No to jak? Zaczynamy od piatku, 23 pazdziernika! :)
Dzien wazny, bo moj tato skoczyl w nim 63 lata. Te 22 lata roznicy wieku (nie moge uwierzyc, ze z moich rodzicow byli tacy g*wniarze, jak sie urodzilam; to by wiele wyjasnialo :D) zaczyna sie zacierac i wyobrazam sobie jak za 20 lat (jak dozyje), tata bedzie mial 83, a ja 61. Ja stara i on stary, a ojciec i corka... Choc, tak ogolnie rzecz biorac, to calkiem mlody jeszcze ten moj tata. Dla porownania, M. jest tylko dwa lata starszy ode mnie, a moj tesc w tym roku konczy 80 lat. :O
Oprocz urodzin dziadka, ktorych, z powodu jego i mojej pracy oraz zajec wszelakich i tak nie mielismy jak obchodzic (poza telefonem z gromko spiewanym "Sto Lat", Nik mial mecz. Normalnie powienien miec w piatek trening, ale rozgrywke z niedzieli przeniesli nam na piatek. Nie przeszkadzalo nam to zreszta jakos szczegolnie. Z racji, ze bylo popoludnie, M. wyjatkowo wybral sie z nami, zeby podejrzec jak gra syn. Bi byla obrazona, rzecz jasna i domaga sie, ze teraz tata ma koniecznie przyjechac na jeden z jej meczow. ;) Rozgrywka odbyla sie w sasiedniej miejscowosci, niecale 10 minut drogi od naszego domu. Kiedy trzy lata temu szukalismy nowego domu, kilka ogladalismy w tamtej okolicy, wiec teraz smielismy sie do Nika, ze o maly wlos nie gralby w druzynie przeciwnikow. :D
Mecz skonczyl sie wygrana "naszych" 4:1 i nawet Nik, choc gola nie strzelil, pare razy skutecznie przejal pilke i nie pozwolil jej sobie odebrac przeciwnikom. Dodatkowo, przyuwazylismy, ze podczas jednego z przestojow meczu, podszedl i kopnal jakiegos chlopca z innej druzyny w kostke. Tamten spojrzal spode lba, a Nik na to groznie zmarszczyl brwi. Po meczu zaczelam syna lekko mitygowac, ze co to za zachowanie na boisku? Moj syn zas oburzony tlumaczyl, ze tamten go kopnal pierwszy i to specjalnie! Coz moge napisac... bardzo niepedagogicznie poczulam przyplyw dumy. :D Od zawsze powtarzam Potworkom, ze nie chce nawet slyszec, ze sami zaczynaja zaczepki, albo wszczynaja bojki. Natomiast jesli ktos ich uderzy, popchnie, w jakis sposob dokuczy, maja prawo oddac. W takiej sytuacji, nie bedzie zadnej konsekwencji. Dotychczas jednak Nik, to kochane, przytulasne, wrazliwe dziecko, raczej sie wycofywal z konfrontacji, albo zaczynal plakac. W najlepszym razie poszedl na skarge do nauczycielki. Ostatnio jednak przyznal, ze kolege, ktory rzucil mu (celowo) pilka w twarz, wyzwal od idiotow (to zreszta ostatnio ulubiony epitet zarezerwowany dla Bi, ech...), a teraz to... Malutki Nik pomalu uczy sie zycia i zaczyna odgryzac. Brawo. :)
W sobote rano, mecz miala za to Bi. To znaczy, Nik tez mial, ale jak zwykle o tej samej porze, lecz w innej miejscowosci. Poniewaz jednak gral poprzedniego wieczora, wiec uznalam, ze nic mu nie bedzie jak tym razem nie zagra. Sobota miala byc tym przyjemniejszym dniem weekendu, pochmurnym, ale cieplym i z popoludniowym przejasnieniem. Tymczasem ranek przywital nas 16 stopniami, ale przy okazji upierdliwa i nieprzyjemna mzawka... Mimo wiec, ze nie bylo tak zimno, to jednak wilgoc przenikala na wskros i bylo po prostu nieprzyjemnie. Boisko tez pozostawialo sporo do zyczenia. Mecze w naszej miejscowosci i tam, gdzie Nik gral w piatek, odbyly sie w kompleksach sportowych, swietnie utrzymanych. Tutaj zas boiska znajdowaly sie przy zwyklej szkole. Nie dosc, ze teren wyraznie opadal w dol, to jeszcze trawa rosla ledwie kepkami i wiecej tam bylo blota niz trawy. Nie bede nawet opisywac jak po meczu wygladaly korki oraz kolanowki Bi. ;)
