny basen i dwa osobne wejscia na plaze. Nie wiem jak wygladaja pokoje (zreszta kazdy jest inny, z racji, ze wiekszosc ma wspolwlascicieli, ktorzy korzystaja z nich kilka razy w roku), ale juz wyglad bezposredniego otoczenia i korytarzy pozwalal stwierdzic, ze to zupelnie inna "klasa". Niestety polka cenowa zapewne tez, ale moze do nastepnych rodzinnych wakacji troche sie odkujemy finansowo? ;)



To tyle o naszej "miejscowce. Teraz najwazniejsze, czyli:

Czesc III: Relaks!

Wyjezdzajac marzylismy, ze moze podczas wakacji gdzies pojedziemy/ cos pozwiedzamy. Hahaha, taaak, pojechalismy. Do najblizszego supermarketu! I to tylko dlatego, ze zaladowalismy auto po dach, a zapomnielismy wziac dzieciom glupich wiaderek i lopatek do piasku! I jak one niby mialy sie bawic na plazy? :)

Poza tym nasze urlopowe dni mijaly wedlug tego samego rytmu: pobudka (przed 7, Niko nawet na wakacjach nie mial litosci), sniadanie, plac zabaw, basen, drugie sniadanie, drzemka, obiad, plaza, kolacja, spacer, sen. Po drodze podziwialismy miejscowa roslinnosc, ktora rozni sie sporo od tego, co mamy w domu. Nad placem zabaw gorowalo np. takie drzewo:


Te wiszace "fredzle" to chyba rodzaj porostow. Uczylam sie o nich, ale szczegoly juz dawno z glowy wywialo. :)

Na plac zabaw szlismy glownie zeby zajac czyms Potworki z samego ranka, kiedy bylo jeszcze nieco chlodniej. Potem jednak zaliczalismy szybki powrot do pokoju, przebranie w stroje, zabranie pod pache tego, co dzieciaki upatrzyly sobie do zabawy i wioooo na basen. A na basenie, pierwsze trzy dni pod rzad, Niko siedzial na brzegu i wyyyl! Dobre pol godziny! Nikt nie zmuszal go do wejscia, nikt na niego nie chlapal. A Mlodszy ryczal i ryczal. Az w koncu nagle siup! Wskakiwal do wody i zaczynal sie bawic jak gdyby nigdy nic...


(Najlepsza zabawa: chlapanie tatusia, no przeciez :D)

Poza tym Bi zawziela sie, zeby nauczyc sie plywac w "rekawkach" i pod koniec pobytu rzeczywiscie zaczela sie poruszac jako tako do przodu. :)


(Takiej wlasnie wielkosci byl brodzik. Zdjecie zrobilam siedzac na brzegu. Jak widac, malutki.)

Poza tym musze pokazac Wam kokusiowe, basenowe "umundurowanie". Pierwsze dni, kiedy wrzeszczal, nie wiedzac o co mu chodzi, wymyslalismy. A moze go slonce razi, wiec M. lecial do pokoju po okulary i czapeczke. A moze mu sie nudzi, wiec znosilismy coraz to nowe zabawki. W rezultacie Mlodszy zdecydowanie zwracal na siebie uwage:


(Drugiego tak kolorowego "zjawiska" chyba na basenie nie bylo :D)

Czasem zas mielismy dosc szorowania tylkami badz kolanami po dnie brodzika i bralismy Potwory do duzego basenu.


(Wiem ze te kolka sa przeznaczone dla niemowlat, ale Potworki dostaly je od dziadka specjalnie na wyjazd i nie chcialam sprawiac przykrosci ani jemu, ani im. No i jak widac, utrzymywaly ich na powierzchni bez wiekszego problemu)

Pobyt jednak zarezerwowalismy tam a nie gdzie indziej, ze wzgledu na ocean. Chcielismy poskakac po falach, popluskac sie w cieplej wodzie, itd. Co wieczor, po drzemce Potworkow, wybywalismy wiec na plaze. Dosc pozno to wychodzilo, bo dzieciaki wymeczone basemen spaly po 3 godziny, potem wypadalo zjesc jakis obiad, wiec nad ocean docieralismy dopiero okolo godz.18. Okazalo sie to dosc brzemienne w skutki, ale o tym za chwile. Raz czy dwa zdarzylo sie, ze ciemne chmury i pomruki grzmotow zatrzymaly nas w hotelu nawet dluzej. Wtedy, zeby zajac czyms znudzone dzieci ratowalismy sie zajeciami plastycznymi:





(Nik poraz pierwszy dostal do lapek pedzel i farbki wlasnie na wyjezdzie)

Zazwyczaj jednak pod wieczor stawialismy sie tu:



Rodzice, jak i Bi zachwyceni cieplym wiatrem, cieplym piaskiem, ciepla woda, wreszcie wielkimi falami, bo caly pobyt bylo bardzo wietrznie, wiec i fale byly ogromne.


