Moje dzieci to cwaniaki. Mali, zlosliwi, uparci kombinatorzy. :)
Szczegolnie w Bi odkrywam z lekkim rozbawieniem (oraz kropla przerazenia) moja wlasna osobowosc. Daje mi to troche do myslenia o sobie samej... ;) Wiecie, ze moja matka byla osoba bardzo zaborcza. Nakazy i zakazy to byla moja codziennosc. O ile ciagle nakazy bez mozliwosci kompromisu owocowaly awanturami (wcale nie w okresie dojrzewania, ale kiedy juz doroslam i odwazylam sie glosno wypowiedziec swoje zdanie; wczesniej za bardzo sie rodzicielki balam), o tyle z zakazami to juz inna historia. Siostra moja miala taktyke smecenia i proszenia do zerzygania (za przeproszeniem). Tak dlugo chodzila za mama i marudzila, ze ona chce i prosi i blaaagaaa, az w koncu ta ulegala. Ja, jako osobka znacznie bardziej skryta, nie prosilam. Dobrze, czasem poprosilam, przedstawialam swoj punkt widzenia, probowalam przekonac matke do swoich racji. Najczesciej przegrywalam. Co robila Agata, kiedy spotkala sie ze stanowczym zakazem, w dodatku powtorzonym? Po prostu go ignorowala. :) Nie otwarcie, glosno i ostentacyjnie, o nie. Po prostu go obchodzila, cichcem, na paluszkach i stopniowo. Za plecami rodzicielki robila na co miala ochote. A przy tym, coz przyznam sie tu, na blogu, umialam klamac i to bardzo dobrze oraz doskonale zacieralam za soba slady. I mieli moi rodzice sporo szczescia, ze trafila im sie corka w sumie spokojna i rozsadna i piszac o swoich "wystepkach" mam na mysli w sumie drobiazgi, bo z takim charakterkiem mialam niezly potencjal na zmarnowanie sobie zycia... :)
Koniec pierwszej malej dygresji. :)
Kolega z pracy ma synka w wieku Bi. Od jakiegos czasu zali sie, ze maly wszystko neguje, sprzecza sie, ze on nie, ze on tak, a w ogole to inaczej... Klasyczny bunt (tak, kolejny!) trzylatka. A Bi? Ona, wierna kopia swojej matki, jak spotka sie z nakazem, wtedy owszem, placze, smarka, wrzeszczy, ze nie, ona sama nie umie ubrac sandalow, nie podciagnie sobie gaci i nie pojdzie wysikac sie do domu, bo ona chce na trawke! :) Ale zakazy, te traktuje jak kiedys ja. Jak powietrze. Tyle, ze, jak narazie, robi to nieco bardziej otwarcie. A ja pekam ze smiechu, chociaz jednoczesnie juz boje sie co bedzie za kilka lat.
Na przyklad taka sytuacja:
Zrobilam Nikowi kanapeczke (uprzednio pytajac sie corki czy tez chce - nie chciala, zeby nie bylo...). Pokroilam w kostke i polozylam talerzyk na stole. Bi natychmiast podbiega i zaczyna podkradac po kawaleczku. Prosze ja, zeby nie wyjadala bratu i pytam ponownie czy tez jest glodna i czy jej tez zrobic kanapke. Nie chce. Nie, to nie, znikam za sciana kuchni. Po chwili zagladam kontrolnie zza "winkla", a Bi oczywiscie wyzera bratu kanapke kawaleczek po kawaleczku. Tym razem juz sie wkurzam i ponownie mowie jej, ze jesli chce to zrobie i jej, ale ma w tej chwili przestac wyjadac Nikowi! Nie, Bi nie chce kanapeczki. Nakazuje wiec, zeby zostawila talerz brata w spokoju i ponownie znikam za rogiem, ale po sekundzie wychylam sie zza sciany i oczywiscie zastaje Bi z wyciagnieta reka juz-juz nad talerzem Nika i lobuzerskim usmiechem na twarzy. Na moje "Bi! Co ja ci powiedzialam?!", usmiecha sie jeszcze szerzej, po czym bezczelnie patrzac mi prosto w oczy... kleka przy bracie, otwiera buzie i z urocza minka prosi "Am-am!". A Niko oczywiscie wklada jej kanapeczke prosto w rozwarta paszcze... Bi odwraca sie w moja strone i chichocze, doskonale wiedzac, ze splatala matce figla...
I jak tu nie udusic tej cholery??? ;)
Niko, moje malenstwo, moj kochany syneczek, bardzo szybko uczy sie od siostry. Za szybko... ;)
Kilka dni temu podszedl do mnie i koniecznie chcial sie wdrapac na kolana, a rece mial cale czyms usmarowane. Zlapalam go za nadgarstki i powiedzialam cos w stylu "Yyyy, nie dotykaj mnie, masz brudne rece!". Na to Niko wyciagnal w moja strone jeden wypackany paluszek i zaczal go przysuwac do mojej bluzki rechoczac wesolo i patrzac na moja reakcje. Zlosliwiec maly! :)
Bedzie kolejna dygresja. Kilka dni temu przeczytalam na jakims przypadkowym blogu zdanie w stylu, ze dziecko nie placze, zeby nam - rodzicom dokuczyc, ze kazdy placz dziecka to komunikat, ze mu czegos brakuje, potrzeba czegos waznego... Autorka rozwodzila sie caly, calkiem spory post o tym, jakie to piekne zdanie, ze ona zawsze, ale to zawsze bedzie o tym pamietac, ze nigdy nie poczuje sie zirytowana czy zmeczona placzem swojej coreczki i takie tam blah, blah, blah... ;) Oczywiscie posypala sie lawina innych slodko-pierdzacych komentarzy, ze tak, ze to prawda, ze one chocby padaly na twarz to beda leciec z usmiechem na twarzy do swoich coreczek i synkow. Dodam, ze dziecko owej autorki ma raptem kilka miesiecy. Troche ja to usprawiedliwi, bo dziecko w tym wieku rzeczywiscie teoretycznie nie placze bez powodu. Chociaz maluchy zaskakujaco wczesnie odkrywaja, ze na dzwiek ich ryku rodzic staje na bacznosc i nie wahaja sie uzyc tej "broni"... Koniec dygresji.
Jak wiadomo ze mnie Matka Polka jak... no wiecie... Dodam od razu, ze kocham moje dzieci, zanim ktos mnie tu oskarzy o zwyrodnialstwo. Kocham je nad zycie, ale ich placz doprowadza mnie do szalu. Zawsze doprowadzal. Dziecko przewiniete, nakarmione, odbite i nie polezy/posiedzi ani chwili spokojnie, tylko ryczy. No szlag! A im dalej tym gorzej. Ryk o wszystko, co chwilka. Zeby zabawic, ponosic, najlepiej nie wypuszczac z rak. Wyjac z wozka, wyjac z lozeczka. Nosic, nosic, nosic! A potem zaczyna sie cwaniactwo. Dzieci zaskakujaco szybko przyzwyczajaja sie do dobrego...
Jakis tydzien temu Niko po polozeniu spac, zamiast jak Pan Bog przykazal usnac, po 15 minutach wlaczyl syrene. Akurat zbieglo sie to w czasie z zapaleniem ucha i wyrzynaniem trojek, wczesniej caly wieczor byl markotny, wiec nie czekajac polecielismy do niego. Ja zaaplikowalam srodek przeciwbolowy, M. ponosil do ponownego zasniecia. No i gucio. Tyle, ze nastepnego wieczora po polozeniu spac, Mlody znow stanal w lozeczku z rykiem. Zanim zdazylam zaprotestowac, M. juz byl u niego w pokoju, tulac, noszac i pocieszajac. Trzeciego wieczora uprzedzilam meza, ze Niko najwyrazniej usiluje zrobic nas w balona i ma do niego nie isc. Caly rytual sie powtorzyl. Niko wlozony do lozeczka wytrzymal grzecznie z 10 minut po czym zaczal wycie. Tym razem bylam zdecydowana go przetrzymac. Po 15 minutach placzu, ryku, nawolywania mamy i taty, skapitulowalam. Glownie pod miazdzacym wzrokiem meza, ktory mowil wyraznie co ze mnie za matka... Nie liczylam na wiele szczescia, ale weszlam do pokoju Kokusia i zamiast wziac rozzalonego syna na rece, poklepalam materac, oznajmilam ze wystarczy juz tych wrzaskow, ze czas spac i ze ma sie natychmiast polozyc. A on... polozyl sie, wsadzil raczki pod brzuszek, pupke wypial do gory i zwyczajnie poszedl spac! :)) Niestety, od tamtego czasu urzadza takie awantury co ktorys dzien. Zamiast zasnac, staje w lozeczku i ryczac nawoluje "Maaamaaa! Taaataaa!" a rozpacz ma w glosie taka, ze kamien by stopil z zalosci. Coz, kamien moze tak, ale nie skonstniale serce matki, ktora wchodzi do pokoju, pokazuje na materac i kaze klasc sie spac. :)) I on sie kladzie! Tak po prostu. I wiecej nie wstaje i nie budzi sie!
No i niech mi ktos teraz powie, ze moj synek jest taki biedniutki, placze bo cos mu dolega, czegos brakuje! Srutu tutu, klebek drutu! Smarkaczowi po prostu spodobalo sie jak tatus uspil kolyszac na raczkach i teraz niemal co wieczor probuje sztuczki z wyciem, zeby wymusic dodatkowe przedsenne pieszczotki. A takiego! Nie bedzie mna roczniak manipulowal! ;)
A jak tam Wasze "Potwory". Cwaniakuja? :)
czwartek, 31 lipca 2014
poniedziałek, 28 lipca 2014
Intensywnie, czyli to co Agatki lubia najbardziej (z gory uprzedzam, ze znow bedzie dluuugo!)
Wybaczcie, ale znow wyszedl mi tasiemiec... Coz poradze, ze jak na zwykly, dwudniowy weekend sporo ruszalismy sie z domu i wypadaloby to opisac "dla potomnosci". Oczywiscie atrakcje zaowocowaly nieumyciem lazienki i nieodkurzeniem podlog, ale na szczescie to mala cena za przyjemnie spedzony czas. :)
Na codzien kocham cisze, spokoj i relaks. Chyba dlatego, ze w moim domu wszystkie te trzy rzeczy sa w ciaglym deficycie, wiec nieustannie o nich marze. Ale w weekend wlacza mi sie jakis ukryty wlacznik aktywnosci i chce jezdzic, dzialac, ogladac, cokolwiek, byle nie "siedziec" w domu. Oczywiscie jak to bywa kiedy czlowiek w tygodniu spedza wiekszosc czasu w pracy, na sobote i niedziele zawsze zostaje jakies sprzatanie i gotowanie, ktore koniecznie trzeba odbebnic. Dlatego jestem zadowolona jak uda nam sie zaliczyc chociaz jedna wycieczke podczas tych dwoch wolnych dni. Jak jednak nie zalicze zadnej, to snuje sie bez celu jak gradowa chmura i potem narzekam na nude na blogu. ;)
Miniony weekend byl wiec podwojnie udany, bo i w sobote i w niedziele wyrwalismy sie z domu! :) W niedziele, jak juz wspomnialam poprzednio zaliczylismy przyjecie urodzinowe. A w sobote rano udalo mi sie meza wyciagnac nad wode! Smiejcie sie, niby zwykla latem rzecz, ale troche musialam go przekonywac, bo tym wypadem zburzylam nasz normalny sobotni plan dnia. Hmm... Zakupy spozywcze to wazna rzecz, ale warto przelozyc je na pozniejsza godzine, zeby sprawic radosc dzieciom i wybyc z domowych pieleszy. Gorzej, ze kompletnie olalismy drzemke Nika. Stwierdzilam, ze tak rzadko ostatnio ruszamy sie z domu, ze nic mu nie bedzie jak raz na miesiac pospi krocej i w przypadkowych godzinach. Mlodszy spal wiec jakies 20 minut w drodze na plaze, a potem okolo godziny w drodze powrotnej. Oj, bardzo mu sie to nie spodobalo! Cale popoludnie marudzil, jeczal i ogolnie dawal w kosc. Oczywiscie M. nie omieszkal wypomniec, ze to moja wina bo zachcialo mi sie plazy... A ja nadal uwazam, ze warto bylo, szczegolnie, ze zaraz po naszym powrocie zaczelo padac i nie przestalo az do niedzielnego popoludnia...
A bylismy w Wadsworth State Park. Znamy go juz od lat, ale ze szlakow spacerowych. Swietne miejsce na dluzsze spacery przez las z psem lub samotnie. Szczegolnie, ze jeden ze szlakow prowadzi do pieknego wodospadu. Nie mam niestety zdjec bo wszystkie foty z tamtego okresu szlag trafil kiedy padl nam stary komputer. Mialam gdzies wydrukowane, ale nawet nie wiem gdzie. :)
W kazdym razie sama "woda" rozczarowuje, bo zbiornik trudno nawet nazwac "jeziorkiem", to bardziej staw:
Jak to ze stawami bywa, pelen jest glonow i kijanek. Ale zarzad parku dba, zeby go troche uatrakcyjnic. Dowoza swiezy piach zmieszany z piaskiem morskim (znalazlam pare muszelek) i tworza mala "plaze". Czesc wyznaczona na plywanie jest oczyszczana z (wiekszosci) glonow. Nie mam zdjecia z reszty terenu, ale poza plaza jest spory strumien (w ktorym podobna sa pstragi) a wokol niego porozstawiane stoly piknikowe i miejsca na grilla. Parking jest dosc maly, ale wiekszosc odwiedzajacych idzie na szlaki, wiec nie ma tloku (pomoglo tez, ze bylismy tam juz o 10 rano).
W kazdym razie, tak jak przypuszczalam, wybor cieplejszego i spokojniejszego zbiornika, okazal sie strzalem w 10. Bi najpierw pospacerowala wzdluz wody trzymajac mnie za reke. Szybko jednak przekonala sie, ze woda jest cieplutka i smialo zaczela wchodzic coraz glebiej.
I nawet glony nie byly jej straszne. Nikowi zreszta tez nie. Ja juz jako dziecko sie ich brzydzilam, sa takie oslizgle, a oni smialo wlazili w sam srodek. A rozlozylismy sie niestety blisko szuwarow, wiec w miejscu gdzie glonow bylo najwiecej, bleee... Bi mnie zadziwila, bo po pierwszym strachu, nie minelo nawet pol godziny, a ona wchodzila tak gleboko, ze musielismy ja stopowac, albo siadala w wodzie i w ten sposob zanurzala sie az po szyje.
Nikowi zas zajelo dobra godzine, zeby przekonac sie, ze woda naprawde nie gryzie i mozna w nia bezpiecznie wejsc. Na poczatku usadowil sie w grajdolku wykopanym i pieczolowicie napelnianym przez siostre. Chociaz glosno oprotestowal widoczna ponizej blotna kapiel zafundowana przez tate.
Po jakims czasie jednak nawet i on wedrowal samodzielnie po "otwartej" wodzie.
Nawet matka poplywala! To "poplywala" to troche na wyrost, bo Bi spanikowana nawolywala z plycizny "Mama! Mama! Mama!!!", wiec tak naprawde to przeplynelam sie raz na glebsza wode i zawrocilam, nie mniej jednak przypomnialy mi sie stare dzieje, kiedy latem plywalam regularnie. Zaluje, ze nie mamy zadnego kolka ani plywaczkow dla Bi, bo fajnie byloby i jej zaczac dawac lekcje plywania.
Chwila na odpoczynek w cieniu drzewka.
Oraz mala przekaske:
Moje kochane blondasy. ;)
Oczywiscie wypad nie moglby sie odbyc bez odrobiny irytacji. Tym razem wyjatkowo nie z winy M. :) Zawinila jakas kobitka, ktora rozlozyla sie doslownie 3 m od nas. No coz, jej prawo, tyle ze cala plaza pusta, a ona kladzie sie zaraz kolo naszej "bazy"! Zaczelo sie od tego, ze wpedzila mnie w kompleksy. Babka gdzies w moim wieku, a figura modelki, zero tluszczu czy cellulitu! Nooo, nie mogla gdzies dalej sie polozyc, tylko mnie non stop kluc w oczy swoim widokiem??? ;)
Szybko wyjasnilo sie dlaczego wybrala miejsce zaraz przy nas. Przyszla mianowicie z coreczka, okolo 4 letnia, ale jak sie okazalo, nie miala najmniejszej ochoty sie nia zajmowac. Mala probowala sie pobawic z moimi dziecmi, ale Bi jak wiadomo jest niesmiala i malo towarzyska, natomiast Niko mial tylko ochote podwedzic jej kilka zabawek. Tak wiec mala "przykleila" sie do innej dziewczynki, ktora bawila sie w wodzie ze swoim tata. Mamusce najwyrazniej bylo to na reke. Przez 2 godziny kiedy tam bylismy, nie ruszyla sie z kocyka ani na moment. Raz tylko podniosla na chwilke glowe, zeby krzyknac do corki, zeby nie wchodzila za gleboko do wody, ale poza tym zostawila zabawianie jej tacie innego dziecka.
Nie wiem, moze jestem jakas dziwna, ale oprocz (hmm... dosc licznych) chwil, kiedy marze o blogiej ciszy, bardzo lubie bawic sie z moimi Potworami. Wlasciwie to jest tak, ze w domu oczekuje od nich, ze choc przez moment sami sie soba zajma. Ale kiedy gdzies jedziemy, chce z nimi spedzac jak najwiecej czasu, pokazywac jak mozna fajnie sie bawic, razem obserwowac nowe otoczenie, itd. Bylo tam jeszcze kilka mam z dziecmi i wszystkie robily z maluchami babki z piasku i wchodzily z nimi do wody. Wszystkie oprocz tej jednej mamy, ktora wolala uwalic sie na kocu. Moze zreszta nieslusznie ja oceniam, po prostu zal mi sie zrobilo jej coreczki...
Poza tym stwierdzam, ze mam grzecznego synka. Niko uparcie wracal do zabawek tamtej dziewczynki, mimo, ze nasz zestaw jest prawie identyczny. Wiecie, czyjes wiaderko lub lopatka zawsze bedzie atrakcyjniejsze niz twoje wlasne, dawno opatrzone. Nie mniej jednak, kiedy podchodzilam do Kokusia i tlumaczylam, ze nie wolno, ze to nie nasze tylko dziewczynki, grzecznie zostawial zabawki i odchodzil. :)
Z innej beczki, to w drodze do domu, Bi usnela i zesikala sie w fotelik samochodowy... Troche to nasza wina, bo zapomnielismy zabrac ja do toalety przed odjazdem. Ale z drugiej strony, droga powrotna zajela nam tylko okolo pol godziny, wiec tyle to juz moglaby wytrzymac, w koncu 3 lata skonczyla niemal 3 miesiace temu... :/
A wczoraj udalismy sie na impreze urodzinowa synka kolegi. Ktora o maly wlos nie doszlaby do skutku, bo zaplanowana byla jako przyjecie "plenerowe" (czyli na gigantycznym tarasie znajomych), a pogoda do ostatniej chwili stala pod znakiem zapytania. Tak jak napisalam wyzej, bylo cieplo, wrecz duszno, ale jak w sobotnie popoludnie zaczelo padac, tak nie przestalo do niedzielnego popoludnia. Dopiero okolo 15 wyszlo slonce, a impreza zaczynala sie o 16, wiec w ostatniej chwili. :)
Impreza jak impreza, troche sie rozczarowalam. Milo bylo spedzic czas ze znajomymi (oprocz gospodarzy znalam jeszcze dwie dziewczyny), ale ogolnie to gospodarze (Amerykanie) poszli na latwizne i zorganizowali przyjecie na wzor amerykanskich imprez dla dzieci w salach zabaw. Byla pizza, calkiem smaczna, tyle, ze zimna. Byly chipsy z dip'em. I byl tort z obrzydliwie slodkim lukrem. I to by bylo na tyle jesli chodzi o jedzenie. M. byl rozczarowany, ze nawet piwa nie bylo. :) Polacy jednak wkladaja w przyjecia, nawet te dla dzieci, troche wiecej serca... Solenizant, jak tylko tort znalazl sie na stole, zaczal w nim dlubac paluchami (tak, to ten od dlubania, hehe). Tym razem to jego tort i jego sprawa, ale gdybym byla jego matka, dalabym mu po lapach... ;) Gospodarze maja swietny, nowiutki zestaw hustawek na podworku, tylko co z tego, skoro bramka z tarasu byla zamknieta na trzy spusty i dzieciom nie wolno bylo tam chodzic. Bi caly czas pytala czy moze pojsc na zjezdzalnie i szkoda mi bylo, ze musze jej odmowic...
Przy okazji imprezki moglam ponownie poobserwowac moje dzieci w gronie rowiesnikow i znow usmialam sie jak bardzo sie roznia, mimo, ze sa rodzenstwem. Bi przez caly czas trzymala sie tatusia. W koncu, jesli ktos do niej zagadal, bezpiecznie bylo schowac sie za jego noge... ;)
Smieje sie, ale tak naprawde to mocno mnie to jej zachowanie martwi. Rozumiem poczatkowe oniesmielenie, w koncu kazdy troche sie na poczatku krepuje w obcym miejscu... Ale zeby po godzinie nadal nie odejsc ani na krok od rodzicow? To juz chyba nie jest do konca normalne. Mam nadzieje, ze z wiekiem z tego wyrosnie...
Niko tez poczatkowo uciekl nam na rece, ale juz po 15 minutach ruszyl na odkrywanie nowych zabawek.
Odwaznie tez wpychal sie pomiedzy inne dzieci, zeby dostac w swoje lapki upatrzone autko. Taaak, jesli chodzi o towarzyskosc to o niego moge byc chyba spokojna... ;)
Ponownie tez zaobserwowalismy z M. jak duze sa nasze dzieciaki. Wszystkie dzieci oprocz naszych byly kolegami/kolezankami malego solenizanta z przedszkola, a wiec wszystkie mialy okolo 3 lat. A Bi gorowala nad kazdym o przynajmniej pol glowy. Niko za to, choc najmlodszy w towarzystwie, byl tylko o okolo pol glowy nizszy, a przeciez ma dopiero 1.5 roku... Takie te dzieciaczki byly drobniutkie. Nie wiem po kim te moje to takie giganty. :)
A po powrocie do domu, Niko przez dobre 20 minut cwiczyl wchodzenie i wychodzenie z samochodu.
Musze przyznac, ze idzie mu az za dobrze. Sam fotelik jest jeszcze troche za wysoko, zeby mogl sie na niego wdrapac, ale juz malo mu brakuje. Za to do samochodu juz wlezie bez problemu, a potem "wyskoczy", jak widac na zalaczonym zdjeciu... Czasem mnie przeraza w jakim tempie on nabiera nowych umiejetnosci. :)
A na koniec napisze Wam jaki moj maz "strzelil" mi komplement. Faceci to jednak nie maja wyczucia... ;) Otoz, wypad nad wode zaowocowal u mnie wzmozona fale kompleksow. Glownie dzieki pani, ktora lezala zaraz kolo nas, ale byly tam i inne laski. Po drodze do domu zaczelam wiec M. smecic, ze mial poszukac tego siodelka do rowerka stacjonarnego, albo zamowic nowe, tymczasem minely 3 tygodnie i dalej nie mam na czym cwiczyc. A jeszcze maz jak na zlosc nakupowal tyle cukierkow i czekolad, ze co otworze szafke to mnie kusi... A silnej woli to ja nie mam, o nie...
