Gdzie to ja skonczylam...
Aha! Na pracy z domu z powodu sniezycy! ;) Cieszylam sie, ze taki dzien wolny przyda nam sie zeby odzyskac zdrowko nadwyrezone jakims upierdliwym wirusem, ale niestety sie przeliczylam. Wirus zignorowal dzien odpoczynku i hulal sobie nadal az (nie)milo. Ale mimo wszystko przyznaje, ze calkiem fajnie pracowalo sie, kiedy kat oka rejestrowal takie widoki:
Papiery, kawa i pies :)
Dzieciaki wolaly tablety, bajki, tudziez dzika zabawe (ktora musialam szybko ucinac, bo w koncu probowalam sie skupic...), ale za to pies wiernie dotrzymywal mi w czasie pracy towarzystwa. :)
Wczesnym popoludniem, postanowilam wziac Potworki na chwile na podworko, poki snieg byl sniegiem, a nie zapowiadanym marznacym deszczem. Tutaj rowniez sie przeliczylam. Pomimo temperatury utrzymujacej sie na -2, kiedy o 15 wytknelismy nosy z domu, padala juz marznaca mzawka. :/
Niestety, taka mamy w tym roku zime. Uwierzycie, ze ani razu nie mielismy normalnej sniezycy, ze zwyklym sniegiem? Za kazdym razem zaczyna sie od sniegu, a po kilku godzinach przechodzi w marznacy deszcz. Robi sie slizgawica i niebezpieczne drogi. Ze juz o frontowych schodkach nie wspomne. ;) Oczywiscie, przez to, ze opad w postaci sniegu zostaje uklepany pod warstwa lodu, tego sniegu tez za duzo nie mamy... Potworki ciagle dopytuja kiedy spadnie wiecej, a on pojawia sie na chwile, po czym zmienia w lod, a po 2-3 dniach w wiekszosci znika. Tak jak chyba wszedzie i nasze zimy robia sie coraz lagodniejsze. Chociaz, nie zawsze. W pamieci mam dwie w ciagu minionych 10 lat, ktore przecza ociepleniu klimatu. ;)
Pierwsza, 8 lat temu, zapadla mi bardzo w pamiec bowiem bylam wowczas w ciazy z Bi. Rok wczesniej wprowadzilismy sie do dawnego domu i mimo, ze podjazd mielismy bardzo dlugi, M. stwierdzil, ze odsniezarka nie jest mu do niczego potrzebna. I rzeczywiscie, tamta - pierwsza zima na wlasnych smieciach byla przecietna - ani szczegolnie sniezna, ani sucha. We dwoje dawalismy spokojnie rade szuflami, choc nieraz plecy bolaly nastepnego dnia. ;)
A potem nadeszla pamietna zima 2010/ 2011. Sypalo bez umiaru. Doslownie w kazdym tygodniu mielismy sniezyce zrzucajaca po kilkadziesiat cm puchu! Ja juz wysoko w ciazy wiec pomoc w szuflowaniu nie moglam. M. podczas ktorejs "akcji", tak sobie naciagnal cos w plecach, ze przez kilka tygodni to czul kiedy zle ruszyl ramieniem (ale do lekarza oczywiscie nie dotarl), a o odsniezaniu nie bylo mowy. Na naszym podjezdzie szybko zrobila sie gruba warstwa lodu i do dzis pamietam jak ze sporym juz brzuchem szlam ostroznie do skrzynki, modlac sie zeby sie nie poslizgnac i nie runac jak dluga. ;)
