Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

sobota, 23 lutego 2019

Ferie zimowe, czy to wy? ;)

To bedzie tasiemcowaty tasiemiec z odpowiednia iloscia zdjec! :D

Gdzie to ja skonczylam...

Aha! Na pracy z domu z powodu sniezycy! ;) Cieszylam sie, ze taki dzien wolny przyda nam sie zeby odzyskac zdrowko nadwyrezone jakims upierdliwym wirusem, ale niestety sie przeliczylam. Wirus zignorowal dzien odpoczynku i hulal sobie nadal az (nie)milo. Ale mimo wszystko przyznaje, ze calkiem fajnie pracowalo sie, kiedy kat oka rejestrowal takie widoki:

Papiery, kawa i pies :)

Dzieciaki wolaly tablety, bajki, tudziez dzika zabawe (ktora musialam szybko ucinac, bo w koncu probowalam sie skupic...), ale za to pies wiernie dotrzymywal mi w czasie pracy towarzystwa. :)
Wczesnym popoludniem, postanowilam wziac Potworki na chwile na podworko, poki snieg byl sniegiem, a nie zapowiadanym marznacym deszczem. Tutaj rowniez sie przeliczylam. Pomimo temperatury utrzymujacej sie na -2, kiedy o 15 wytknelismy nosy z domu, padala juz marznaca mzawka. :/
Niestety, taka mamy w tym roku zime. Uwierzycie, ze ani razu nie mielismy normalnej sniezycy, ze zwyklym sniegiem? Za kazdym razem zaczyna sie od sniegu, a po kilku godzinach przechodzi w marznacy deszcz. Robi sie slizgawica i niebezpieczne drogi. Ze juz o frontowych schodkach nie wspomne. ;) Oczywiscie, przez to, ze opad w postaci sniegu zostaje uklepany pod warstwa lodu, tego sniegu tez za duzo nie mamy... Potworki ciagle dopytuja kiedy spadnie wiecej, a on pojawia sie na chwile, po czym zmienia w lod, a po 2-3 dniach w wiekszosci znika. Tak jak chyba wszedzie i nasze zimy robia sie coraz lagodniejsze. Chociaz, nie zawsze. W pamieci mam dwie w ciagu minionych 10 lat, ktore przecza ociepleniu klimatu. ;)
Pierwsza, 8 lat temu, zapadla mi bardzo w pamiec bowiem bylam wowczas w ciazy z Bi. Rok wczesniej wprowadzilismy sie do dawnego domu i mimo, ze podjazd mielismy bardzo dlugi, M. stwierdzil, ze odsniezarka nie jest mu do niczego potrzebna. I rzeczywiscie, tamta - pierwsza zima na wlasnych smieciach byla przecietna - ani szczegolnie sniezna, ani sucha. We dwoje dawalismy spokojnie rade szuflami, choc nieraz plecy bolaly nastepnego dnia. ;)
A potem nadeszla pamietna zima 2010/ 2011. Sypalo bez umiaru. Doslownie w kazdym tygodniu mielismy sniezyce zrzucajaca po kilkadziesiat cm puchu! Ja juz wysoko w ciazy wiec pomoc w szuflowaniu nie moglam. M. podczas ktorejs "akcji", tak sobie naciagnal cos w plecach, ze przez kilka tygodni to czul kiedy zle ruszyl ramieniem (ale do lekarza oczywiscie nie dotarl), a o odsniezaniu nie bylo mowy. Na naszym podjezdzie szybko zrobila sie gruba warstwa lodu i do dzis pamietam jak ze sporym juz brzuchem szlam ostroznie do skrzynki, modlac sie zeby sie nie poslizgnac i nie runac jak dluga. ;)
Druga taka zime mielismy 4 lata temu. Ta rowniez byla "pamietna" bowiem z wizyta przylecieli tescie. Pamietam, ze przyszla pozno i tak naprawde dopiero po przylocie tesciow - w lutym, zaczelo sypac na dobre. Ale jak juz zaczelo, to konca nie bylo widac! :O Tesc Potworkom usypal kolo tarasu gigantyczna gorke do zjezdzania na tylkach, a na patio, gdzie najbardziej zawiewalo, kopal im tunele. Scianki tuneli byly w niektorych miejscach wyzsze od 2-letniego wowczas Kokusia. Taaa... To zdecydowanie byla zima! Od tamtego czasu, nie powtorzyla sie. ;)

Nie mniej, jak to mowia: jak sie nie ma co sie lubi, to sie lubi co sie ma, c'nie? :D Postanowilam wiec, jak juz wspomnialam, wziac Potworki na podworko, zeby skorzystaly chociaz z tej odrobiny sniegu, ktora spadla. Pomimo warunkow dosc paskudnych (przypominam, ze wowczas padal juz marznacy deszcz), dzieciaki skorzystaly ile wlezie. Zamiast zjezdzac na dupolotach z gorki z boku domu, zjezdzali z podjazdu:


Ze schodkow, a w koncu nawet z murku obok garazu:

Czapka na oczach, ale co tam, jadeee! :D

Bo przeciez zwykla gora jest dla cieniasow. ;) Probowali tez lapac sie za nogi tworzac "pociag" i zjezdzac wspolnie, tutaj jednak znosilo ich wiecznie na ogrod sasiadow, ci zas przy scianie garazu maja kupe rupieci. Balam sie, ze dzieciaki wjada w cos i zrobia sobie krzywde, zmuszona bylam wiec ukrocic ten proceder, mimo, ze Potwory bawily sie przednio. :)





*


Dwa dni pozniej byl 14 luty. My Walentynek nie obchodzimy jakos specjalnie, w sensie ze ja i M., dla dzieci jednak wycielam kanapeczki w ksztalcie serduszek i zrobilam je wyjatkowo z Nutella. Dodatkowo, do sniadaniowek wsadzilam im "czule" notki od kochajacej mamusi. A, no i ubrali swoje walentynkowe t-shirty, chociaz Kokusiowy jest juz nieco za maly. ;)


Akurat tego dnia w budynku, w ktorym pracuje, odbywal sie vendor day i okazalo sie, ze producenci reklamujacy swoje produkty przyniesli tez cukierki - serduszka oraz czekoladki w czerwonych papierkach, zatkniete na zielone lodyzki i udajace rozyczki. Prezentowaly sie tak fajnie, ze Potworki zjadly je dopiero tydzien pozniej. :)
Najlepsza jednak czescia dnia byla dla dzieciakow wymiana walentynkowa w szkole. Nie bylo wazne, ze to wszystko to w sumie duperele, najczesciej naklejki i wodne tatuaze. Liczylo sie tylko to, ze byla tego cala kupa. ;)

Walentynki w szkole :)


*

Nawiazujac do tytulu posta... to w sumie zart. :)
Jak wspominalam kilka razy (ale wiadomo, ze zyjac w innym kraju sie tego nie spamieta) tutaj nie ma ferii zimowych. Jeszcze ze 2-3 lata temu nasze miasteczko zamykalo w lutym szkoly na tydzien, co moglo od biedy ferie udawac. ;) Niestety, przeszla jakas lokalna ustawa, zakazujaca wszystkim miastom w naszym Stanie zamykania szkol z okazji President's Day na wiecej niz 2 dni.
Szkola Potworkow byla wiec zamknieta w poniedzialek oraz wtorek, co dawalo nam 4-dniowy weekend. Z jednej strony lepsze jest to dla pracujacych rodzicow, ktorzy musza teraz organizowac opieke nad dziecmi na dwa dni zamiast pieciu. Z drugiej, tydzien to jednak troche wiecej czasu na zlapanie oddechu oraz zaplanowaniu jakiegos wyjazdu.

Myslalam o tym dlugim weekendzie juz od lata. Poniewaz wypada on w samym srodku zimy, zamarzyl mi sie wypad na narty. Z tym zas zwiazane mialam jeszcze jedno marzenie. Otoz, kiedys w czasach "przed dziecmi", zawsze kiedy jezdzilismy w nasze najblizsze "gory", patrzylam na hotele usytuowane przy samym stoku i zazdroscilam ludziskom, ktorzy musieli po prostu wyjsc na zewnatrz i juz mogli szusowac. My musielismy albo czlapac do glownego budynku, albo przebierac sie na mrozie, przy aucie. Tak czy owak jednak, narty trzeba bylo taszczyc z parkingu nieraz kawal drogi. Czlowiek dochodzil na stok zdyszany i spocony, a jeszcze nawet nie zaczal jazdy. ;) Poniewaz zas dla Potworkow taki marsz laczy sie z niesamowitym jekiem i narzekaniem na caly swiat, pomyslalam, ze fajnie byloby choc raz w zyciu sprobowac pomieszkac przy samym stoku.
Jak sobie zamarzylam, tak zaczelam szukac. Miejscowki usytuowane przy samym wyciagu, w dodatku w czasie "swiatecznego" weekendu kiedy szkoly sa pozamykane, znikaja niczym cieple buleczki. Nie tracilam wiec czasu i pomimo, ze wowczas byl koniec lipca i upaly, ja zarezerwowalam nam wyprawe do krainy zimy! :D

Oczywiscie tak wczesna rezerwacja laczyla sie z ryzykiem. Wiele sytuacji moglo wyskoczyc do wyjazdu, nie mowiac juz o tym, ze to sam srodek sezonu chorobowego. I chociaz rzeczywiscie 3/4 naszej rodziny wyjezdzalo nie do konca zdrowe, to najwiekszym utrapieniem okazal sie... M., ktory akurat byl zupelnie zdrow. Wspominalam Wam niedawno, ze na "starosc" robi sie z niego straszny piecuch. Mimo, ze o rezerwacji mu przeciez powiedzialam i na poczatku sie nawet ucieszyl, to w miare zblizania sie terminu, coraz bardziej marudzil... Rozpiescil go nasz listopadowy wyjazd na Dominikane, a w dodatku w miniony weekend nasi sasiedzi tez polecieli na Karaiby. Malzonek zrzedzil wiec, ze moze by skasowac rezerwacje i zamiast tego poszukc czegos last minute w kierunku bardziej poludniowym? Ze tam gdzie jedziemy bedzie zimno, ze snieg, ze Potworki beda marudzic, ze za mali sa na takie duze stoki, ze jeszcze bede zalowac wyjazdu, ze tyle pieniedzy (no fakt, ze mieszkanie przy samym stoku slono kosztuje), ze robi to tylko dla mnie, ze, ze, ze... W ktoryms momencie naprawde przeszlo mi przez mysl zeby odwolac wyjazd tylko po to, zeby sie w koncu zamknal! To cud, ze w ciagu ostatnich kilku tygodni (bo M. zaczal swoje jeki jeszcze w styczniu) sie o to nie poklocilismy!