A na to moj maz: "Co ty sie przejmujesz, przeciez jak na kogos kto nic ze soba nie robi i tak niezle sie trzymasz". No i powiedzcie drogie panie, czy powinnam go w tym momencie strzelic w pysk, czy sie po prostu rozplakac??? Bo najwyrazniej trzymam sie niezle, ale w porownaniu z typowymi "kanapowcami"! Natomiast w porownaniu z reszta spoleczenstwa to powinnam sie ostro za siebie wziac... Przynajmniej tak ja to odczytalam...
P.S. to ostatnie pisane oczywiscie z przymruzeniem oka. Wiem, ze M. nie mial nic "zlego" na mysli i to mial byc autentyczny komplement, tylko mu nie wyszlo... ;)
Na codzien kocham cisze, spokoj i relaks. Chyba dlatego, ze w moim domu wszystkie te trzy rzeczy sa w ciaglym deficycie, wiec nieustannie o nich marze. Ale w weekend wlacza mi sie jakis ukryty wlacznik aktywnosci i chce jezdzic, dzialac, ogladac, cokolwiek, byle nie "siedziec" w domu. Oczywiscie jak to bywa kiedy czlowiek w tygodniu spedza wiekszosc czasu w pracy, na sobote i niedziele zawsze zostaje jakies sprzatanie i gotowanie, ktore koniecznie trzeba odbebnic. Dlatego jestem zadowolona jak uda nam sie zaliczyc chociaz jedna wycieczke podczas tych dwoch wolnych dni. Jak jednak nie zalicze zadnej, to snuje sie bez celu jak gradowa chmura i potem narzekam na nude na blogu. ;)
Miniony weekend byl wiec podwojnie udany, bo i w sobote i w niedziele wyrwalismy sie z domu! :) W niedziele, jak juz wspomnialam poprzednio zaliczylismy przyjecie urodzinowe. A w sobote rano udalo mi sie meza wyciagnac nad wode! Smiejcie sie, niby zwykla latem rzecz, ale troche musialam go przekonywac, bo tym wypadem zburzylam nasz normalny sobotni plan dnia. Hmm... Zakupy spozywcze to wazna rzecz, ale warto przelozyc je na pozniejsza godzine, zeby sprawic radosc dzieciom i wybyc z domowych pieleszy. Gorzej, ze kompletnie olalismy drzemke Nika. Stwierdzilam, ze tak rzadko ostatnio ruszamy sie z domu, ze nic mu nie bedzie jak raz na miesiac pospi krocej i w przypadkowych godzinach. Mlodszy spal wiec jakies 20 minut w drodze na plaze, a potem okolo godziny w drodze powrotnej. Oj, bardzo mu sie to nie spodobalo! Cale popoludnie marudzil, jeczal i ogolnie dawal w kosc. Oczywiscie M. nie omieszkal wypomniec, ze to moja wina bo zachcialo mi sie plazy... A ja nadal uwazam, ze warto bylo, szczegolnie, ze zaraz po naszym powrocie zaczelo padac i nie przestalo az do niedzielnego popoludnia...
A bylismy w Wadsworth State Park. Znamy go juz od lat, ale ze szlakow spacerowych. Swietne miejsce na dluzsze spacery przez las z psem lub samotnie. Szczegolnie, ze jeden ze szlakow prowadzi do pieknego wodospadu. Nie mam niestety zdjec bo wszystkie foty z tamtego okresu szlag trafil kiedy padl nam stary komputer. Mialam gdzies wydrukowane, ale nawet nie wiem gdzie. :)
W kazdym razie sama "woda" rozczarowuje, bo zbiornik trudno nawet nazwac "jeziorkiem", to bardziej staw:
Jak to ze stawami bywa, pelen jest glonow i kijanek. Ale zarzad parku dba, zeby go troche uatrakcyjnic. Dowoza swiezy piach zmieszany z piaskiem morskim (znalazlam pare muszelek) i tworza mala "plaze". Czesc wyznaczona na plywanie jest oczyszczana z (wiekszosci) glonow. Nie mam zdjecia z reszty terenu, ale poza plaza jest spory strumien (w ktorym podobna sa pstragi) a wokol niego porozstawiane stoly piknikowe i miejsca na grilla. Parking jest dosc maly, ale wiekszosc odwiedzajacych idzie na szlaki, wiec nie ma tloku (pomoglo tez, ze bylismy tam juz o 10 rano).
W kazdym razie, tak jak przypuszczalam, wybor cieplejszego i spokojniejszego zbiornika, okazal sie strzalem w 10. Bi najpierw pospacerowala wzdluz wody trzymajac mnie za reke. Szybko jednak przekonala sie, ze woda jest cieplutka i smialo zaczela wchodzic coraz glebiej.
I nawet glony nie byly jej straszne. Nikowi zreszta tez nie. Ja juz jako dziecko sie ich brzydzilam, sa takie oslizgle, a oni smialo wlazili w sam srodek. A rozlozylismy sie niestety blisko szuwarow, wiec w miejscu gdzie glonow bylo najwiecej, bleee... Bi mnie zadziwila, bo po pierwszym strachu, nie minelo nawet pol godziny, a ona wchodzila tak gleboko, ze musielismy ja stopowac, albo siadala w wodzie i w ten sposob zanurzala sie az po szyje.
Nikowi zas zajelo dobra godzine, zeby przekonac sie, ze woda naprawde nie gryzie i mozna w nia bezpiecznie wejsc. Na poczatku usadowil sie w grajdolku wykopanym i pieczolowicie napelnianym przez siostre. Chociaz glosno oprotestowal widoczna ponizej blotna kapiel zafundowana przez tate.
Po jakims czasie jednak nawet i on wedrowal samodzielnie po "otwartej" wodzie.
Nawet matka poplywala! To "poplywala" to troche na wyrost, bo Bi spanikowana nawolywala z plycizny "Mama! Mama! Mama!!!", wiec tak naprawde to przeplynelam sie raz na glebsza wode i zawrocilam, nie mniej jednak przypomnialy mi sie stare dzieje, kiedy latem plywalam regularnie. Zaluje, ze nie mamy zadnego kolka ani plywaczkow dla Bi, bo fajnie byloby i jej zaczac dawac lekcje plywania.
Chwila na odpoczynek w cieniu drzewka.
Oraz mala przekaske:
Moje kochane blondasy. ;)
Oczywiscie wypad nie moglby sie odbyc bez odrobiny irytacji. Tym razem wyjatkowo nie z winy M. :) Zawinila jakas kobitka, ktora rozlozyla sie doslownie 3 m od nas. No coz, jej prawo, tyle ze cala plaza pusta, a ona kladzie sie zaraz kolo naszej "bazy"! Zaczelo sie od tego, ze wpedzila mnie w kompleksy. Babka gdzies w moim wieku, a figura modelki, zero tluszczu czy cellulitu! Nooo, nie mogla gdzies dalej sie polozyc, tylko mnie non stop kluc w oczy swoim widokiem??? ;)
Szybko wyjasnilo sie dlaczego wybrala miejsce zaraz przy nas. Przyszla mianowicie z coreczka, okolo 4 letnia, ale jak sie okazalo, nie miala najmniejszej ochoty sie nia zajmowac. Mala probowala sie pobawic z moimi dziecmi, ale Bi jak wiadomo jest niesmiala i malo towarzyska, natomiast Niko mial tylko ochote podwedzic jej kilka zabawek. Tak wiec mala "przykleila" sie do innej dziewczynki, ktora bawila sie w wodzie ze swoim tata. Mamusce najwyrazniej bylo to na reke. Przez 2 godziny kiedy tam bylismy, nie ruszyla sie z kocyka ani na moment. Raz tylko podniosla na chwilke glowe, zeby krzyknac do corki, zeby nie wchodzila za gleboko do wody, ale poza tym zostawila zabawianie jej tacie innego dziecka.
Nie wiem, moze jestem jakas dziwna, ale oprocz (hmm... dosc licznych) chwil, kiedy marze o blogiej ciszy, bardzo lubie bawic sie z moimi Potworami. Wlasciwie to jest tak, ze w domu oczekuje od nich, ze choc przez moment sami sie soba zajma. Ale kiedy gdzies jedziemy, chce z nimi spedzac jak najwiecej czasu, pokazywac jak mozna fajnie sie bawic, razem obserwowac nowe otoczenie, itd. Bylo tam jeszcze kilka mam z dziecmi i wszystkie robily z maluchami babki z piasku i wchodzily z nimi do wody. Wszystkie oprocz tej jednej mamy, ktora wolala uwalic sie na kocu. Moze zreszta nieslusznie ja oceniam, po prostu zal mi sie zrobilo jej coreczki...
Poza tym stwierdzam, ze mam grzecznego synka. Niko uparcie wracal do zabawek tamtej dziewczynki, mimo, ze nasz zestaw jest prawie identyczny. Wiecie, czyjes wiaderko lub lopatka zawsze bedzie atrakcyjniejsze niz twoje wlasne, dawno opatrzone. Nie mniej jednak, kiedy podchodzilam do Kokusia i tlumaczylam, ze nie wolno, ze to nie nasze tylko dziewczynki, grzecznie zostawial zabawki i odchodzil. :)
Z innej beczki, to w drodze do domu, Bi usnela i zesikala sie w fotelik samochodowy... Troche to nasza wina, bo zapomnielismy zabrac ja do toalety przed odjazdem. Ale z drugiej strony, droga powrotna zajela nam tylko okolo pol godziny, wiec tyle to juz moglaby wytrzymac, w koncu 3 lata skonczyla niemal 3 miesiace temu... :/
A wczoraj udalismy sie na impreze urodzinowa synka kolegi. Ktora o maly wlos nie doszlaby do skutku, bo zaplanowana byla jako przyjecie "plenerowe" (czyli na gigantycznym tarasie znajomych), a pogoda do ostatniej chwili stala pod znakiem zapytania. Tak jak napisalam wyzej, bylo cieplo, wrecz duszno, ale jak w sobotnie popoludnie zaczelo padac, tak nie przestalo do niedzielnego popoludnia. Dopiero okolo 15 wyszlo slonce, a impreza zaczynala sie o 16, wiec w ostatniej chwili. :)
Impreza jak impreza, troche sie rozczarowalam. Milo bylo spedzic czas ze znajomymi (oprocz gospodarzy znalam jeszcze dwie dziewczyny), ale ogolnie to gospodarze (Amerykanie) poszli na latwizne i zorganizowali przyjecie na wzor amerykanskich imprez dla dzieci w salach zabaw. Byla pizza, calkiem smaczna, tyle, ze zimna. Byly chipsy z dip'em. I byl tort z obrzydliwie slodkim lukrem. I to by bylo na tyle jesli chodzi o jedzenie. M. byl rozczarowany, ze nawet piwa nie bylo. :) Polacy jednak wkladaja w przyjecia, nawet te dla dzieci, troche wiecej serca... Solenizant, jak tylko tort znalazl sie na stole, zaczal w nim dlubac paluchami (tak, to ten od dlubania, hehe). Tym razem to jego tort i jego sprawa, ale gdybym byla jego matka, dalabym mu po lapach... ;) Gospodarze maja swietny, nowiutki zestaw hustawek na podworku, tylko co z tego, skoro bramka z tarasu byla zamknieta na trzy spusty i dzieciom nie wolno bylo tam chodzic. Bi caly czas pytala czy moze pojsc na zjezdzalnie i szkoda mi bylo, ze musze jej odmowic...
Przy okazji imprezki moglam ponownie poobserwowac moje dzieci w gronie rowiesnikow i znow usmialam sie jak bardzo sie roznia, mimo, ze sa rodzenstwem. Bi przez caly czas trzymala sie tatusia. W koncu, jesli ktos do niej zagadal, bezpiecznie bylo schowac sie za jego noge... ;)
Smieje sie, ale tak naprawde to mocno mnie to jej zachowanie martwi. Rozumiem poczatkowe oniesmielenie, w koncu kazdy troche sie na poczatku krepuje w obcym miejscu... Ale zeby po godzinie nadal nie odejsc ani na krok od rodzicow? To juz chyba nie jest do konca normalne. Mam nadzieje, ze z wiekiem z tego wyrosnie...
Niko tez poczatkowo uciekl nam na rece, ale juz po 15 minutach ruszyl na odkrywanie nowych zabawek.
Odwaznie tez wpychal sie pomiedzy inne dzieci, zeby dostac w swoje lapki upatrzone autko. Taaak, jesli chodzi o towarzyskosc to o niego moge byc chyba spokojna... ;)
Ponownie tez zaobserwowalismy z M. jak duze sa nasze dzieciaki. Wszystkie dzieci oprocz naszych byly kolegami/kolezankami malego solenizanta z przedszkola, a wiec wszystkie mialy okolo 3 lat. A Bi gorowala nad kazdym o przynajmniej pol glowy. Niko za to, choc najmlodszy w towarzystwie, byl tylko o okolo pol glowy nizszy, a przeciez ma dopiero 1.5 roku... Takie te dzieciaczki byly drobniutkie. Nie wiem po kim te moje to takie giganty. :)
A po powrocie do domu, Niko przez dobre 20 minut cwiczyl wchodzenie i wychodzenie z samochodu.
Musze przyznac, ze idzie mu az za dobrze. Sam fotelik jest jeszcze troche za wysoko, zeby mogl sie na niego wdrapac, ale juz malo mu brakuje. Za to do samochodu juz wlezie bez problemu, a potem "wyskoczy", jak widac na zalaczonym zdjeciu... Czasem mnie przeraza w jakim tempie on nabiera nowych umiejetnosci. :)
A na koniec napisze Wam jaki moj maz "strzelil" mi komplement. Faceci to jednak nie maja wyczucia... ;) Otoz, wypad nad wode zaowocowal u mnie wzmozona fale kompleksow. Glownie dzieki pani, ktora lezala zaraz kolo nas, ale byly tam i inne laski. Po drodze do domu zaczelam wiec M. smecic, ze mial poszukac tego siodelka do rowerka stacjonarnego, albo zamowic nowe, tymczasem minely 3 tygodnie i dalej nie mam na czym cwiczyc. A jeszcze maz jak na zlosc nakupowal tyle cukierkow i czekolad, ze co otworze szafke to mnie kusi... A silnej woli to ja nie mam, o nie...
A na to moj maz: "Co ty sie przejmujesz, przeciez jak na kogos kto nic ze soba nie robi i tak niezle sie trzymasz". No i powiedzcie drogie panie, czy powinnam go w tym momencie strzelic w pysk, czy sie po prostu rozplakac??? Bo najwyrazniej trzymam sie niezle, ale w porownaniu z typowymi "kanapowcami"! Natomiast w porownaniu z reszta spoleczenstwa to powinnam sie ostro za siebie wziac... Przynajmniej tak ja to odczytalam...
P.S. to ostatnie pisane oczywiscie z przymruzeniem oka. Wiem, ze M. nie mial nic "zlego" na mysli i to mial byc autentyczny komplement, tylko mu nie wyszlo... ;)
piątek, 25 lipca 2014
Slodka codziennosc...
Nieumiejetnosc rozmowy z mezem uwiera i dokucza, chociaz od kilku dni przynajmniej probujemy. Co prawda M. nie przyjmuje do wiadomosci, ze w ogole mamy problem i twierdzi, ze jestem przewrazliwiona...
Na szczescie sa dzieci. One skutacznie rozswietlaja moj dzien. Przynajmniej kilka razy dziennie doprowadzaja tez do apopleksji, ale to zostawie sobie na inny post. :)
Tak, jesli cos mi w zyciu w ogole wyszlo, to one...
I nie! Nie chce dzis myslec o tym, ze sa malutcy i jeszcze niewiadomo co z nich moze wyrosnac... Dzis rozczulam sie nad tym, ze sa nadal (poniekad) slodcy, a napewno calkowicie niewinni. Pelni pasji do odkrywania cudow swiata. A te "cuda" narazie sa zupelnie malenkie. Tak jak oni sami.
Albo tak jak mrowka na podjezdzie (jedna z kilku setek). Fascynujace!
A w upalne popoludnia, do szczescia wystarczy im miska z odrobina wody:
Oraz piaskownica:
Zabawa w piachu oczywiscie odbywa sie pod bacznym okiem "bodyguard'a":
A tak moje "trzecie dziecko" wracalo wczoraj od weterynarza. Fotka kiepska bo pstryknelam ja na szybkiego stojac na czerwonych swiatlach:
Balam sie, ze jak gwaltowniej zahamuje, durnowaty siersciuch przeleci przez siedzenie i sturla sie na podloge! :)
Poza tym odwiedzil nas taki piekny gosc:
Mowia, ze jesli usiadzie na ciebie motyl, to odlatujac zabierze ze soba wszystkie twoje troski... Ten jednak bal sie zblizyc...
Milego weekendu!
Moj bedzie troche bardziej zabiegany niz zwykle bo w niedziele idziemy na przyjecie urodzinowe synka mojego kolegi. Niewiele wiec bede miala czasu na rozmyslanie o smuteczkach i cale szczescie. :)
Na szczescie sa dzieci. One skutacznie rozswietlaja moj dzien. Przynajmniej kilka razy dziennie doprowadzaja tez do apopleksji, ale to zostawie sobie na inny post. :)
Tak, jesli cos mi w zyciu w ogole wyszlo, to one...
I nie! Nie chce dzis myslec o tym, ze sa malutcy i jeszcze niewiadomo co z nich moze wyrosnac... Dzis rozczulam sie nad tym, ze sa nadal (poniekad) slodcy, a napewno calkowicie niewinni. Pelni pasji do odkrywania cudow swiata. A te "cuda" narazie sa zupelnie malenkie. Tak jak oni sami.
Albo tak jak mrowka na podjezdzie (jedna z kilku setek). Fascynujace!
A w upalne popoludnia, do szczescia wystarczy im miska z odrobina wody:
Oraz piaskownica:
Zabawa w piachu oczywiscie odbywa sie pod bacznym okiem "bodyguard'a":
A tak moje "trzecie dziecko" wracalo wczoraj od weterynarza. Fotka kiepska bo pstryknelam ja na szybkiego stojac na czerwonych swiatlach:
Poza tym odwiedzil nas taki piekny gosc:
Mowia, ze jesli usiadzie na ciebie motyl, to odlatujac zabierze ze soba wszystkie twoje troski... Ten jednak bal sie zblizyc...
Milego weekendu!
Moj bedzie troche bardziej zabiegany niz zwykle bo w niedziele idziemy na przyjecie urodzinowe synka mojego kolegi. Niewiele wiec bede miala czasu na rozmyslanie o smuteczkach i cale szczescie. :)
czwartek, 24 lipca 2014
Co w trawie (i nie tylko) piszczy IV
Jest jak jest. Wczoraj nawet udalo nam sie z M. wprowadzic nieco zycia do naszych konwersacji i pogadac o czyms innym niz dzieci i dom. Moze jakos pomalu otrzasniemy sie z tego mentalnego letargu...
A poki co, pochwale sie, co mi aktualnie kwitnie w ogrodzie. Moj plan na najblizsze lata to posadzic wiecej roslin kwitnacych w srodku/ koncowce lata, bo o tej porze roku jest u mnie zielono, ale brakuje niemal kompletnie koloru. A wkrotce nawet te rosliny przekwitna i wtedy juz czeka mnie niemal wylacznie zielen az do jesieni kiedy zakwitaja astry i chryzantemy...
Poki co, cos tam jednak kwitnie... Z przodu np. kwitna lilie. Posadzone przez poprzedniego wlasciciela, wiec nie musze przy nich robic nic, wystarczy, ze od czasu do czasu podleje je odzywka, a na wiosne wybije w pien te okropne, pozerajace je czerwone zuki. Poza tym "same" wyrastaja. :)
Poza tym zakwitl wyczekany przeze mnie Bee Balm. Troche sie rozczarowalam, bo te kwiaty normalnie przyciagaja kolibry jak magnes. Tymczasem jak narazie zadnego nie widzialam... Nie mniej jednak, kwiaty sa przepiekne:
A pachna... mietowo! :) Roslina ta jest bowiem blisko spokrewniona z mieta. Indianie podobno przyzadzali z niej rozne "herbatki", ma tez ona wlasciwiosci lecznicze. Jakie dokladnie nie wiem, bo nie chcialo mi sie doczytac. Ja zasadzilam je dla pieknych kwiatow. :)
A ta roslinke mozecie znac. Widzialam ja chyba na ktoryms z polskich blogow:
Tutaj nazywaja ja Balloon Flower. Nazwa wziela sie stad, ze pak, zanim sie otworzy przypomina napompowany balonik. Na zdjeciu u gory widac taki malutki "balon". Tutaj przypomina zwykly pak, ale zanim sie rozwinie w kwiat bedzie znacznie wiekszy.
Zakwitl tez Purple Coneflower, czyli Echinacea:
Hosty rowniez sa w pelnym rozkwicie. Tutaj jeden egzemplarz:
Jerzyny sa juz niemal gotowe do konsumpcji, jeszcze kilka dni i powinny zrobic sie czarne:
A na koniec nasze "urocze" gniazdko, brrr...
I to by bylo na tyle. Narazie. Przed kwiatami jesiennymi powinny jeszcze zakwitnac floksy, ale narazie maja tylko zalazki paczkow. Powinna tez kwitnac Crocosmia, ale w jednym miejscu w ogole mi w tym roku nie wykielkowala, a w innym dopiero zaczela rosnac. Strasznie pozno, wiec nie wiem czy cokolwiek z niej bedzie. A szkoda, bo ma naprawde ladne kwiatki przypominajace frezje...
A poki co, pochwale sie, co mi aktualnie kwitnie w ogrodzie. Moj plan na najblizsze lata to posadzic wiecej roslin kwitnacych w srodku/ koncowce lata, bo o tej porze roku jest u mnie zielono, ale brakuje niemal kompletnie koloru. A wkrotce nawet te rosliny przekwitna i wtedy juz czeka mnie niemal wylacznie zielen az do jesieni kiedy zakwitaja astry i chryzantemy...
Poki co, cos tam jednak kwitnie... Z przodu np. kwitna lilie. Posadzone przez poprzedniego wlasciciela, wiec nie musze przy nich robic nic, wystarczy, ze od czasu do czasu podleje je odzywka, a na wiosne wybije w pien te okropne, pozerajace je czerwone zuki. Poza tym "same" wyrastaja. :)
Poza tym zakwitl wyczekany przeze mnie Bee Balm. Troche sie rozczarowalam, bo te kwiaty normalnie przyciagaja kolibry jak magnes. Tymczasem jak narazie zadnego nie widzialam... Nie mniej jednak, kwiaty sa przepiekne:
A pachna... mietowo! :) Roslina ta jest bowiem blisko spokrewniona z mieta. Indianie podobno przyzadzali z niej rozne "herbatki", ma tez ona wlasciwiosci lecznicze. Jakie dokladnie nie wiem, bo nie chcialo mi sie doczytac. Ja zasadzilam je dla pieknych kwiatow. :)
A ta roslinke mozecie znac. Widzialam ja chyba na ktoryms z polskich blogow:
Tutaj nazywaja ja Balloon Flower. Nazwa wziela sie stad, ze pak, zanim sie otworzy przypomina napompowany balonik. Na zdjeciu u gory widac taki malutki "balon". Tutaj przypomina zwykly pak, ale zanim sie rozwinie w kwiat bedzie znacznie wiekszy.