No i niestety nasze dziewczyny przegraly. W ostatnich 10 minutach obrona oraz bramkarz (bramkarka?) kompletnie stracily czujnosc i przeciwna druzyna strzelila po prostu "glupiego" gola do pustej bramki... Nie wiem jaka druzyna musialaby sie trafic na przeciwnikow, zeby "nasze" dziewczyny wygraly. Tym razem poziom wydawal sie calkiem wyrownany i zdawalo sie, ze mecz zakonczy sie wynikiem 0:0, a jednak. Bi byla wyjatkowo niepocieszona, bowiem tym razem grala naprawde super, agresywnie, w sensie, ze odwaznie przejmowala pilke i pedzila z nia przez boisko. Trzy razy byla naprawde o wlos od strzelenia gola, ale niestety, musialaby pocwiczyc moc kopniecia, bo dwa razy bramkarz z latwoscia pilke lapal, a raz ta wymknela jej sie z rak, ale... zatrzymala zanim wpadla na dobre do bramki! Tego juz Bi przezyc nie mogla. ;) Mysle, ze jesli na wiosne Potworki beda chcialy znow podjac sie pilki noznej, kupie im mala bramke i na ogrodzie beda mogli cwiczyc kopanie, bo Nik tez kompletnie nie ma "wykopu". ;)
Na tym meczu zalamala mnie rodzicielka kolegi Nika. Jej corka jest w druzynie z Bi, wiec przyjechala, przywozac przy okazji ze soba syna, ktory jest ukochanym kolega Nika. Chlopaki uprawiaja zapasy, tarzaja sie po ziemii, maseczki tylko im na zawieszkach fruwaja, a ta ni z tego, ni z owego oznajmia, ze wlasnie owy syn mial robiony test na korone i czeka na wyniki! No ludzie kochani!!! Pomijam sam fakt korony, ale dzieciak najwyrazniej jakies dolegliwosci mial skoro wyslano go na test (podobno katar i nawet nie chce mi sie komentowac szkolnych przepisow, ktore przy katarku wysylaja na test na covid), do szkoly nie chodzil, a ona przywozi go na mecz, na ktorym dobrze wie, ze sie z Kokusiem od siebie nie odkleja! :O Cale szczescie, ze akurat na tym meczu, przy mnie, akurat odebrala wiadomosc, ze wynik testu wyszedl negatywnie, ale kurde, no! Chorego dzieciaka trzymaj w domu, a nie ciagasz po meczach, jeszcze przy takiej ch*jowej pogodzie. Nie mowiac juz o tym, ze nawet jesli mlody nie mial wiadomego wirusa, mial co innego, co mogl latwo "sprzedac" Nikowi. A ja nie potrzebuje sie ciagac po testach z kolei z moim potomkiem... No niepowazna kobieta...
Z sobotnia pogoda wiazalam wielkie nadzieje, ale niestety. Tak jak kiedys pisalam, prognozy zmieniaja sie tak, ze nie nadazysz i to oczywiscie na gorsze. :/ Po powrocie z meczu, przez chwile zaczynalo sie przejasniac, na moment wyszlo nawet slonce, ale zaraz niebo znow zasnulo sie chmurami i mzawka zaczela padac od nowa... A ja zapisalam Potworki do pobliskiego muzeum na jesienne malowanie dyni! :/ Takie male zajecia dla dzieci. Nie bylam pewna, w jaki sposob sie odbeda, ale podejrzewalam, ze w obecnych czasach raczej nie w srodku. Myslalam, ze chociaz postawia jakies male zadaszenie, ale gdzie tam. Dobrze, ze mzawka litosciwie odpuscila, ale wilgoc w powietrzu byla nadal bardzo nieprzyjemna i wydawalo sie zwyczajnie chlodno. Na zajecia przyjechaly tez moje dwie kolezanki i jedna, wraz z synem, zjawili sie w... krotkich spodenkach. Bo ona myslala, ze to bedzie w srodku! No sorki, tego nikt nie mowil, a obecnie zajecia w srodku to tylko wyjatkowo... Cud, ze dzieciaki dostaly po kawalku plastiku, zeby nie musialy siedziec na ziemi...