Druga taka zime mielismy 4 lata temu. Ta rowniez byla "pamietna" bowiem z wizyta przylecieli tescie. Pamietam, ze przyszla pozno i tak naprawde dopiero po przylocie tesciow - w lutym, zaczelo sypac na dobre. Ale jak juz zaczelo, to konca nie bylo widac! :O Tesc Potworkom usypal kolo tarasu gigantyczna gorke do zjezdzania na tylkach, a na patio, gdzie najbardziej zawiewalo, kopal im tunele. Scianki tuneli byly w niektorych miejscach wyzsze od 2-letniego wowczas Kokusia. Taaa... To zdecydowanie byla zima! Od tamtego czasu, nie powtorzyla sie. ;)
Nie mniej, jak to mowia: jak sie nie ma co sie lubi, to sie lubi co sie ma, c'nie? :D Postanowilam wiec, jak juz wspomnialam, wziac Potworki na podworko, zeby skorzystaly chociaz z tej odrobiny sniegu, ktora spadla. Pomimo warunkow dosc paskudnych (przypominam, ze wowczas padal juz marznacy deszcz), dzieciaki skorzystaly ile wlezie. Zamiast zjezdzac na dupolotach z gorki z boku domu, zjezdzali z podjazdu:
Ze schodkow, a w koncu nawet z murku obok garazu:
Czapka na oczach, ale co tam, jadeee! :D
Bo przeciez zwykla gora jest dla cieniasow. ;) Probowali tez lapac sie za nogi tworzac "pociag" i zjezdzac wspolnie, tutaj jednak znosilo ich wiecznie na ogrod sasiadow, ci zas przy scianie garazu maja kupe rupieci. Balam sie, ze dzieciaki wjada w cos i zrobia sobie krzywde, zmuszona bylam wiec ukrocic ten proceder, mimo, ze Potwory bawily sie przednio. :)
*
Dwa dni pozniej byl 14 luty. My Walentynek nie obchodzimy jakos specjalnie, w sensie ze ja i M., dla dzieci jednak wycielam kanapeczki w ksztalcie serduszek i zrobilam je wyjatkowo z Nutella. Dodatkowo, do sniadaniowek wsadzilam im "czule" notki od kochajacej mamusi. A, no i ubrali swoje walentynkowe t-shirty, chociaz Kokusiowy jest juz nieco za maly. ;)
Akurat tego dnia w budynku, w ktorym pracuje, odbywal sie vendor day i okazalo sie, ze producenci reklamujacy swoje produkty przyniesli tez cukierki - serduszka oraz czekoladki w czerwonych papierkach, zatkniete na zielone lodyzki i udajace rozyczki. Prezentowaly sie tak fajnie, ze Potworki zjadly je dopiero tydzien pozniej. :)
Najlepsza jednak czescia dnia byla dla dzieciakow wymiana walentynkowa w szkole. Nie bylo wazne, ze to wszystko to w sumie duperele, najczesciej naklejki i wodne tatuaze. Liczylo sie tylko to, ze byla tego cala kupa. ;)
Walentynki w szkole :)
*
Nawiazujac do tytulu posta... to w sumie zart. :)
Jak wspominalam kilka razy (ale wiadomo, ze zyjac w innym kraju sie tego nie spamieta) tutaj nie ma ferii zimowych. Jeszcze ze 2-3 lata temu nasze miasteczko zamykalo w lutym szkoly na tydzien, co moglo od biedy ferie udawac. ;) Niestety, przeszla jakas lokalna ustawa, zakazujaca wszystkim miastom w naszym Stanie zamykania szkol z okazji President's Day na wiecej niz 2 dni.
Szkola Potworkow byla wiec zamknieta w poniedzialek oraz wtorek, co dawalo nam 4-dniowy weekend. Z jednej strony lepsze jest to dla pracujacych rodzicow, ktorzy musza teraz organizowac opieke nad dziecmi na dwa dni zamiast pieciu. Z drugiej, tydzien to jednak troche wiecej czasu na zlapanie oddechu oraz zaplanowaniu jakiegos wyjazdu.