Zakwitl tez Purple Coneflower, czyli Echinacea:
Hosty rowniez sa w pelnym rozkwicie. Tutaj jeden egzemplarz:
Jerzyny sa juz niemal gotowe do konsumpcji, jeszcze kilka dni i powinny zrobic sie czarne:
A na koniec nasze "urocze" gniazdko, brrr...
I to by bylo na tyle. Narazie. Przed kwiatami jesiennymi powinny jeszcze zakwitnac floksy, ale narazie maja tylko zalazki paczkow. Powinna tez kwitnac Crocosmia, ale w jednym miejscu w ogole mi w tym roku nie wykielkowala, a w innym dopiero zaczela rosnac. Strasznie pozno, wiec nie wiem czy cokolwiek z niej bedzie. A szkoda, bo ma naprawde ladne kwiatki przypominajace frezje...
poniedziałek, 21 lipca 2014
Ble - weekend i (z serii:) humor z pracy
Nuuuda u nas powiewa... Nic sie nie dzieje. Caly weekend, nie liczac wypadu na zakupy spozywcze, nie ruszalismy sie z domu. Bleeee, stagnacja jak cholera... Jak smetnie minal mi weekend niech Wam powie fakt, ze nie zrobilam ani jednego zdjecia!
Nie zebysmy lezeli do gory brzuchem, co to, to nie! Ale prace w ogrodzie wyjatkowo w ogole mnie w minony weekend nie cieszyly. Jakos tak opuscila mnie typowo letnia energia i chec do dzialania. Owszem, popielilam. I starzeje sie, moi panstwo, bo po godzinie spedzonej w malo naturalnej, przykucnietej pozycji, dzis czuje, ze mam miesnie. I te miesnie desperacko prosza o ratunek...
Maz za to dostal jakiegos kopa do dzialania, szkoda, ze tylko okolodomowego. Nie powiem, ugotowal rosolek. Zaczal bigosik z mlodej kapusty (ja go dokonczylam, ale M. odwalil cale szatkowanie), dzieki czemu mamy dzis co jesc na lunch. Kontynuowal prace porzadkowe z przodu domu. Ze mnie wkurzyl przy tym, bo pracowal bez koszuli nie wspomne. Nie zeby mnie gola klata meza razila. Nie, ja - glupia, chcialam tylko zadbac o bezpieczenstwo malzonka. Bo w miejscu porzadkow, w tym roku mamy istny wysyp Poison Ivy. A, ze jak nazwa mowi jest to pnacze, wystarczy je pociagnac w zlym miejscu, nieostroznie, a chlasnie cie po dowolnej czesci ciala i kilka tygodni swedzacych, bolesnych pecherzy gwarantowane. Mialam, wiec wiem. Nic przyjemnego. Ale kiedy zona przestrzega, to trzeba przeciez machnac reka... Coz, przekonamy sie za kilka dni czy malzonek nie wsadzil lapy gdzies, gdzie nie powinien...
Tak naprawde to zla jestem bo chcialam sie wyrwac z domu. Nie, nawet nie sama. Chcialam pojechac gdzies z rodzina. Sobote odpuscilam bo pogoda byla bleee (juz kolejne w tym poscie), przez caly dzien ani na moment nie wyszlo slonce. Nie padalo, po prostu calutki bozy dzionek bylo pochmurno, chlodno i tak, no wlasnie, bleee... W ogole to beznadziejne mamy w tym roku lato i zazdrosc mi d*pe sciska jak czytam o upalach w Polsce. Kto to slyszal, zebysmy mieli tylko 22-25 stopni??? Zeby w nocy bylo ich raptem 13-14??? Pod koniec lipca!!! Wstaje rano i jest mi zimo! Dzieci spia w cieplych pizamkach! W lipcu!!! Wczoraj w koncu zrobilo sie pieknie, w poludnie mielismy 27 stopni i niska wilgotnosc powietrza, po prostu idealnie i co? I jajco, bo moj malzonek chyba potrzebuje, zeby ktos za niego postanowil co robimy, postawil przed faktem dokonanym, zeby on mogl sie nadasac, namarudzic, a potem laskawie zgodzic. Po czym dobrze sie bawic, ale wieczorem moc z czystym sumieniem narzekac, ze tyle czasu na prace domowe zmarnowalismy, ze on wcale nie chcial, itd. Nie ze mna te numery, jak podejmujemy decyzje to razem.
Poniewaz pogoda nie byla zbyt plazowa rzucilam haslo FARMA. Mimo, ze teoretycznie mieszkamy "na wsi", to jednak nasze okolice to bardziej przedmiescia i krowy, tudziez kury tu nie uswiadczysz. Troche mi dziwnie, ze moje dzieci zwierzaki domowe widza tylko na obrazkach, ale jest w poblizu (powiedzmy, bo to jakas godzina jazdy) farma, gdzie moga potrzymac, dotknac i pokarmic zwierzatka, pojezdzic kucykiem (nie ludze sie, ze Bi by na niego w ogole usiadla, ale moglaby chociaz zobaczyc co to takiego kucyk), ogolnie zobaczyc zwierzaki na zywo. Szczegolnie, ze nawet w Polsce rodziny na wsi nie posiadamy, wiec nie ma ich gdzie "wyedukowac". A jak wiadomo, dzieciaki kochaja zwierzaki, wiec farma wydaje sie jak znalazl. Niestety moj malzonek najpierw wykazal tylko umiarkowane zainteresowanie, potem tescie zadzwonili na skypa, potem nadszedl czas na obiad i drzemke Nika, ktory jak na zlosc pospal sobie dluzej niz zwykle, a jak wreszcie towarzystwo bylo wyspane i nakarmione, to zrobila sie 16:00. A farma otwarta do 17 (kto wymysla takie durne godziny w srodku lata to ja nie wiem???), wiec ten pomysl odpadl.
M., mam wrazenie zadowolony z takiego obrotu sprawy, stwierdzil, ze moze galeria handlowa? Nosz kurna, srodek lata, wreszcie po 2 dniach wyszlo troche slonca, a on chce lazic po sklepach??? Na usprawiedliwienie malza musze dodac, ze dostalismy juz jakis czas temu "gift cards" do dwoch sklepow i dobrze byloby je wykorzystac. Ale ale! Mamy srodek lata, ja chce, jak juz, to korzystac z ciepla i slonka, ktorego przeciez za jakies 2 miesiace zacznie brakowac, a nie szwendac sie po sklepach!
Moze wiec plac zabaw? Tutaj znow malz spuscil nos na kwinte, ale to przeciez nie o niego chodzi, tylko o dzieci. Szczegolnie, ze Niko wyspany, zadowolony i pelen energii roznosil nam domostwo. Bi odwrotnie - niewyspana (brak drzemki), placzliwa i naburmuszona, na haslo plac zabaw odzyla jednak troszke. Niestety, M. tak dlugo zwlekal, zastanawial sie i marudzil, ze w koncu w progu stanal sie dziadek i w ten sposob utknelismy na reszte popoludnia w domu. Dobrze, ze chociaz mamy ogrod to dzieci choc troche zazyly swiezego powietrza. Za to M., jak tylko dziadek i ja "wyprowadzilismy" dzieciaki z domu, zaliczyl w tyl zwrot i zaszyl sie przed kompem. Rodzinne popoludnie, nie ma co... :/
Taaak, weekend nie bylby weekendem bez sprzeczki z mezem. A wlasciwie to nie bylo nawet tej sprzeczki, to moze dodaloby mu nieco pieprzu... U nas jest ostatnio jakas taka nijakosc. On ma pretensje, ze w sobote wstal pierwszy i zajal sie dzieciakami (chwala mu za to, ale nikt go nie zmuszal), a ja zaszylam sie jeszcze na godzinke pod koldra (sorry Batory, ale 6:15 to nieludzka pora, zeby zwlekac sie z lozka, wiec jak mam okazje, to spie dalej...). Ja sie wkurzam, ze znow odwrocilam sie na moment, a on dal dzieciom chipsy. Zloscimy sie, ale po cichu, nawet nasze klotnie sa jakies takie mdle, takie bleee (kolejne)... Bardziej to przypomina burczenie na siebie, a raczej zrzedzenie pod nosem. Czegos brakuje, chociaz niby nic sie nie zmienilo. Jak dzwonimy do siebie podczas pracy, to wymieniamy sie standardowym zestawem pytan i odpowiedzi. Czy wszystko ok? Czy antybiotyk Nikowi podalam? Czy okna pozamykalam? Czy dzieci grzecznie zostaly u P. Marysi? Moglabym odpowiedz nagrac na automatyczna sekretarke i tez byloby dobrze. Wieczory spedzamy osobno, on przy kompie, ja przy laptopie. Nawet w osobnych pokojach... Na tapecie w kolko te same tematy: dzieci, kasiora, dzieci, co na obiad, dzieci. Przestaje sie dziwic, ze malzenstwa najczesciej rozpadaja sie po 7 latach. Nam wlasnie leci siodmy rok i widze, ze oddalamy sie od siebie. Nasze malzenstwo rozpada sie przez zwykla stagnacje. Pomalu ogarnia mnie jesienna chandra w lipcu. Ale wiecie co? Nawet nie chce mi sie o nas zawalczyc. Albo sie cos samo zmieni i ulozy, albo bedziemy tak zyc razem ale osobno... Ze mnie pomalu ulatuje jakakolwiek pasja, a ochoty na seks nie mam juz dluzej niz pamietam...
Dobrze, ze sa chociaz dzieci. W miniony weekend ich zachowanie dalo sie nawet zniesc. Bi wyprowadzila mnie z rownowagi "tylko" kilka razy. Da sie przezyc...
Ale do smiechu tez mnie doprowadza. Np. kiedy pokazuje stosik malusienkich ubranek przygotowanych dla przyszlego kuzyna/kuzynki, a Bi oznajmila, ze jak bedzie taka malutka, to tez bedzie nosic taki miniaturowy kombinezonik. :) Albo kiedy wrzasnela na caly kosciol "A ciemu my tu jescie stoimy?!". Dobrze, ze akurat wierni spiewali ostatni hymn i tylko ludzie za nami parskneli smiechem.
Niko za to, to mala papuga. Chodzi i powtarza. Gesty, slowa. Wszystko powtorzy. Przy rozdawniu "znaku pokoju" w kosciele, sam z powaga wyciaga raczke do wszystkich naokolo. Wczoraj rano stalam w lazience, a Niko pokazuje mi Bibusina opaske na wlosy. Niewiele myslac wzielam, podziekowalam i polozylam na polce. "Mama!!!", z transu wyrywa mnie glosik pelen pretensji. "Co sie stalo synku?". A Niko pokazuje opaske, po czym wali sie raczka po glowie. Aaaa, ty chciales, zebym ci ja nalozyla... :)
M. zniknal za brama. Moj syn przybiega do mnie, ciagnie za reke i drze sie "Ziemy [idziemy], ziemy!!!". "A gdzie idziemy, kochanie?". "Tati!". I ciagnie mnie stanowczo w strone bramy. :)
Bi umyslila sobie cos i posadzila dziadka w pokoju krzyczac na niego, ze ma kare. Niko przyglada sie z korytarza, a kiedy podchodze sprawdzic o co te krzyki, Niko powtarza jak echo: "Ziazia [dziadzia]! Kaje!". Biedny dziadek, ciekawe co zmalowal? ;)
A, mial byc tez humor z pracy, przez narzekanie prawie o nim zapomnialam...
Co prawda nasi dwaj firmowi zartownisie odeszli z pracy jakis czas temu, ale ktos (nikt sie jak narazie nie przyznal) postanowil wprowadzic odrobinke humoru do naszego nudnego, korporacyjnego zycia. Przyszlam sobie do pracy jak zwykle, kliknelam ctr+alt+del zeby sie zalogowac, wklepalam login i haslo, windows sie zaladowal, chce wlaczyc poczte, przesuwam myszka, a kursor ani drgnie. Co jest?! Przyznaje, ze 7 rano to nie jest najlepsza pora na myslenie, wiec zwyczajnie zglupialam. Pierwsze to zaczelam jezdzic myszka jak oszalala, liczac chyba, ze sama sie odblokuje. Potem trzepnelam nia kilka razy o biurko (wiecie, uniwersalna metoda naprawy czegokolwiek, to porzadnie tym czyms walnac). Pozniej pomyslalam, juz z lekkim wkurwem, ze pieknie mi sie dzien zaczyna i ze potrzebuje pomocy informatyka. Tyle, ze nasz informatyk przychodzi do pracy na 9... W koncu przyszlo mi do glowy, ze kiedys, kiedy mielismy myszki z taka kulka pod spodem, czasem trzeba bylo te kulke przeczyscic, bo sie zacinala. Myszek "kulkowych" co prawda od dawna nie mamy, ale i tak postanowilam zajrzec pod spod. Odwracam myszke, a tam takie cos:
Komus sie nudzilo najwyrazniej, bo zakleil tak myszki wszystkich pracownikow... ;)
Nie zebysmy lezeli do gory brzuchem, co to, to nie! Ale prace w ogrodzie wyjatkowo w ogole mnie w minony weekend nie cieszyly. Jakos tak opuscila mnie typowo letnia energia i chec do dzialania. Owszem, popielilam. I starzeje sie, moi panstwo, bo po godzinie spedzonej w malo naturalnej, przykucnietej pozycji, dzis czuje, ze mam miesnie. I te miesnie desperacko prosza o ratunek...
Maz za to dostal jakiegos kopa do dzialania, szkoda, ze tylko okolodomowego. Nie powiem, ugotowal rosolek. Zaczal bigosik z mlodej kapusty (ja go dokonczylam, ale M. odwalil cale szatkowanie), dzieki czemu mamy dzis co jesc na lunch. Kontynuowal prace porzadkowe z przodu domu. Ze mnie wkurzyl przy tym, bo pracowal bez koszuli nie wspomne. Nie zeby mnie gola klata meza razila. Nie, ja - glupia, chcialam tylko zadbac o bezpieczenstwo malzonka. Bo w miejscu porzadkow, w tym roku mamy istny wysyp Poison Ivy. A, ze jak nazwa mowi jest to pnacze, wystarczy je pociagnac w zlym miejscu, nieostroznie, a chlasnie cie po dowolnej czesci ciala i kilka tygodni swedzacych, bolesnych pecherzy gwarantowane. Mialam, wiec wiem. Nic przyjemnego. Ale kiedy zona przestrzega, to trzeba przeciez machnac reka... Coz, przekonamy sie za kilka dni czy malzonek nie wsadzil lapy gdzies, gdzie nie powinien...
Tak naprawde to zla jestem bo chcialam sie wyrwac z domu. Nie, nawet nie sama. Chcialam pojechac gdzies z rodzina. Sobote odpuscilam bo pogoda byla bleee (juz kolejne w tym poscie), przez caly dzien ani na moment nie wyszlo slonce. Nie padalo, po prostu calutki bozy dzionek bylo pochmurno, chlodno i tak, no wlasnie, bleee... W ogole to beznadziejne mamy w tym roku lato i zazdrosc mi d*pe sciska jak czytam o upalach w Polsce. Kto to slyszal, zebysmy mieli tylko 22-25 stopni??? Zeby w nocy bylo ich raptem 13-14??? Pod koniec lipca!!! Wstaje rano i jest mi zimo! Dzieci spia w cieplych pizamkach! W lipcu!!! Wczoraj w koncu zrobilo sie pieknie, w poludnie mielismy 27 stopni i niska wilgotnosc powietrza, po prostu idealnie i co? I jajco, bo moj malzonek chyba potrzebuje, zeby ktos za niego postanowil co robimy, postawil przed faktem dokonanym, zeby on mogl sie nadasac, namarudzic, a potem laskawie zgodzic. Po czym dobrze sie bawic, ale wieczorem moc z czystym sumieniem narzekac, ze tyle czasu na prace domowe zmarnowalismy, ze on wcale nie chcial, itd. Nie ze mna te numery, jak podejmujemy decyzje to razem.
Poniewaz pogoda nie byla zbyt plazowa rzucilam haslo FARMA. Mimo, ze teoretycznie mieszkamy "na wsi", to jednak nasze okolice to bardziej przedmiescia i krowy, tudziez kury tu nie uswiadczysz. Troche mi dziwnie, ze moje dzieci zwierzaki domowe widza tylko na obrazkach, ale jest w poblizu (powiedzmy, bo to jakas godzina jazdy) farma, gdzie moga potrzymac, dotknac i pokarmic zwierzatka, pojezdzic kucykiem (nie ludze sie, ze Bi by na niego w ogole usiadla, ale moglaby chociaz zobaczyc co to takiego kucyk), ogolnie zobaczyc zwierzaki na zywo. Szczegolnie, ze nawet w Polsce rodziny na wsi nie posiadamy, wiec nie ma ich gdzie "wyedukowac". A jak wiadomo, dzieciaki kochaja zwierzaki, wiec farma wydaje sie jak znalazl. Niestety moj malzonek najpierw wykazal tylko umiarkowane zainteresowanie, potem tescie zadzwonili na skypa, potem nadszedl czas na obiad i drzemke Nika, ktory jak na zlosc pospal sobie dluzej niz zwykle, a jak wreszcie towarzystwo bylo wyspane i nakarmione, to zrobila sie 16:00. A farma otwarta do 17 (kto wymysla takie durne godziny w srodku lata to ja nie wiem???), wiec ten pomysl odpadl.
M., mam wrazenie zadowolony z takiego obrotu sprawy, stwierdzil, ze moze galeria handlowa? Nosz kurna, srodek lata, wreszcie po 2 dniach wyszlo troche slonca, a on chce lazic po sklepach??? Na usprawiedliwienie malza musze dodac, ze dostalismy juz jakis czas temu "gift cards" do dwoch sklepow i dobrze byloby je wykorzystac. Ale ale! Mamy srodek lata, ja chce, jak juz, to korzystac z ciepla i slonka, ktorego przeciez za jakies 2 miesiace zacznie brakowac, a nie szwendac sie po sklepach!
Moze wiec plac zabaw? Tutaj znow malz spuscil nos na kwinte, ale to przeciez nie o niego chodzi, tylko o dzieci. Szczegolnie, ze Niko wyspany, zadowolony i pelen energii roznosil nam domostwo. Bi odwrotnie - niewyspana (brak drzemki), placzliwa i naburmuszona, na haslo plac zabaw odzyla jednak troszke. Niestety, M. tak dlugo zwlekal, zastanawial sie i marudzil, ze w koncu w progu stanal sie dziadek i w ten sposob utknelismy na reszte popoludnia w domu. Dobrze, ze chociaz mamy ogrod to dzieci choc troche zazyly swiezego powietrza. Za to M., jak tylko dziadek i ja "wyprowadzilismy" dzieciaki z domu, zaliczyl w tyl zwrot i zaszyl sie przed kompem. Rodzinne popoludnie, nie ma co... :/
Taaak, weekend nie bylby weekendem bez sprzeczki z mezem. A wlasciwie to nie bylo nawet tej sprzeczki, to moze dodaloby mu nieco pieprzu... U nas jest ostatnio jakas taka nijakosc. On ma pretensje, ze w sobote wstal pierwszy i zajal sie dzieciakami (chwala mu za to, ale nikt go nie zmuszal), a ja zaszylam sie jeszcze na godzinke pod koldra (sorry Batory, ale 6:15 to nieludzka pora, zeby zwlekac sie z lozka, wiec jak mam okazje, to spie dalej...). Ja sie wkurzam, ze znow odwrocilam sie na moment, a on dal dzieciom chipsy. Zloscimy sie, ale po cichu, nawet nasze klotnie sa jakies takie mdle, takie bleee (kolejne)... Bardziej to przypomina burczenie na siebie, a raczej zrzedzenie pod nosem. Czegos brakuje, chociaz niby nic sie nie zmienilo. Jak dzwonimy do siebie podczas pracy, to wymieniamy sie standardowym zestawem pytan i odpowiedzi. Czy wszystko ok? Czy antybiotyk Nikowi podalam? Czy okna pozamykalam? Czy dzieci grzecznie zostaly u P. Marysi? Moglabym odpowiedz nagrac na automatyczna sekretarke i tez byloby dobrze. Wieczory spedzamy osobno, on przy kompie, ja przy laptopie. Nawet w osobnych pokojach... Na tapecie w kolko te same tematy: dzieci, kasiora, dzieci, co na obiad, dzieci. Przestaje sie dziwic, ze malzenstwa najczesciej rozpadaja sie po 7 latach. Nam wlasnie leci siodmy rok i widze, ze oddalamy sie od siebie. Nasze malzenstwo rozpada sie przez zwykla stagnacje. Pomalu ogarnia mnie jesienna chandra w lipcu. Ale wiecie co? Nawet nie chce mi sie o nas zawalczyc. Albo sie cos samo zmieni i ulozy, albo bedziemy tak zyc razem ale osobno... Ze mnie pomalu ulatuje jakakolwiek pasja, a ochoty na seks nie mam juz dluzej niz pamietam...
Dobrze, ze sa chociaz dzieci. W miniony weekend ich zachowanie dalo sie nawet zniesc. Bi wyprowadzila mnie z rownowagi "tylko" kilka razy. Da sie przezyc...
Ale do smiechu tez mnie doprowadza. Np. kiedy pokazuje stosik malusienkich ubranek przygotowanych dla przyszlego kuzyna/kuzynki, a Bi oznajmila, ze jak bedzie taka malutka, to tez bedzie nosic taki miniaturowy kombinezonik. :) Albo kiedy wrzasnela na caly kosciol "A ciemu my tu jescie stoimy?!". Dobrze, ze akurat wierni spiewali ostatni hymn i tylko ludzie za nami parskneli smiechem.
Niko za to, to mala papuga. Chodzi i powtarza. Gesty, slowa. Wszystko powtorzy. Przy rozdawniu "znaku pokoju" w kosciele, sam z powaga wyciaga raczke do wszystkich naokolo. Wczoraj rano stalam w lazience, a Niko pokazuje mi Bibusina opaske na wlosy. Niewiele myslac wzielam, podziekowalam i polozylam na polce. "Mama!!!", z transu wyrywa mnie glosik pelen pretensji. "Co sie stalo synku?". A Niko pokazuje opaske, po czym wali sie raczka po glowie. Aaaa, ty chciales, zebym ci ja nalozyla... :)
M. zniknal za brama. Moj syn przybiega do mnie, ciagnie za reke i drze sie "Ziemy [idziemy], ziemy!!!". "A gdzie idziemy, kochanie?". "Tati!". I ciagnie mnie stanowczo w strone bramy. :)
Bi umyslila sobie cos i posadzila dziadka w pokoju krzyczac na niego, ze ma kare. Niko przyglada sie z korytarza, a kiedy podchodze sprawdzic o co te krzyki, Niko powtarza jak echo: "Ziazia [dziadzia]! Kaje!". Biedny dziadek, ciekawe co zmalowal? ;)
A, mial byc tez humor z pracy, przez narzekanie prawie o nim zapomnialam...