Dzieciaki zabraly sie za malowanie, a matki schowaly sie do auta. Kiedy jednak po 45 wyszlysmy, okazalo sie, ze zrobilo sie nieco przyjemniej. Chlod nie byl taki przenikliwy, a przy okazji nie bylo wiatru. Jedna z kolezanek (ta w krotkich spodenkach) wymowila sie brakiem czasu i "uciekla", a my z druga urzadzilysmy sobie godzinny spacerek po posiadlosci. Dzieciaki sie wybiegaly, "pobeczaly" do owieczek na pastwisku, my sobie solidnie poplotkowalysmy i to byl naprawde fajnie spedzony kawal popoludnia.
W niedziele zas przyszla jesien. Bardziej "zlota", bo w koncu wyszlo slonce, ale za to ziiimna. Temperatura doszla ledwie do 10 stopni i nieprzyjemnie wialo. Mnie w dodatku wlazlo cos w plecy i caly dzien chodzilam pomalutku niczym babulenka. ;) A po poludniu juz sama nie wiedzialam czy to plecy, brzuch (jestem tuz przed okresem), czy jedno i drugie, czy ekstremalne wzdecie. Bolalo mnie juz cale cialo od pepka, az do bioder. Nie na tyle strasznie zebym szukala pomocy lekarskiej, ale wystarczajaco nieprzyjemnie zeby nie miec na nic ochoty. Malzonek ambitnie planowal wziac Potworki na spacer, ale kiedy oznajmilam, ze ja nie czuje sie na silach (twierdzil, ze jak sie "rozruszam" to mi przejdzie! :O), zrezygnowal i za to w koncu zafundowal Kokusiowi postrzyzyny. Jak zwykle serce mnie boli kiedy patrze na ogolona glowe Mlodszego, ale przyznaje, ze naprawde tego potrzebowal. Mimo porannego czesania na mokro, wystarczyla chwila biegania na swiezym powietrzu przy wietrze, a zaczynaly sterczec na wszystkie strony. Nieuchronnie zbliza sie tez sezon noszenia czapki, a przy dluzszych wlosach, Nik po jej zdjeciu wyglada serio jakby go piorun strzelil! ;)
Szkoda tylko, ze postrzyzyny zbiegly sie w czasie z ochlodzeniem, teraz Nik bowiem narzeka, ze zimno mu w glowe, co jest dosc zrozumiale. Boje sie, ze zacznie smarczec czy kaszlec i wysla go na wiadomy test...
Niedziele spedzilismy wiec w chalupie, ale chyba wszyscy potrzebowalismy takiego spokojniejszego dnia. Przyjechal na herbatke moj tata. Znow na szybko "machnelam" to samo ciasto z jablkami, co ostatnio. Partia ze srody poszla nam w dwa dni, a tym razem zniknela jeszcze szybciej. W poniedzialek wieczor ciasto sie "rozplynelo". ;) Po wyjezdzie dziadka oraz postrzyzynach Kokusia, Potworki musialy odhaczyc mniej przyjemne zajecia. Trzeba bylo przecwiczyc i nagrac czytanki dla pan z Polskiej Szkoly. Zwykle robimy to w piatki, ale tym razem w piatek, przez mecz Nika wieczor byl tak chaotyczny i meczacy, ze odpuscilismy. Tak samo sobota - za duzo sie dzialo i nikomu nie chcialo sie cwiczyc polskiego. W niedziele byl to mus, bo panie wyslaly juz zadania domowe na kolejny tydzien, a my nie odeslalismy wszystkiego z tygodnia poprzedniego. :O Dodatkowo przymusilam dzieciaki, zeby zrobily polowe zadan z religii, bo z racji, ze zajecia sa co drugi tydzien, sporo maja zadawane. To znaczy, samych zadan byly raptem trzy strony, ale zeby je wypelnic, konieczne bylo przeczytanie 12(!) stron z podrecznika. Zeby nie zostawiac wszystkiego na kolejna niedziele (przy zajeciach sportowych oraz lekcjach do polskiej szkoly, nie ma szans, zeby Potworki zrobily to wczesniej), rozbilam im prace domowa na dwie czesci.