Myslalam o tym dlugim weekendzie juz od lata. Poniewaz wypada on w samym srodku zimy, zamarzyl mi sie wypad na narty. Z tym zas zwiazane mialam jeszcze jedno marzenie. Otoz, kiedys w czasach "przed dziecmi", zawsze kiedy jezdzilismy w nasze najblizsze "gory", patrzylam na hotele usytuowane przy samym stoku i zazdroscilam ludziskom, ktorzy musieli po prostu wyjsc na zewnatrz i juz mogli szusowac. My musielismy albo czlapac do glownego budynku, albo przebierac sie na mrozie, przy aucie. Tak czy owak jednak, narty trzeba bylo taszczyc z parkingu nieraz kawal drogi. Czlowiek dochodzil na stok zdyszany i spocony, a jeszcze nawet nie zaczal jazdy. ;) Poniewaz zas dla Potworkow taki marsz laczy sie z niesamowitym jekiem i narzekaniem na caly swiat, pomyslalam, ze fajnie byloby choc raz w zyciu sprobowac pomieszkac przy samym stoku.
Jak sobie zamarzylam, tak zaczelam szukac. Miejscowki usytuowane przy samym wyciagu, w dodatku w czasie "swiatecznego" weekendu kiedy szkoly sa pozamykane, znikaja niczym cieple buleczki. Nie tracilam wiec czasu i pomimo, ze wowczas byl koniec lipca i upaly, ja zarezerwowalam nam wyprawe do krainy zimy! :D
Oczywiscie tak wczesna rezerwacja laczyla sie z ryzykiem. Wiele sytuacji moglo wyskoczyc do wyjazdu, nie mowiac juz o tym, ze to sam srodek sezonu chorobowego. I chociaz rzeczywiscie 3/4 naszej rodziny wyjezdzalo nie do konca zdrowe, to najwiekszym utrapieniem okazal sie... M., ktory akurat byl zupelnie zdrow. Wspominalam Wam niedawno, ze na "starosc" robi sie z niego straszny piecuch. Mimo, ze o rezerwacji mu przeciez powiedzialam i na poczatku sie nawet ucieszyl, to w miare zblizania sie terminu, coraz bardziej marudzil... Rozpiescil go nasz listopadowy wyjazd na Dominikane, a w dodatku w miniony weekend nasi sasiedzi tez polecieli na Karaiby. Malzonek zrzedzil wiec, ze moze by skasowac rezerwacje i zamiast tego poszukc czegos last minute w kierunku bardziej poludniowym? Ze tam gdzie jedziemy bedzie zimno, ze snieg, ze Potworki beda marudzic, ze za mali sa na takie duze stoki, ze jeszcze bede zalowac wyjazdu, ze tyle pieniedzy (no fakt, ze mieszkanie przy samym stoku slono kosztuje), ze robi to tylko dla mnie, ze, ze, ze... W ktoryms momencie naprawde przeszlo mi przez mysl zeby odwolac wyjazd tylko po to, zeby sie w koncu zamknal! To cud, ze w ciagu ostatnich kilku tygodni (bo M. zaczal swoje jeki jeszcze w styczniu) sie o to nie poklocilismy!
Ostatecznie pojechalismy i wszyscy, lacznie z M. swietnie sie bawilismy, chociaz on sie do tego nie przyzna. ;) Najbardziej boli go kasa wydana na wyciagi. Fakt, ze za dwa dni, za nasza czworke kosztowaly $750. Drooogooo. :O W tym samym czasie, na stoku oddalonym raptem pol godziny od "naszego" mielismy jako czlonkowie klubu narciarskiego znizke o ponad polowe. Ups. ;) Problem w tym, ze rezerwacje zrobilam latem, natomiast kalendarz znizek (bo sa one na konkretne dni w konkretne miejsca) wyszedl dopiero w pazdzierniku, wiec musztarda po obiedzie. Coz, na kolejny sezon bede nieco madrzejsza. ;)