Co prawda nasi dwaj firmowi zartownisie odeszli z pracy jakis czas temu, ale ktos (nikt sie jak narazie nie przyznal) postanowil wprowadzic odrobinke humoru do naszego nudnego, korporacyjnego zycia. Przyszlam sobie do pracy jak zwykle, kliknelam ctr+alt+del zeby sie zalogowac, wklepalam login i haslo, windows sie zaladowal, chce wlaczyc poczte, przesuwam myszka, a kursor ani drgnie. Co jest?! Przyznaje, ze 7 rano to nie jest najlepsza pora na myslenie, wiec zwyczajnie zglupialam. Pierwsze to zaczelam jezdzic myszka jak oszalala, liczac chyba, ze sama sie odblokuje. Potem trzepnelam nia kilka razy o biurko (wiecie, uniwersalna metoda naprawy czegokolwiek, to porzadnie tym czyms walnac). Pozniej pomyslalam, juz z lekkim wkurwem, ze pieknie mi sie dzien zaczyna i ze potrzebuje pomocy informatyka. Tyle, ze nasz informatyk przychodzi do pracy na 9... W koncu przyszlo mi do glowy, ze kiedys, kiedy mielismy myszki z taka kulka pod spodem, czasem trzeba bylo te kulke przeczyscic, bo sie zacinala. Myszek "kulkowych" co prawda od dawna nie mamy, ale i tak postanowilam zajrzec pod spod. Odwracam myszke, a tam takie cos:
Komus sie nudzilo najwyrazniej, bo zakleil tak myszki wszystkich pracownikow... ;)
piątek, 18 lipca 2014
Dziewietnascie miesiecy i 8 dni
Tyle dokladnie ma dzis Niko. Znaczy sie bedzie mial o 21:17, ale to tylko szczegolik. ;)
Kolejny dzien z serii matka wspomina...
Kolejny dzien kiedy matka ukradkiem ociera lze... wzruszenia oczywiscie...
Kolejny dzien kiedy matka patrzy na swoje dzieci i nie moze uwierzyc...
Dziewietnascie miesiecy i osiem dni...
Dokladnie tyle miala Bi kiedy zostala starsza siostra...
Taka mi sie wtedy wydawala duza, madra, powazna...
Teraz patrze na zdjecia i widze w niej nadal malego dzidziusia...
Dziewietnascie miesiecy i osiem dni...
Patrze na "dzisiejszego" Kokusia i nie moge znalezc w nim tej dojrzalosci, ktora wtedy dostrzegalam w jego siostrze...
Tak wtedy wygladali (nie co do dnia, bo Niko ma tu "az" 5 dni, ale blisko):
Nie dziwota, ze Bi wydawala sie taaaka duza. ;)
A tak wygladaja teraz. O poranku, rozczochrani i jeszcze troche zaspani, ale dzielnie szczerzacy sie do aparatu:
Ale juz po obowiazkowym kubku cieplego kakao na dobre przebudzenie. :)
Milego weekendu, ja jeszcze sobie powspominam i pochlipie... ;)
Kolejny dzien z serii matka wspomina...
Kolejny dzien kiedy matka ukradkiem ociera lze... wzruszenia oczywiscie...
Kolejny dzien kiedy matka patrzy na swoje dzieci i nie moze uwierzyc...
Dziewietnascie miesiecy i osiem dni...
Dokladnie tyle miala Bi kiedy zostala starsza siostra...
Taka mi sie wtedy wydawala duza, madra, powazna...
Teraz patrze na zdjecia i widze w niej nadal malego dzidziusia...
Dziewietnascie miesiecy i osiem dni...
Patrze na "dzisiejszego" Kokusia i nie moge znalezc w nim tej dojrzalosci, ktora wtedy dostrzegalam w jego siostrze...
Tak wtedy wygladali (nie co do dnia, bo Niko ma tu "az" 5 dni, ale blisko):
Nie dziwota, ze Bi wydawala sie taaaka duza. ;)
A tak wygladaja teraz. O poranku, rozczochrani i jeszcze troche zaspani, ale dzielnie szczerzacy sie do aparatu:
Ale juz po obowiazkowym kubku cieplego kakao na dobre przebudzenie. :)
Milego weekendu, ja jeszcze sobie powspominam i pochlipie... ;)
środa, 16 lipca 2014
Weekend, pediatra i rozne gryzonie
I znow wyszedl mi tasiemiec...
Duzo sie dzieje, wszystko mi umyka, a nie mam czasu pisac. A przepraszam, wlasciwie to mam bo w pracy troche zwolnilo, ale jak zwykle po weekendzie mam tyle blogowych zaleglosci, ze nie wyrabiam. Chcialam najpierw skomentowac u Was, potem poodpowiadac na komentarze u siebie, a potem dopiero sklecic kolejnego posta. Ale w takim tempie to zaraz zrobi sie piatek i nic nie napisze... :)
Nikowi przebily sie minimalnie gorne trojki. Dolne dalej siedza tuz-tuz pod powierzchnia. Do smarkania przez weekend dolaczyl okazjonalny kaszel, Mlodszy stracil niemal kompletnie apetyt, marudny byl jak cholera, a w niedziele wieczor dostal goraczki, wiedzialam wiec, ze znow ze szczepienia nici, ale cieszylam sie, ze mamy juz umowiona kontrole u pediatry bo i tak chcialam, zeby go obejrzala. Okazuje sie, ze gardlo czyste, osluchowo tez w porzadku, tylko wykryte dwa tygodnie temu zapalenie ucha ani mysli odejsc, wiec tym razem dostalam recepte na antybiotyk.
A wlasciwie nie recepte. Opisze Wam jak to tu wyglada, bo chyba troche inaczej niz w Polsce (wlasciwie to nie wiem jak to sie obecnie w Kraju odbywa). W naszej przychodni panuje pelna komputeryzacja, wiec pani doktor pyta tylko z ktorej apteki chce skorzystac i przesyla im zamowienie. Minusem jest to, ze musze pamietac adres apteki, ale zawsze prosze zeby przeslali do jednej doslownie dwie przecznice dalej. :) W kazdym razie wychodze od pediatry, podjezdzam do apteki, podaje imie, nazwisko, date urodzenia pacjenta oraz numer telefonu i pozostaje tylko czekac na wywolanie. Tutaj bowiem nie sprzedaja calego opakowania lekow, tylko dokladnie wyliczaja ile tabletek potrzebuje na dawke, powiedzmy 2 kapsulki trzy razy dziennie przez 5 dni. I tylko tyle sprzedaja. W przypadku malych dzieci, plynne lekarstwo musi byc wymieszane, a to dodatkowo sprawdzone i zatwierdzone przez kierownika apteki. Lekarstwa sprzedawane sa w plastikowych pojemniczkach z naklejonym imieniem pacjenta i dawka. Takie przygotowanie trwa najczesciej okolo 15 minut, ale kiedys trafilam na spory ruch i czekalam prawie godzine. Kiedy zamowienie jest gotowe, farmaceuta wklada je do koszyka i glosno wywoluje nazwisko (czyt. drze jape na caly sklep). Poniewaz apteki tutaj to takie mini supermarkety i wiele osob zamiast siedziec kolkiem robi drobne zakupy, wiec dostaje sie jeszcze automatyczna wiadomosc na komorke, ze zamowienie gotowe. Wtedy wystarczy juz podejsc do kasy, zaplacic i odebrac lekarsto. Leki sprzedawane bez recepty, bierze sie po prostu z polki. Proste? Proste! :)
Ale wracajac do Nika. Zapalenie ucha tlumaczyloby jego wisielczy humor przez weekend... Mam nadzieje, ze antybiotyk zadziala jak trzeba i tym razem cholerstwo przejdzie na dobre. Niestety, za 3 tygodnie czeka mnie ponowne zwalnianie sie z pracy i wizyta w przychodni na kontrole i moze w koncu dadza mu te zalegle szczepionki... A ja sie cieszylam, ze jeszcze tylko bilans pod koniec czerwca i mamy spokoj do grudnia. Haha, naiwna! ;)
Niko spedzil wiec weekend na marudzeniu, placzu oraz wiszeniu nam na rekach, z przerwa na drzemke i nocny sen. Ktory zreszta tez mial kiepski, ciagle sie wybudzal z placzem. Bi zas spedzila sobote i niedziele walczac z bratem o nasza uwage, czyli drac sie albo biegajac z dzikim piskiem, tudziez uczepiajac sie naszych nog z okrzykiem "opa!". Ataki agresji w stosunku do Nika tez sie zdarzaly. To wszystko z kolei podnosilo cisnienie nam, wiec w weekend bylo w miedzy nami raczej ostro, a potem "cicho". ;) Nie, zdecydowanie nie byly to najlepsze dwa dni...
Poza tym, moj malzonek dosc juz mial mojego narzekania na oponke na brzuchu i grube uda, przy upartej odmowie zapisania sie na silownie i poskladal do kupy rowerek gimnastyczny, ktorego czesci "odziedziczylismy" wraz z domem. :) Troche mial z tym przebojow, bo glowna czesc, ta z pedalami, wygladajaca troche jak skrzynka, stala w szopce i kiedy ja rozkrecil, okazalo sie, ze "siedzi" w niej caly stos zgnilych zoledzi i dwa zdechle, zasuszone chipmunk'i, bleee... W kazdym razie, po oczyszczeniu, podmalowaniu i poskladaniu do kupy, rowerek prezentuje sie calkiem-calkiem i chodzi jak zloto, tyle ze nie ma siodelka. M. przysiega, ze gdzies bylo, ale najprawdopodobniej wyrzucilismy je niechcacy podczas ktorys porzadkow... Trudno, trzeba zamowic. Probowalam "pojezdzic" bez siodelka, ale szybko sie poddalam, nie daje rady. Chociaz na miesnie ud byloby to idealne, bo juz po kilku minutach pedalowania czulam zakwasy przez reszte dnia. :)
Mialam zrobic zdjecie mojego nowego sprzetu "ujedrniajacego", ale wylecialo mi z glowy. ;)
Chyba tez odkrylismy co tak pozarlo Maye tydzien temu. M. bowiem wypatrzyl na jednym z drzew juz calkiem spore gniazdo os. Takie o srednicy dobrych 20-30 cm... Durne owady, zamiast przytwierdzic je do czegos stabilnego, to zawiesily je na dwoch cienutkich galazkach, bardziej w zasadzie pasuje tu slowo witkach. Buja sie to przy kazdym podmuchu wiatru niczym hustawka. Podejrzewamy wiec, ze musialy wczesniej zaczac tam gniazdo, ktore zostalo stracone przez wiatr lub wieksza galaz. Spadlo na ziemie, a Maya podeszla, zeby poniuchac i wtedy ja zaatakowaly. Najpierw balismy sie podejsc blizej, zeby przeszukac okoliczne krzaki na obecnosc "dowodu" co do naszej teorii, a potem sie rozpadalo i tak pada przez 3 dni bez przerwy, co tez zniecheca do przeczesywania chaszczy... Na szczescie zanim nadeszly kilkudniowe opady, M. zdazyl w niedziele wieczorem, po zmroku i przy swietle latarki, wdrapac sie na drabine i spsikac gniazdo dokladnie trucizna. Podeszlam tam ostroznie w poniedzialek po poludniu i nie zaobserwowalam zadnej aktywnosci, co mnie bardzo ucieszylo, ale czy napewno wszystkie mieszkanki gniazda zostaly wytrute, przekonamy sie jak w koncu przestanie padac.
Dodatkowo mamy ostatnio problemy z Bi. Nie pisalam o tym wczesniej bo myslalam, ze to jednorazowy wybryk, ale okazuje sie ze nie. Otoz, moje dziecko gryzie! Samo gryzienie to nic niesamowitego, wiele dzieci tak ma i z tego wyrasta. Tyle, ze zwykle sa to maluchy w wieku Kokusia, nie potrafiace jeszcze mowic. Bi jest na takie zachowanie troche za "stara". W kazdym razie ugryzla juz dwa razy Nika i raz innego chlopca u opiekunki. Porzadnie, do siniakow. Nikowi tak sie wbila w ramie, ze az zdarla mu naskorek! I zeby na gryzieniu sie skonczylo... Ale nie, Bi ma ostatnio w sobie takie poklady agresji, ze nie wiem co z nia robic. Ogolnie wybiera sobie slabsze dzieci i jak ma gorszy dzien, co chwila je tlucze, szczypie lub ciagnie za wlosy. Zazwyczaj jej ofiarami padaja Niko i jeszcze jeden, bardzo spokojny chlopiec u Pani Marysi. Oczywiscie i ona i ja, probujemy Bi stopowac, ale nie da sie chodzic za nia krok w krok. Chociazby dzis rano, kiedy Niko podszedl do niej, tak po prostu, nie zeby jej cos zabrac, a ona najpierw chwycila go za wlosy i zaczela z calej sily ciagnac, a potem jeszcze, dla lepszej miarki, walnela go w glowe! A kiedy odciagalam ja od niego, probowala go jeszcze raz trzepnac z daleka! Poza tym wrzeszczy na mnie i M., wytrzeszczajac przy tym oczy i "pyskujac". Otwarcie ignoruje nasze zakazy, zwyczajnie udaje glucha. Stala sie tez potwornie placzliwa, o byle bzdure uderza w taki jeczaco-wyjacy ton, ze nawet gdyby czlowiek chcial, to nie zrozumie czego oczekuje. Mysle, ze ona sama tego nie wie... Jednoczesnie, od okolo tygodnia strasznie tuli sie do mnie kiedy rano odwoze dzieci do opiekunki. Nie placze, ze nie chce tam zostac, nie prosi, zebym ja wziela ze soba, po poludniu odbieram ja zadowolona i usmiechnieta, ale rano usciskom i buziakom nie ma konca, czasem Bi sie nawet poplacze. Ewidentnie ma problem z emocjami dziewczyna i nie wiem czy to normalne w tym wieku, czy powinnam poradzic sie pediatry i poprosic o skierowanie do psychologa...
Tu znow mala dygresja co do tego jak podchodzi do problemow dziecka matka, a jak ojciec. Oboje z M. zauwazylismy pogorszenie w zachowaniu Bi. Mi sie wydaje, ze albo to taki wiek, albo Bi reaguje z lekkim opoznieniem na pojawienie sie rodzenstwa. Zdaje sobie tez sprawe, ze z racji wieku Nika, wiele atrakcji, ktore moglibysmy sobie zafundowac jako rodzinie, ja omija. Pomyslalam wiec, ze moze pomogloby jej, gdyby zabieralo sie ja regularnie na jakies zajecia, gdzie bedzie miala rodzica do swojej, niepodzielnej dyspozycji. Mysle o zajeciach muzycznych dla maluchow, chce tez przejechac sie do naszej lokalnej biblioteki i spytac czy maja jakies spotkania i zabawy organizowane dla najmlodszych. Mysle, ze nawet sama wyprawa z mama do biblioteki to bylaby dla Bi nie lada gratka. Ale, wracajac do roznic miedzy kobieta a mezczyzna, kiedy podzielilam sie swoimi przemysleniami i pomyslem z M., co uslyszalam? "Ja mysle, ze przydaloby jej sie porzadne lanie.". Rece opadaja... Owszem, kiedy Bi piecdziesiaty raz tego samego dnia uderzy Nika, tez reka mnie swierzbi, zeby ja trzepnac po tylku. Ale wydaje mi sie, ze nie tedy droga. Nie da sie agresji wyleczyc agresja. Mysle, ze zachowanie Bi wynika z jakiegos problemu, z ktorym zmaga sie ta mala glowka. Bardzo chcialabym jej pomoc, ale nie wiem jak...
Oczywiscie to nie tak, ze nasze dzieci sie tylko caly czas tluka, kloca i rycza. Czasem bawia sie zgodnie, oczywiscie pod warunkiem ze zabawa odbywa sie na zasadach narzuconych przez Bi. ;) Caly czas powieksza sie tez ich slownik, zarowno ten polski, jak angielski. Na przyklad wczoraj, w telewizji pojawil sie kogut, a Bi wykrzyknela: "Ziobac mama, chicken!". Skad zna to slowo, nie mam pojecia... Chwilke pozniej cos jej spadlo i zawolala sfrustrowana: "Oh my gosh!". To akurat mogla uslyszec ode mnie, czesto mi sie wyrywa. No co, lepsze to niz k**wa... ;) A wieczorem Niko pokazujac na zdarte kolano, oznajmil: "Boo-boo!". :)
W sobote i niedziele, podczas drzemki Nika, pozwolilam Bi wyniesc na taras farbki do malowania palcami. Radosci bylo co niemiara! Najpierw kulturalnie i ostroznie, za pomoca pieczatek:
Bi szybko jednak odkryla (przy drobnej pomocy obrazkow na opakowaniu), do czego sluza takie farbki:
A tak cala "trojka" moich dzieci wypatruje tatusia jesli tylko osmieli sie on wyjsc poza brame:
Tak, Bi ma na tylku same gatki. To ostatnio jej ulubiona rzecz: po powrocie do domu sciagnac portki i gumki i latac tak, w bieliznie i z rozwianym wlosem... ;)
Duzo sie dzieje, wszystko mi umyka, a nie mam czasu pisac. A przepraszam, wlasciwie to mam bo w pracy troche zwolnilo, ale jak zwykle po weekendzie mam tyle blogowych zaleglosci, ze nie wyrabiam. Chcialam najpierw skomentowac u Was, potem poodpowiadac na komentarze u siebie, a potem dopiero sklecic kolejnego posta. Ale w takim tempie to zaraz zrobi sie piatek i nic nie napisze... :)
Nikowi przebily sie minimalnie gorne trojki. Dolne dalej siedza tuz-tuz pod powierzchnia. Do smarkania przez weekend dolaczyl okazjonalny kaszel, Mlodszy stracil niemal kompletnie apetyt, marudny byl jak cholera, a w niedziele wieczor dostal goraczki, wiedzialam wiec, ze znow ze szczepienia nici, ale cieszylam sie, ze mamy juz umowiona kontrole u pediatry bo i tak chcialam, zeby go obejrzala. Okazuje sie, ze gardlo czyste, osluchowo tez w porzadku, tylko wykryte dwa tygodnie temu zapalenie ucha ani mysli odejsc, wiec tym razem dostalam recepte na antybiotyk.
A wlasciwie nie recepte. Opisze Wam jak to tu wyglada, bo chyba troche inaczej niz w Polsce (wlasciwie to nie wiem jak to sie obecnie w Kraju odbywa). W naszej przychodni panuje pelna komputeryzacja, wiec pani doktor pyta tylko z ktorej apteki chce skorzystac i przesyla im zamowienie. Minusem jest to, ze musze pamietac adres apteki, ale zawsze prosze zeby przeslali do jednej doslownie dwie przecznice dalej. :) W kazdym razie wychodze od pediatry, podjezdzam do apteki, podaje imie, nazwisko, date urodzenia pacjenta oraz numer telefonu i pozostaje tylko czekac na wywolanie. Tutaj bowiem nie sprzedaja calego opakowania lekow, tylko dokladnie wyliczaja ile tabletek potrzebuje na dawke, powiedzmy 2 kapsulki trzy razy dziennie przez 5 dni. I tylko tyle sprzedaja. W przypadku malych dzieci, plynne lekarstwo musi byc wymieszane, a to dodatkowo sprawdzone i zatwierdzone przez kierownika apteki. Lekarstwa sprzedawane sa w plastikowych pojemniczkach z naklejonym imieniem pacjenta i dawka. Takie przygotowanie trwa najczesciej okolo 15 minut, ale kiedys trafilam na spory ruch i czekalam prawie godzine. Kiedy zamowienie jest gotowe, farmaceuta wklada je do koszyka i glosno wywoluje nazwisko (czyt. drze jape na caly sklep). Poniewaz apteki tutaj to takie mini supermarkety i wiele osob zamiast siedziec kolkiem robi drobne zakupy, wiec dostaje sie jeszcze automatyczna wiadomosc na komorke, ze zamowienie gotowe. Wtedy wystarczy juz podejsc do kasy, zaplacic i odebrac lekarsto. Leki sprzedawane bez recepty, bierze sie po prostu z polki. Proste? Proste! :)
Ale wracajac do Nika. Zapalenie ucha tlumaczyloby jego wisielczy humor przez weekend... Mam nadzieje, ze antybiotyk zadziala jak trzeba i tym razem cholerstwo przejdzie na dobre. Niestety, za 3 tygodnie czeka mnie ponowne zwalnianie sie z pracy i wizyta w przychodni na kontrole i moze w koncu dadza mu te zalegle szczepionki... A ja sie cieszylam, ze jeszcze tylko bilans pod koniec czerwca i mamy spokoj do grudnia. Haha, naiwna! ;)
Niko spedzil wiec weekend na marudzeniu, placzu oraz wiszeniu nam na rekach, z przerwa na drzemke i nocny sen. Ktory zreszta tez mial kiepski, ciagle sie wybudzal z placzem. Bi zas spedzila sobote i niedziele walczac z bratem o nasza uwage, czyli drac sie albo biegajac z dzikim piskiem, tudziez uczepiajac sie naszych nog z okrzykiem "opa!". Ataki agresji w stosunku do Nika tez sie zdarzaly. To wszystko z kolei podnosilo cisnienie nam, wiec w weekend bylo w miedzy nami raczej ostro, a potem "cicho". ;) Nie, zdecydowanie nie byly to najlepsze dwa dni...
Poza tym, moj malzonek dosc juz mial mojego narzekania na oponke na brzuchu i grube uda, przy upartej odmowie zapisania sie na silownie i poskladal do kupy rowerek gimnastyczny, ktorego czesci "odziedziczylismy" wraz z domem. :) Troche mial z tym przebojow, bo glowna czesc, ta z pedalami, wygladajaca troche jak skrzynka, stala w szopce i kiedy ja rozkrecil, okazalo sie, ze "siedzi" w niej caly stos zgnilych zoledzi i dwa zdechle, zasuszone chipmunk'i, bleee... W kazdym razie, po oczyszczeniu, podmalowaniu i poskladaniu do kupy, rowerek prezentuje sie calkiem-calkiem i chodzi jak zloto, tyle ze nie ma siodelka. M. przysiega, ze gdzies bylo, ale najprawdopodobniej wyrzucilismy je niechcacy podczas ktorys porzadkow... Trudno, trzeba zamowic. Probowalam "pojezdzic" bez siodelka, ale szybko sie poddalam, nie daje rady. Chociaz na miesnie ud byloby to idealne, bo juz po kilku minutach pedalowania czulam zakwasy przez reszte dnia. :)
Mialam zrobic zdjecie mojego nowego sprzetu "ujedrniajacego", ale wylecialo mi z glowy. ;)
Chyba tez odkrylismy co tak pozarlo Maye tydzien temu. M. bowiem wypatrzyl na jednym z drzew juz calkiem spore gniazdo os. Takie o srednicy dobrych 20-30 cm... Durne owady, zamiast przytwierdzic je do czegos stabilnego, to zawiesily je na dwoch cienutkich galazkach, bardziej w zasadzie pasuje tu slowo witkach. Buja sie to przy kazdym podmuchu wiatru niczym hustawka. Podejrzewamy wiec, ze musialy wczesniej zaczac tam gniazdo, ktore zostalo stracone przez wiatr lub wieksza galaz. Spadlo na ziemie, a Maya podeszla, zeby poniuchac i wtedy ja zaatakowaly. Najpierw balismy sie podejsc blizej, zeby przeszukac okoliczne krzaki na obecnosc "dowodu" co do naszej teorii, a potem sie rozpadalo i tak pada przez 3 dni bez przerwy, co tez zniecheca do przeczesywania chaszczy... Na szczescie zanim nadeszly kilkudniowe opady, M. zdazyl w niedziele wieczorem, po zmroku i przy swietle latarki, wdrapac sie na drabine i spsikac gniazdo dokladnie trucizna. Podeszlam tam ostroznie w poniedzialek po poludniu i nie zaobserwowalam zadnej aktywnosci, co mnie bardzo ucieszylo, ale czy napewno wszystkie mieszkanki gniazda zostaly wytrute, przekonamy sie jak w koncu przestanie padac.