Ostatecznie pojechalismy i wszyscy, lacznie z M. swietnie sie bawilismy, chociaz on sie do tego nie przyzna. ;) Najbardziej boli go kasa wydana na wyciagi. Fakt, ze za dwa dni, za nasza czworke kosztowaly $750. Drooogooo. :O W tym samym czasie, na stoku oddalonym raptem pol godziny od "naszego" mielismy jako czlonkowie klubu narciarskiego znizke o ponad polowe. Ups. ;) Problem w tym, ze rezerwacje zrobilam latem, natomiast kalendarz znizek (bo sa one na konkretne dni w konkretne miejsca) wyszedl dopiero w pazdzierniku, wiec musztarda po obiedzie. Coz, na kolejny sezon bede nieco madrzejsza. ;)

Pojechalismy do Stanu Vermont, ktory jest odpowiednikiem Alp dla naszego polnocnego wschodu. ;) Dobra, przesadzilam z tymi Alpami. M. prycha pogardliwie, ze w Vermont to zadne gory. Faktycznie, daleko im nawet do Tatr. To cos pomiedzy naszymi Beskidami a Pieninami. Najwyzszy szczyt ma okolo 1300m npm. Ale to juz chociaz "gorki". Stan ten znajduje sie tez dalej na polnoc wiec na brak sniegu nie narzeka, a za to infrastrukture narciarska ma swietnie rozwinieta! Kazdy kompleks to okolo 100 stokow o roznym stopniu trudnosci, siec wyciagow krzeselkowych (niektore maja tez gondole), oraz niezliczone hoteliki oraz motele. My wyladowalismy w Stratton Mountain, okolo 3 godzin drogi od nas, ktore ma nawet mala "wioske narciarska". Ta ostatnia, choc urocza, nieco nas rozczarowala, ale o tym pozniej. ;)

Tak jak napisalam wyzej, Vermont ma zawsze duzo wiecej sniegu niz my. Gdzie nas sniezyce omijaly tej zimy, albo snieg zaraz przechodzil w marznacy deszcz, tam sypalo rowno juz od konca listopada. Kompleksy narciarskie znajduja sie tez na wyzszych elewacjach, gdzie jest duzo zimniej, wiec snieg praktycznie nie topnieje. Odczulismy to najbardziej w dzien powrotu, kiedy wyjezdzajac termometr wskazywal -7, a jak tylko zjechalismy z gor na glowne drogi, zrobilo sie -2. :)
Potworki byly w siodmym niebie! Nie wiem czy kiedykolwiek w swoim zyciu widzieli taaaka kupe sniegu! :) Podejrzewam, ze byliby calkiem szczesliwi gdybysmy pojechali tam po prostu odpoczac i pozwolili im zwyczajnie kilka razy dziennie potarzac sie w bialym puchu. :) Nie bez znaczenia jest tez to, ze poniewaz jest tam praktycznie caly czas mroz, zimno jest "suche", a wiec ubrania, buty, narty, wszystko schlo doslownie migiem, bo wlasciwie to nie bylo mokre, tylko przysypane sniegiem. :) Bajka!

W tle widac (ledwie, ledwie) jeden z budynkow naszego hotelu. A Bi udaje snieznego lamparta, jakby sie ktos zastanawial co to za poza  ;) probowala sie tez wdrapywac na drzewo widoczne za nimi i niestety rozerwala spodnie narciarskie :/

Dojechalismy na miejsce poznym popoludniem w sobote. Zatrzymalismy sie w czyms posrednim pomiedzy mieszkaniem a hotelem, bowiem apartament (?) mial w pelni wyposazona kuchnie (lacznie ze zmywarka) oraz pralke i suszarke, ale tak jak w hotelu, codziennie przychodzono go sprzatac i scielic lozka. To znaczy przychodzono-by, bo my stwierdzilismy ze wystarczy nam recznikow, naczynia pozmywamy sobie sami i nie potrzebujemy tez codziennej zmiany poscieli. Wywiesilismy wiec na drzwiach tabliczke "nie przeszkadzac". ;)
Potworki zgodnie zakrzyknely, ze to byla najlepsza dotychczas miejscowka i w pelni sie z nimi zgadzam. W Poludniowej Karolinie oraz na Florydzie rowniez zatrzymalismy sie w takich mieszkanio - hotelach, ale tam to byly naprawde klitki, w ktorych ciezko bylo sie swobodnie ruszyc. Tym razem nasz "apartament" skladal sie z naprawde przestronnego salonu (z fajnym kominkiem):


Sporej sypialni, a takze wneki jadalnej:

 Potwory pozeraja sniadanie :)

Przedpokoj byl naprawde duzy i mial stojaki na narty:


Wszystko przystosowane do wypadu w gory na kilka (albo i kilkanascie) dni. Minus? Wystroj, szczegolnie kuchni, zatrzymal sie w latach 80. ;) Balam sie wlaczac kuchenke, choc tu nie mialam wyjscia. Piekarnika jednak wlaczyc sie nie odwazylam, podobnie jak zmywarki. ;)
Fajna sprawa okazalo sie tez, ze wokol budynkow hotelu (bo byl ich caly kompleks), znajdowaly sie szopki z suchym drewnem. Mozna bylo palic w kominku do woli! :)

W sobote, po przyjezdzie, za pozno bylo juz na narty poniewaz stoki w Vermont sa nieoswietlane i zamykaja je o 16. :O Po ulokowaniu sie w hotelu, postanowilismy wiec rozejrzec sie po wiosce narciarskiej. Tu poraz pierwszy zderzylismy sie z roznica klimatu. O ja pierdziele jak bylo zimno! Niestety, w nocy temperatury spadaly tam niemal do -20 stopni i po zachodzie slonca momentalnie robilo sie lodowato. Do niskich temperatur dodac porywisty wicher i szybko pozalowalismy wyprawy. ;) Wioska bardzo klimatyczna, nie powiem, ale raczej malutka. Pare barow i restauracji, ktore doslownie pekaly w szwach (za to na zewnatrz mialy ogniska dla rozgrzewki ;p), a sklepow z odzieza oraz akcesoriami sportowymi jak us*ane. ;) My glownie szukalismy kafejki, ale znalezlismy tylko malutki spozywczak, ktory serwowal kiepska kawe. Najblizsze Dunkin' Donuts oddalone o pol godziny. Podobnie jak najblizsza stacja benzynowa. Zadupie straszne, ale to wlasnie jest Vermont. :D

W kazdym razie, nasze poszukiwania przyniosly tyle dobrego, ze Potworki wlazly zachwycone w kazda mijana zaspe (a tych bylo bez liku) oraz znalezlismy... lodowisko. Naprawde piekne, oswietlone lampkami zawieszonymi na drzewach i plotku, stworzone na zamarznietym stawie.

Czy nie pikne tlo do romanycznego, wieczornego wypadu? ;)

Bylo tak zimno, ze odpuscilismy sobie jazde, choc jak widac na zdjeciu niektorym temperatury nie przeszkadzaly. Planowalam wrocic tam z dziecmi ktoregos wieczora, ale sie nie udalo. No trudno. ;)

Kolejnego dnia po wygrzebaniu sie z betow i zjedzeniu sniadania, ruszylismy na stok. Mowie Wam, mieszkanie zaraz przy wyciagu to po prostu bajka! Mozna bylo na spokojnie, bez upocenia siebie i dzieci, pomalu i stopniowo wbic sie w warstwy odziezy (a troche tego bylo: termalna bielizna, narciarskie skarpety oraz buty, ocieplane spodnie, bluzy, kurtki, kominy, kaski, rekawice...), zarzucic narty na ramie, po czym 30 sekund i juz czlowiek sie w nie wpinal i wsiadal na wyciag. Byla to po prostu rozkosz, szczegolnie, ze juz podczas tego krociuskiego marszu Potworki zdazyly strzelic focha, ze narty im ciaza. :O

Przy "naszym" wyciagu ;)

Pierwszego dnia szusowania mielismy pogode idealna. Lekki mroz, piekne slonce, snieg niczym puch. Obydwa Potworki swietnie sobie radzily choc bardzo szybko, ku naszemu zaskoczeniu okazalo sie, ze bakcyla narciarstwa zdecydowanie bardziej lyknal... Nik.

 Kokus prowadzi, w tle Bi, a na koncu matka pilnujaca towarzystwa ;)

Ten nasz Kokus, ktory do niedawna w porownaniu z siostra wypadal raczej "ciapowato", teraz zjezdzal ze stoku bez strachu, tak sprawnie i szybko, ze z trudem go doganialam. On sam zreszta co wieczor dziekowal (autentycznie!), ze wzielismy go na narty i do dzis wspomina, ze tak fajnie sie bawil i chce tam wrocic.
M. tylko sie krzywi. :D

To byla niedziela i tego dnia zostalismy na stoku zaraz obok naszego hotelu. Byl to zielony szlak, ale calkiem fajnie opadal w dol, bez plaskich miejsc, gdzie trzeba sie nawywijac kijkami. Byl tez dosc dlugi, wiec zupelnie sie nie nudzil.