Pojechalismy do Stanu Vermont, ktory jest odpowiednikiem Alp dla naszego polnocnego wschodu. ;) Dobra, przesadzilam z tymi Alpami. M. prycha pogardliwie, ze w Vermont to zadne gory. Faktycznie, daleko im nawet do Tatr. To cos pomiedzy naszymi Beskidami a Pieninami. Najwyzszy szczyt ma okolo 1300m npm. Ale to juz chociaz "gorki". Stan ten znajduje sie tez dalej na polnoc wiec na brak sniegu nie narzeka, a za to infrastrukture narciarska ma swietnie rozwinieta! Kazdy kompleks to okolo 100 stokow o roznym stopniu trudnosci, siec wyciagow krzeselkowych (niektore maja tez gondole), oraz niezliczone hoteliki oraz motele. My wyladowalismy w Stratton Mountain, okolo 3 godzin drogi od nas, ktore ma nawet mala "wioske narciarska". Ta ostatnia, choc urocza, nieco nas rozczarowala, ale o tym pozniej. ;)
Tak jak napisalam wyzej, Vermont ma zawsze duzo wiecej sniegu niz my. Gdzie nas sniezyce omijaly tej zimy, albo snieg zaraz przechodzil w marznacy deszcz, tam sypalo rowno juz od konca listopada. Kompleksy narciarskie znajduja sie tez na wyzszych elewacjach, gdzie jest duzo zimniej, wiec snieg praktycznie nie topnieje. Odczulismy to najbardziej w dzien powrotu, kiedy wyjezdzajac termometr wskazywal -7, a jak tylko zjechalismy z gor na glowne drogi, zrobilo sie -2. :)
Potworki byly w siodmym niebie! Nie wiem czy kiedykolwiek w swoim zyciu widzieli taaaka kupe sniegu! :) Podejrzewam, ze byliby calkiem szczesliwi gdybysmy pojechali tam po prostu odpoczac i pozwolili im zwyczajnie kilka razy dziennie potarzac sie w bialym puchu. :) Nie bez znaczenia jest tez to, ze poniewaz jest tam praktycznie caly czas mroz, zimno jest "suche", a wiec ubrania, buty, narty, wszystko schlo doslownie migiem, bo wlasciwie to nie bylo mokre, tylko przysypane sniegiem. :) Bajka!
W tle widac (ledwie, ledwie) jeden z budynkow naszego hotelu. A Bi udaje snieznego lamparta, jakby sie ktos zastanawial co to za poza ;) probowala sie tez wdrapywac na drzewo widoczne za nimi i niestety rozerwala spodnie narciarskie :/
Dojechalismy na miejsce poznym popoludniem w sobote. Zatrzymalismy sie w czyms posrednim pomiedzy mieszkaniem a hotelem, bowiem apartament (?) mial w pelni wyposazona kuchnie (lacznie ze zmywarka) oraz pralke i suszarke, ale tak jak w hotelu, codziennie przychodzono go sprzatac i scielic lozka. To znaczy przychodzono-by, bo my stwierdzilismy ze wystarczy nam recznikow, naczynia pozmywamy sobie sami i nie potrzebujemy tez codziennej zmiany poscieli. Wywiesilismy wiec na drzwiach tabliczke "nie przeszkadzac". ;)
Potworki zgodnie zakrzyknely, ze to byla najlepsza dotychczas miejscowka i w pelni sie z nimi zgadzam. W Poludniowej Karolinie oraz na Florydzie rowniez zatrzymalismy sie w takich mieszkanio - hotelach, ale tam to byly naprawde klitki, w ktorych ciezko bylo sie swobodnie ruszyc. Tym razem nasz "apartament" skladal sie z naprawde przestronnego salonu (z fajnym kominkiem):
Sporej sypialni, a takze wneki jadalnej:
Potwory pozeraja sniadanie :)
Przedpokoj byl naprawde duzy i mial stojaki na narty:
Wszystko przystosowane do wypadu w gory na kilka (albo i kilkanascie) dni. Minus? Wystroj, szczegolnie kuchni, zatrzymal sie w latach 80. ;) Balam sie wlaczac kuchenke, choc tu nie mialam wyjscia. Piekarnika jednak wlaczyc sie nie odwazylam, podobnie jak zmywarki. ;)