W poniedzialek moj malzonek znow wzial sobie pare godzin wolnego w pracy. Mocno mnie zirytowal, bo po meczacym weekendzie liczylam na spokojniejszy dzien i ogarniecie na luzie chaosu pozostawionego w chalupie po dwoch wolnych dniach. Na szczescie M. wlasciwie nie mial ochoty nic konkretnego robic (choc liscie przydaloby sie podmuchac) i najpierw pojechal na silownie (przepadl na 1.5 godziny), a potem drzemal na kanapie. Moglam wiec w spokoju pracowac i malzonek mnie nie rozpraszal. ;) A potem juz musialam pojechac po Potworki, szybko nakarmic progeniture i zaraz pedzic z nimi na trening na basenie.
Pojechali na szczescie bez jekow, poszaleli kilka minut przed treningiem i pare minut "po", a potem to juz dom, kolacja, szykowanie sie na dzien kolejny i zlecialo...
Moj szwagier, mieszkajacy w Anglii, pojechal na test na koronawirusa. Czul sie calkiem dobrze, ale stracil wech oraz smak, co jak wiemy, jest jednym z klasycznych objawow. Dziwne jednak, bo test wyszedl ujemny. Test na korone mial rowniez robiony maz mojej siostry. Rowniez negatywny, ale juz jego ojciec ma pozytywny wynik. Na szczescie, mimo ponad 70 lat, przechodzi go lagodnie.
We wtorek rano pojechalam grzecznie na godzinke do pracy. Nie chcialo mi sie jak cholera, ale kolejnego dnia mialam miec telekonferencje, ktora wole odbyc w komforcie wlasnego domu, wiec wiedzialam, ze raczej nie pojade, a na piatek zapowiadali deszcz ze sniegiem (!), wiec ten dzien rowniez wolalam zaplanowac na prace czysto "domowa". Padlo na wtorek i czwartek. ;) Po poludniu zas, jak zwykle trening pilki noznej Bi. Nie do wiary, ze to juz przedostatni! Strasznie szybko to minelo! Zaczynalismy, wydaje sie ze dopiero co, przy ostatnich wrzesniowych upalach, a we wtorek bylo okolo 10 stopni, wialo i bylo potwornie nieprzyjemnie. Rodzice stali opatuleni kurtkami, a ja nawet z checia zaslonilam twarz maseczka (czego na swiezym powietrzu zwykle nie robie), bo strasznie mi bylo zimno w nos. ;) A dziewczynki z druzyny... Polowa byla w krotkim rekawku i krotkich spodenkach! :O Pozwolilam Bi zalozyc krotkie spodenki, ale z dodatkowymi pod spodem, bo ma dlugie kolanowki, wiec wiekszosc nog i tak miala zasloniete. Ale pod krotki rekawek kazalam wlozyc bluzke z dlugim, co wywalczylam tylko obietnica, ze jak bedzie chciala, panna te bluzke zdejmie. Tym razem jednak "wygrala" matka, bo Bi o rozebraniu sie nawet nie pomyslala. ;)
Bylo wiec chlodno i w dodatku pod koniec zrobilo sie juz prawie ciemno, a lamp nad boiskiem nikt nie zapalil. O ile akurat tego dnia dotrwalismy do konca przy resztkach dziennego swiatla, tak za tydzien, po zmianie czasu (u nas w nadchodzacy weekend), caly trening musialby sie odbyc w calkowitej ciemnosci, wiec mam nadzieje, ze ktos pojdzie po rozum do glowy. ;)
Tego dnia, niestety odsetek pozytywnych testow na wiadomego swirusa, podskoczyl w moim Stanie do 4%. Mam nadzieje, ze to tylko jakis blad, bo choc procenty rosna, to od paru tygodni oscyluja miedzy 2 a 3%. Dla mnie nawet te 4% to wcale nie tak duzo, zwazywszy, ze liczbowo to okolo 500 osob na 13,000 testow (trzynascie tysiecy!). Obilo mi sie jednak o uszy, ze jesli dojdziemy do 5% nasz "kochany" gubernator - panikarz, znow pozamyka szkoly. :/