W jego polowie widac bylo w oddali inny kompleks narciarski, ale jest ich w okolicy jeszcze kilka, wiec nadal nie wyczailam ktory to. :D

Chyba Bromley ;)

Zrobilismy sobie 2-godzinna przerwe na lunch po czym znow wrocilismy na stok. Poznym popoludniem zas, kiedy wyciagi zamkneli, zeby nie siedziec tylu godzin w hotelu, zabralismy dzieciaki na tubing. Zupelnie nie wiem jak to nazwac po polsku. ;) Na specjalnie oddzielonych torach mozna zjezdzac na dmuchanych kolach.


Jest tez wyciag, ktory wciaga kazda opone (wraz z jezdzcem) na gore, wiec nie trzeba ich taszczyc piechota, choc niektorzy sie na to porwali, bowiem kolejka do wyciagu byla spora. ;) Zjazd byl tak szybki, ze wszystkie zdjecia wyszly zamazane, zas na koncu torow ulozone byly "poduchy" amortyzujace uderzenie.

Kokus pedzi :)

Po takim dniu spedzonym w wiekszosci na dworze, spodziewalam sie, ze Potwory padna juz o 19, tymczasem jeszcze o 21 mialam problem, zeby zagonic ich do lozek. ;) Odbyla sie tez wojna o miejsca do spania. Dwie osoby musialy bowiem spac na wspolnym lozku w sypialni, jedna na rozkladanej kanapie i jedna na malej dostawce. I o te dostawke Potwory urzadzily karczemna awanture. W koncu stanelo na tym, ze Bi miala na niej spac dwie pierwsze noce, a Nik ostatnia. Kiedy jednak przyszla jego kolej, jak juz udobruchalam Bi, ktora strzelila focha, po umoszczeniu sie do spania, stwierdzil, ze... woli jednak w sypialni z tatusiem. Bez komentarza. ;)

W poniedzialek pogoda przywitala nas calkowicie inaczej. Byl znow kilkustopniowy mroz, ale dla odmiany sypal gesty snieg. Przez calutki bozy dzien! Cale szczescie, ze wszyscy mielismy gogle!

Dla Potworkow snieg = dobra zabawa

Na ten dzien zaplanowalismy wjazd gondola na szczyt i stwierdzilismy, ze troche sniegu nie zmusi nas do zmiany planow. ;)



W tle gondole. Wygladaja na malutkie, ale mieszcza 10 osob



Dotarcie do wyciagu z gondola wymagalo lekkiej logistyki, poniewaz wyciag przy hotelu znajdowal sie nieco na uboczu. Musielismy wjechac do polowy gory naszym przyhotelowym wyciagiem, po czym zjechac kawalek stokiem, na ktorym jezdzilismy poprzedniego dnia, a nastepnie zjechac w boczny stok, prowadzacy do glownej czesci kompleksu, gdzie znajduje sie wiekszosc wyciagow. Pech chcial, ze ten boczny stok mial juz oznaczenie niebieskie. To byl naprawde krociutki odcinek i nawet niezbyt stromy. Gdybym nie wiedziala, ze byl niebieski, spokojnie pomyslalabym, ze to nadal szlak zielony. Nik pokonal go bez problemu i wlasciwie bez zatrzymywania, natomiast Bi... kompletnie spanikowala! :/ Chyba ze cztery razy stawala i wyla, ze ona sie boi.

Niestety, jak sie jest juz w polowie stoku, nie ma odwrotu. Trzeba zjechac. :D I Bi w koncu zjechala, ale po tym juz do konca co chwile panikowala, jeczala i dopytywala, kiedy koniec. Nie wiem, czy bylo cos w pogodzie, czy padajacy snieg utrudnial jej widzenie, czy zadzialalo cos innego, ale niestety takim zachowaniem skutecznie psula jazde reszcie naszej czworki. M., ktory ma jeszcze mniej cierpliwosci ode mnie, szczegolnie mial dosc, wiec zaczelismy sie rozdzielac - on bral Nika i szusowali radosnie po trudniejszych stokach, ja zostawalam z Bi, choc przyjemnosc mialam z tego srednia, bo Bi jechala slimaczym tempem co chwila pokrzykujac ze strachu, a moje nieprzyzwyczajone nogi bolaly od ciaglego hamowania i robienia plugu. Starsza zas co i rusz dopytywala ile razy jeszcze zjedziemy. Kiedy spojrzalam na zegarek i wyliczylam, ze jeszcze dwa razy, ale po tych dwoch stwierdzilam, ze mamy czas na trzeci, dziecko urzadzilo mi karczemna awanture, ze przeciez obiecalam, ze dwa razy i koniec! :/ I naprawde nie jestem w stanie dojsc do tego, co jej sie tego drugiego dnia stalo, bo teraz twierdzi, ze ona przeciez bardzo narty lubi. Taaa... ;)

W kazdym razie wjechalismy w koncu na szczyt. Bez pamiatkowego zdjecia nie moglo sie obejsc. ;)


Zawsze zachwycaja mnie tez lodowe formacje tworzace sie na skalkach. :)

Potworki tez zafascynowane pukaly i stukaly w te sople :)

Z tamtad zjechalismy stokiem, po ktorym stwierdzilam, ze nigdy wiecej. Wybralam go specjalnie dla Bi, bo wydawal mi sie lagodny. I byl - az za bardzo. Miejscami trzeba sie bylo ostro odpychac kijkami i na dol dotarlam zdyszana i wsciekla. A Bi i tak panikowala kiedy tylko stok opadal delikatnie w dol i ignorowala moje wskazowki, zeby wykorzystala ten spad do rozpedu przed kolejnym plaskim kawalkiem. Ech... :/
Po tamtym zjezdzie stwierdzilam, ze najlepiej bedzie wrocic z Bi na nasz przyhotelowy stok, ktory zna z dnia poprzedniego. Tam Bi rzeczywiscie odzyskala nieco rezonu chociaz tez odliczala juz czas do powrotu do hotelu. ;)

A Nik mijal mnie w drodze do wyciagu nie zatrzymujac sie i nawet nie zwalniajac ;)

Zabralam w koncu Potworki ze stoku nieco wczesniej niz przewidywalam (choc Nik wcale nie mial ochoty), dajac mezowi chwile przed zamknieciem wyciagow na pozjezdzanie z czarnych szlakow. ;)

Po poludniu mielismy dla Potworkow kolejna niespodzianke. Zarezerwowalismy im bowiem przejazdzke na mini skuterach snieznych. Zachwyt byl oczywiscie niesamowity, a Nik do dzis jeczy, zeby mu taki kupic! :D


Trafila im sie tez przypadkiem nie lada gratka. Zarezerwowalismy im bowiem tylko przejazdzke w kolko przez 10 minut. Tymczasem, pod koniec nagle instruktor ustawil dzieciaki w rzadku i... ruszyli na przejazdzke! Pozniej okazalo sie, ze dwoje dzieci sie spoznilo, a instruktorzy nie dopytawszy, policzyli ze maja przewidywane piecioro i ruszyli w trase! ;) Po lekkiej konsternacji poszlam do biura zeby doplacic za dluzsza przejazdzke, ale sympatyczna pani zapewnila, ze poniewaz to ich blad, nie musimy doplacac. Jak milo! :D Zamiast 10 minut, Potworki jezdzily wiec na skuterach przez pol godziny. Myslicie, ze sie cieszyli? A gdzie tam! To znaczy, poki jezdzili, bawili sie przednio, ale po powrocie strzelili focha, ze za krotko i ze chca jeszcze! :O


Tego wieczora odbylismy z M. narade co robic z kolejnym dniem. Bilety na wyciag tu, gdzie bylismy mielismy wykupione tylko na 2 dni, a w dodatku nastepnego dnia musielismy sie do 11 wymeldowac z hotelu. Oczywiscie 11 to jeszcze rano i mozna by wykupic karnet na kolejny dzien, ale ceny biletow w okienku przyprawialy o zawal. Tak naprawde wybory mielismy dwa: albo wymeldowujemy sie i wracamy do domu, albo jedziemy pol godziny na pobliski stok, na ktorym, jak pisalam wczesniej, mielismy tego dnia znizke.

W koncu chec skorzystania z okazji przewazyla i postanowilismy poszusowac jeszcze kolejnego dnia. Pomysl spalil nieco na panewce, bowiem bylo potwornie zimno. Mroz moze nie byl jakis wielki, bo -7, ale wial porywisty wicher, ktory sprawial, ze temperatura odczuwalna byla pewnie w okolicach -20. ;)
Dojechalismy na kolejny stok, kupilismy karnety, ale wytrzymalismy tylko niecale 2 godziny. Bi i tak wiekszosc czasu dopytywala kiedy jedziemy do domu, a Nik zaczal narzekac, ze nie czuje paluszkow u rak, pomimo grubych rekawic. Ani ja, ani M. nie mamy kominow, zeby zaslonic twarze, wiec bylo nam naprawde nieprzyjemnie, zas kominy dzieciakow kupowalam raczej z mysla o naszej "lokalnej" zimie, czyli cieniutkie, akurat pod kaski.
Cos tam jednak poszusowalismy, choc ten kompleks srednio przypadl mi do gustu. Zjechalam z Bi z 3/4 gory szlakiem oznakowanym jako zielony, okazal sie on jednak bardzo stromy. Byl niesamowicie szeroki, wiec zamiast w dol mozna bylo przejezdzac z jego jednego brzegu na drugi, ale mimo wszystko nie dziwilam sie bardzo Bi, ze sie wystraszyla. Tym bardziej, ze po poprzednim dniu nadal trzymal ja kryzys. Juz w drodze powrotnej rozmawialismy z M. z nia, ze skoro nie chce jezdzic, to kiedy my z Kokusiem bedziemy jechac na narty, ona moze zostac z dziadkiem. Ale nie, Bi twierdzi, ze ona lubi jezdzic na nartach, tylko nogi ja bola. Dziwne mi sie to wydaje, bo przeciez ona jest zdecydowanie najbardziej wysportowana z naszej rodziny. Podejrzewam raczej, ze cierpnie na mysl, ze mogloby ja cos ominac. :D
Tymczasem chlopaki zjezdzali sobie ze stokow... czarnych! Trafili co prawda na muldy i czesc trasy Nik pokonal na tylku, ale zjechal? Zjechal! :O Ja bym nie zjechala, tylko zwyczajem Bi stanela i sie poplakala ze strachu. ;)

W kazdym razie, we wtorek wczesnym popoludniem, cala nasza czworka z ulga zaladowala sie do auta, zeby wyruszyc na powrot w cieplejszym kierunku poludniowym. :D I wszystko bylo super, tylko nie znajac okolicy, zmuszeni bylismy jechac slepo wedlug wskazowek nawigacji. Ta zas wynalazla jakies dziwne skroty i kilka razy "kazala" nam zjechac z glownej, pieknie odsniezonej drogi na cos, co wygladalo tak:

To bylo ledwie posypane piaskiem!