Fajna sprawa okazalo sie tez, ze wokol budynkow hotelu (bo byl ich caly kompleks), znajdowaly sie szopki z suchym drewnem. Mozna bylo palic w kominku do woli! :)
W sobote, po przyjezdzie, za pozno bylo juz na narty poniewaz stoki w Vermont sa nieoswietlane i zamykaja je o 16. :O Po ulokowaniu sie w hotelu, postanowilismy wiec rozejrzec sie po wiosce narciarskiej. Tu poraz pierwszy zderzylismy sie z roznica klimatu. O ja pierdziele jak bylo zimno! Niestety, w nocy temperatury spadaly tam niemal do -20 stopni i po zachodzie slonca momentalnie robilo sie lodowato. Do niskich temperatur dodac porywisty wicher i szybko pozalowalismy wyprawy. ;) Wioska bardzo klimatyczna, nie powiem, ale raczej malutka. Pare barow i restauracji, ktore doslownie pekaly w szwach (za to na zewnatrz mialy ogniska dla rozgrzewki ;p), a sklepow z odzieza oraz akcesoriami sportowymi jak us*ane. ;) My glownie szukalismy kafejki, ale znalezlismy tylko malutki spozywczak, ktory serwowal kiepska kawe. Najblizsze Dunkin' Donuts oddalone o pol godziny. Podobnie jak najblizsza stacja benzynowa. Zadupie straszne, ale to wlasnie jest Vermont. :D
W kazdym razie, nasze poszukiwania przyniosly tyle dobrego, ze Potworki wlazly zachwycone w kazda mijana zaspe (a tych bylo bez liku) oraz znalezlismy... lodowisko. Naprawde piekne, oswietlone lampkami zawieszonymi na drzewach i plotku, stworzone na zamarznietym stawie.
Czy nie pikne tlo do romanycznego, wieczornego wypadu? ;)
Bylo tak zimno, ze odpuscilismy sobie jazde, choc jak widac na zdjeciu niektorym temperatury nie przeszkadzaly. Planowalam wrocic tam z dziecmi ktoregos wieczora, ale sie nie udalo. No trudno. ;)
Kolejnego dnia po wygrzebaniu sie z betow i zjedzeniu sniadania, ruszylismy na stok. Mowie Wam, mieszkanie zaraz przy wyciagu to po prostu bajka! Mozna bylo na spokojnie, bez upocenia siebie i dzieci, pomalu i stopniowo wbic sie w warstwy odziezy (a troche tego bylo: termalna bielizna, narciarskie skarpety oraz buty, ocieplane spodnie, bluzy, kurtki, kominy, kaski, rekawice...), zarzucic narty na ramie, po czym 30 sekund i juz czlowiek sie w nie wpinal i wsiadal na wyciag. Byla to po prostu rozkosz, szczegolnie, ze juz podczas tego krociuskiego marszu Potworki zdazyly strzelic focha, ze narty im ciaza. :O
Przy "naszym" wyciagu ;)
Pierwszego dnia szusowania mielismy pogode idealna. Lekki mroz, piekne slonce, snieg niczym puch. Obydwa Potworki swietnie sobie radzily choc bardzo szybko, ku naszemu zaskoczeniu okazalo sie, ze bakcyla narciarstwa zdecydowanie bardziej lyknal... Nik.
Kokus prowadzi, w tle Bi, a na koncu matka pilnujaca towarzystwa ;)
Ten nasz Kokus, ktory do niedawna w porownaniu z siostra wypadal raczej "ciapowato", teraz zjezdzal ze stoku bez strachu, tak sprawnie i szybko, ze z trudem go doganialam. On sam zreszta co wieczor dziekowal (autentycznie!), ze wzielismy go na narty i do dzis wspomina, ze tak fajnie sie bawil i chce tam wrocic.
M. tylko sie krzywi. :D
To byla niedziela i tego dnia zostalismy na stoku zaraz obok naszego hotelu. Byl to zielony szlak, ale calkiem fajnie opadal w dol, bez plaskich miejsc, gdzie trzeba sie nawywijac kijkami. Byl tez dosc dlugi, wiec zupelnie sie nie nudzil.