(Zbieranie muszelek)

Niko... Tragedia... Po pierwszym razie, kiedy zszedl az na sam brzeg (zdjecie z poprzedniego posta), nie zblizyl sie do oceanu az do ostatniego dnia. I zeby sie tylko nie zblizal do wody, to jeszcze mozna by przelknac. Tymczasem on pilnowal matki, zeby i ona Boze bron do wody nie wchodzila! Tata? W porzadku. Bi? Ok. Niech sie pluskaja. Ale matce nie wolno. Oczywiscie sama zainteresowana miala to w nosie i jak tylko Kokus sie odwrocil, zwiewala do wody. Tym bardziej, ze starsze dziecko tez podchodzilo i prosilo ze smutkiem, zeby mama sie z nia pobawila w wodzie... A wtedy Nik podnosil wrzask. Ale jaki! Jakby go zarzynali! Na cala, wielka plaze! Az ludzie sie ogladali! Darl sie jak opetany caly czas kiedy bylam w wodzie. Nie podszedl do brzegu, tylko stal na srodku plazy wrzeszczac: "Maaaaamaaaa!!!!", az nie wrocilam.


(Nawet przy matce, mina jak widac nietega)

I tak az do ostatniego dnia. A tego wlasnie dnia, poniewaz wieczorem mielismy wracac do domu i trzeba bylo sie spakowac, wybralismy sie wiec na plaze troche wczesniej niz zwykle. I trafilismy na odplyw (najwyrazniej wczesniej mielismy pecha przychodzic podczas przyplywu), ktory zostawil po sobie "kaluze" przy brzegu. A Niko zaczal sie w tych kaluzach taplac i nie przeszkadzala mu zupelnie bliskosc fal (bo zakladam, ze wlasnie ich sie bal).



Tu wlasnie dochodzimy do brzemiennych skutkow. Mlody mianowicie swoimi wrzaskami obrzydzil nam kazde jedno plazowanie, oprocz ostatniego! Gdybysmy wiedzieli, ze troche wczesniej jest odplyw, ocean jest dalej i zostawia takie fajne "kaluze", ktorych Mlody sie nie boi, codziennie bysmy zabierali dupki na plaze nieco wczesniej... No, ale madry Polak po szkodzie...


(Moj syn bawi sie przy samym brzegu z usmiechem na buzi - SZOK!)

Z mniej waznych wspomnien, to na poludniu zyja jakies komary - mutanci. Wrocilismy pokryci okropnymi, wielkimi bablami. Gdybym nie widziala komarzyc siadajacych na nas, pomyslalabym, ze to cos znacznie wiekszego nas pozarlo...

Matka jak zwykle sie spiekla. Mam ponad 30 lat i chyba nigdy sie nie naucze. Kiedy przjechalismy, nasz pokoj nie byl gotowy, wiec postanowilismy przejsc sie po osrodku. Na srodku parkingu wywalilam czesc bagazy w poszukiwaniu lzejszych ubran (kiedy wyjezdzalismy bylo dobre 20 stopni mniej). Jakos doszukalam sie sukienek, szortow i t-shirtow. Niestety nie moglam zlokalizowac kremu do opalania. W koncu machnelam reka i poszlismy. Blad, wielki blad! Spalilam sobie plecy i ramiona tak, ze przez reszte wakacji nie moglam nosic bluzek na ramiaczkach, a spanie to byla tortura! Stara, a glupia sie samo nasuwa! Dobrze, ze dzieci oszczedzilo...

Drzemki Potworkow spedzalam glownie na balkonie podziwiajac egzotyczne krzaki i z motylami i kolibrami przelatujacymi mi przed nosem. I to byly chyba najbardziej relaksujace chwile podczas wakacji. ;)

***
Koniec wspominek! Jesli dotrwaliscie do konca - gratuluje. Jesli nie - nie dziwie sie! :)

środa, 8 lipca 2015

Wakacje, znow beda wakacje, napewno mam racje...