Czasem droga prowadzila przez las, czasem mijalismy jakies przypadkowe domy, od czasu do czasu zas, wyjezdzalismy na otwarta przestrzen i moglismy podziwiac daleka panorame gor.


M. stwierdzil, ze czuje sie jakby jezdzil po wioskach wokol Zakopanego. :)
Dojechalismy jednak bezpiecznie, choc z powodu korkow, sporo pozniej niz przewidywalismy. Coz... ;)

*


To juz koniec zimowych opowiesci. Ufff...

W domu czekal zas na nas steskniony pies oraz... chlod. Akurat w czasie naszej nieobecnosci padl jakis czujnik w piecu i na prawie calym dole (oprocz salonu) nie wlaczaja sie kaloryfery. To sie nazywa powrot do (brutalnej) rzeczywistosci! :D

wtorek, 12 lutego 2019

Szybkim krokiem przez luty

Luty mknie jak szalony, a ja nie nadazam z zapiskami! :)
Niestety, wynika to z tego, ze nawet w nowej pracy, spedzalam dziennie krotka (lub dluzsza :D) chwile piszac posty. Od kilku tygodni jednak, w firmie konsekwentnie robi sie coraz wiekszy kociol i brak mi nadwyzki czasu, ktory moglabym poswiecic na pisanie postow. Zostaly mi wieczory, po polozeniu Potworkow spac, ale wtedy jestem juz srednio przytomna i jesli zdarzy mi sie nastepnego dnia przeczytac to, co nasmarowalam, za glowe sie lapie i polowe kasuje. ;)

Nie zamierzam jednak w najblizszym czasie konczyc pisania, nie martwcie sie! Lubie ten moj wirtualny pamietniczek. Po prostu lojalnie uprzedzam, ze moje posty moga w najblizszym czasie byc bez ladu i skladu oraz jakiegokolwiek sensu.
Zaraz... W sumie to wszystkie moje posty tak wygladaja... :D

No dobrze, skoro juz wytlumaczylam, ze w tym miejscu nie mozna spodziewac sie wyszukanego slownictwa czy gramatyki, ze juz o gornolotnych tematach nie wspomne, wroce na momencik do zeszlego tygodnia. :)

W poniedzialek 4 lutego dzieci obchodzily w szkole 100 dzien szkoly i z tej okazji musialy wykonac plakaty. Pisalam juz o tym. Oczywiscie nie zebralam sie jeszcze, zeby odpisac na komentarze, napisze wiec zbiorowo tutaj. Wszystkie Wasze rady byly swietne, ale niezgodne z tym, czego oczekiwala nauczycielka. Plakat mial byc zrobiony na grubym papierze o konkretnych wymiarach. Papier mial byc kolorowy, ale ja mialam w domu bialy i stwierdzilam, ze trudno, wykorzystamy to, co jest. Plakat mial przedstawiac obrazek przyozdobiony lub ulozony ze 100 elementow. Nie wolno nawet bylo na nim rysowac! Wszystkie dodatkowe czesci obrazkow mialy byc wykonane z kolorowego, sztywnego papieru. Chociaz, po fakcie, kiedy pani wrzucila zdjecia, okazalo sie ze kilkoro dzieci jednak domalowalo dodatkowe czesci mazakami i tez bylo dobrze. A ja sie umeczylam wycinajac, klejac i goniac syna, zeby choc troche pomogl w jakby nie bylo swojej pracy. Wrrr... Zapomnialam na smierc zrobic zdjecie koncowego efektu, ale na szczescie nauczycielka Nika wyslala spora galerie.

Moje nasze dzielo ;)

Jak widac, plakat Kokusia przedstawia czerwonego pick-up'a. Mini pomponiki, z ktorych ulozylismy ksztalt pojazdu wybralam ja, bowiem szukalam czegos co ma szanse niezle trzymac sie papieru. ;) Design wybral juz sam Nik i wlasciwie to spodziewalam sie, ze bedzie to jakas forma auta. Koniec koncow wydaje mi sie, ze wyszlo to calkiem fajnie. :) I co najdziwniejsze, trzyma sie kupy, nawet po zwinieciu w rulon. ;)
Okazalo sie przy okazji, ze tylko pierwsze klasy musialy sie podjac tak ambitnego projektu. Zerowkowicze musieli przyniesc kolekcje stu rzeczy, natomiast II, III i IV klasy nie obchodzily setnego dnia kompletnie (Bi byla bardzo rozczarowana i oswiadczyla, ze oni mieli tylko nuuudne lekcje ;P). Pierwszaki zas przemaszerowaly przez cala szkole ze swoimi gotowymi plakatami. I super, tylko dlaczego to ja musialam spedzic dwa wieczory wycinajac i klejac na szkolna atrakcje, ktora trwala pol godziny? :/

Jak pisalam ostatnio, w zeszlym tygodniu panowaly u nas arktyczne mrozy. Tylko przez 3 dni, ale dolna czesc domu uparcie nie chciala sie nagrzewac do w miare przyjaznych temperatur. Szczegolnie salon z jego wysokim sufitem byl przerazliwie zimny. Wieczorami rozpalalismy wiec w kominku i zaraz robilo sie przyjemnie. Dla nas az za przyjemnie czasem i siadalismy na drugim koncu pokoju rozkoszujac sie widokiem ognia z daleka. Gorac buchajacy od kominka nie przeszkadzal natomiast zupelnie... Mai, ktora jak widac ukladala sie zaraz przed nim. Az dziwne, ze futro jej nie zaiskrzylo. :D

"Nieswiateczna" odslona kominka, tak przy okazji ;)

W sobote odbylo sie w koncu przyjecie urodzinowe Kokusia. Taaa... prawie 2 miesiace po faktycznych urodzinach. ;) Az glupio mi bylo, bo mialam wrazenie, ze to troche tak, jakbym dopraszala sie prezentow. Tak naprawde zas, w grudniu powiedzialam Kokusiowi, ze przyjecie dla kolegow odbedzie sie w styczniu, po czym zabralam sie za przygotowania swiateczne, a impreze zepchnelam gdzies w zakamarki pamieci. Minelo kilka tygodni i liczylam, ze moze Nik o calym przyjeciu zapomni, ale co jakis czas sobie przypominal i pytal, ze skoro jest juz styczen to kiedy bedzie ta impreza? Cholera. Po ktoryms takim pytaniu stwierdzilam, ze jednak nie zapomni i zabralam sie za szukanie wolnego miejsca. Niestety, zapomnialo mi sie, ze aby zarezerwowac impreze w sali zabaw na styczen, powinnam byla to zrobic jeszcze w grudniu. Teraz zupelnie nie bylo wolnych terminow, albo byly np. o 9 rano badz 18 wieczorem. ;) I tak Kokus doczekal sie przyjecia, ale w... lutym. ;)

W koncu przyjecie z okazji 6 urodzin Kokusia odbylo sie w miejscu gdzie ostatnio byly urodziny Bi. Tez szoste zreszta. :)
Bardzo ciekawa sprawa bylo, ze Nik stanowczo odmowil zaproszenia dziewczynek. Oswiadczyl, ze chce miec na imprezie samych chlopcow. Spelnilam zyczenie do pewnego stopnia. Z klasy rzeczywiscie zaprosilismy samych chlopakow. Bylo mi to zreszta na reke, bo nie mialam ochoty placic za ponad dwudziestke dzieciakow. ;) Mamy jednak dwie rodziny z sasiedztwa, z ktorymi sie blizej przyjaznimy, wiec wypadalo ich zaprosic. Pech (?), ze te rodziny maja same corki. Wsrod znajomych mamy za to praktycznie samych chlopcow (serio!), ale jeden z nich posiada siostre. Dodatkowo, na impreze dwoch urwisow przyszlo z siostrami (o ktorych nikt mnie nie uprzedzil, ech...) i w ten sposob mielismy 6 dziewczynek (liczac Bi) na 11 chlopakow. ;)

Cala (prawie) gromada :)

Z tymi siostrami to w ogole smieszna (czy tez moze wkurzajaca) sytuacja, bo nie dosc, ze nikt nie spytal czy moze przyprowadzic rodzenstwo zaproszonego dziecka, to jeszcze dzieciarnia ma tupet. I tak, przy rozdawaniu upominkow dla gosci, jeden z chlopcow na bezczelnego podszedl i oswiadczyl, ze jego siostra nie dostala. :O Tatus owego rodzenstwa stal obok, slyszal i nawet nie sprobowal zwrocic synowi uwagi. Na koncu jezyka mialam, ze o przybyciu siostry nic mi nie bylo wiadomo, a wiec i goodie bag nie przewidzialam, ale az tak wredna nie jestem. Tak sie zlozylo, ze dwoje z dzieci, ktore zadeklarowaly sie przyjsc, nie dotarlo, wiec akurat mialam dwa dodatkowe upominki. Tak naprawde to bylam przygotowana na taka sytuacje i w aucie mialam dodatkowe torebeczki oraz duperelki, zeby w razie czego poskladac do kupy dodatkowe goodie bags, nie mniej przy kazdym przyjeciu urodzinowym mnie to irytuje. Wiem, ze roznie bywa i tez zdarzylo mi sie zabrac oba Potworki na impreze, na ktore bylo zaproszone tylko jedno. Zawsze jednak najpierw pytalam rodzica organizujacego przyjecie, czy nie ma nic przeciwko. Na przyjeciu zas, kiedy rozdawano upominki dla gosci, tlumaczylam temu "dodatkowemu" Potworkowi, ze tak naprawde to impreza nie jego/jej kolegi i moze byc tak, ze dla niego/niej goodie bag nie bedzie. Choc w sumie jeszcze sie nie zdarzylo zeby nie bylo. :)