W jego polowie widac bylo w oddali inny kompleks narciarski, ale jest ich w okolicy jeszcze kilka, wiec nadal nie wyczailam ktory to. :D
Chyba Bromley ;)
Zrobilismy sobie 2-godzinna przerwe na lunch po czym znow wrocilismy na stok. Poznym popoludniem zas, kiedy wyciagi zamkneli, zeby nie siedziec tylu godzin w hotelu, zabralismy dzieciaki na tubing. Zupelnie nie wiem jak to nazwac po polsku. ;) Na specjalnie oddzielonych torach mozna zjezdzac na dmuchanych kolach.
Jest tez wyciag, ktory wciaga kazda opone (wraz z jezdzcem) na gore, wiec nie trzeba ich taszczyc piechota, choc niektorzy sie na to porwali, bowiem kolejka do wyciagu byla spora. ;) Zjazd byl tak szybki, ze wszystkie zdjecia wyszly zamazane, zas na koncu torow ulozone byly "poduchy" amortyzujace uderzenie.
Kokus pedzi :)
Po takim dniu spedzonym w wiekszosci na dworze, spodziewalam sie, ze Potwory padna juz o 19, tymczasem jeszcze o 21 mialam problem, zeby zagonic ich do lozek. ;) Odbyla sie tez wojna o miejsca do spania. Dwie osoby musialy bowiem spac na wspolnym lozku w sypialni, jedna na rozkladanej kanapie i jedna na malej dostawce. I o te dostawke Potwory urzadzily karczemna awanture. W koncu stanelo na tym, ze Bi miala na niej spac dwie pierwsze noce, a Nik ostatnia. Kiedy jednak przyszla jego kolej, jak juz udobruchalam Bi, ktora strzelila focha, po umoszczeniu sie do spania, stwierdzil, ze... woli jednak w sypialni z tatusiem. Bez komentarza. ;)
W poniedzialek pogoda przywitala nas calkowicie inaczej. Byl znow kilkustopniowy mroz, ale dla odmiany sypal gesty snieg. Przez calutki bozy dzien! Cale szczescie, ze wszyscy mielismy gogle!
Dla Potworkow snieg = dobra zabawa
Na ten dzien zaplanowalismy wjazd gondola na szczyt i stwierdzilismy, ze troche sniegu nie zmusi nas do zmiany planow. ;)
W tle gondole. Wygladaja na malutkie, ale mieszcza 10 osob
Dotarcie do wyciagu z gondola wymagalo lekkiej logistyki, poniewaz wyciag przy hotelu znajdowal sie nieco na uboczu. Musielismy wjechac do polowy gory naszym przyhotelowym wyciagiem, po czym zjechac kawalek stokiem, na ktorym jezdzilismy poprzedniego dnia, a nastepnie zjechac w boczny stok, prowadzacy do glownej czesci kompleksu, gdzie znajduje sie wiekszosc wyciagow. Pech chcial, ze ten boczny stok mial juz oznaczenie niebieskie. To byl naprawde krociutki odcinek i nawet niezbyt stromy. Gdybym nie wiedziala, ze byl niebieski, spokojnie pomyslalabym, ze to nadal szlak zielony. Nik pokonal go bez problemu i wlasciwie bez zatrzymywania, natomiast Bi... kompletnie spanikowala! :/ Chyba ze cztery razy stawala i wyla, ze ona sie boi.