W srode odsetek pozytywnych testow spadl do 3.4%. Troche lepiej, choc niestety numerki pna sie w gore i wyglada to coraz gorzej. Nie wrozy tez nic dobrego jesli chodzi o nadchodzace Swieta - Indyka oraz Bozego Narodzenia... Kurcze! My tu mamy zaledwie dwie osoby, ktore spedzaja z nami uroczystosci, a przepadla nam i Wielkanoc i urodziny Bi... Na Swieta oraz urodziny Nika, jesli tylko bedziemy zdrowi, pierdziele izolacje, zalecenia, panike... zaprosze i mojego tate i chrzestnego Potworkow. Jesli oni beda sklonni przyjechac, ja ich chetnie ugoszcze. Bez maseczek i 1.5m dystansu. ;)
Poza koronowanymi wiesciami, w srode mialam telekonferencje z szefem i wspolpracownikami. Musicie wiedziec, ze od kilku tygodni, w pracy robi sie coraz gorecej. Niedlugo moze byc tak, ze te moje wizyty w biurze beda juz nie tylko checia, ale musem. Tymczasem szef nadal zalega dwie wyplaty sierpniowe oraz jedna z poczatku pazdziernika. Zeszlotygodniowa cudem jakims wplynela, kolejna powinna wplynac w nastepnym tygodniu, a szef oznajmil, ze... bedzie opozniona. O tydzien. Lub dwa. Opadly mi rece, cycki, wszystko, co opasc moglo... M. sie wsciekl i usluchalam sie litanii przez telefon. Oczywiscie wiem, ze malzonek przede wszystkim wsciekly jest na mojego szefa, ale to do mnie ma pretensje, ze nie szukam pracy. Hel-lo! Dobrze wie, jak teraz wyglada rynek pracy... :/ W dodatku, w obecnej sytuacji, kiedy szkoly moga w kazdej chwili zamknac, albo wyslac na kwarantanne cala klase ktoregos z Potworkow, praca gdzie moge wykonywac obowiazki z domu i nikt sie o to nie czepia, to jak gwiazdka z nieba... I choc te opoznione i zalegle wyplaty sa irytujace, to na wiosne przeciez tez tak bylo i w koncu wszystko nadrobili. Pozostaje miec nadzieje, ze tym razem tez tak bedzie...
Reszta dnia to juz ogarnianie chalupy, jazda po Potworki i wypad na trening plywacki. Rutyna. :)
W czwartek, niestety, kolejne kiepskie koronawiesci. Odsetek pozytywnych testow w Stanie skoczyl do 6%. Skad?! Nie wiadomo, ale idzie to w kiepskim kierunku. Miejscowosci sa podzielone na strefy pod wzgledem ilosci zachorowan na 100,000 osob. Moje miasteczko to obecne strefa pomaranczowa, czyli lekko podwyzszona. Niestety, nasze wyniki zawyza duzy szpital, w ktorym pojawiaja sie osoby z sasiednich miejscowosci. Kiedy jakies miasteczko znajdzie sie w strefie czerwonej (czyli ma drastycznie podwyzszone zachorowania), gubernator zaleca (jeszcze nie nakazuje), zeby owe miasto cofnelo sie do fazy II otwierania Stanu. Niestety, idiota sam wprowadzil faze III, mimo, ze zachorowania juz wyraznie szly w gore. Moze mial nadzieje, ze wieksze zageszczenie wewnatrz w restauracjach oraz na silowniach nie bedzie mialo wplywu. Tia... Na szczescie, cofniecie do fazy II nie powinno miec wplywu na szkoly ani moj budynek pracy. Ale co bedzie dalej jest wielka niewiadoma. To bedzie baaardzo dluga koncowka roku i poczatek kolejnego...