W kazdym razie dzieciaki wyszalaly sie i wylataly, a i mi udalo sie pogadac z kilkoma dawno-niewidzianymi kolezankami. Tort oczywiscie byl rozczarowaniem, ale w sumie sie nie przejelam, bo te hamerykanckie paskudztwa, ktore zamawiam na imprezy dzieciakow, maja "wygladac", nie smakowac. :D

Taka jestem "mundra", ze fote strzelilam przez pokrywe, a odkrytego torta ze swieczka juz zapomnialam uwiecznic ;)

Na imprezie tort cieszyl sie srednim powodzeniem i zostala go prawie polowa. M. chcial wyrzucic go do kosza, ale wzielam te reszte do pracy, postawilam na stole w kaciku z lodowka i mikrofala i... znikl w ciagu jednego poranka. ;)

Dwoch kolegow Kokusia (widocznych na zdjeciu) bylo tak podekscytowanych jakby to bylo ich przyjecie ;)

Po imprezie, w domu odbylo sie wieeelkie rozpakowywanie. Przybyla nam cala masa jezdzacych pojazdow i nawet jeden latajacy.

Lata, ale malo stabilnie i po kilkunastu probach lotu, Nik rzucil helikopter w kat, wkurzony na maksa ;)

Nik dostal tez klocki a'la Lego z pojazdami oraz figurkami Zolwi Ninja. Te poskladal dzielnie sam, natomiast polegl przy ukladaniu faktycznego Lego. Dostal ciezarowke policyjna z przyczepa i ta przyczepa wlasnie go przerosla. ;) Tradycyjnie juz, zapomnial o jednym wysokim klocku i w rezultacie wyszla mu krotsza o dwa "wypustki". Wtedy juz nic oczywiscie nie pasowalo i bylo mamo ratuj. :D W sumie ukladalismy ten zestaw do 21 wieczorem, bo Nik uparl sie, ze musi skonczyc tego wieczora. ;)
Niestety jednak, moj syn ukladac owszem, lubi, ale ma raczej nature kolekcjonerska. O ile Bi czesto rozklada swoje Lego na czesci pierwsze i tworzy wlasne konstrukcje, o tyle ulozone modele Nika walaja sie po stolach i polkach, nieruszane. Mam nadzieje, ze z wiekiem mu sie to odmieni i ruszy troche wyobraznia. ;)

Niestety, przyjecie urodzinowe w sali pelnej dmuchancow, gdzie potwornie szumialo, grala muzyka, a dzieci piszczaly, zaowocowalo strasznym bolem glowy... Kolejnego dnia chodzilam zamulona i ospala. Nie chcialo mi sie jechac ani na narty, ani na lyzwy, wiec w koncu spedzilismy spokojny dzien w domu. Wiedzac jednak, ze juz nastepnego dnia mialo przyjsc jakies szalone ocieplenie, wyszlam z Potworkami do ogrodu, zeby skorzystali ze sniegu, ktory wowczas jeszcze lezal calkiem przyzwoita warstwa. Teraz mamy tylko gdzieniegdzie male, brudne kupki. ;)

Nie widac, ale Bi pedzi z gorki na pazurki! :D

Potworki oczywiscie przeszczesliwe. Zjezdzali na "dupolotach", tarzali sie w tym sniegu, robili aniolki i skakali w niego niczym rozbrykane szczeniaczki. :D

Wyglada to calkiem "zimowo". Szkoda, ze juz kolejnego dnia prawie wszystko zmyl deszcz :/

Miniony tydzien obfitowal za to w "przygody". ;)

Po pierwsze, nie wroze naszemu psu dozycia do poznej starosci. Nie w naszym domu w kazdym razie. ;) Wiem, brzmi drastycznie, ale, choc probuje to ubrac w zart, tak naprawde potwornie mnie to martwi.
Niestety, nasza Maya ma nature wloczegi. W starym domu uciekala regularnie do sasiadow, poganiac  z ich psem. W koncu jednak uciekla dalej i zostala zlapana i zawieziona do schroniska, pamietacie? Pod obecnym adresem uciekla tuz przed Sylwestrem, a wiec ledwie ponad miesiac temu. M. jezdzil godzine szukajac tej cholery, ale na szczescie ja znalazl.

Tymczasem w zeszly wtorek, pies "tanczyl" przed drzwiami z samego rana. Zazwyczaj wypuszczam ja nieco pozniej, kilka minut przed naszym wyjsciem na autobus. Poniewaz jednak siersciuch wyraznie dawal sygnaly, ze chce wyjsc, stwierdzilam, ze moze strasznie musi sie zalatwic. Wypuscilam, po czym poszlam na gore myc sie i szykowac do pracy. Traf chcial, ze tego dnia Bi po cos przydreptala za mna, po czym wyjrzala przez okno w sypialni.
"Mama, Maya jest w ogrodzie sasiadow!" - slysze nagle! Nosz kurna! Nie musze dodawac, ze "niewidzialny pastuch" nie powinien jej tak daleko puszczac?! Polecialam na dol malo sie nie zabijajac na schodach, a Bi tylko za mna zawolala: "Mama, ona biegnie dalej!". Wypryslam z lazienki w takim tempie, ze nawet kapcie zostawilam u gory, wiec wygrzebalam spod lawy laczki, ktore ubiera moj tata kiedy nas odwiedza i w samym szlafroku wybieglam na dwor. Dobrze, ze tego dnia bylo w miare cieplo, ale do letniej to temperaturze bylo daleko. :/ Oczywiscie pies zdazyl juz zniknac. Stalam chwile wolajac, cmokajac i gwizdzac i nic. Co bylo robic? W szlafroku za nia pobiec nie moglam, a za kilkanascie minut po dzieci mial przyjechac autobus. Wrocilam do domu, skonczylam sie szykowac i stwierdzilam, ze kiedy wsadze dzieciaki w school bus'a pojade jej szukac. Trzymalam sie nadziei, ze znow pobiegla na gore naszego osiedla, gdzie ktos hoduje kury. Wsciekla bylam jednak jak cholera, bo przeciez nie mialam calego dnia, zeby jezdzic i nawolywac psa. Musialam jechac do pracy!
Wyszlam z Potworkami na autobus, ponuro opowiadamy sasiadce i innym dzieciakom, ze pies nam zwial... az tu przybiega Maya we wlasnej osobie! Gdzies od tylu, zza domow! Mialam ochote jednoczesnie usciskac te cholere i sprac ja po wlochatym tylku! ;)
Okazalo sie, ze padla jej bateria w obrozy od niewidzialnego pastucha... M. wymienil ja po powrocie do domu i myslelismy, ze to juz koniec problemu.
Tymczasem zaraz kolejnego dnia, wrocilam z pracy, weszlam do domu i pierwsze (po uwolnieniu sie z uscisku Potworkow) pytam, gdzie jest pies. Zazwyczaj bowiem, kiedy podjezdzam, ona siedzi przed garazem i czeka. Tym razem jej nie bylo, w domu rowniez nie i wziely mnie zle przeczucia.
Tak jak sie obawialam, M. wyjrzal na dwor z jednej strony, z drugiej, gwizdal i... nic! Niewidzialny pastuch wlaczony, obroza na szyi, baterie swiezo zmienione, a ona i tak jakims cudem zwiala!
Tym razem ponownie mielismy niesamowite szczescie, bo kiedy M. wyszedl przed dom i zagwizdal po raz kolejny, Maya przybiegla gdzies z gory po drugiej stronie ulicy. Od tego czasu mamy ja bacznie na oku. Wypuszczamy tylko na kilka minut i caly czas zerkamy przez okna, gdzie jest. Skonczylo sie latanie po pol godziny i wiecej. Narazie jest zima, wiec duzo nie traci, ale kiedy przyjdzie wiosna i cieplo szkoda mi bedzie psa, ktory cale dnie spedza w domu. Nie widze jednak wyjscia. Ta ostatnia ucieczka jest bardzo niepokojaca, bowiem teoretycznie "niewidzialny pastuch" nie powinien jej wypuscic z ogrodu. A jednak uciekla. Kiedy M. zmienil baterie wyszedl na ogrod i sprawdzil czy obroza pika jak trzeba. Wszystko wydawalo sie ok, a pies i tak zdolal sie wymknac. Pytanie tylko czy jest miejsce wokol domu gdzie "niewidzialny pastuch" nie lapie, czy Maya nalezy do tych psow, ktore kiedy poczuja "zew natury" nie patrza nawet ze obroza "kopie" je po szyi tylko leca na oslep. Jesli to drugie, to mamy przekichane. Maya udowodnila juz teraz, ze ma wloczegowska nature. To nie pies, ktory bedzie sie trzymal domu. I niestety, obawiam sie, ze to tylko kwestia czasu kiedy ucieknie i juz nie wroci, a my jej nie znajdziemy, albo znajdziemy w takim stanie, ze (Iwosia, zawsze przychodzi mi na mysl Wasz Fuksik)... wole o tym nie myslec. :(

No dobrze, poki co, smutki na bok. Maya lezy sobie na swoim poslanku, wtulona w cieply kaloryfer, niczego nieswiadoma. Moze sie myle i jednak uda jej sie oszukiwac przeznaczenie do poznej starosci? ;)