Dodatkowo mamy ostatnio problemy z Bi. Nie pisalam o tym wczesniej bo myslalam, ze to jednorazowy wybryk, ale okazuje sie ze nie. Otoz, moje dziecko gryzie! Samo gryzienie to nic niesamowitego, wiele dzieci tak ma i z tego wyrasta. Tyle, ze zwykle sa to maluchy w wieku Kokusia, nie potrafiace jeszcze mowic. Bi jest na takie zachowanie troche za "stara". W kazdym razie ugryzla juz dwa razy Nika i raz innego chlopca u opiekunki. Porzadnie, do siniakow. Nikowi tak sie wbila w ramie, ze az zdarla mu naskorek! I zeby na gryzieniu sie skonczylo... Ale nie, Bi ma ostatnio w sobie takie poklady agresji, ze nie wiem co z nia robic. Ogolnie wybiera sobie slabsze dzieci i jak ma gorszy dzien, co chwila je tlucze, szczypie lub ciagnie za wlosy. Zazwyczaj jej ofiarami padaja Niko i jeszcze jeden, bardzo spokojny chlopiec u Pani Marysi. Oczywiscie i ona i ja, probujemy Bi stopowac, ale nie da sie chodzic za nia krok w krok. Chociazby dzis rano, kiedy Niko podszedl do niej, tak po prostu, nie zeby jej cos zabrac, a ona najpierw chwycila go za wlosy i zaczela z calej sily ciagnac, a potem jeszcze, dla lepszej miarki, walnela go w glowe! A kiedy odciagalam ja od niego, probowala go jeszcze raz trzepnac z daleka! Poza tym wrzeszczy na mnie i M., wytrzeszczajac przy tym oczy i "pyskujac". Otwarcie ignoruje nasze zakazy, zwyczajnie udaje glucha. Stala sie tez potwornie placzliwa, o byle bzdure uderza w taki jeczaco-wyjacy ton, ze nawet gdyby czlowiek chcial, to nie zrozumie czego oczekuje. Mysle, ze ona sama tego nie wie... Jednoczesnie, od okolo tygodnia strasznie tuli sie do mnie kiedy rano odwoze dzieci do opiekunki. Nie placze, ze nie chce tam zostac, nie prosi, zebym ja wziela ze soba, po poludniu odbieram ja zadowolona i usmiechnieta, ale rano usciskom i buziakom nie ma konca, czasem Bi sie nawet poplacze. Ewidentnie ma problem z emocjami dziewczyna i nie wiem czy to normalne w tym wieku, czy powinnam poradzic sie pediatry i poprosic o skierowanie do psychologa...
Tu znow mala dygresja co do tego jak podchodzi do problemow dziecka matka, a jak ojciec. Oboje z M. zauwazylismy pogorszenie w zachowaniu Bi. Mi sie wydaje, ze albo to taki wiek, albo Bi reaguje z lekkim opoznieniem na pojawienie sie rodzenstwa. Zdaje sobie tez sprawe, ze z racji wieku Nika, wiele atrakcji, ktore moglibysmy sobie zafundowac jako rodzinie, ja omija. Pomyslalam wiec, ze moze pomogloby jej, gdyby zabieralo sie ja regularnie na jakies zajecia, gdzie bedzie miala rodzica do swojej, niepodzielnej dyspozycji. Mysle o zajeciach muzycznych dla maluchow, chce tez przejechac sie do naszej lokalnej biblioteki i spytac czy maja jakies spotkania i zabawy organizowane dla najmlodszych. Mysle, ze nawet sama wyprawa z mama do biblioteki to bylaby dla Bi nie lada gratka. Ale, wracajac do roznic miedzy kobieta a mezczyzna, kiedy podzielilam sie swoimi przemysleniami i pomyslem z M., co uslyszalam? "Ja mysle, ze przydaloby jej sie porzadne lanie.". Rece opadaja... Owszem, kiedy Bi piecdziesiaty raz tego samego dnia uderzy Nika, tez reka mnie swierzbi, zeby ja trzepnac po tylku. Ale wydaje mi sie, ze nie tedy droga. Nie da sie agresji wyleczyc agresja. Mysle, ze zachowanie Bi wynika z jakiegos problemu, z ktorym zmaga sie ta mala glowka. Bardzo chcialabym jej pomoc, ale nie wiem jak...
Oczywiscie to nie tak, ze nasze dzieci sie tylko caly czas tluka, kloca i rycza. Czasem bawia sie zgodnie, oczywiscie pod warunkiem ze zabawa odbywa sie na zasadach narzuconych przez Bi. ;) Caly czas powieksza sie tez ich slownik, zarowno ten polski, jak angielski. Na przyklad wczoraj, w telewizji pojawil sie kogut, a Bi wykrzyknela: "Ziobac mama, chicken!". Skad zna to slowo, nie mam pojecia... Chwilke pozniej cos jej spadlo i zawolala sfrustrowana: "Oh my gosh!". To akurat mogla uslyszec ode mnie, czesto mi sie wyrywa. No co, lepsze to niz k**wa... ;) A wieczorem Niko pokazujac na zdarte kolano, oznajmil: "Boo-boo!". :)
W sobote i niedziele, podczas drzemki Nika, pozwolilam Bi wyniesc na taras farbki do malowania palcami. Radosci bylo co niemiara! Najpierw kulturalnie i ostroznie, za pomoca pieczatek:
Bi szybko jednak odkryla (przy drobnej pomocy obrazkow na opakowaniu), do czego sluza takie farbki:
A tak cala "trojka" moich dzieci wypatruje tatusia jesli tylko osmieli sie on wyjsc poza brame:
Tak, Bi ma na tylku same gatki. To ostatnio jej ulubiona rzecz: po powrocie do domu sciagnac portki i gumki i latac tak, w bieliznie i z rozwianym wlosem... ;)
piątek, 11 lipca 2014
Dziewietnastek!
Wczoraj Niko oficjalnie skonczyl 19 miesiecy!
Kokus, ech, moj maly chlopczyk... Pierwszy raz widze tak uczuciowe dziecko... Przyznaje, ze doswiadczenia wielkiego nie mam, ale wydaje mi sie, ze Niko jest naprawde wielkim przytulaskiem. W przeciwienstwie do siostry, ktora od urodzenia miala charakter ksiezniczki i domagala sie noszenia glownie zeby lepiej widziec swoje "krolestwo". Do dzis Bi, wzieta na rece, wygina sie i wierci na wszystkie strony jakby miala owsiki. Podobnie z trzymaniem jej na kolanach. Albo wierci dupka, albo wygina sie w palak, wbijajac ci bolesnie glowe w mostek. Kazdy po chwili stawia ja na ziemie, ku jej rozpaczy oczywiscie...
Ale to nie mial byc post o Bi, tylko o Niku. :) Niko kocha sie przytulac. Ostatnio przekornie nie chce dawac buziakow, ale wziety na rece najczesciej kladzie nam glowke na ramieniu, a pulchnymi lapkami obejmuje za szyje. Czasem w weekend maz da mi sie dluzej powylegiwac, ale jak tylko Niko skuma, ze kogos brakuje, leci do sypialni i przytula glowke do jakiejkolwiek wystajacej spod koldry czesci ciala z tym swoim pelnym uczucia "mamaaaa...". I chocby nie wiem jak mi sie chcialo spac, na cos takiego nie moge nie otworzyc oczu ze slowami "czesc synku...". Kocham te momenty i marze, zeby mu juz tak zostalo. Obawiam sie jednak, ze za kilka lat przytulenie matki bedzie sie rownalo obciachowi...
Niko rozumie coraz wiecej. Potrafi pokazac wszystkie czesci twarzy oraz wiekszosc czesci ciala. Wczesniej na pytanie gdzie ma pupe, klepal sie po przodzie pieluchy. Teraz wie juz, ze pupa jest z tylu. :) Przynosi bez problemu buty czy skarpetki z szuflady. Wie gdzie jest kosz na smieci, a gdzie laduja brudne ciuchy. Kiedy wyciagam jogurt albo niose miske kaszki, leci do szuflady ze sztuccami i uparcie usiluje wyciagnac lyzeczke, choc na to brakuje mu jeszcze kilku centymetrow.
Pokusze sie o proroctwo, ze w przeciwienstwie do ogolnych statystyk dotyczacych dziewczynek i chlopcow, Kokus bedzie jednak mowil szybciej niz siostra. Bi w jego wieku w ogole nie wykazywala zainteresowania mowa. A Niko co chwila probuje powtarzac wyrazy, czy sie go o to prosi, czy nie. W ten sposob do jego slownika przywedrowaly:
ka-ki - klapki (skoro matka co chwila naklada klapki, zeby wyjsc do ogrodu, to co sie dziwic...)
ci-ki - kluczyki (podobnie, matka wiecznie szuka kluczykow)
ci-ci (cwir-cwir) - ptaszek
ble - chyba nie trzeba tlumaczyc, matka w ten sposob wyrazila na glos swoje uczucia co do smarkow pod nosem, albo kupy w pampersie i Niko to podlapal...
dziam! [jump] - skakanie (to juz wplyw siostry)
Oprocz wrodzonej slodyczy, Kokus niestety zaczyna tez pokazywac charakterek. Rosnie nam w rodzinie kolejny frustrat, bosssko... Glownie wymusza, glosnym piskiem az bebenki wolaja o litosc! Wystarczy, ze Bi wezmie cos do reki, Nik juz leci z wyciagnieta raczka i sie drze. A patrzy, cwaniak, prosto na nas, blagajac wzrokiem: "zabierz jej i daj mi!". O ile na poczatku rzeczywiscie nakazywalismy Bi oddac wybrana rzecz bratu, w ktoryms momencie puknelismy sie w glowe, ze Niko rosnie, madrzeje, a my konsekwentnie uczymy go, ze dostaje wszystko czego sobie zazyczy. I skonczylo sie babci sr... hmm, hmm... :) Teraz staramy sie Bi i Nika traktowac tak samo. Mianowicie zabawka jest tego, kto ja wzial pierwszy. Oczywiscie nadal pozostaje niebezpieczenstwo, ze Nik sie zaniesie, ale (odpukac) ostatnio nie zdarza sie to zbyt czesto. Wtedy niestety musimy zabrac Bi to co trzyma i oddac Kokusiowi. Czasem uda nam sie po prostu odwrocic jego uwage, ale nie zawsze. Mlodszy nie jest glupi i dokladnie wie czego chce. :)
Nistety, temperamencik ma po prostu niemozliwy. Stal sie strasznie zaborczy jesli chodzi o to co uwaza za swoje. I nie tyle, ze nie chce czegos oddac, bo to normalne. Ale zdarzylo nam sie kilka sytuacji gdzie maly pokazal nam jasno, ze wkurzylismy go na maksa. Dla przykladu, kiedys podalam mu kubek kakao i w dokladnie tej sekundzie pomyslalam, ze moze byc za gorace. Niewiele myslac, wyrwalam kubek z jego reki, sprobowalam i natychmiast mu oddalam. Wszystko zajelo kilka sekund, ale Niko sie rozryczal i juz kubka nie chcial wziac do reki. Kiedy udalo mi sie go mu wcisnac, jak nie pierdzielnie nim przez pol pokoju! Taka sama sytuacja ze srody. Podalam Nikowi na talerzyku kanapke pokrojona w kostke. Nie przejawial jednak wielkiego apetytu, a Bi chciala sprobowac, wiec wzielam kilka czastek z jego talerzyka i podalam siostrze. Nie macie pojecia jaki Niko podniosl wrzask! Podsunelam do niego blizej talerzyk, tlumaczac, ze jego kanapki praktycznie nie ubylo, a on sruuu! Jak nie odepchnie talerz! Spadlby ze stolika, gdyby nie to, ze oparty jest o kanape. :)
Staram sie zawsze w takiej sytuacji pogrozic mu palcem i wytlumaczyc, ze tak sie nie robi, ale nigdy nie udaje mi sie zachowac powagi. Wiem, ze to nie jest zbyt pozadane zachowanie, ale niezmiennie rozsmiesza mnie taki rozwscieczony maluch i nie moge sie powstrzymac, musze sie rozesmiac. Szczegolnie, ze Niko zazwyczaj jest takim kochanym pieszczochem, tylko od czasu do czasu pokazuje rozki. :)
Jest tez kombinatorem i kiedys chyba zostanie "strongman'em". Brakuje mu jeszcze troche wzrostu, zeby wlezc na nasze kanapy w salonie, ale strasznie zazdrosci Bi, kiedy ona sobie na nich siedzi. Nie na reke mi zeby na nie wchodzil, bo natychmiast zaczyna skakac i boje sie, ze spadnie i skreci kark, wiec do niedawna mowilam rozkladajac rece, ze przykro mi, nie da sie wejsc. Niestety, ostatnio Nik zaczal sobie przysuwac stolik i po nim wdrapywac sie na kanapy. A stolik mamy dosc ciezki, nawet ja musze uzyc nieco moich zastalych miesni, zeby go przesunac. Nie do wiary, ze 19-miesieczne dziecko daje rade, ale daje! Pcha, steka, nieraz pusci baka, ale stol przesunie... ;)
Ostatnio zlal mnie woda. Podlewalam kwiatki wezem ogrodowym i nieopatrznie polozylam go na ziemi, zeby sciagnac z haka wiszaca doniczke. Widzialam katem oka, ze Niko bierze weza do reki, ale do glowy mi nie przyszlo, ze da rade nacisnac wajche z tylu, zeby wlaczyc wode i ze w ogole bedzie wiedzial jak. Odwrocilam sie do malego kombinatora, a on nagle jak mi nie chlusnie woda prosto w twarz! Niko sie zasmiewal, Bi mu wtorowala (i namawiala na "jescie raz!", maly czort), ja znacznie mniej bo to zadna przyjemnosc oberwac znienacka lodowatym strumieniem...
Z innej beczki, to wszystkie cztery trojki zaczely sie Nikowi w koncu przebijac, ale jeszcze dluga droga przed nimi. Pocieszam sie za to, ze po nich na jakis czas odpoczniemy od zabkowania.
Po bilansie 18-miesieczniaka, rozmiary Kokusia sa nastepujace:
waga: 12.4 kg (w trzy miesiace przytyl tylko 300 gram)
wzrost: 86.3 cm
Urosl 6 cm od konca marca!!! Az lekarka ponownie go zmierzyla, ale wyszlo jej to samo. Bardzo sie ciesze, ze Niko sie wyciaga i moze w koncu przestanie przypominac serdelka. Mimo, ze kocham kazda jego faldke. :)
Ale i tak przypomina juz bardziej chlopca niz dzidziorka. Zreszta, popatrzcie same:
Kokus, ech, moj maly chlopczyk... Pierwszy raz widze tak uczuciowe dziecko... Przyznaje, ze doswiadczenia wielkiego nie mam, ale wydaje mi sie, ze Niko jest naprawde wielkim przytulaskiem. W przeciwienstwie do siostry, ktora od urodzenia miala charakter ksiezniczki i domagala sie noszenia glownie zeby lepiej widziec swoje "krolestwo". Do dzis Bi, wzieta na rece, wygina sie i wierci na wszystkie strony jakby miala owsiki. Podobnie z trzymaniem jej na kolanach. Albo wierci dupka, albo wygina sie w palak, wbijajac ci bolesnie glowe w mostek. Kazdy po chwili stawia ja na ziemie, ku jej rozpaczy oczywiscie...
Ale to nie mial byc post o Bi, tylko o Niku. :) Niko kocha sie przytulac. Ostatnio przekornie nie chce dawac buziakow, ale wziety na rece najczesciej kladzie nam glowke na ramieniu, a pulchnymi lapkami obejmuje za szyje. Czasem w weekend maz da mi sie dluzej powylegiwac, ale jak tylko Niko skuma, ze kogos brakuje, leci do sypialni i przytula glowke do jakiejkolwiek wystajacej spod koldry czesci ciala z tym swoim pelnym uczucia "mamaaaa...". I chocby nie wiem jak mi sie chcialo spac, na cos takiego nie moge nie otworzyc oczu ze slowami "czesc synku...". Kocham te momenty i marze, zeby mu juz tak zostalo. Obawiam sie jednak, ze za kilka lat przytulenie matki bedzie sie rownalo obciachowi...
Niko rozumie coraz wiecej. Potrafi pokazac wszystkie czesci twarzy oraz wiekszosc czesci ciala. Wczesniej na pytanie gdzie ma pupe, klepal sie po przodzie pieluchy. Teraz wie juz, ze pupa jest z tylu. :) Przynosi bez problemu buty czy skarpetki z szuflady. Wie gdzie jest kosz na smieci, a gdzie laduja brudne ciuchy. Kiedy wyciagam jogurt albo niose miske kaszki, leci do szuflady ze sztuccami i uparcie usiluje wyciagnac lyzeczke, choc na to brakuje mu jeszcze kilku centymetrow.
Pokusze sie o proroctwo, ze w przeciwienstwie do ogolnych statystyk dotyczacych dziewczynek i chlopcow, Kokus bedzie jednak mowil szybciej niz siostra. Bi w jego wieku w ogole nie wykazywala zainteresowania mowa. A Niko co chwila probuje powtarzac wyrazy, czy sie go o to prosi, czy nie. W ten sposob do jego slownika przywedrowaly:
ka-ki - klapki (skoro matka co chwila naklada klapki, zeby wyjsc do ogrodu, to co sie dziwic...)
ci-ki - kluczyki (podobnie, matka wiecznie szuka kluczykow)
ci-ci (cwir-cwir) - ptaszek
ble - chyba nie trzeba tlumaczyc, matka w ten sposob wyrazila na glos swoje uczucia co do smarkow pod nosem, albo kupy w pampersie i Niko to podlapal...
dziam! [jump] - skakanie (to juz wplyw siostry)
Oprocz wrodzonej slodyczy, Kokus niestety zaczyna tez pokazywac charakterek. Rosnie nam w rodzinie kolejny frustrat, bosssko... Glownie wymusza, glosnym piskiem az bebenki wolaja o litosc! Wystarczy, ze Bi wezmie cos do reki, Nik juz leci z wyciagnieta raczka i sie drze. A patrzy, cwaniak, prosto na nas, blagajac wzrokiem: "zabierz jej i daj mi!". O ile na poczatku rzeczywiscie nakazywalismy Bi oddac wybrana rzecz bratu, w ktoryms momencie puknelismy sie w glowe, ze Niko rosnie, madrzeje, a my konsekwentnie uczymy go, ze dostaje wszystko czego sobie zazyczy. I skonczylo sie babci sr... hmm, hmm... :) Teraz staramy sie Bi i Nika traktowac tak samo. Mianowicie zabawka jest tego, kto ja wzial pierwszy. Oczywiscie nadal pozostaje niebezpieczenstwo, ze Nik sie zaniesie, ale (odpukac) ostatnio nie zdarza sie to zbyt czesto. Wtedy niestety musimy zabrac Bi to co trzyma i oddac Kokusiowi. Czasem uda nam sie po prostu odwrocic jego uwage, ale nie zawsze. Mlodszy nie jest glupi i dokladnie wie czego chce. :)
Nistety, temperamencik ma po prostu niemozliwy. Stal sie strasznie zaborczy jesli chodzi o to co uwaza za swoje. I nie tyle, ze nie chce czegos oddac, bo to normalne. Ale zdarzylo nam sie kilka sytuacji gdzie maly pokazal nam jasno, ze wkurzylismy go na maksa. Dla przykladu, kiedys podalam mu kubek kakao i w dokladnie tej sekundzie pomyslalam, ze moze byc za gorace. Niewiele myslac, wyrwalam kubek z jego reki, sprobowalam i natychmiast mu oddalam. Wszystko zajelo kilka sekund, ale Niko sie rozryczal i juz kubka nie chcial wziac do reki. Kiedy udalo mi sie go mu wcisnac, jak nie pierdzielnie nim przez pol pokoju! Taka sama sytuacja ze srody. Podalam Nikowi na talerzyku kanapke pokrojona w kostke. Nie przejawial jednak wielkiego apetytu, a Bi chciala sprobowac, wiec wzielam kilka czastek z jego talerzyka i podalam siostrze. Nie macie pojecia jaki Niko podniosl wrzask! Podsunelam do niego blizej talerzyk, tlumaczac, ze jego kanapki praktycznie nie ubylo, a on sruuu! Jak nie odepchnie talerz! Spadlby ze stolika, gdyby nie to, ze oparty jest o kanape. :)
Staram sie zawsze w takiej sytuacji pogrozic mu palcem i wytlumaczyc, ze tak sie nie robi, ale nigdy nie udaje mi sie zachowac powagi. Wiem, ze to nie jest zbyt pozadane zachowanie, ale niezmiennie rozsmiesza mnie taki rozwscieczony maluch i nie moge sie powstrzymac, musze sie rozesmiac. Szczegolnie, ze Niko zazwyczaj jest takim kochanym pieszczochem, tylko od czasu do czasu pokazuje rozki. :)
Jest tez kombinatorem i kiedys chyba zostanie "strongman'em". Brakuje mu jeszcze troche wzrostu, zeby wlezc na nasze kanapy w salonie, ale strasznie zazdrosci Bi, kiedy ona sobie na nich siedzi. Nie na reke mi zeby na nie wchodzil, bo natychmiast zaczyna skakac i boje sie, ze spadnie i skreci kark, wiec do niedawna mowilam rozkladajac rece, ze przykro mi, nie da sie wejsc. Niestety, ostatnio Nik zaczal sobie przysuwac stolik i po nim wdrapywac sie na kanapy. A stolik mamy dosc ciezki, nawet ja musze uzyc nieco moich zastalych miesni, zeby go przesunac. Nie do wiary, ze 19-miesieczne dziecko daje rade, ale daje! Pcha, steka, nieraz pusci baka, ale stol przesunie... ;)
Ostatnio zlal mnie woda. Podlewalam kwiatki wezem ogrodowym i nieopatrznie polozylam go na ziemi, zeby sciagnac z haka wiszaca doniczke. Widzialam katem oka, ze Niko bierze weza do reki, ale do glowy mi nie przyszlo, ze da rade nacisnac wajche z tylu, zeby wlaczyc wode i ze w ogole bedzie wiedzial jak. Odwrocilam sie do malego kombinatora, a on nagle jak mi nie chlusnie woda prosto w twarz! Niko sie zasmiewal, Bi mu wtorowala (i namawiala na "jescie raz!", maly czort), ja znacznie mniej bo to zadna przyjemnosc oberwac znienacka lodowatym strumieniem...