Cos nie moge sie zebrac ze spisaniem naszych wakacyjnych wspomnien. Czasu tez nie mam zbyt duzo, bo po tygodniu leniuchowania, usiluje ponownie zlapac "rytm" i w pracy i w domu. Tymczasem pogoda nie pomaga, bo upaly sprawiaja, ze czlowiekowi wydaje sie, ze obowiazki to tylko chwilowy przerywnik w urlopie. ;) Ale im dluzej zwlekam, tym wiecej szczegolow mi ucieka oczywiscie... Dlatego wreszcie przymusilam sie i chociaz zaczne. Jak wiadomo zaczac jest najtrudniej, potem powinno juz powinno "samo" pojsc. :)

Chyba podziele sobie wspominki na kilka czesci, zeby w razie jesli wyjdzie mi tasiemiec (a jak znam siebie to wyjdzie na bank), moc podzielic post na 2 lub 3. :)

Czesc I: Podroz

Mialam napisac Wam poradnik jak przetrwac 14 godzin jazdy z maluchami, pamietacie? ;) Rady jednak pomine, bo dzieci sa rozne i roznie znosza podroz autem (niektore np. maja chorobe lokomocyjna, a wtedy nawet polgodzinna przejazdzka to koszmar). Poza tym moje Potwory zniosly podroz zadziwiajaco dobrze i w sumie nie musialam sie nawet bardzo wysilac, zeby utrzymac ich w ryzach. Napisze po prostu co sprawdzilo sie u nas, chociaz dla wiekszosci mam beda to pewnie oczywiste oczywistosci. :)

Pomoglo glownie to, ze w obie strony wyjechalismy na noc, tak pomiedzy 21:30 a 22. Dzieciaki maja foteliki rozkladane nieco do tylu, a pod nogi polozylismy im zrolowana posciel, dzieki czemu mieli calkiem wygodnie. Skrocilismy sobie nawet pobyt w hotelu o 1 noc, bo mielismy sie wyprowadzic do 10 rano, co oznaczalo, ze musielibysmy odbyc lwia czest podrozy powrotnej w dzien, a na to zabraklo nam odwagi. Stwierdzilismy, ze ta jedna noc nic nam w sumie nie daje (oprocz wyspania), bo rankiem i tak musielibysmy sie zerwac, zapakowac i nie byloby juz czasu, zeby skoczyc na basen czy plaze (nie mowiac juz o tym, ze nie mielibysmy sie potem gdzie porzadnie oplukac i przebrac). Co prawda wysunelam propozycje, zeby pokrazyc i pozwiedzac okolice, ale moj maz jest zadaniowcem i  stwierdzil, ze myslami i tak bylby juz w drodze powrotnej i nie potrafilby sie skupic, a co dopiero dobrze bawic... Wobec takich argumentow, opuscilismy hotel wieczorem ostatniego dnia i bylismy w domu wczesnym popoludniem, zamiast okolo polnocy. :)

Dzieciaki budzily sie (z rykiem, bo rozespane) przy kazdym postoju na zatankowanie i siusiu (a te staralismy sie odbebnic za jednym zamachem), ale jak tylko auto ruszalo, zaraz odplywali ponownie w objecia Morfeusza. Poniewaz samochod milo kolysze, pospali do 7-8 rano, co normalnie im sie nie zdarza. Wtedy robilismy dluzszy postoj. W drodze na wakacje zatrzymalismy sie na fajnym parkingu otoczonym lasem. Po sniadaniu i toalecie, maluchy mialy mozliwosc rozprostowania nog z czego ochoczo skorzystaly. W drodze powrotnej mielismy pecha, bo postoj wypadl na wielkim betonowym parkingu z marnym skrawkiem trawki. Mimo, ze dalismy dzieciom pozwolenie na zabawe, wcale nie mialy na to ochoty w tak malo atrakcyjnym miejscu.
Po dluzszych, porannych przystankach, zostalo nam "tylko" 4-5 godzin jazdy. I tylko w drodze na poludnie zdarzylo sie, ze Bi nagle zaczela wolac, ze chce jej sie kuuupe i musielismy szybko szukac zjazdu z toaletami i blagac dziecko, zeby wytrzymalo jeszcze chwilke. Wytrzymala, uff... ;) W drodze powrotnej takich niespodzianek nie bylo. Oboje wytrzymali bez postoju i w mega korkach od Nowego Jorku niemal do samego domu. :)