Kolejna "przygoda" zeszlego tygodnia jest juz smieszna, choc nie obylo sie bez mojej irytacji na sama siebie. ;)
Otoz, w czwartek rano, jak zwykle wsadzilam dzieciaki w autobus, sprawdzilam czy Maya ma wode, pozamykalam drzwi i pojechalam do pracy. Weszlam do biura, wlaczylam komputer, rozebralam sie, siegnelam po kapsulke z kawa, po czym... mentalnie rabnelam sie reka w czache! Przypomnialam sobie bowiem, ze tego dnia Nik mial rano umowiona wizyte u dentysty!!! Mialam ja wpisana w kalendarz i zapisana w komorce. Dwa dni wczesniej otrzymalam z gabinetu maila z przypomnieniem i jeszcze mowilam o niej M., bowiem dzieci konczyly lekcje wczesniej w czwartek i prosilam, zeby wyszedl w pracy o 13, bowiem ja przyjade rano 1.5 pozniej i nie chce z kolei urywac sie przed czasem. A potem sama na smierc zapomnialam! Normalnie musialam tamtego ranka dzialac na autopilocie! :D
Na szczescie wszystko dobrze sie skonczylo. Wizyta byla dopiero na 9:30, a szkola dzieci oddalona jest o 15 minut drogi od mojej pracy. Zdazylam wrocic po Nika, ktory raptem 20 minut wczesniej zaczal lekcje, podjechac do dentysty i jeszcze musielismy 10 minut czekac.
To jednak koniec dobrych wiadomosci. Niestety, Nik ma pierwszy ubytek. Dentystka zrobila przeswietlenie zeby zobaczyc go dokladniej i na szczescie nie jest zbyt gleboki, nie mniej jednak kazala umowic sie jak najszybciej, zeby zreperowac dziurke zanim rozrosnie sie w powazniejsze dziursko. :/

Zostal jeszcze piatek... Tego dnia Bi wrocila ze szkoly... z goraczka. :( Od dwoch dni miala nieco przytkany nos i od czasu do czasu odkaszlnela, ale wygladalo to na lekkie przeziebienie i tyle. I w zasadzie nadal tak wyglada, bo po zbiciu temperatury w piatek wieczorem, goraczka juz nie wrocila. Bi ma nos czerwony od tarcia i od czasu do czasu paskudnie, odrywajaco odkaszlnie. Poniewaz jednak nie wiadomo bylo czy nie jest to cos powazniejszego, caly plan na weekend sie rypnal. Na sobote umowiona bylam z kolezanka, ktorej syn chodzi do klasy z Kokusiem w polskiej szkole. Oczywiscie nie pojechalam, tym bardziej, ze sama nie jestem do konca zdrowa. W niedziele zas Bi miala miec Mistrzostwa Ligi w plywaniu! Tu rowniez, z bolem serca (i fochem Starszej, ktora umyslila sobie, ze chce medal, ktory niewiadomo czy w ogole by wygrala :D) musielismy zrezygnowac. Juz w piatek wieczorem napisalam do trenera, ze niestety Bi jest chora i nie poplynie. Mialam watpliwosci, ale dobrze zrobilam, bo Bi rzeczywiscie w niedziele nadal byla dosc porzadnie zasmarkana i kaszlaca, a przede wszystkim nie chcialam przeziebienia zamienic w zapalenie oskrzeli...

Spedzilam wiec relaksacyjny najnudniejszy weekend jaki pamietam. :/ Sprzatalam, robilam cos z dziecmi, skladalam pranie, czytalam, upieklam ciasto... a w niedziele po poludniu spojrzalam na zegarek z mysla "Kurna, dopiero 15?! Co ja bede robic przez reszte dnia?!". Taaa... Odwyklam od takiej ilosci wolnego czasu. ;)
Za to chalupa stanowczo skorzystala. Juz pisalam kiedys, ze mam wyrzuty sumienia, bo nigdy nie mam jej calej posprzatanej w tym samym czasie. Zawsze albo sa pomyte podlogi, albo posprzatane lazienki, albo starte kurze... albo cos innego. Ale praktycznie nigdy nie jest to wszystko zrobione na raz. No to w poprzedni weekend bylo. :D

Niestety, jak wspomnialam wyzej, ja sama niedomagam. Nic specjalnego, ot lekki bol gardla i laskotanie w nosie. Ale trwa to juz od 3 dni i zero poprawy. Nie pogarsza sie, co chyba jest dobrym znakiem, ale tez nie polepsza. :/ Nik za to wlasnie jakby zaczal wychodzic z 3-tygodniowego, ciagnacego sie kataru, a teraz tylko patrzec jak zarazi sie od siostry... :/
Najgorsze w tym wszystkim, ze na nadchodzacy (dlugi) weekend mamy zaplanowany wyjazd i to taki ze spedzeniem wiekszosci dnia na swiezym powietrzu, wszyscy wiec musimy bezwzglednie wydobrzec do soboty. M. prycha ironicznie i juz namawia, zeby odwolac rezerwacje, a mi jest tak straaasznie szkoda... :/

A dzis Matka Natura zeslala nam prezent w postaci sniegu. Szkoly jak zwykle pozamykane na glucho, wiec "pracuje" z domu. :D Smieje sie, ale przezornie zapakowalam sobie stos papierow i zamierzam byc jak najbardziej produktywna. Zobaczymy jak to wyjdzie "w praniu". ;)
Jest 11 rano i snieg dopiero zaczyna niesmialo proszyc, wiec szkoly jak zwykle pozamykali na wyrost. Narzekac jednak nie bede, bo Potworki i ja nadal jestesmy lekko kaszlacy i dzien w domu na pewno dobrze nam zrobi. Zobaczymy ile tego sniegu napada i czy utrzyma sie dluzej niz jeden dzien. :D

Buzki!

poniedziałek, 4 lutego 2019

Idzie luty, podkuj buty :D

No to mamy luty. I powiem Wam, ze jak sierpien jest dla mnie takim poczatkiem konca lata, tak luty stanowi poczatek konca zimy. Tak, tak, wiem, ze jeszcze nawet w marcu zdarzaja sie sniezyce, a tamperatury zazwyczaj odmawiaja podniesienia sie na "wiosenny" poziom, ale tak juz mam i kropka.
Moje Drogie, tak wiec WIOSNA idzie! :D Zreszta, od kilku dobrych lat, w lutym mamy anomalie pogodowe, gdzie temperatury podnosza sie do niemal letnich temperatur. Bodajaze dwa lata temu zrobilam Potworkom zdjecie na ostatniej kupie sniegu... w krotkich rekawkach. ;) Rok temu, podczas przeprowadzki, ktoregos dnia przenosilismy pudla w jednych, cieniutkich bluzeczkach. We wtorek temperatura ma dojsc do 14 stopni. W sloncu bedzie pewnie 18...

Tymczasem... kiedy zaczynam pisac, za oknem mam od dwoch dni -14 stopni (w dzien!). Dzis (piatek) temperatury maja dojsc do zawrotnych -6 stopni. ;) Nawet snieg mamy, ha! Ale spokojnie, przy temperaturach zapowiadanych na ten tydzien, wszystko zniknie. ;)

Pisze dalej w poniedzialek i juz dzis, moi Panstwo, mielismy calutkie 14 stopni! Na samym poczatku lutego! :O

Cofnijmy sie jednak do przedostatniego, czyli ostatniego styczniowego weekendu. Byla (jest) zima, bylo nawet zimno, ale nie bylo (jeszcze) sniegu. To grozilo tym, ze dzieciaki spedza weekend w domu, przed ekranami tabletow lub jeczac, ze im sie tak strasznie nuuuudziiii... ;) Recepta? Znalezc im zajecie i przy okazji samemu ruszyc dupke.
Jak wiecie, ze mnie i M. nie sa zbyt towarzyskie stworzenia. M. znajomi sa w ogole do niczego niepotrzebni, ja towarzystwo lubie... od czasu do czasu. ;) Nie dla nas wiec jezdzenie od znajomych do znajomych i z jednej imprezy na inne spotkanie towarzyskie. Zreszta, piszac o znalezieniu "zajecia" mam na mysli cos, co zapewni dzieciakom sporo ruchu i swieze powietrze jak sie da. A przy okazji, poruszac sie chce ja, bo choc okazjonalna "posiadowka" przy winku nie pogardze, to czesciej wole jednak rozruszac stare kosci. W koncu codziennie 8 godzin spedzam siedzac za biurkiem, chociaz wiec w weekend chce sprawdzic czy zostaly mi jeszcze jakies miesnie. A wnioski po tamtym weekendzie sa kiepskie, oj kiepsciutkie. W poniedzialek bolesnie czulam kazdy miesien nog, a wstawanie z krzesla odbywalo sie przy akompaniamencie stekniecia. Starosc nie radosc... :D

Co wiec takiego robilismy? To znaczy, robilam ja i Potworki, bo M. sie na nas w sumie wypial? Starzeje sie ten moj maz, mimo, ze jest tylko o 2 lata ode mnie starszy... :D Czy to znaczy, ze za dwa lata ja tez tak "zdziadzieje"? O rety...