Z innej beczki, to wszystkie cztery trojki zaczely sie Nikowi w koncu przebijac, ale jeszcze dluga droga przed nimi. Pocieszam sie za to, ze po nich na jakis czas odpoczniemy od zabkowania.
Po bilansie 18-miesieczniaka, rozmiary Kokusia sa nastepujace:
waga: 12.4 kg (w trzy miesiace przytyl tylko 300 gram)
wzrost: 86.3 cm
Urosl 6 cm od konca marca!!! Az lekarka ponownie go zmierzyla, ale wyszlo jej to samo. Bardzo sie ciesze, ze Niko sie wyciaga i moze w koncu przestanie przypominac serdelka. Mimo, ze kocham kazda jego faldke. :)
Ale i tak przypomina juz bardziej chlopca niz dzidziorka. Zreszta, popatrzcie same:
środa, 9 lipca 2014
Plaza kiedys i dzis (dzisiaj to dopiero bedzie dluuugo!)
Zanim napisze o potworkowej zabawie nad oceanem, nie moge sobie odmowic wspominek z dziecinstwa. Kogo interesuje tylko jak na plaze zareagowaly Potworki, niech ominie nastepne 9 akapitow! :)
Jak wiele z Was wie, pochodze z Trojmiasta, a konkretnie z Gdyni. Przez przeszlo 20 lat, morze bylo wiec nieodlacznym elementem mojego krajobrazu. Nie powiem, zebym kochala urywajace glowy zimowe wichury, ktore zasysaly drzwi do klatki schodowej az nie dalo sie ich otworzyc i trzeba bylo czekac na silne ramie nadchodzacego sasiada (jesli sie mialo to szczescie). Ale do dzis pamietam zapach wiatru znad zatoki, docierajacego nawet na moje przedmiescia. Sol i jod, uwielbiam! Za kazdym razem jak jestem nad oceanem, wdycham ten zapach gleboko i momentalnie czuje sie jak w domu... Krotko mowiac zakochana jestem w moim rodzinnym miescie, chociaz teraz kiedy przylatuje do Polski, z trudem je poznaje, tak sie rozrasta i zmienia... :(
Z racji dorastania nad morzem, polowe wakacji spedzalam na plazy. A druga polowe na Mazurach, bo (tak przy okazji) moi rodzice pochodza oboje z Ketrzyna i tam mialam wiekszosc dalszej rodziny, tam tez mieszkaly moje babcie. W okolicach Gdyni zreszta jest tez kilka pieknych, polodowcowych jezior, wiec to co z letnich wakacji pamietam najlepiej to wszechobecna woda. Jak nie bylam nad morzem, to nad jeziorem, czasem nad rzeka. Dla mnie to normalne i oczywiste, ze lato spedza sie nad woda. A np. dla M., pochodzacego z gor, juz nie. Ocean jeszcze lubi, ale juz kapac w jeziorze sie brzydzi (!). Oczywiscie ma to sens, w koncu w poblizu Zakopanego znajdzie sie kilka lodowatych gorskich jeziorek (w Morskim Oku nie zanurzylabym nawet stopy!), sporo jeszcze zimniejszych gorskich potokow, ale porzadnego jeziora z plaza nie uswiadczysz... M. jezdzil z rodzicami na termy, jezdzil na basen, raz byli nad morzem, ale to wszystko.
Teraz zas mamy kolejny malzenski konflikt. ;) Bo ja, delikatnie mowiac, molestuje M., ze musimy zabierac dzieci nad ocean albo jezioro! A moj maz robi wielkie oczy i pyta "a po co". Tu zaczynam sie skrobac w glowe, bo jak mu wytlumaczyc, ze to frajda, skoro dla niego to frajda nie jest? On w koncu spedzal lata (chodzi mi o pory roku) wedrujac po gorach i grajac w pilke na boisku... Z kolei, wczoraj Niko zaczal smarkac i M. rzucil, ze to napewno po naszym wypadzie na plaze. Ze bylo za chlodno, woda (ktora przynosilismy w wiaderkach!) za zimna, itd. Teraz z kolei ja wytrzeszczylam oczy, bo byly 24 stopnie (na plazy, pod domem bylo 30!) a woda byla owszem chlodna, ale absolutnie nie lodowata. M. sie nawet wykapal. Zreszta, sama bylam dzieckiem bardzo chorowitym, a latem kapalam sie w naszym zimnym Baltyku i nic mi nie bylo...
A teraz troche o moich dzieciecych doswiadczeniach z plazowania. Bo wiecie, wyprawy nad morze z moja mama, to trauma na reszte zycia... ;) Przyznaje sprawiedliwie, ze czasow kiedy bylam zupelnie mala nie pamietam, wtedy zapewne bylo troche inaczej. Ale odkad siegam pamiecia, mimo ze wypady na plaze ogolnie lubilam, to mamuska robila wszystko zeby mi je obrzydzic...
Po pierwsze, nie uznawala jechania na plaze na 2-3 godziny. O nie! Jak jechalismy, to na calutki dzien! Mimo tez, ze przy plazach zazwyczaj mozna zjesc cos pysznego, moja wiecznie oszczedzajaca rodzicielka wolala taszczyc ogromna torbe prowiantu. Poza tym, poniewaz od zawsze byla "hrabina", nie wystarczyl jej kocyk. Nie, na plaze szlismy obladowani jak muly: parawan, parasol, lezaczek dla Jasnie Pani, stolik turystyczny, a oprocz tego zwyczajowe wyposazenie plazowiczow typu koc, reczniki i ubrania na przebranie. I kto to wszystko taszczyl? No przeciez nie mamuska, ktorej co chwila robilo sie "slabo". Zrobilo sie to szczegolnie uciazliwe kiedy rodzice kupili dzialke "nad morzem". Nad w cudzyslowiu, poniewaz do morza byly jeszcze 4 kilometry, w tym polowa to byl pas ochronny i samochodom wstep wzbroniony. Trzeba bylo zasuwac na piechote... Zanim czlowiek doszedl to pasek od torby mial bolesnie wbity w ramie, a parasol kilkanascie razy wysuwal mu sie spod pachy. Dochodzilo sie do plazy tak zmachanym, ze nic tylko legnac plackiem na piasku. A po calym dniu trzeba bylo jeszcze wrocic do auta...
Potem Pani Matka rozsiadala sie na lezaczku pod parasolem i nakazywala dzieciom sie "bawic". Siadanie na jej lezaczku bylo surowo zabronione, podobnie jak rozlozenie recznika w cieniu jej parasola. Bo my sie mamy przeciez opalic! Poniewaz karnacje skory mamy z siostra jak te przyslowiowe corki mlynarza, wiec mozecie sobie wyobrazic jak wygladalysmy po calym dniu na sloncu. Tym bardziej, ze uzywanie kremu z filtrem rowniez bylo zabronione, wrecz przeciwnie, matka polewala nas woda, zebysmy sie szybciej opalily! Mamuska zbierala sie z plazy kiedy skora na naszych ramionach i twarzach przybierala kolor rozowy. Wtedy rzecz jasna bylo o wiele za pozno...
Pamietam oklady ze zsiadlego mleka, ktore zreszta przynosily tylko chwilowa ulge i glupkowaty smieszek mamy, ze "och, skora zejdzie ci raz i drugi, ale potem wreszcie zaczniesz sie opalac na brazowo!". Wiem, to moja matka, ale teraz kiedy to wspominam, jedyne slowo jakie mi sie cisnie na usta to kretynka. Pomijajac nawet aspekt raka skory, o ktorym wtedy sie az tyle nie mowilo, jak mozna sprawiac taki bol wlasnym dzieciom? Rok w rok??? Nie pomagaly protesty, ze na sloncu bedziemy 15 minut, a potem chowamy sie do cienia. Jedynym cieniem na plazy byl parasol mamy, a pod nim rodzicielka rozlozona wygodnie na lezaku, plus solik z prowiantem, ktorego oczywiscie nie wolno bylo przestawic...
Co gorsza, moja matka miala najwyrazniej wyjatkowe zapotrzebowanie na witamine D, bo na plaze ciagnela nas w kazdy cieply dzien! Rozumiem, ze chciala korzystac z kaprysnego, polskiego lata, ale do cholery, ile mozna! Jesli trafil sie np. pogodny lipiec, bylysmy na plazy 28 dni w miesiacu! A jaka wsciekla byla jesli miala sprawy do zalatwienia, ktore zmuszaly nas do pozostania w miescie! Wierzcie mi, nawet dziecko bedzie mialo dosc calodziennego kopania w piasku i chlapania sie w wodzie, jesli bedzie to robic przez 2 tygodnie, przez caly dzionek, niemal codziennie!
Tak wygladaly moje wakacje, a Wasze? ;) Lekka trauma pozostala, ogolnie jednak nawet moja matka nie zdolala mi obrzydzic slonca i slonego wiatru. :) Po prostu, smaruje sie dokladnie kremem z filtrem (tym razem uzylam 50-tki dzieciakow, wiec po opaleniznie ani sladu), czesto chowam sie w cieniu, a tak w ogole to wole spacerowac po plazy niz lezec plackiem. Z jedzenia biore tylko lekkie przekaski, a potem wole zajechac na lody, niz tachac wielka torbe zarcia. No i najpozniej po 3 godzinach zbieram sie do odwrotu. Co za duzo, to niezdrowo... :)
A teraz pora na drugie w zyciu plazowanie Potworow! :)
Zacznijmy od tego, ze aby ten wypad w ogole doszedl do skutku, musialam ostro negocjowac z mezem. :) Kiedy juz wysluchalam i machnelam reka na jego narzekania co do naszego nieprzygotowania na ten wypad, maz wystrzelil, ze nie mozemy jechac, poniewaz on musi isc do kosciola! Juz mialam odparowac, ze w takim razie niech sobie maszeruje na msze, a ja z dziecmi jade na plaze, ale zobaczylam oczami wyobrazni siebie ogarniajaca samotnie dwojke Potworow i ugryzlam sie w jezyk. ;) Zaproponowalam za to, ze mozemy pojechac na msze o 7:30 rano. W koncu dzieci i tak nie sypiaja dluzej niz do 6:15... No i pojechalismy... Okazalo sie, ze najgorzej tak wczesne przywitanie z "Bozia" przyjela Bi, ktora przemarudzila cala msze, nawet pomimo obietnicy, ze zaraz po kosciolku, natychmiast ruszamy na wyczekana plaze...
Uklad autostrad dziala w okolicy kosciola w ten sposob, ze najpierw musialismy cofnac sie nieco w kierunku domu. I cale szczescie! Najpierw maz wykrzyknal z przerazeniem, ze zapomnial... okularow przeciwslonecznych! Powazna sprawa, rzeczywiscie... Na szczescie, chociaz z lekkim fochem, przyznal, ze obejdzie sie bez nich... Za to mnie olsnilo, ze nie spakowalam dzieciakom zabawek do piasku! No to juz tragedia na miare kleski zywiolowej, bo co robic z dziecmi na plazy, szczegolnie takimi malymi??? Tym razem decyzja zostala podjeta natychmiastowo - cofamy sie do domu! Po drodze przypomnialo mi sie jeszcze, ze nie wzielam recznikow... :) Swoja droga gdzie te czasy kiedy decyzje o plazowaniu podejmowalismy w zaleznosci o ktorej sie obudzilismy? Pakowalismy stroje, reczniki, po bananie, paczke krakersow, a po drodze zajezdzalismy na kawe na wynos. I to wszystko! Teraz to takie przedsiewziecie, ze najlepiej zaczac je planowac z trzydniowym wyprzedzeniem. :)
W kazdym razie, jak juz wrocilismy do domu, zapakowalismy reczniki, zabawki i mezowskie okulary, wsiedlismy spowrotem do auta, a maz wlaczyl wsteczny bieg... z tylu odzywa sie Bi, ze ona chce kupe! Zaczal mnie szlag trafiac... Bi czesto twierdzi, ze musi "e-e", a potem siada na kibel i nic nie robi, poza tym specjalnie wzielam ja do toalety w kosciele, zeby zalatwila co trzeba, wiec najpierw stwierdzilam, ze pi**rze to, jedziemy! M. jednak uznal, ze nie warto ryzykowac potem szukania najblizszej stacji benzynowej. I dobrze, bo Bi jednak te nieszczesna kupe zrobila. ;)
Reszta drogi minela nam bez przeszkod, jesli nie liczyc pytania Bi co 5 minut: "Jedziemy na plazie?". Za kazdym razem odpowiadalismy, ze tak, jedziemy. I za kazdym razem po kilku minutach slyszelismy dokladnie to samo pytanie. ;)
A na samej plazy szok! Dzieci boja sie wody! Bi zrobila lekki postep w porownaniu z zeszlym rokiem, kiedy to nie zamoczyla nawet stop. W tym weszla chociaz po kostki. Dala sie tez namowic na krotki spacer wzdluz wody, ale od strony plazy i trzymajac mnie kurczowo za reke. W koncu osmielila sie na tyle, zeby kucnac i samodzielnie wyplukac raczki. W tym jednak momencie nadeszla fala i zalala jej pupke. Byl krzyk, placz i wiecej do wody juz nie weszla. Niko za to spanikowal i podnisl wrzask jak tylko go postawilam na mokrym piasku... Oboje za to bardzo chetnie posylali rodzicow raz po raz po wiaderko wody. Szli za nami za kazdym razem, ale dochodzili tylko do miejsca gdzie suchy piasek laczy sie z mokrym. Dalej ani kroku. :) Za to zawartosc wiadra wylewali na piach tworzac blotna kaluze, w ktorej namietnie sie taplali. Kaluza wsiakala w kilka sekund i wybrany nieszczesnik (czyt. rodzic) znow maszerowal po wode. Dobrze, ze rozlozylismy sie blisko brzegu. :) Poza tym potwory uwielbialy miec dla siebie taka wielka piaskownice. Dojechalismy jeszcze przed 10 rano, wiec udalo nam sie zagarnac dla siebie calkiem spora czesc plazy. Zreszta ludzie, widzac dwojke maluchow, sypiacych piaskiem na wszystkie strony, omijali nas z daleka A kiedy zaczal sie robic naprawde wielki scisk, a upal dawac we znaki, Potworki zaczynaly sie juz nudzic i snuc bez celu (w koncu ile mozna sie taplac w mokrym piachu???), wiec zebralismy manele i ruszylismy w droge powrotna. W sumie maluchy wytrzymaly na plazy troche ponad 2 godziny, co i tak uwazam za sukces zwazywszy, ze bawily sie tylko w piasku i nie chlapaly w wodzie...
Na koniec pare zdjec. Po pierwsze, male wspomnienie z zeszlego roku. Pamietacie zapasnika sumo? ;)
W tym roku zrobienie Potworkom sensownego zdjecia graniczylo z cudem. Tak byli zaabsorbowani piaskiem (a przeciez pod domem maja piaskownice!), ze nie chcieli nawet podniesc glow. Bi w koncu w miare zapozowala:
Za to ujecia Nika w najlepszym wypadku wygladaly tak:
A w najgorszym tak. Zobaczywszy aparat pedzil na zlamanie karku, zeby zobaczyc gotowe zdjecie, model jeden! ;)
Za to droga powrotna wygladala tak:
Udalo nam sie idealnie wstrzelic w pore drzemki Nika, a Bi tez padla, wycienczona nowymi przezyciami.
Na nastepny raz jednak planuje jeziorko. Mam nadzieje, ze woda bedzie nieco cieplejsza, no i bez fal, co pomoze Potworkom troche przezwyciezyc leki i bawic sie na plazy tak jak na plazy bawic sie powinno, czyli w WODZIE! :)
Jak wiele z Was wie, pochodze z Trojmiasta, a konkretnie z Gdyni. Przez przeszlo 20 lat, morze bylo wiec nieodlacznym elementem mojego krajobrazu. Nie powiem, zebym kochala urywajace glowy zimowe wichury, ktore zasysaly drzwi do klatki schodowej az nie dalo sie ich otworzyc i trzeba bylo czekac na silne ramie nadchodzacego sasiada (jesli sie mialo to szczescie). Ale do dzis pamietam zapach wiatru znad zatoki, docierajacego nawet na moje przedmiescia. Sol i jod, uwielbiam! Za kazdym razem jak jestem nad oceanem, wdycham ten zapach gleboko i momentalnie czuje sie jak w domu... Krotko mowiac zakochana jestem w moim rodzinnym miescie, chociaz teraz kiedy przylatuje do Polski, z trudem je poznaje, tak sie rozrasta i zmienia... :(
Z racji dorastania nad morzem, polowe wakacji spedzalam na plazy. A druga polowe na Mazurach, bo (tak przy okazji) moi rodzice pochodza oboje z Ketrzyna i tam mialam wiekszosc dalszej rodziny, tam tez mieszkaly moje babcie. W okolicach Gdyni zreszta jest tez kilka pieknych, polodowcowych jezior, wiec to co z letnich wakacji pamietam najlepiej to wszechobecna woda. Jak nie bylam nad morzem, to nad jeziorem, czasem nad rzeka. Dla mnie to normalne i oczywiste, ze lato spedza sie nad woda. A np. dla M., pochodzacego z gor, juz nie. Ocean jeszcze lubi, ale juz kapac w jeziorze sie brzydzi (!). Oczywiscie ma to sens, w koncu w poblizu Zakopanego znajdzie sie kilka lodowatych gorskich jeziorek (w Morskim Oku nie zanurzylabym nawet stopy!), sporo jeszcze zimniejszych gorskich potokow, ale porzadnego jeziora z plaza nie uswiadczysz... M. jezdzil z rodzicami na termy, jezdzil na basen, raz byli nad morzem, ale to wszystko.
Teraz zas mamy kolejny malzenski konflikt. ;) Bo ja, delikatnie mowiac, molestuje M., ze musimy zabierac dzieci nad ocean albo jezioro! A moj maz robi wielkie oczy i pyta "a po co". Tu zaczynam sie skrobac w glowe, bo jak mu wytlumaczyc, ze to frajda, skoro dla niego to frajda nie jest? On w koncu spedzal lata (chodzi mi o pory roku) wedrujac po gorach i grajac w pilke na boisku... Z kolei, wczoraj Niko zaczal smarkac i M. rzucil, ze to napewno po naszym wypadzie na plaze. Ze bylo za chlodno, woda (ktora przynosilismy w wiaderkach!) za zimna, itd. Teraz z kolei ja wytrzeszczylam oczy, bo byly 24 stopnie (na plazy, pod domem bylo 30!) a woda byla owszem chlodna, ale absolutnie nie lodowata. M. sie nawet wykapal. Zreszta, sama bylam dzieckiem bardzo chorowitym, a latem kapalam sie w naszym zimnym Baltyku i nic mi nie bylo...
A teraz troche o moich dzieciecych doswiadczeniach z plazowania. Bo wiecie, wyprawy nad morze z moja mama, to trauma na reszte zycia... ;) Przyznaje sprawiedliwie, ze czasow kiedy bylam zupelnie mala nie pamietam, wtedy zapewne bylo troche inaczej. Ale odkad siegam pamiecia, mimo ze wypady na plaze ogolnie lubilam, to mamuska robila wszystko zeby mi je obrzydzic...
Po pierwsze, nie uznawala jechania na plaze na 2-3 godziny. O nie! Jak jechalismy, to na calutki dzien! Mimo tez, ze przy plazach zazwyczaj mozna zjesc cos pysznego, moja wiecznie oszczedzajaca rodzicielka wolala taszczyc ogromna torbe prowiantu. Poza tym, poniewaz od zawsze byla "hrabina", nie wystarczyl jej kocyk. Nie, na plaze szlismy obladowani jak muly: parawan, parasol, lezaczek dla Jasnie Pani, stolik turystyczny, a oprocz tego zwyczajowe wyposazenie plazowiczow typu koc, reczniki i ubrania na przebranie. I kto to wszystko taszczyl? No przeciez nie mamuska, ktorej co chwila robilo sie "slabo". Zrobilo sie to szczegolnie uciazliwe kiedy rodzice kupili dzialke "nad morzem". Nad w cudzyslowiu, poniewaz do morza byly jeszcze 4 kilometry, w tym polowa to byl pas ochronny i samochodom wstep wzbroniony. Trzeba bylo zasuwac na piechote... Zanim czlowiek doszedl to pasek od torby mial bolesnie wbity w ramie, a parasol kilkanascie razy wysuwal mu sie spod pachy. Dochodzilo sie do plazy tak zmachanym, ze nic tylko legnac plackiem na piasku. A po calym dniu trzeba bylo jeszcze wrocic do auta...
Potem Pani Matka rozsiadala sie na lezaczku pod parasolem i nakazywala dzieciom sie "bawic". Siadanie na jej lezaczku bylo surowo zabronione, podobnie jak rozlozenie recznika w cieniu jej parasola. Bo my sie mamy przeciez opalic! Poniewaz karnacje skory mamy z siostra jak te przyslowiowe corki mlynarza, wiec mozecie sobie wyobrazic jak wygladalysmy po calym dniu na sloncu. Tym bardziej, ze uzywanie kremu z filtrem rowniez bylo zabronione, wrecz przeciwnie, matka polewala nas woda, zebysmy sie szybciej opalily! Mamuska zbierala sie z plazy kiedy skora na naszych ramionach i twarzach przybierala kolor rozowy. Wtedy rzecz jasna bylo o wiele za pozno...
Pamietam oklady ze zsiadlego mleka, ktore zreszta przynosily tylko chwilowa ulge i glupkowaty smieszek mamy, ze "och, skora zejdzie ci raz i drugi, ale potem wreszcie zaczniesz sie opalac na brazowo!". Wiem, to moja matka, ale teraz kiedy to wspominam, jedyne slowo jakie mi sie cisnie na usta to kretynka. Pomijajac nawet aspekt raka skory, o ktorym wtedy sie az tyle nie mowilo, jak mozna sprawiac taki bol wlasnym dzieciom? Rok w rok??? Nie pomagaly protesty, ze na sloncu bedziemy 15 minut, a potem chowamy sie do cienia. Jedynym cieniem na plazy byl parasol mamy, a pod nim rodzicielka rozlozona wygodnie na lezaku, plus solik z prowiantem, ktorego oczywiscie nie wolno bylo przestawic...
Co gorsza, moja matka miala najwyrazniej wyjatkowe zapotrzebowanie na witamine D, bo na plaze ciagnela nas w kazdy cieply dzien! Rozumiem, ze chciala korzystac z kaprysnego, polskiego lata, ale do cholery, ile mozna! Jesli trafil sie np. pogodny lipiec, bylysmy na plazy 28 dni w miesiacu! A jaka wsciekla byla jesli miala sprawy do zalatwienia, ktore zmuszaly nas do pozostania w miescie! Wierzcie mi, nawet dziecko bedzie mialo dosc calodziennego kopania w piasku i chlapania sie w wodzie, jesli bedzie to robic przez 2 tygodnie, przez caly dzionek, niemal codziennie!