To "wytrzymali" to oczywiscie troche na wyrost. ;) Absolutnie nie siedzieli cichutko i grzecznie jak myszki. Gadali, klocili sie miedzy soba ("Widzialam ciezarowke! Nie ty nie widzialas, byla po mojej stronie! Wlasnie ze widzialam, a-ha-ha! Nie widzialas, uuuueeee!!!!"), marudzili czy jeszcze daleko, itd. Kiedy jednak poziom jekow lub decybeli przekraczal moja granice tolerancji, siegalam do torby po drobiazgi, ktore zbieralam odkad wykupilismy wczasy oraz przekaski kupione specjalnie na podroz. Kluczem bylo tu, zeby cos do przegryzienia bylo w miare pozywne, ale zeby bylo czyms, czego na codzien nie dostaja. Przelknelam zasady dobrego odzywiania oraz stwierdzilam, ze urlop jest raz do roku (albo rzadziej w naszym przypadku) i nic sie dzieciom nie stanie jesli pojedza slone krakersy z maslem orzechowym. A dzieki temu siedzialy grzecznie i przezuwaly. Oprocz przekasek, dostaly tez po nowej ksiazeczce, nowym znikopisie, "magicznej" kolorowance, na ktorej kolory pokazuja sie pod wplywem wody oraz po zwyklym bloku rysunkowym i kredkach. To wszystko wystarczylo, zeby ograniczyc marudzenie do minimum i przetrzymac bez wiekszych sensacji te kilka ostatnich godzin podrozy.

Podczas podrozy nie da sie rzecz jasna obejsc bez przygod. W naszym wypadku, bez pogubienia sie. ;) Malzonek moj posiada nawigacje w telefonie, ale nasza droga odbywala sie niemal caly czas jedna, miedzystanowa autostrada, stwierdzil wiec, ze wlaczy ja jak juz bedziemy dojezdzac do zjazdu. Jak to bywa, dostal po nosie za zbytnia pewnosc siebie. Pogubilismy sie bowiem i jadac na wakacje i z nich wracajac, ale nie na dalekim poludniu, tylko niemal pod "domem", a konkretnie w Nowym Jorku i stanie New Jersey. :) W koncu, w porownaniu z 14 godzinami, te ostatnie 3-4 godziny bylismy niemal "u siebie", prawda? ;)
W Nowym Jorku moze nas tlumaczyc ulewny deszcz i ciemnosc, bo przejezdzalismy przez niego okolo polnocy. Nie mamy pojecia jak to sie stalo, oboje patrzylismy na droge, ale jakos sie zagadalismy i nagle, abrakadabra, nie jedziemy juz w kierunku mostu, jestesmy na jakiejs lokalnej autostradzie i ogolnie nie mamy pojecia nawet czy zmierzamy w dobrym kierunku. W koncu wzielismy pierwszy mozliwy zjazd i z moich ust wydobylo sie tylko "O ja pitole, gdzie my jestesmy?!". Nie mam pojecia do jakiej dzielnicy trafilismy, ale nie byl to z pewnoscia Manhattan. :D Na szczescie M. wlaczyl nawigacje (modlilam sie, zeby byl zasieg, bo wyladowalismy pod jakims mostem) i okazalo sie, ze wystarczylo skrecic raptem 3 razy i znow wyjechalismy na "nasza" autostrade.
Za to wracajac zgubilismy sie w New Jersey w bialy dzien i przy pieknej pogodzie. :) Tu przyznaje, ze mi sie przysnelo, a M. zmeczony dluga jazda w nocy zapewne nie koncentrowal sie tak jak powinien. Nie pomoglo zapewne, ze cale piepr*one New Jersey bylo niczym jedne, wielkie roboty drogowe, rozkopane i zle oznaczone. W kazdym razie obudzilam sie i rzucil mi sie w oczy numer autostrady. Numer nie zaalarmowal mnie az tak bardzo jak jej kierunek - south. Jakie poludnie, skoro mieszkamy w kierunku polnocnym?! Podzielilam sie watpliwosciami z M., ktory na poczatku mnie wysmial i stwierdzil, ze pewnie autostrady gdzies sie polaczyly. Tylko ze im dluzej jechalismy, tym bardziej wygladalo to, ze jedziemy w odwrotnym kierunku. W koncu malz wlaczyl nawigacje i tak jak sie obawialam, odjechalismy juz spory kawalek od glownej trasy. Skonczylo sie tym, ze zrobilismy piekne koleczko po New Jersey. Dotarcie z powrotem do naszej autostrady zajelo nam godzine (!), przy akompaniamencie jekow Potworkow, ze jesc, ze siusiac, bo jak na zlosc akurat wtedy musialy sie obudzic... :)

Najwazniejsze jednak, ze dojechalismy cali i zdrowi i bez wiekszych opoznien. :)