W zasadzie byl to jeden z tych weekendow, ktore mielismy zaplanowane juz od kilku tygodni. Mialo byc chaotycznie, ale niezbyt spontanicznie. Oczywiscie, plany planami, a zycie zyciem, wiec spontan sam sie wkradl, niepytany. ;)

W sobote odbyl sie bal karnawalowy w polskiej szkole. Z tej okazji, Bi, ktora polskiej szkoly nie znosi, pedzila do niej jak na skrzydlach, zas lubiacy ja Nik, ktory za to czuje sie niepewnie przy zmianach planow oraz schematow, marudzil, ze nie chce na bal. ;) Pocieszylam syna, ze matka zglosila sie do pomocy, wiec jesli nie bedzie chcial, schowa sie za mna i nie wyjdzie do konca. Pomoglo. ;)

Tygrys i transformers :)

Swoja kandydature zapisalam do pomocy na sali i przypadlo mi w udziale robienie tymczasowych tatuazy. Cale 3 godziny spedzilam wiec przykladajac, psikajac woda i przytrzymujac malutkie karteczki do malych, pulchnych raczek. Musze przyznac, ze dzieciaki byly bardzo cierpliwe, bo niektore tatuaze byly felerne i trzeba bylo trzymac je 2-3 minuty (zamiast 20 sekund) zeby wyszly, inne zas nie wychodzily w ogole. Poza tym naprzygladalam sie brudnym i polamanym, dlugim paznokciom, co pocieszylo mnie, ze nie jest z Potworkami najgorzej. Czasem bowiem spojrze przelotnie na ich lapki i malo sie nie przewroce! ;) Zawsze mam wtedy wyrzuty, ze co ze mnie za matka, ze dzieciaki chodza z takimi szponami. Okazuje sie, ze nie ja pierwsza i nie ostatnia. ;) A kolejnym wnioskiem wysnutym przeze mnie bylo, ze maniery dzieciakow strasznie sie popsuly. Mimo, ze ja po skonczonym dziele zawsze wesolo wolalam "Prosze bardzo!", malo ktory malolat odpowiedzial "Dziekuje". :/
Przy okazji "tatuowania" dzieciarni wspaniale sobie tez poplotkowalam, bo bylo nas przy stole az szesc babek, wiec dyskusjom (glownie na temat naszych wlasnych dzieci) nie bylo konca. ;)

Bal udal sie naprawde znakomicie. Dzieciaki mialy malowanie twarzy:

Bi miala z jednej strony motylka, z drugiej kotka ;)

Tatuaze, rozne zajecia plastyczne, pokaz klauna (ktory okazal sie nudny jak flaki z olejem), zawody sportowe (ktore jednak byly marnym pomyslem, bowiem sporo dziewczynek przebranych bylo za ksiezniczki i w dlugich sukniach trudno bylo im biegac na czworaka i robic przewrotki :D):

Tutaj Nik w wyscigu w worku :D

...oraz tance z balonami. Dzieciarnia miala tez szybki poczestunek w klasach, ale bawily sie tak dobrze, ze wlasciwie do tych klas wracac nie chcialy.

Tu pojawil sie problem, ktorego nie przewidzialam. Cieszylam sie, ze Potworki tak dobrze sie bawia, jasne. Szczegolnie Bi, ktora normalnie nie znosi polskiej szkoly. Szkopul tylko w tym, ze tego popoludnia Starsza miala tez zawody plywackie! Troche zawinilam tu ja, bowiem z maili od nauczycielek, wynikalo dla mnie, ze zabawa karnawalowa odbedzie sie od 9 do 10:30, a potem dzieci wroca do klas. Zawody plywackie mialy sie zaczac o 12:20, wiec stwierdzilam, ze luzik, zawioze Potworki na bal, a o 10:30 ich zgarne, pojedziemy do domu sie przebrac, a nastepnie akurat na spokojnie dojedziemy na wyscigi. Niestety, w polskiej szkole okazalo sie, ze bal mial zajac calutki poranek, bowiem odbywala sie rotacja rocznikow miedzy atrakcjami. W zeszlym roku bowiem podobno wszystko odbywalo sie w sali w jednym czasie i byl niesamowity balagan. Jak na zlosc, rotacja odbyla sie w jakims dziwnym systemie, bowiem Potworki sa przeciez rok po roku, pomyslalby wiec ktos, ze beda przechodzic atrakcje jedno po drugim. Caly czas mialam bowiem nadzieje, ze uda mi sie ich wywabic przed tancami juz dla wszystkich klas, ktore mialy sie odbyc na koncu. Niestety, zabawa byla dla klas 0-II i najpierw pojawily sie zerowki, ale potem na dluzszy czas zniknely, a zamiast klas I, do czesci wyznaczonej na atrakcje zeszly klasy... II. Kiedy w koncu o 10:30 udalo mi sie dorwac Bi, ta rozplakala sie, ze taka fajna zabawa i ona nie chce jechac i nie chce plywac. I miala gdzies, ze juz ma wyznaczone wyscigi, ze ja zglosilam sie do mierzenia czasu, nic nie przekonywalo jej zeby porzucic bal.

Tu juz na koniec taniec wszystkich klas. Tak, ta dziewczynka przed Kokusiem jest w jego klasie i tak, ma 6 lat. Strasznie wysoka panna! :D

W zasadzie jej sie nie dziwie (choc wtedy bylam wsciekla), bo chyba kazdy 7-latek postawiony przed takim wyborem, wybralby impreze. ;)

Na szybko wyslalam wiec maila do trenera zawiadomic, ze Bi nie bedzie oraz przeprosic, ze powiadamiam w ostatniej chwili. A najlepsze, ze kiedy dojechalismy w koncu do domu po godzinie 13 i jeszcze raz zaserwowalam Bi wyklad, ze tak sie po prostu nie robi, ona niefrasobliwie oznajmila, ze "No to teraz mozemy jechac!". Taaa... Tym razem zawody byly w miasteczku oddalonym od naszego o 40 minut i to bez korkow, ktore sa na tamtej trasie, w sobote popoludniu wiecej niz murowane. Zanim bysmy dotarli na miejsce, byloby po polowie zawodow... :/

Co bylo robic z nagle wolnym popoludniem? Poniewaz od kilku tygodni szykowalam sie, ze spedze go na basenie, teraz jakos nie pasowalo mi poswiecenie go na tance z odkurzaczem oraz mopem, choc chalupa stanowczo o to prosila. ;) Wybralam zabranie Potworkow na lodowisko. O dziwo, Nik byl pierwszy chetny, ale Bi stwierdzila, ze woli zostac w domu. Byl oczywiscie ku temu powod, a imie jemu - tablet. :) W ciagu tygodnia dzieciaki maja dostep do elektroniki skrupulatnie ograniczany, w weekendy jednak daje im wiecej swobody pod tym wzgledem. Zaraz wiec po powrocie z polskiej szkoly, Bi zadowolona zasiadla na kanapie z tabletem i nie miala ochoty go odkladac. Dopiero kiedy M. uswiadomil ja, ze owszem, moze zostac w domu ale na pewno nie spedzi kolejnych dwoch godzin z nosem w ekranie, z fochem zgodzila sie jechac jednak lyzwy. ;)

M. oczywscie stwierdzil, ze chyba mi odbilo pchac sie na ten ziab (nawet mrozu nie bylo!), wiec zostal w domu, pojechalam wiec sama z Potworkami i cala nasza trojka swietnie sie bawila. :) Jestem naprawde pod wrazeniem umiejetnosci Potworkow! Bi jezdzi juz tak pewnie, ze upadla moze ze dwa razy, a Nik zapierdziela jak wyscigowka!

 Speedy Gonzales ;)

Rzecz jasna, przez to, ze tak pedzi, co chwila lezy, ale nic sobie z tego nie robi. Wywroci sie, wstanie, otrzepie (albo i nie) i... pedzi dalej. :) W szoku jestem, bo to byl przeciez dopiero jego trzeci raz kiedy odwazyl sie jezdzic bez "balkonika"!
Najwazniejsze jednak, ze oboje lubia i maja troche ruchu oraz swiezego powietrza. Zamkniete lodowiska jakos mnie nie ciagna. :)

Nie pytajcie mnie co to za poza ;)

Na niedziele plany rowniez mielismy juz od kilku tygodni. Jestesmy czlonkami klubu narciarskiego i zrzeszenie wszystkich klubow w naszym Stanie, wlasnie w miniona niedziele organizowalo impreze na jednym z naszych lokalnych stokow. Impreza polegala na tym, ze dzieci mialy dwie godziny darmowych lekcji narciarstwa, a rodzice znizkowy (50%!) bilet na caly dzien. Na koniec serwowana byla pizza, salatki oraz napoje.
Wiele sobie w zwiazku z tym wydarzeniem obiecywalismy i jak to bywa, troche sie rozczarowalismy. Znaczy sie, ja troche, M. mocno. ;) Zapisujac bowiem dzieci, trzeba bylo okresic na jakim sa poziomie. Poniewaz wzielismy ich na stok 3 tygodnie wczesniej i okazalo sie, ze praktycznie ucza sie jezdzic od nowa, wpisalam im odpowiednio poziom 2 i 3 (na 8 mozliwych). W opisie poziomu 3 bylo wpisane, ze dziecko potrafi wjechac wyciagiem krzeselkowym. Uznalam wiec, ze na tym poziomie Bi powinna juz cwiczyc na gorce dla poczatkujacych. A guzik! Przekazalismy dzieciaki grupie trenerow i patrzylismy z zaskoczeniem, ze Bi zabrano na taka plaska osla laczke, razem z Nikiem.

Nik probuje swoich sil :)

Pomyslalam, ze moze chca sprawdzic jak sobie dzieciaki radza i potem rozdzielic pod wzgledem poziomu, ale nie. Mimo ze widzialam grupke dzieci mniej wiecej w wieku Bi jezdzacych slabo, ale cwiczacych na normalnym, zielonym stoku, ona zostala na dwie godziny na tej "lace".

A tu Bi usiluje chociaz sie rozpedzic ;)

Mysle, ze wszystko wyniklo z tego, ze impreza byla dla klubow narciarskich z calego Stanu, mieli naprawde mase dzieciakow i zapewne za malo instruktorow. Na zamknietym terenie szkolki narciarskiej latwiej dzieci upilnowac, w "teren" zas musialoby jechac przynajmniej dwoch instruktorow na malutka grupke dzieci. O ile ja stwierdzilam, ze czegos na pewno sie naucza (a w koncu lekcje byly darmowe, znacie zas przyslowie o darowanym koniu), o tyle M. sie wsciekl, oswiadczyl, ze powinnam zrobic awanture i zabrac Bi z tamtad (no tak, on sie wscieka, a ja mam robic afere, niedoczekanie! :/), po czym... byl tak nabuzowany, ze oswiadczyl, ze on jezdzic nie bedzie. A mial i buty i narty spakowane, zas za taka cene to raczej dlugo nie pojezdzimy, no ale jego wybor...