Tak wygladaly moje wakacje, a Wasze? ;) Lekka trauma pozostala, ogolnie jednak nawet moja matka nie zdolala mi obrzydzic slonca i slonego wiatru. :) Po prostu, smaruje sie dokladnie kremem z filtrem (tym razem uzylam 50-tki dzieciakow, wiec po opaleniznie ani sladu), czesto chowam sie w cieniu, a tak w ogole to wole spacerowac po plazy niz lezec plackiem. Z jedzenia biore tylko lekkie przekaski, a potem wole zajechac na lody, niz tachac wielka torbe zarcia. No i najpozniej po 3 godzinach zbieram sie do odwrotu. Co za duzo, to niezdrowo... :)
A teraz pora na drugie w zyciu plazowanie Potworow! :)
Zacznijmy od tego, ze aby ten wypad w ogole doszedl do skutku, musialam ostro negocjowac z mezem. :) Kiedy juz wysluchalam i machnelam reka na jego narzekania co do naszego nieprzygotowania na ten wypad, maz wystrzelil, ze nie mozemy jechac, poniewaz on musi isc do kosciola! Juz mialam odparowac, ze w takim razie niech sobie maszeruje na msze, a ja z dziecmi jade na plaze, ale zobaczylam oczami wyobrazni siebie ogarniajaca samotnie dwojke Potworow i ugryzlam sie w jezyk. ;) Zaproponowalam za to, ze mozemy pojechac na msze o 7:30 rano. W koncu dzieci i tak nie sypiaja dluzej niz do 6:15... No i pojechalismy... Okazalo sie, ze najgorzej tak wczesne przywitanie z "Bozia" przyjela Bi, ktora przemarudzila cala msze, nawet pomimo obietnicy, ze zaraz po kosciolku, natychmiast ruszamy na wyczekana plaze...
Uklad autostrad dziala w okolicy kosciola w ten sposob, ze najpierw musialismy cofnac sie nieco w kierunku domu. I cale szczescie! Najpierw maz wykrzyknal z przerazeniem, ze zapomnial... okularow przeciwslonecznych! Powazna sprawa, rzeczywiscie... Na szczescie, chociaz z lekkim fochem, przyznal, ze obejdzie sie bez nich... Za to mnie olsnilo, ze nie spakowalam dzieciakom zabawek do piasku! No to juz tragedia na miare kleski zywiolowej, bo co robic z dziecmi na plazy, szczegolnie takimi malymi??? Tym razem decyzja zostala podjeta natychmiastowo - cofamy sie do domu! Po drodze przypomnialo mi sie jeszcze, ze nie wzielam recznikow... :) Swoja droga gdzie te czasy kiedy decyzje o plazowaniu podejmowalismy w zaleznosci o ktorej sie obudzilismy? Pakowalismy stroje, reczniki, po bananie, paczke krakersow, a po drodze zajezdzalismy na kawe na wynos. I to wszystko! Teraz to takie przedsiewziecie, ze najlepiej zaczac je planowac z trzydniowym wyprzedzeniem. :)
W kazdym razie, jak juz wrocilismy do domu, zapakowalismy reczniki, zabawki i mezowskie okulary, wsiedlismy spowrotem do auta, a maz wlaczyl wsteczny bieg... z tylu odzywa sie Bi, ze ona chce kupe! Zaczal mnie szlag trafiac... Bi czesto twierdzi, ze musi "e-e", a potem siada na kibel i nic nie robi, poza tym specjalnie wzielam ja do toalety w kosciele, zeby zalatwila co trzeba, wiec najpierw stwierdzilam, ze pi**rze to, jedziemy! M. jednak uznal, ze nie warto ryzykowac potem szukania najblizszej stacji benzynowej. I dobrze, bo Bi jednak te nieszczesna kupe zrobila. ;)
Reszta drogi minela nam bez przeszkod, jesli nie liczyc pytania Bi co 5 minut: "Jedziemy na plazie?". Za kazdym razem odpowiadalismy, ze tak, jedziemy. I za kazdym razem po kilku minutach slyszelismy dokladnie to samo pytanie. ;)
A na samej plazy szok! Dzieci boja sie wody! Bi zrobila lekki postep w porownaniu z zeszlym rokiem, kiedy to nie zamoczyla nawet stop. W tym weszla chociaz po kostki. Dala sie tez namowic na krotki spacer wzdluz wody, ale od strony plazy i trzymajac mnie kurczowo za reke. W koncu osmielila sie na tyle, zeby kucnac i samodzielnie wyplukac raczki. W tym jednak momencie nadeszla fala i zalala jej pupke. Byl krzyk, placz i wiecej do wody juz nie weszla. Niko za to spanikowal i podnisl wrzask jak tylko go postawilam na mokrym piasku... Oboje za to bardzo chetnie posylali rodzicow raz po raz po wiaderko wody. Szli za nami za kazdym razem, ale dochodzili tylko do miejsca gdzie suchy piasek laczy sie z mokrym. Dalej ani kroku. :) Za to zawartosc wiadra wylewali na piach tworzac blotna kaluze, w ktorej namietnie sie taplali. Kaluza wsiakala w kilka sekund i wybrany nieszczesnik (czyt. rodzic) znow maszerowal po wode. Dobrze, ze rozlozylismy sie blisko brzegu. :) Poza tym potwory uwielbialy miec dla siebie taka wielka piaskownice. Dojechalismy jeszcze przed 10 rano, wiec udalo nam sie zagarnac dla siebie calkiem spora czesc plazy. Zreszta ludzie, widzac dwojke maluchow, sypiacych piaskiem na wszystkie strony, omijali nas z daleka A kiedy zaczal sie robic naprawde wielki scisk, a upal dawac we znaki, Potworki zaczynaly sie juz nudzic i snuc bez celu (w koncu ile mozna sie taplac w mokrym piachu???), wiec zebralismy manele i ruszylismy w droge powrotna. W sumie maluchy wytrzymaly na plazy troche ponad 2 godziny, co i tak uwazam za sukces zwazywszy, ze bawily sie tylko w piasku i nie chlapaly w wodzie...
Na koniec pare zdjec. Po pierwsze, male wspomnienie z zeszlego roku. Pamietacie zapasnika sumo? ;)
W tym roku zrobienie Potworkom sensownego zdjecia graniczylo z cudem. Tak byli zaabsorbowani piaskiem (a przeciez pod domem maja piaskownice!), ze nie chcieli nawet podniesc glow. Bi w koncu w miare zapozowala:
Za to ujecia Nika w najlepszym wypadku wygladaly tak:
A w najgorszym tak. Zobaczywszy aparat pedzil na zlamanie karku, zeby zobaczyc gotowe zdjecie, model jeden! ;)
Za to droga powrotna wygladala tak:
Udalo nam sie idealnie wstrzelic w pore drzemki Nika, a Bi tez padla, wycienczona nowymi przezyciami.
Na nastepny raz jednak planuje jeziorko. Mam nadzieje, ze woda bedzie nieco cieplejsza, no i bez fal, co pomoze Potworkom troche przezwyciezyc leki i bawic sie na plazy tak jak na plazy bawic sie powinno, czyli w WODZIE! :)
poniedziałek, 7 lipca 2014
Wcale nie czuje, ze mialam 4 dni wolne, ale post wyszedl dlugasny ;)
Jestem, wrocilam na blogowisko. Pomalu bede nadrabiac zaleglosci, ale poniewaz powrocilam rowniez do pracy, nadrabianie pewnie troche potrwa. ;)
Swoja droga wcale nie czuje, ze mialam wolnego wiecej niz standardowe dwa dni. Tylko jak sobie przypomne co robilismy, zastanawiam sie jak mi sie to wszystko udalo "upchnac" w jeden weekend. A potem sobie przypominam, ze byl dluuugi. ;)
A zaczelam go od odstawienia dzieci do niani. Czulam sie troche jak wyrodna matka, oddajac ich w czwartek do Pani Marysi, kiedy sama mialam wolne. Ale chcialam zrobic tygodniowe zakupy oraz wysprzatac chalupe, zeby potem juz cieszyc sie weekendem, bez latania z odkurzaczem, sciera i mopem. Mysle, ze kazda kobieta mnie zrozumie. ;)
Poza tym, jak to ja, mialam schizy, ze jesli wlamywacze wroca, zamorduja tylko mnie, a nie moje dzieci. Wiem, stuknieta jestem, ale dokladnie taka mysl przeszla mi przez glowe i to nie raz. :)
Jak planowalam tak zrobilam i nawet mi sie udalo po poludniu sklecic posta. Umylam podlogi i czekalam na tarasie (z kawka w reku) az mi wyschna, to co bede tak bezczynnie siedziec? ;) Kupilam nawet kilka "gotowcow" w polskiej garmazerii: ruskie pierogi, golabki i paszteciki, zeby oszczedzic sobie i M. weekendowego gotowania.
Weekend zaczal sie wiec calkiem przyjemnie. Ale piatek i sobota juz byly troche gorsze, szczegolnie piatek bo pogoda byla do d*py, lalo i zrobilo sie ziiimno. Moze nie strasznie, bo okolo18 stopni, ale ze ostatnio temperatura rzadko spadala ponizej 26 stopni, to wskoczylam w dres, brrr... :) No i utknelismy w domu, a moje Potwory musza sie wylatac na swiezym powietrzu, inaczej kota dostaja... Latwo wiec nie bylo. A M. calutki dzien mocowal sie z kamerami (a, przepraszam, z samego ranka naprawil jeszcze pralke, niech zyje maz - zlota raczka!). Konczyl jeszcze w sobote rano, ale kamery mamy zainstalowane i czujemy sie choc troche bezpieczniej. Co prawda takie "amatorskie" kamerki okazaly sie niezbyt dokladne, w sensie, ze jesli ktos bedzie sie krecil przy dalszych oknach, to ciezko bedzie rozpoznac na nagraniu twarz zlodzieja. To bardziej taki "straszak". Ale szczerze mowiac nie chcielismy wydawac na nie za duzo kasy, bo myslimy tez o zalozeniu alarmu. Ale mysle, ze drobne zlodziejaszki, widzac tabliczki informujace o systemie monitorujacym, raczej zrezygnuja z wlamania. Spedzilismy tez sporo czasu na internecie porownujac ceny i mozliwosci roznych systemow alarmujacych. Firm jest tyle, ze zniechecilismy sie i chcemy zrobic rozeznanie wsrod znajomych. Szybciej bedzie. :)
Wybralam sie tez w koncu do sklepu ogrodniczego. Nakupilam moich ulubionych Petuni, ktore wczoraj, w "asyscie" Potworow (czyt. nieskonczonej ilosci tych samych pytan zadanych przez Bi i Nika porywajacego moje doniczki i zwiewajacego z nimi przez caly ogrod) zostaly zasadzone, zeby cieszyc oczy starej i mlodej wlascicielki. :)
Poza tym M. zaczal oczyszczac linie drzew idaca wzdluz podjazdu z mlodych drzewek i pnaczy. Chcemy, zeby sasiedzi z boku mieli lepszy widok na nasz dom. To starsi ludzie, nie pracuja, wiec zawsze sa w domu. Mozliwe, ze jakby co, zauwaza cos podejrzanego. O ile z samosiejkami poszlo szybko, to przez kilka lat niektore pnacza wyhodowaly sobie pniaki grubosci piesci i zeby je zerwac, M. musial je przywiazac do haka przy moim aucie i wykorzystac sile koni mechanicznych. A potem trzeba bylo pozbierac caly ten syf i uskladac na wielkie ognicho. Po polozeniu dzieci spac, urzadzilismy sobie wiec spozniona Noc Swietojanska:
Fajnie bylo! Naokolo ciemno, tylko swietliki blyskaly jak oszalale, ksiezyc przyswiecal zza drzew, a na srodku ogrodu palilo sie ognisko. Az nas wzielo na wspominki, bo zanim pojawily sie dzieci czesto tak spedzalismy wieczory. Teraz jednak co chwila biegalam zajrzec do domu i posluchac czy ktores z dzieci nie obudzilo sie i nas nie nawoluje. Poczucie relaksu odeszlo w zapomnienie.
Tego samego wieczora tylko nieco wczesniej, przezylismy chwile grozy. Maya dostala wieczorna porcje zarelka i wypusciclismy ja na dwor. Nie bylo jej doslownie kilka minut, ale kiedy wrocila, byla nie do poznania. Cala pokryta bablami! Najbardziej pysk, ale tez lewa przednia lapa, troche na grzbiecie i tylnych udach. M. zasugerowal, ze zjadla jakas trujaca rosline, ale mi to bardziej wygladalo na uzadlenia. Jesli to to o czym mysle, to musialo ja uzadlic kilkadziesiat owadow! Tych babli bylo tyle, ze nie moglam zliczyc. Ja, panikara rzucilam haslo, ze trzeba pedzic do weterynarza. M. jednak mysli spokojniej i logiczniej. Po Mai nie bylo widac stresu, ani reakcji alergicznej, wrecz przeciwnie, siersciuch co prawda sie troche drapal, ale pierwsze co, poszedl dokonczyc kolacje i napic sie wody, a potem latal kolo nas jak zwykle. Moj malzonek postanowil wiec sie wstrzymac i obserwowac. Po okolo godzinie, bable zaczely schodzic, choc pysk powrocil do normalnych rozmiarow dopiero nastepnego dnia.
Przeszukalismy caly ogrod starajac sie znalezc gniazdo os albo trzmieli, ktore mogly ja tak pozadlic, ale nic nie znalezlismy. Az strach puscic dzieci na ogrod. Najpierw niedzwiedz, potem wlamywacze, a teraz jeszcze roj os czy czegos tam...
Kiedy troche ochlonelismy, urzadzilismy sobie wspomniane wyzej ognisko. Tak dla uspokojenia. Tylko dobrego wina zabraklo... ;) I tak stojac i wdychajac zapach dymu, postanowilam, ze niedziele musimy spedzic juz na pelnym relaksie. Jedziemy nad ocean i koniec! M. troche sie opieral, ze nieprzygotowani jestesmy i w ogole, ale puscilam jego zrzedzenie mimo uszu. A wiec wczoraj nastapila chwila iscie historyczna i poraz pierwszy w tym sezonie i niemal rowno rok po poprzednim wypadzie, wyladowalismy na plazy! ;)
Ale o tym chyba napisze w nastepnym poscie, bo i tak nie wiem kto dotrwal do konca.
A! Wczoraj tez w koncu udalo mi sie pogadac na Skype z siostra i dowiedzialam sie, ze pod koniec lutego zostane ponownie ciocia! :))))
Swoja droga wcale nie czuje, ze mialam wolnego wiecej niz standardowe dwa dni. Tylko jak sobie przypomne co robilismy, zastanawiam sie jak mi sie to wszystko udalo "upchnac" w jeden weekend. A potem sobie przypominam, ze byl dluuugi. ;)
A zaczelam go od odstawienia dzieci do niani. Czulam sie troche jak wyrodna matka, oddajac ich w czwartek do Pani Marysi, kiedy sama mialam wolne. Ale chcialam zrobic tygodniowe zakupy oraz wysprzatac chalupe, zeby potem juz cieszyc sie weekendem, bez latania z odkurzaczem, sciera i mopem. Mysle, ze kazda kobieta mnie zrozumie. ;)
Poza tym, jak to ja, mialam schizy, ze jesli wlamywacze wroca, zamorduja tylko mnie, a nie moje dzieci. Wiem, stuknieta jestem, ale dokladnie taka mysl przeszla mi przez glowe i to nie raz. :)
Jak planowalam tak zrobilam i nawet mi sie udalo po poludniu sklecic posta. Umylam podlogi i czekalam na tarasie (z kawka w reku) az mi wyschna, to co bede tak bezczynnie siedziec? ;) Kupilam nawet kilka "gotowcow" w polskiej garmazerii: ruskie pierogi, golabki i paszteciki, zeby oszczedzic sobie i M. weekendowego gotowania.
Weekend zaczal sie wiec calkiem przyjemnie. Ale piatek i sobota juz byly troche gorsze, szczegolnie piatek bo pogoda byla do d*py, lalo i zrobilo sie ziiimno. Moze nie strasznie, bo okolo18 stopni, ale ze ostatnio temperatura rzadko spadala ponizej 26 stopni, to wskoczylam w dres, brrr... :) No i utknelismy w domu, a moje Potwory musza sie wylatac na swiezym powietrzu, inaczej kota dostaja... Latwo wiec nie bylo. A M. calutki dzien mocowal sie z kamerami (a, przepraszam, z samego ranka naprawil jeszcze pralke, niech zyje maz - zlota raczka!). Konczyl jeszcze w sobote rano, ale kamery mamy zainstalowane i czujemy sie choc troche bezpieczniej. Co prawda takie "amatorskie" kamerki okazaly sie niezbyt dokladne, w sensie, ze jesli ktos bedzie sie krecil przy dalszych oknach, to ciezko bedzie rozpoznac na nagraniu twarz zlodzieja. To bardziej taki "straszak". Ale szczerze mowiac nie chcielismy wydawac na nie za duzo kasy, bo myslimy tez o zalozeniu alarmu. Ale mysle, ze drobne zlodziejaszki, widzac tabliczki informujace o systemie monitorujacym, raczej zrezygnuja z wlamania. Spedzilismy tez sporo czasu na internecie porownujac ceny i mozliwosci roznych systemow alarmujacych. Firm jest tyle, ze zniechecilismy sie i chcemy zrobic rozeznanie wsrod znajomych. Szybciej bedzie. :)
Wybralam sie tez w koncu do sklepu ogrodniczego. Nakupilam moich ulubionych Petuni, ktore wczoraj, w "asyscie" Potworow (czyt. nieskonczonej ilosci tych samych pytan zadanych przez Bi i Nika porywajacego moje doniczki i zwiewajacego z nimi przez caly ogrod) zostaly zasadzone, zeby cieszyc oczy starej i mlodej wlascicielki. :)
Poza tym M. zaczal oczyszczac linie drzew idaca wzdluz podjazdu z mlodych drzewek i pnaczy. Chcemy, zeby sasiedzi z boku mieli lepszy widok na nasz dom. To starsi ludzie, nie pracuja, wiec zawsze sa w domu. Mozliwe, ze jakby co, zauwaza cos podejrzanego. O ile z samosiejkami poszlo szybko, to przez kilka lat niektore pnacza wyhodowaly sobie pniaki grubosci piesci i zeby je zerwac, M. musial je przywiazac do haka przy moim aucie i wykorzystac sile koni mechanicznych. A potem trzeba bylo pozbierac caly ten syf i uskladac na wielkie ognicho. Po polozeniu dzieci spac, urzadzilismy sobie wiec spozniona Noc Swietojanska:
Fajnie bylo! Naokolo ciemno, tylko swietliki blyskaly jak oszalale, ksiezyc przyswiecal zza drzew, a na srodku ogrodu palilo sie ognisko. Az nas wzielo na wspominki, bo zanim pojawily sie dzieci czesto tak spedzalismy wieczory. Teraz jednak co chwila biegalam zajrzec do domu i posluchac czy ktores z dzieci nie obudzilo sie i nas nie nawoluje. Poczucie relaksu odeszlo w zapomnienie.
Tego samego wieczora tylko nieco wczesniej, przezylismy chwile grozy. Maya dostala wieczorna porcje zarelka i wypusciclismy ja na dwor. Nie bylo jej doslownie kilka minut, ale kiedy wrocila, byla nie do poznania. Cala pokryta bablami! Najbardziej pysk, ale tez lewa przednia lapa, troche na grzbiecie i tylnych udach. M. zasugerowal, ze zjadla jakas trujaca rosline, ale mi to bardziej wygladalo na uzadlenia. Jesli to to o czym mysle, to musialo ja uzadlic kilkadziesiat owadow! Tych babli bylo tyle, ze nie moglam zliczyc. Ja, panikara rzucilam haslo, ze trzeba pedzic do weterynarza. M. jednak mysli spokojniej i logiczniej. Po Mai nie bylo widac stresu, ani reakcji alergicznej, wrecz przeciwnie, siersciuch co prawda sie troche drapal, ale pierwsze co, poszedl dokonczyc kolacje i napic sie wody, a potem latal kolo nas jak zwykle. Moj malzonek postanowil wiec sie wstrzymac i obserwowac. Po okolo godzinie, bable zaczely schodzic, choc pysk powrocil do normalnych rozmiarow dopiero nastepnego dnia.
Przeszukalismy caly ogrod starajac sie znalezc gniazdo os albo trzmieli, ktore mogly ja tak pozadlic, ale nic nie znalezlismy. Az strach puscic dzieci na ogrod. Najpierw niedzwiedz, potem wlamywacze, a teraz jeszcze roj os czy czegos tam...
Kiedy troche ochlonelismy, urzadzilismy sobie wspomniane wyzej ognisko. Tak dla uspokojenia. Tylko dobrego wina zabraklo... ;) I tak stojac i wdychajac zapach dymu, postanowilam, ze niedziele musimy spedzic juz na pelnym relaksie. Jedziemy nad ocean i koniec! M. troche sie opieral, ze nieprzygotowani jestesmy i w ogole, ale puscilam jego zrzedzenie mimo uszu. A wiec wczoraj nastapila chwila iscie historyczna i poraz pierwszy w tym sezonie i niemal rowno rok po poprzednim wypadzie, wyladowalismy na plazy! ;)
Ale o tym chyba napisze w nastepnym poscie, bo i tak nie wiem kto dotrwal do konca.
A! Wczoraj tez w koncu udalo mi sie pogadac na Skype z siostra i dowiedzialam sie, ze pod koniec lutego zostane ponownie ciocia! :))))
czwartek, 3 lipca 2014
Przeciez nie zostawie Was na weekend z takim grobowym nastrojem
Przepraszam, ze w tym tygodniu tak malo sie udzielam u Was na blogach. Juz dawno zauwazylam, ze jak mam problemy, to nie mam ochoty pisac. Owszem czytam, owszem sklece posta, ale na wiecej nie mam sily...
Pomalu jednak dochodze do siebie, wiec wkrotce postaram sie nadrobic zaleglosci. Ale to raczej juz po weekendzie bo wiadomo, maz w domu, dzieci w domu, na blog nie ma czasu ani mozliwosci. ;)
Dostalismy z M. nauczke od losu i moze ostrzezenie? Bo moglo sie przeciez skonczyc o wiele gorzej. Nikt nie zginal, nie wyniesli tez calego naszego dobytku. Jest dobrze. Wyglada na to, ze wlamanie mielismy tylko i wylacznie z wlasnej glupoty. Przez 5 lat byl spokoj, wiec poczulismy sie za pewnie i dostalismy po dupach... Czy raczej JA dostalam, bo to ja jestem maniaczka otwierania okien i to zapewne JA zapomnialam zablokowac okno w pokoiku Bi. Nic nie poradze, ze nie znosze takiego "swojskiego smrodku" w domu. Zazwyczaj latem przynajmniej jedno okno mialam otwarte 24 godziny na dobe. Coz, teraz z tym koniec... Wychodzac z domu zamykamy i blokujemy okna, zamykamy tez zaluzje, zeby nikt nie mogl zajrzec do srodka.