A z moich spostrzezen, to musze koniecznie wrocic na poludnie Stanow bo pieknie tam jest! Ogladalam je niestety glownie z autostrady, ale juz to mnie zachwycilo. Drogi (przynajmniej te glowne) sa pieknie utrzymane. U nas dziura na dziurze, a tam gladziutka autostrada. Co prawda ma to moze cos wspolnego z asfaltem, ktorego uzywaja? Nie wiem nawet czy to napewno asfalt, bo jest duzo jasniejszy i z takimi blyszczacymi drobinkami. Widzialam go wczesniej na Florydzie i widze, ze Karolina Poludniowa stosuje ta sama technologie, prawdopodobnie ze wzgledu na bardzo gorace lata. Podejrzewam, ze nasz tradycyjny, "polnocny" asfalt by sie tam kompletnie rozpuscil. :) Pomijajac jednak inzynierskie rozwazania, pomiedzy stronami autostrady zmierzajacymi w roznych kierunkach, sa pasy zieleni. U nas porosniete chwastami i koszone moze 2x w sezonie. Na poludniu zas widzialam kwitnace drzewka, albo np. cale pole slonecznikow! Zaluje, ze przejechalismy tak szybko, ze nie zdazylam pstryknac zdjecia. Natomiast na kilku trojkatach wytworzonych przez zjazdy z autostrady, zasadzone poletka kwiatow. Naprawde pieknie to wygladalo! Nie mowie juz o tym, ze po zjechaniu z autostrady, wszedzie widac bylo rosnace palmy! :)

***

No i mialam racje, ze bede musiala podzielic urlopowe wspominki na kilka czesci. Za pol godziny koncze prace, a zdazylam opisac wylacznie podroz. A gdzie reszta wakacji??? :)

Na pocieszenie wstawiam pare fotek. Obawiam sie jednak, ze ze mnie bloger jak z koziej doopy trabka, bo fotek z podrozy nie mam w ogole! Wrzucam wiec kilka przypadkowych i wyrwanych z kontekstu. ;)

 
(Pierwsza reakcja Potworkow na ocean, ktorego jakby nie bylo, nie widzieli caly rok. Jak widac pozy przyjeli hmm... obronne. :D)

(Mimo, ze wszedzie widzelismy tabliczki "uwaga na aligatory", "nie karmic aligatorow", itd. traktowalismy je troche z przymruzeniem oka, dopoki w bajorku pomiedzy budynkami naszego osrodka nie dostrzeglismy "tego")

Ten akurat "okaz" byl malutki, mial okolo metra dlugosci razem z ogonem. Nie moglam sie jednak otrzasnac z obawy, ze w poblizu moga byc jego wieksi krewni. :) Bi za to zachwycila sie: "Jaki slodki maly krokodylek!". Tiaaa... Slodki, napewno... A jakie ma "slodkie" zebiska... Nie mniej, zwazajac na jej reakcje, nie ma sie co dziwic, ze na placu zabaw jej ulubionym obiektem bylo to:

 
(Przyznaje, ze na poczatku mialam watpliwosci czy to aligator czy dinozaur) :D

Najwiecej jednak fotek, oprocz tych z basenu i plazy, mamy takich:

 

Palmy nas absolutnie zachwycily, nawet pomimo, ze nie widzielismy ich poraz pierwszy w zyciu. Jednak jest to dla nas tak rzadki widok, ze obfotografowalismy polowe flory w osrodku. :) M. stwierdzil, ze moze powinnismy przeprowadzic sie gdzies gdzie palmy rosna naturalnie, ale obawiam sie, ze wtedy szybko by sie nam "opatrzyly". :)

CDN. :)

piątek, 3 lipca 2015

Tam i z powrotem

Dzisiaj tylko krociutki meldunek. Dojechalismy szczesliwie na wakacje i rownie szczesliwie (choc nie do konca szczesliwi, ze to juz koniec) wrocilismy do domku. ;)

Przezylismy 14 godzin jazdy w obie strony z Potworkami i to bez wiekszych scen i histerii, ha!

Wakacje bylyby bardzo udane, gdyby nie postawa najmlodszego turysty, ktora byla (delikatnie mowiac) na "NIE".

Szczegoly juz jakos w tygodniu, kiedy bede mogla usiasc na spokojnie przy biurku w pracy z kubkiem kawy. No i kiedy wgram zdjecia. ;)

A poki co uciekam, bo padam na pyszczek, nawet pomimo, ze to maz prowadzil (nie dal mi siasc za kierownica, boi sie czy jak? :D) i udalo mi sie nawet zdrzemnac w czasie jazdy.

Do przeczytania!