Niestety, jak sie jest juz w polowie stoku, nie ma odwrotu. Trzeba zjechac. :D I Bi w koncu zjechala, ale po tym juz do konca co chwile panikowala, jeczala i dopytywala, kiedy koniec. Nie wiem, czy bylo cos w pogodzie, czy padajacy snieg utrudnial jej widzenie, czy zadzialalo cos innego, ale niestety takim zachowaniem skutecznie psula jazde reszcie naszej czworki. M., ktory ma jeszcze mniej cierpliwosci ode mnie, szczegolnie mial dosc, wiec zaczelismy sie rozdzielac - on bral Nika i szusowali radosnie po trudniejszych stokach, ja zostawalam z Bi, choc przyjemnosc mialam z tego srednia, bo Bi jechala slimaczym tempem co chwila pokrzykujac ze strachu, a moje nieprzyzwyczajone nogi bolaly od ciaglego hamowania i robienia plugu. Starsza zas co i rusz dopytywala ile razy jeszcze zjedziemy. Kiedy spojrzalam na zegarek i wyliczylam, ze jeszcze dwa razy, ale po tych dwoch stwierdzilam, ze mamy czas na trzeci, dziecko urzadzilo mi karczemna awanture, ze przeciez obiecalam, ze dwa razy i koniec! :/ I naprawde nie jestem w stanie dojsc do tego, co jej sie tego drugiego dnia stalo, bo teraz twierdzi, ze ona przeciez bardzo narty lubi. Taaa... ;)
W kazdym razie wjechalismy w koncu na szczyt. Bez pamiatkowego zdjecia nie moglo sie obejsc. ;)
Zawsze zachwycaja mnie tez lodowe formacje tworzace sie na skalkach. :)
Potworki tez zafascynowane pukaly i stukaly w te sople :)
Z tamtad zjechalismy stokiem, po ktorym stwierdzilam, ze nigdy wiecej. Wybralam go specjalnie dla Bi, bo wydawal mi sie lagodny. I byl - az za bardzo. Miejscami trzeba sie bylo ostro odpychac kijkami i na dol dotarlam zdyszana i wsciekla. A Bi i tak panikowala kiedy tylko stok opadal delikatnie w dol i ignorowala moje wskazowki, zeby wykorzystala ten spad do rozpedu przed kolejnym plaskim kawalkiem. Ech... :/
Po tamtym zjezdzie stwierdzilam, ze najlepiej bedzie wrocic z Bi na nasz przyhotelowy stok, ktory zna z dnia poprzedniego. Tam Bi rzeczywiscie odzyskala nieco rezonu chociaz tez odliczala juz czas do powrotu do hotelu. ;)
A Nik mijal mnie w drodze do wyciagu nie zatrzymujac sie i nawet nie zwalniajac ;)
Zabralam w koncu Potworki ze stoku nieco wczesniej niz przewidywalam (choc Nik wcale nie mial ochoty), dajac mezowi chwile przed zamknieciem wyciagow na pozjezdzanie z czarnych szlakow. ;)
Po poludniu mielismy dla Potworkow kolejna niespodzianke. Zarezerwowalismy im bowiem przejazdzke na mini skuterach snieznych. Zachwyt byl oczywiscie niesamowity, a Nik do dzis jeczy, zeby mu taki kupic! :D
Trafila im sie tez przypadkiem nie lada gratka. Zarezerwowalismy im bowiem tylko przejazdzke w kolko przez 10 minut. Tymczasem, pod koniec nagle instruktor ustawil dzieciaki w rzadku i... ruszyli na przejazdzke! Pozniej okazalo sie, ze dwoje dzieci sie spoznilo, a instruktorzy nie dopytawszy, policzyli ze maja przewidywane piecioro i ruszyli w trase! ;) Po lekkiej konsternacji poszlam do biura zeby doplacic za dluzsza przejazdzke, ale sympatyczna pani zapewnila, ze poniewaz to ich blad, nie musimy doplacac. Jak milo! :D Zamiast 10 minut, Potworki jezdzily wiec na skuterach przez pol godziny. Myslicie, ze sie cieszyli? A gdzie tam! To znaczy, poki jezdzili, bawili sie przednio, ale po powrocie strzelili focha, ze za krotko i ze chca jeszcze! :O
Tego wieczora odbylismy z M. narade co robic z kolejnym dniem. Bilety na wyciag tu, gdzie bylismy mielismy wykupione tylko na 2 dni, a w dodatku nastepnego dnia musielismy sie do 11 wymeldowac z hotelu. Oczywiscie 11 to jeszcze rano i mozna by wykupic karnet na kolejny dzien, ale ceny biletow w okienku przyprawialy o zawal. Tak naprawde wybory mielismy dwa: albo wymeldowujemy sie i wracamy do domu, albo jedziemy pol godziny na pobliski stok, na ktorym, jak pisalam wczesniej, mielismy tego dnia znizke.