Oczywiscie nawet gdybysmy zostawili drzwi otwarte na osciez, nie upowaznia to zadnego gnoja do wchodzenia do cudzego domu i kradziezy. Niestety, wszyscy wiemy w jakich zyjemy czasach. Nawet mieszkajac w najspokojniejszej, najbezpieczniejszej dzielnicy, nie ma gwarancji, ze jakis sk***ysyn nie pojawi sie w twojej okolicy. Tak jak mowia: "okazja czyni zlodzieja". My wiec zastosujemy sie do innego powiedzonka: "strzezonego Pan Bog strzeze". Jutro M. zacznie instalowac system kamer. System ma tez funkcje alarmu, wiec jesli ktos bedzie sie krecil wokol domu, bedzie pipczec. Jest tez mozliwe, zeby polaczyc go ze smartfonem. W ten sposob, nawet bedac w pracy bedziemy wiedziec czy ktos nie kreci sie wokol domu.
Zeby nie bylo tak fajnie, to dzis zepsul sie przedni panel w lodowce. Ma on dotykowe przyciski gdzie mozna ustawic czy chcemy zimna wode czy lod, czy lod ma byc skruszony czy w kostkach i pare innych funkcji. No i nie dziala... Naciskam i naciskam i nie reaguje. Poza tym siadla telewizja. Jest glos, nie ma obrazu. Jakas zla karma nas ostatnio przesladuje. Oby tylko skonczylo sie na sprzetach...
Dobra, koniec smecenia! Pare migawek z ostatniego weekendu:
W naszym domu nie ma czegos takiego jak spokojne (i samotne) wykonywanie obowiazkow. Czy sie to komus podoba czy nie (zazwyczaj NIE) wszystko robimy w asyscie. Niestety, podejrzewam, ze za kilka lat, kiedy docenilibysmy pomoc, nasi "asystenci" beda mieli ciekawsze rzeczy do robienia. ;)
Ale poki co, prosze, Niko "pomagajacy" tacie umyc auto:
Co z tego, ze od dawna nie padal porzadny deszcz i nie ma kaluz? Mozna zrobic wlasne i Bi ma na to sposob. Nie wiem tylko czemu nie leje wody bezposrednio na asfalt, tylko najpierw napelnia taczke a potem wylewa z niej wode...
A tak moje dzieci ( w tym przypadku Kokus) okazuja milosc Mai. Biedna sunia znosi spokojnie te "pieszczoty", a jak dzieciaki przesadzaja to po prostu wstaje albo zaczyna ich podgryzac po najblizszej czesci ciala.
Milego weekendu (u nas jutro swieto i fajerwerki, ale z racji wieku dzieci znow sie nie zalapiemy...)!
Pomalu jednak dochodze do siebie, wiec wkrotce postaram sie nadrobic zaleglosci. Ale to raczej juz po weekendzie bo wiadomo, maz w domu, dzieci w domu, na blog nie ma czasu ani mozliwosci. ;)
Dostalismy z M. nauczke od losu i moze ostrzezenie? Bo moglo sie przeciez skonczyc o wiele gorzej. Nikt nie zginal, nie wyniesli tez calego naszego dobytku. Jest dobrze. Wyglada na to, ze wlamanie mielismy tylko i wylacznie z wlasnej glupoty. Przez 5 lat byl spokoj, wiec poczulismy sie za pewnie i dostalismy po dupach... Czy raczej JA dostalam, bo to ja jestem maniaczka otwierania okien i to zapewne JA zapomnialam zablokowac okno w pokoiku Bi. Nic nie poradze, ze nie znosze takiego "swojskiego smrodku" w domu. Zazwyczaj latem przynajmniej jedno okno mialam otwarte 24 godziny na dobe. Coz, teraz z tym koniec... Wychodzac z domu zamykamy i blokujemy okna, zamykamy tez zaluzje, zeby nikt nie mogl zajrzec do srodka.
Oczywiscie nawet gdybysmy zostawili drzwi otwarte na osciez, nie upowaznia to zadnego gnoja do wchodzenia do cudzego domu i kradziezy. Niestety, wszyscy wiemy w jakich zyjemy czasach. Nawet mieszkajac w najspokojniejszej, najbezpieczniejszej dzielnicy, nie ma gwarancji, ze jakis sk***ysyn nie pojawi sie w twojej okolicy. Tak jak mowia: "okazja czyni zlodzieja". My wiec zastosujemy sie do innego powiedzonka: "strzezonego Pan Bog strzeze". Jutro M. zacznie instalowac system kamer. System ma tez funkcje alarmu, wiec jesli ktos bedzie sie krecil wokol domu, bedzie pipczec. Jest tez mozliwe, zeby polaczyc go ze smartfonem. W ten sposob, nawet bedac w pracy bedziemy wiedziec czy ktos nie kreci sie wokol domu.
Zeby nie bylo tak fajnie, to dzis zepsul sie przedni panel w lodowce. Ma on dotykowe przyciski gdzie mozna ustawic czy chcemy zimna wode czy lod, czy lod ma byc skruszony czy w kostkach i pare innych funkcji. No i nie dziala... Naciskam i naciskam i nie reaguje. Poza tym siadla telewizja. Jest glos, nie ma obrazu. Jakas zla karma nas ostatnio przesladuje. Oby tylko skonczylo sie na sprzetach...
Dobra, koniec smecenia! Pare migawek z ostatniego weekendu:
W naszym domu nie ma czegos takiego jak spokojne (i samotne) wykonywanie obowiazkow. Czy sie to komus podoba czy nie (zazwyczaj NIE) wszystko robimy w asyscie. Niestety, podejrzewam, ze za kilka lat, kiedy docenilibysmy pomoc, nasi "asystenci" beda mieli ciekawsze rzeczy do robienia. ;)
Ale poki co, prosze, Niko "pomagajacy" tacie umyc auto:
Co z tego, ze od dawna nie padal porzadny deszcz i nie ma kaluz? Mozna zrobic wlasne i Bi ma na to sposob. Nie wiem tylko czemu nie leje wody bezposrednio na asfalt, tylko najpierw napelnia taczke a potem wylewa z niej wode...
A tak moje dzieci ( w tym przypadku Kokus) okazuja milosc Mai. Biedna sunia znosi spokojnie te "pieszczoty", a jak dzieciaki przesadzaja to po prostu wstaje albo zaczyna ich podgryzac po najblizszej czesci ciala.
Milego weekendu (u nas jutro swieto i fajerwerki, ale z racji wieku dzieci znow sie nie zalapiemy...)!
środa, 2 lipca 2014
Policja i dalsze odkrycia
Melduje, ze jeszcze zyje, nie odnotowalismy tez kolejnego wlamania...
Zadzwonilam wczoraj na policje, tylko po to aby sie dowiedziec, ze musi ktos byc w domu, bo oni nie przyjma po prostu zgloszenia, musza przyjechac, wszystko obejrzec i spisac oficjalny raport. Ok, zadzwonilam kolejny raz po powrocie z pracy, tym razem w ciagu 5 minut przyjechal radiowoz. W ten sposob musialam 3 razy powtarzac ta sama historie, az do znudzenia. Ale przyznaje, ze dzieciaki byly niesamowicie podniecone, ze im "io-io" stoi pod domem...
Przy okazji, policja zrobi wszystko, zebys sie czlowieku poczul jak skonczony idiota. Pan officer byl bardzo uprzejmy, profesjonalny, ale zadawal pytania w stylu "czy jest mozliwosc, ze wasza corka rozerwala siatke bawiac sie przy oknie?", "jestescie pewni, ze sami nie zostawiliscie siatki podniesionej do gory?", "kiedy ostatni raz widzieliscie ja opuszczona?", itd. Na koniec zapewnial, ze nasza okolica jest bardzo bezpieczna (tak, wlasnie to widze!) i ze normalnie nie dostaja tego typu zgloszen. Slowem, za wszelka cene staral sie udowodnic, ze nam sie cos przywidzialo...
Kur*wa! Jest lato, siatki sa caly czas opuszczone, inaczej mielibysmy w domu roj robactwa! Zreszta ja je tylko podnosze do mycia okien, inaczej nie mam potrzeby! A zebezpieczenia w lazience tez sami sobie najwyrazniej polamalismy! Wkurzylam sie na maksa, ze ktos mi probuje ciemnote wciskac, nawet jesli jest to "pan wladza"!
A dzis czeka mnie kolejny telefon na policje.
M. chcial wrzucic drobniaki do takiego wielkiego sloja, ktory stoi normalnie na szafce w pokoju Bi (to ten pokoj gdzie odkrylismy podniesiona siatke), do ktorego zbieramy "grosiki". Krotko mowiac sloj znikl! Sama nie moglam w to uwierzyc, przebieglam przez caly dom bedac pewna, ze zwyczajnie gdzies go przestawilismy i zapomnielismy. Nic nie znalazlam. Wyglada wiec, ze w przeciwienstwie do tego co myslelismy i co powiedzielismy policji, ktos jednak wszedl do domu! Podejrzewamy, ze zostawilismy okno w pokoju Bi zamkniete, ale nie zablokowane i zlodziej wszedl tamtedy. Rozejrzal sie po pokoju, ale mysle, ze cos go wystraszylo. Albo czujniki od alarmu na scianie w holu (alarm nie dziala, ale czujniki sa), albo uslyszal Maye i uciekl przed psem (ewentualnie mogl pomyslec, ze ktos jednak jest w domu, bo Maya przeciez nie szczeka). Chwycil tylko sloj wypelniony drobniakami i zwial. Inaczej nie moge sobie wytlumaczyc czemu zostawilby moja szkatulke z bizuteria, ktora stala w tym samym pokoju, a w naszej sypialni naprzeciwko, widac jak na dloni komputer i aparat fotograficzny.
M. dokonal niefortunnego odkrycia w momencie kiedy gotowi bylismy do wyjscia z domu, wiec uzgodnilismy, ze po powrocie jeszcze raz dokladnie sie rozejrzymy, probujac dokonac inwentaryzacji naszych "dobr". A potem trzeba bedzie zadzwonic po "znajomego" oficera...
Ech... Przed nami dlugi weekend. I co z tego, jak zamiast wyjechac gdzies i dobrze sie bawic, albo chociaz skoczyc na plaze, M. bedzie instalowal kamery wokol domu... I naprawial pralke, ale o tym nawet nie mysle...
Czy zawsze musi sie cos dziac (w sensie zlego)??? Ja tak lubie nudne, spokojne zycie, czemu nie jest mi ono dane???
Zadzwonilam wczoraj na policje, tylko po to aby sie dowiedziec, ze musi ktos byc w domu, bo oni nie przyjma po prostu zgloszenia, musza przyjechac, wszystko obejrzec i spisac oficjalny raport. Ok, zadzwonilam kolejny raz po powrocie z pracy, tym razem w ciagu 5 minut przyjechal radiowoz. W ten sposob musialam 3 razy powtarzac ta sama historie, az do znudzenia. Ale przyznaje, ze dzieciaki byly niesamowicie podniecone, ze im "io-io" stoi pod domem...
Przy okazji, policja zrobi wszystko, zebys sie czlowieku poczul jak skonczony idiota. Pan officer byl bardzo uprzejmy, profesjonalny, ale zadawal pytania w stylu "czy jest mozliwosc, ze wasza corka rozerwala siatke bawiac sie przy oknie?", "jestescie pewni, ze sami nie zostawiliscie siatki podniesionej do gory?", "kiedy ostatni raz widzieliscie ja opuszczona?", itd. Na koniec zapewnial, ze nasza okolica jest bardzo bezpieczna (tak, wlasnie to widze!) i ze normalnie nie dostaja tego typu zgloszen. Slowem, za wszelka cene staral sie udowodnic, ze nam sie cos przywidzialo...
Kur*wa! Jest lato, siatki sa caly czas opuszczone, inaczej mielibysmy w domu roj robactwa! Zreszta ja je tylko podnosze do mycia okien, inaczej nie mam potrzeby! A zebezpieczenia w lazience tez sami sobie najwyrazniej polamalismy! Wkurzylam sie na maksa, ze ktos mi probuje ciemnote wciskac, nawet jesli jest to "pan wladza"!
A dzis czeka mnie kolejny telefon na policje.
M. chcial wrzucic drobniaki do takiego wielkiego sloja, ktory stoi normalnie na szafce w pokoju Bi (to ten pokoj gdzie odkrylismy podniesiona siatke), do ktorego zbieramy "grosiki". Krotko mowiac sloj znikl! Sama nie moglam w to uwierzyc, przebieglam przez caly dom bedac pewna, ze zwyczajnie gdzies go przestawilismy i zapomnielismy. Nic nie znalazlam. Wyglada wiec, ze w przeciwienstwie do tego co myslelismy i co powiedzielismy policji, ktos jednak wszedl do domu! Podejrzewamy, ze zostawilismy okno w pokoju Bi zamkniete, ale nie zablokowane i zlodziej wszedl tamtedy. Rozejrzal sie po pokoju, ale mysle, ze cos go wystraszylo. Albo czujniki od alarmu na scianie w holu (alarm nie dziala, ale czujniki sa), albo uslyszal Maye i uciekl przed psem (ewentualnie mogl pomyslec, ze ktos jednak jest w domu, bo Maya przeciez nie szczeka). Chwycil tylko sloj wypelniony drobniakami i zwial. Inaczej nie moge sobie wytlumaczyc czemu zostawilby moja szkatulke z bizuteria, ktora stala w tym samym pokoju, a w naszej sypialni naprzeciwko, widac jak na dloni komputer i aparat fotograficzny.
M. dokonal niefortunnego odkrycia w momencie kiedy gotowi bylismy do wyjscia z domu, wiec uzgodnilismy, ze po powrocie jeszcze raz dokladnie sie rozejrzymy, probujac dokonac inwentaryzacji naszych "dobr". A potem trzeba bedzie zadzwonic po "znajomego" oficera...
Ech... Przed nami dlugi weekend. I co z tego, jak zamiast wyjechac gdzies i dobrze sie bawic, albo chociaz skoczyc na plaze, M. bedzie instalowal kamery wokol domu... I naprawial pralke, ale o tym nawet nie mysle...
Czy zawsze musi sie cos dziac (w sensie zlego)??? Ja tak lubie nudne, spokojne zycie, czemu nie jest mi ono dane???
wtorek, 1 lipca 2014
Nieszczescia chodza pa... trojkami...
Moze jak zwykle panikuje, bo zadne nieszczescie sie nie stalo. Jeszcze...
Mial byc dzisiaj zupelnie inny post. Mialam pisac o minionym weekendzie, o wczorajszym bilansie Nika, o nadchodzacych 4(!) dniach wolnych od pracy, czyli o przyslowiowej dupie Maryni. Ale nie napisze. Mam tak spaczony humor, ze odechciewa mi sie absolutnie wszystkiego...
Od niedzieli mamy jakas parszywa kumulacje zlych wiadomosci.
Najpierw popoludniu odkrylam ze padla nam pralka. A wlasciwie padl motorek, ktory napedza wypuszczanie brudnej wody. W rezultacie pol piwnicy mamy zalane (odkrylam, ze cos jest nie tak dopiero po trzecim ladunku) oraz nieczynna pralke, co przy dwojce malych dzieci budzi u mnie lekki niepokoj. Na szczescie tata mieszka niedaleko, wiec jak cos to moge zawsze podjechac do niego, zeby wyprac brudy, a suszarka na szczescie dziala.
Wczoraj na bilansie 18-miesieczniaka okazalo sie, ze Niko ma zapalenie ucha! Zupelnie bezobjawowe (i oby juz tak zostalo, bo pediatra "pocieszyla" mnie, ze moze sie ono jeszcze "rozwinac")! Zapewne "zlapal" je przez zeszlotygodniowe przeziebienie, ale na tym etapie lekarka nie jest pewna czy juz mu przechodzi, czy dopiero sie zaczyna. W kazdym razie szczepienia zostaly odroczone na przynajmniej 2 tygodnie, a potem sie zobaczy czy mu przejdzie, czy jednak konieczny bedzie antybiotyk. Cieszylam sie, ze po tej wizycie bedziemy miec spokoj az do grudnia, ze to ostatnie szczepienie az do bilansu 4-latka, a tu dupa. Za dwa tygodnie znow musze sie zwalniac z pracy i jechac z Mlodszym na szczepienia, martwiac sie czy nie zagoraczkuje, itd.
Ale najgorsze przyszlo dopiero wieczorem... Odkrylam, ze ktos probowal nam sie wlamac do domu! Siatka w jednym oknie jest rozerwana, a cala rama byla podniesiona, wiec ktos probowal otwierac okno. Za to okienko w lazience zostawilam uchylone, ale mamy od wewnatrz takie blokady, zeby mozna je bylo otworzyc tylko na okolo 15 cm. Owe blokady mialy polamane koncowki, co swiadczy o tym, ze ktos musial walic oknem w nie z calej sily, probujac je otworzyc. Ja pie***le!!! Dzis juz pozamykalismy okna na trzy spusty i pozaslanialismy zaluzje, ale tak jak M. mowi, jak beda chcieli sie wlamac, to sie wlamia cokolwiek bysmy nie robili... A tylne drzwi mamy beznadziejne, do polowy sa oszklone, wystarczy wybic szybe, wsadzic reke i przekrecic zamek od srodka...
Ku*wa, 5 lat tu mieszkamy i byl spokoj, a w tym roku najpierw niedzwiedz, teraz to! Zaczyna mi sie mieszkanie w domku odbijac czkawka, serio! Szczegolnie mieszkanie w tym domku. Mamy super prywatnosc, to prawda, ale to tez wrecz idealny dom do wlamania. Od tylu wszystko pozaslaniane, tu plot, tam drzewa i krzaki, nic tylko wybijac okna i wlazic. I wiecie co, mam w dupie to, ze ktos wyniesie mi z domu komputer czy telewizor. To sa tylko rzeczy materialne (chociaz utrata wszystkich zdjec bylaby bardzo bolesna). Ale boje sie o bezpieczenstwo swojej rodziny, Zazwyczaj wracam do domu pierwsza, jestem przez dluzszy czas sama z dziecmi. Nasz pies to narazie durny szczeniak, do kazdego sie laszacy. Mam wizje jakiegos gnoja mordujacego mnie, porywajacego Bi dla szajki pedofili, a Nika na organy...
Zastanawiam sie czy jest w ogole sens dzwonienia w tej sprawie na policje. Przeciez nie beda stac pod moim domem przez caly dzien... Poza tym tak jak pisze, wszystko jest tak pozaslaniane, ze jakby ktos zakradl sie od strony lasku, to wyniesie nam pol domu pod samym nosem policji... Rozwazamy tez kupienie systemu kamer i zainstalowania ich naokolo domu. Tylko co to w sumie da...
Juz trzeci raz od wiosny stracilam poczucie bezpieczenstwa...
Tak wiec wiecie, jakbym nagle zniknela z blogowiska, to moze oznaczac, ze nie ma mnie juz wsrod zywych... Pomodlicie sie wtedy za moja grzeszna dusze i za bezpieczenstwo moich dzieci, co?
Mial byc dzisiaj zupelnie inny post. Mialam pisac o minionym weekendzie, o wczorajszym bilansie Nika, o nadchodzacych 4(!) dniach wolnych od pracy, czyli o przyslowiowej dupie Maryni. Ale nie napisze. Mam tak spaczony humor, ze odechciewa mi sie absolutnie wszystkiego...
Od niedzieli mamy jakas parszywa kumulacje zlych wiadomosci.
Najpierw popoludniu odkrylam ze padla nam pralka. A wlasciwie padl motorek, ktory napedza wypuszczanie brudnej wody. W rezultacie pol piwnicy mamy zalane (odkrylam, ze cos jest nie tak dopiero po trzecim ladunku) oraz nieczynna pralke, co przy dwojce malych dzieci budzi u mnie lekki niepokoj. Na szczescie tata mieszka niedaleko, wiec jak cos to moge zawsze podjechac do niego, zeby wyprac brudy, a suszarka na szczescie dziala.
Wczoraj na bilansie 18-miesieczniaka okazalo sie, ze Niko ma zapalenie ucha! Zupelnie bezobjawowe (i oby juz tak zostalo, bo pediatra "pocieszyla" mnie, ze moze sie ono jeszcze "rozwinac")! Zapewne "zlapal" je przez zeszlotygodniowe przeziebienie, ale na tym etapie lekarka nie jest pewna czy juz mu przechodzi, czy dopiero sie zaczyna. W kazdym razie szczepienia zostaly odroczone na przynajmniej 2 tygodnie, a potem sie zobaczy czy mu przejdzie, czy jednak konieczny bedzie antybiotyk. Cieszylam sie, ze po tej wizycie bedziemy miec spokoj az do grudnia, ze to ostatnie szczepienie az do bilansu 4-latka, a tu dupa. Za dwa tygodnie znow musze sie zwalniac z pracy i jechac z Mlodszym na szczepienia, martwiac sie czy nie zagoraczkuje, itd.
Ale najgorsze przyszlo dopiero wieczorem... Odkrylam, ze ktos probowal nam sie wlamac do domu! Siatka w jednym oknie jest rozerwana, a cala rama byla podniesiona, wiec ktos probowal otwierac okno. Za to okienko w lazience zostawilam uchylone, ale mamy od wewnatrz takie blokady, zeby mozna je bylo otworzyc tylko na okolo 15 cm. Owe blokady mialy polamane koncowki, co swiadczy o tym, ze ktos musial walic oknem w nie z calej sily, probujac je otworzyc. Ja pie***le!!! Dzis juz pozamykalismy okna na trzy spusty i pozaslanialismy zaluzje, ale tak jak M. mowi, jak beda chcieli sie wlamac, to sie wlamia cokolwiek bysmy nie robili... A tylne drzwi mamy beznadziejne, do polowy sa oszklone, wystarczy wybic szybe, wsadzic reke i przekrecic zamek od srodka...
Ku*wa, 5 lat tu mieszkamy i byl spokoj, a w tym roku najpierw niedzwiedz, teraz to! Zaczyna mi sie mieszkanie w domku odbijac czkawka, serio! Szczegolnie mieszkanie w tym domku. Mamy super prywatnosc, to prawda, ale to tez wrecz idealny dom do wlamania. Od tylu wszystko pozaslaniane, tu plot, tam drzewa i krzaki, nic tylko wybijac okna i wlazic. I wiecie co, mam w dupie to, ze ktos wyniesie mi z domu komputer czy telewizor. To sa tylko rzeczy materialne (chociaz utrata wszystkich zdjec bylaby bardzo bolesna). Ale boje sie o bezpieczenstwo swojej rodziny, Zazwyczaj wracam do domu pierwsza, jestem przez dluzszy czas sama z dziecmi. Nasz pies to narazie durny szczeniak, do kazdego sie laszacy. Mam wizje jakiegos gnoja mordujacego mnie, porywajacego Bi dla szajki pedofili, a Nika na organy...
Zastanawiam sie czy jest w ogole sens dzwonienia w tej sprawie na policje. Przeciez nie beda stac pod moim domem przez caly dzien... Poza tym tak jak pisze, wszystko jest tak pozaslaniane, ze jakby ktos zakradl sie od strony lasku, to wyniesie nam pol domu pod samym nosem policji... Rozwazamy tez kupienie systemu kamer i zainstalowania ich naokolo domu. Tylko co to w sumie da...
Juz trzeci raz od wiosny stracilam poczucie bezpieczenstwa...
Tak wiec wiecie, jakbym nagle zniknela z blogowiska, to moze oznaczac, ze nie ma mnie juz wsrod zywych... Pomodlicie sie wtedy za moja grzeszna dusze i za bezpieczenstwo moich dzieci, co?
Subskrybuj:
Posty (Atom)