Ja skorzystalam i choc wtedy zostalo raptem 1.5 godziny, a poza tym smutno bylo mi troche jezdzic samej, to w ogolnym rozrachunku dobrze sie bawilam. Przez kolejki do wyciagow zdazylam co prawda zjechac tylko dwa razy z gorki dla poczatkujacych (na rozgrzewke), a potem kolejne dwa razy z zielonego stoku i czulam lekki niedosyt, ale co tam. :) Przekonalam sie, ze miesnie nog mam w zaniku, ale za to nowe buty sa rewelacyjnie wygodne. I nie moge sie doczekac kolejnego razu na stoku. :)
A co do nauki Potworkow, to (oczywiscie :D) mialam racje. Dobra, Bi w sumie nie wiem, bo po odebraniu jej z zajec, oswiadczyla, ze nogi ja bola i juz jezdzic nie chce, natomiast Nik chetnie pojechal ze mna juz na normalny stok dla poczatkujacych. Wjechalismy wyciagiem krzeselkowym, z ktorego bez problemu wysiadl, a potem zjechal pieknie trzymajac pozycje plugu, aka pizzy. ;)

Z drogi sledzie, bo Kokus jedzie! :D

W porownaniu z tym, co zaprezentowal poprzednim razem, to bylo niczym niebo i ziemia. Czyli lekcje, nawet na niemal plaskiej lace, cos zawsze daja. ;)

Miniony tydzien za to przyniosl dwie niespodzianki - pogodowa oraz zdrowotna. Na wtorkowe popoludnie zapowiadali niewielkie opady sniegu. Nasze miasteczko jak zwykle znalazlo sie na pograniczu i prognozy same nie wiedzialy czy spadnie nam tego sniegu sporo, czy nic. ;) Zajecia pozalekcyjne zostaly odwolane, w niektorych miasteczkach szkoly wczesniej skonczyly lekcje, tymczasem snieg zaczal padac duzo, duzo pozniej... Prognozy sklanialy sie raczej ku opcji "nic", wiec niefrasobliwie uznalam, ze nie mam co sie szykowac na prace z domu. Blad! Matka powinna byc gotowa na wszystko! Pomijajac bowiem pogode, we wtorek wieczor Nik dostal goraczki! To znaczy w sumie to nie do konca, bo mial 37.8. Malzonek moj oczywiscie gderal, ze to na pewno przez te narty, ze na pewno przemarzl i teraz sa efekty. Smaczku dodawal fakt, ze tego samego dnia rano, Nik wzial ostatnia dawke antybiotyku na zapalenie ucha,a  tu wieczorem stan podgoraczkowy! Humory byly wiec wisielcze, bo M. otwarcie winil mnie, ja zas uparcie twierdzilam, ze zlapal jakiegos wirusa i to na bank nie na nartach, tylko w szkole, polskiej szkole badz w kosciele. Wirusy lapie sie w miejscach publicznych, nie na stoku. ;)

W kazdym razie, wiedzialam juz, ze kolejnego dnia bede udupiona w domu z chorym dzieckiem, wiec nie przejmowalam sie za bardzo sytuacja za oknem. Tymczasem snieg mial zaczac padac o 16, zaczal o 18, ale jak juz opady ruszyly, to nagle zrobilo sie bialo, a puchu uparcie przybywalo. Okazalo sie, ze rzeczywiscie znalezlismy sie na pograniczu. Pekalam ze smiechu kiedy wymienialam smsy z moim tata, ktory nie mogl uwierzyc, ze mamy juz z 15 cm, kiedy u niego ledwie zakrywalo trawe. Tata mieszka niecale 12 km od nas, a roznica byla diametralna! Az poprosil mnie o zdjecie, bo chcial wyslac swojemu szefowi, ktory mieszka w miasteczku okolo pol godziny drogi od nas, w ktorym to w tym czasie padal... deszcz. ;)

To wlasnie zdjecie wyslalam jako material dowodowy. ;) Stan z 21 wieczorem...

Kolejnego dnia szkoly opoznily poczatek lekcji o 2 godziny, ale Bi byla bardzo rozczarowana, ze nie oglosili dnia wolnego od zajec. ;) W sumie spadlo nam okolo 30 cm, wiec sama bylam zaskoczona. A potem wsciekla, bo na popoludnie zapowiadali przelotne sniezyce i postanowili skonczyc lekcje o godzine wczesniej. W rezultacie dzieciaki poszly do szkoly na okolo 3 godziny! Bez sensu, mogli juz zamknac kompletnie. Przez wiekszosc dnia bylo zreszta piekne slonce i nie bardzo dowierzalam prognozom. Jak to jednak bywa w Nowej Anglii, nagle, o 16 sie zachmurzylo, a godzine pozniej zaczelo sypac i to tak, ze chwilami nie widzialam sasiedniego domu. Az zastanawialam sie, czy jechac z Bi na basen, w koncu jednak pojechalam, bo to doslownie dwie minuty drogi. A powinnam byla jednak zostac, ale nie uprzedzajmy wypadkow. ;)

Cala srode temperatura Kokusiowi doslownie skakala. Az zastanawialam sie czy to nie moj termometr. Rano byla normalna, w poludnie podskoczyla do 37.4 i podejrzewalam, ze na wieczor bedzie juz bardzo wysoka. Tymczasem o 17, termometr znow pokazal normalne 36.6, za to przed samym snem rowne 37.0. Ki diabel? ;) W kazdym razie zaryzykowalam, nie podalam mu na noc syropu (mimo, ze M. naciskal, ze jest potrzebny) i okazalo sie, ze goraczka juz nie urosla.
Za to wieczorem, pod koniec treningu, Bi wyszla z basenu trzesac sie jak galareta, szczekajac zebami i marudzac, ze juz nie chce plywac. Wlaczyla mi sie czerwona lampka, bowiem chociaz woda jest chlodna, to temperatura wokol basenu jest tam potwornie wysoka i jeszcze nie zdarzylo sie zeby Bi bylo zimno. Cos mi jednak nie gralo i kazalam Bi nie wyglupiac sie i wracac do wody. Bi poszla z fochem, ale po skonczonym treningu nadal cala sie trzesla, nawet wytarta i ubrana w sweter, spodnie oraz kurtke i czapke. Okazalo sie, ze czesciowo plywac nie chciala bowiem trener zwrocil jej uwage, ze ma plynac, a nie stawac, ona zas stawala bo bolaly ja nogi. Tu zapalila mi sie kolejna lampeczka, bo kiedy Nikowi temperatura szla we wtorek do gory, tez skarzyl sie, ze nogi go bola. W domu Bi nadal trzesla sie skulona pod kocem, a termometr pokazal 37.9. Ech.

W czwartek zostalam wiec w domu z dwojka dzieci i stwierdzilam, ze poniewaz Nik ma za soba dwa dni stanu podgoraczkowego, wypadaloby pokazac ich oboje pediatrze. Poza skaczaca temperatura, oboje od czasu do czasu musieli odkaszlnac, a Nikowi dodatkowo cieklo z nosa. No i dopiero co byl po zapaleniu ucha... Poza tym niepokoil mnie ten bol nog i zastanawialam sie czy to przypadkiem nie lagodnie przebiegajaca grypa.
Wizyta u lekarza czesciowo mnie uspokoila, czesciowo zaniepokoila. Dobra wiadomosc - to nie grypa! :) Zla wiadomosc - mimo, ze ucho Kokusia wyglada juz dobrze, ciagle widoczny w nim byl plyn. Moze sie wiec okazac, ze nadal sie nie doleczylo. Na tym etapie pediatra nie potrafila mi powiedziec, w ktora strone moze to pojsc... Ja trzymam kciuki, zeby to byly tylko pozostalosci po zapaleniu... :/

Dzieci zafundowaly mi wiec dwa dni pracy z domu i znow doszlam do wniosku, ze to nie dla mnie. No nie powiem, fajnie bylo w srode odprowadzic Bi na autobus w dresie i bez malowania oka, a w czwartek w ogole siedziec przy laptopie w pizamie do 10 rano. Pierwszego dnia jeszcze mi praca jakos szla, choc odbywalo sie to kosztem Kokusia, ktory wiekszosc dnia ogladal bajki. Nie mniej, ciagle cos mi wpadalo do glowy. A to zmywarka do rozladowania, pranie do wstawienia, tu cos przetrzec, tam ogarnac, dziecku chociaz cokolwiek do jedzenia wcisnac, itd. W czwartek juz praca nie szla mi kompletnie, tym bardziej, ze dzien rozbity byl przez wizyte lekarska... Nie potrafie sie skupic z dziecmi w domu, tym bardziej, ze kiedy bylo ich dwoje, ciagle wybuchaly klotnie i co chwila ktores jeczalo, ze jesc, piciu i sryciu. Kiedys trafil mi sie za to dzien, gdzie czulam na tyle zle, ze nie poszlam do pracy, ale na tyle dobrze, ze bylam w stanie przegladac papiery w domu. I to juz byla bajka! Dzieciaki wsadzilam w autobus, a potem zasiadlam przy stole w jadalni. Bedac sama, moglam spokojnie skupic sie na pracy i (prawie) uciszyc wyrzuty sumienia, ze nie ogarniam chalupy. Tak dalabym chyba rade pracowac. Ale nie mam pojecia jak robia to mamy, ktore posiadaja male, nie uczeszczajace do placowek dzieci. Chyba, ze pracuja po nocach. Tak czy owak, dla mnie niewykonalne. :)

Skonczylo sie zas tak, ze w czwartek juz ani jedno ani drugie stanu podgoraczkowego nie mialo, a za to roznosila ich energia. Za zgoda pediatry wyslalam wiec oboje do szkoly w piatek, sama zas wrocilam z ulga do biurka i kompa w pracy. :)


I na tym lepiej skoncze. Moglabym napisac jeszcze o minionym weekendzie bo znow sie dzialo, ale znow stworzylam tasiemca, lepiej wiec tutaj przerwac i dokonczyc kolejnym razem. :)