W koncu chec skorzystania z okazji przewazyla i postanowilismy poszusowac jeszcze kolejnego dnia. Pomysl spalil nieco na panewce, bowiem bylo potwornie zimno. Mroz moze nie byl jakis wielki, bo -7, ale wial porywisty wicher, ktory sprawial, ze temperatura odczuwalna byla pewnie w okolicach -20. ;)
Dojechalismy na kolejny stok, kupilismy karnety, ale wytrzymalismy tylko niecale 2 godziny. Bi i tak wiekszosc czasu dopytywala kiedy jedziemy do domu, a Nik zaczal narzekac, ze nie czuje paluszkow u rak, pomimo grubych rekawic. Ani ja, ani M. nie mamy kominow, zeby zaslonic twarze, wiec bylo nam naprawde nieprzyjemnie, zas kominy dzieciakow kupowalam raczej z mysla o naszej "lokalnej" zimie, czyli cieniutkie, akurat pod kaski.
Cos tam jednak poszusowalismy, choc ten kompleks srednio przypadl mi do gustu. Zjechalam z Bi z 3/4 gory szlakiem oznakowanym jako zielony, okazal sie on jednak bardzo stromy. Byl niesamowicie szeroki, wiec zamiast w dol mozna bylo przejezdzac z jego jednego brzegu na drugi, ale mimo wszystko nie dziwilam sie bardzo Bi, ze sie wystraszyla. Tym bardziej, ze po poprzednim dniu nadal trzymal ja kryzys. Juz w drodze powrotnej rozmawialismy z M. z nia, ze skoro nie chce jezdzic, to kiedy my z Kokusiem bedziemy jechac na narty, ona moze zostac z dziadkiem. Ale nie, Bi twierdzi, ze ona lubi jezdzic na nartach, tylko nogi ja bola. Dziwne mi sie to wydaje, bo przeciez ona jest zdecydowanie najbardziej wysportowana z naszej rodziny. Podejrzewam raczej, ze cierpnie na mysl, ze mogloby ja cos ominac. :D
Tymczasem chlopaki zjezdzali sobie ze stokow... czarnych! Trafili co prawda na muldy i czesc trasy Nik pokonal na tylku, ale zjechal? Zjechal! :O Ja bym nie zjechala, tylko zwyczajem Bi stanela i sie poplakala ze strachu. ;)
W kazdym razie, we wtorek wczesnym popoludniem, cala nasza czworka z ulga zaladowala sie do auta, zeby wyruszyc na powrot w cieplejszym kierunku poludniowym. :D I wszystko bylo super, tylko nie znajac okolicy, zmuszeni bylismy jechac slepo wedlug wskazowek nawigacji. Ta zas wynalazla jakies dziwne skroty i kilka razy "kazala" nam zjechac z glownej, pieknie odsniezonej drogi na cos, co wygladalo tak:
To bylo ledwie posypane piaskiem!
Czasem droga prowadzila przez las, czasem mijalismy jakies przypadkowe domy, od czasu do czasu zas, wyjezdzalismy na otwarta przestrzen i moglismy podziwiac daleka panorame gor.
M. stwierdzil, ze czuje sie jakby jezdzil po wioskach wokol Zakopanego. :)
Dojechalismy jednak bezpiecznie, choc z powodu korkow, sporo pozniej niz przewidywalismy. Coz... ;)
*
To juz koniec zimowych opowiesci. Ufff...
W domu czekal zas na nas steskniony pies oraz... chlod. Akurat w czasie naszej nieobecnosci padl jakis czujnik w piecu i na prawie calym dole (oprocz salonu) nie wlaczaja sie kaloryfery. To sie nazywa powrot do (brutalnej) rzeczywistosci! :D