Poza tym czwartek przywital nas deszczem, dosc ulewnym i trwajacym calutki dzien. Dawno nie bylo juz, zeby caly dzionek padalo... A ja w dodatku chcialam podjechac do pracy oraz zrobic tygodniowe zakupy. Te ostatnie mogly poczekac w sumie do dnia nastepnego, ale ze prognozy zapowiadaly na niego opady sniegu, wolalam nie ryzykowac... Nie bardzo w ten snieg co prawda wierzylam, ale tak na wszelki wypadek... Objezdzilam wiec w te i we wte, zmoklam i zmarzlam. W koncu dotarlam do cieplego i cudownie suchego domu i dostalam maila, ze ksiazki, ktore zamowilam w bibliotece, gotowe sa do odebrania. Nasza biblioteka jest bowiem otwarta, ale trzeba zamawiac ksiazki do wypozyczenia internetowo. Nie wpuszczaja zeby moc pochodzic i popatrzec. :/ W kazdym razie, kiedy odczytalam maila, od razu przelecialo mi przez glowe, ze "Pierdziele, nigdzie juz nie jade". Oczywiscie pozniej musialam jechac po Potworki, ale z wypadu do biblioteki zrezygnowalam. Na szczescie zamowione ksiazki trzymaja przez 3 dni robocze, wiec moge odebrac je do poniedzialku. Odebralam dzieci za szkoly i na dzien dobry podniosla mi cisnienie Bi. Zapomniala skrzypiec, a kiedy wzielam jej plecak i polecilam po nie pojsc, zaparla sie, ze nie pojdzie. Nie i koniec. Ludzie naokolo, a ta drze sie, ze dlaczego ma isc i ze nie pojdzie! :/ Tak naprawde to mogla je wziac dnia nastepnego, ale poniewaz nie znamy dnia ani godziny i niewiadomo kiedy znow szkoly zamkna albo wysla kogos na kwarantanne, wole zeby Potworki nie zostawialy niczego po lekcjach. A Bi to w ogole w tym roku krolowa zapominalstwa. Co i rusz wraca bez czegos do domu. :/ W kocu, z placzem i fochem, ale po te skrzypce poszla. Po czym... urzadzila awanture, ze nie jedzie na trening plywacki. Tu juz nie zdzierzylam i przypomnialam pannicy, ze w sobote ma mecz i jest Halloween, a w niedziele ma urodziny jej najlepsza przyjaciolka. Poradzilam, zeby pomyslala nad swoim zachowaniem, bo to ode mnie zalezy w ktorym z tych trzech rzeczy wezmie udzial. Na szczescie tym razem mialam na nia "haczyk". :D Jak sie pewnie domyslacie, muchy w nosie zniknely, dziewcze nawet przeprosilo, ze nie chcialo wrocic po skrzypce i pojechalo na trening bez pisniecia.
A po treningu, pochlapala sie chwile z kolezanka i stwierdzila, ze nawet bylo fajnie, bo robili jej ulubione cwiczenia... I tak jest prawie zawsze ostatnio. Ciagnie sie ja na sile, z placzem, fochem, jakimis pretensjami i probami szantazu... a "po" okazuje sie, ze bylo fajnie. To po co sie za kazdym razem awanturowac?
A dzis od rana pada sobie... snieg. Zaskakujaco, prognozy sie sprawdzily. ;) Snieg jest mokry i ciezki, a grunt nadal cieply, wiec osiada poki co (jest godzina 10 rano) tylko na trawie i innych wyzszych powierzchniach. Taki widok w grudniu to bajka. W pazdzierniku juz niekoniecznie. ;) Od razu przypomina mi sie rok 2011, kiedy o tej samej porze, 1 czy 2 dni przed Halloween, dopierdzielilo nam kilkadziesiat cm ciezkiego, mokrego sniegu, a ze liscie nadal trzymaly sie na drzewach, polamaly sie galezie, pozrywalo linie wysokiego napiecia i caly Stan zostal sparalizowany. Cos jak w minione lato. ;) Wtedy nie mielismy pradu 10 dni. ;) Jesli tamten rok moze byc wskaznikiem tegorocznej zimy, to bedziemy miec jeszcze jedna sniezyce gdzies w styczniu i tyle. Od lutego przyjdzie wiosna, a od marca niemal lato. Zobaczymy czy moje przewidywania sie sprawdza. Moze zaczne pisac wlasny almanach i zbije fortune. ;)
Po wczorajszym 6.1% pozytywnych testow, az balam sie, co pokaza dzis. Tymczasem odsetek... spadl do 2.5%. Czasem mam wrazenie, ze te numerki to sobie biora z dupy. Tymczasem, zanim pogoda postanowila sie zbiesic, pospacerowalam jesiennie z psiurem:
Zebralam ostatnie plony z ogrodka, jesli mozna to plonami nazwac, ale szkoda mi bylo zostawic na zmarnowanie:
Posprzatalam tez przy frontowym wejsciu, gdzie po wichurach nawalilo lisci oraz igiel:
Urzadzilam tez maly kacik z wszystkimi halloweenowymi ozdobami, ktore posiadam, bo Bi wiercila nam dziure w brzuchu, ze nie mamy zadnych dekoracji. Co prawda jej chodzilo o zewnatrz domu, ale jak sie nie ma, co sie lubi... :D