Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

sobota, 31 października 2020

I dobrnelismy do ostatniego tygodnia pazdziernika...

 No to jak? Zaczynamy od piatku, 23 pazdziernika! :)

Dzien wazny, bo moj tato skoczyl w nim 63 lata. Te 22 lata roznicy wieku (nie moge uwierzyc, ze z moich rodzicow byli tacy g*wniarze, jak sie urodzilam; to by wiele wyjasnialo :D) zaczyna sie zacierac i wyobrazam sobie jak za 20 lat (jak dozyje), tata bedzie mial 83, a ja 61. Ja stara i on stary, a ojciec i corka... Choc, tak ogolnie rzecz biorac, to calkiem mlody jeszcze ten moj tata. Dla porownania, M. jest tylko dwa lata starszy ode mnie, a moj tesc w tym roku konczy 80 lat. :O

Oprocz urodzin dziadka, ktorych, z powodu jego i mojej pracy oraz zajec wszelakich i tak nie mielismy jak obchodzic (poza telefonem z gromko spiewanym "Sto Lat", Nik mial mecz. Normalnie powienien miec w piatek trening, ale rozgrywke z niedzieli przeniesli nam na piatek. Nie przeszkadzalo nam to zreszta jakos szczegolnie. Z racji, ze bylo popoludnie, M. wyjatkowo wybral sie z nami, zeby podejrzec jak gra syn. Bi byla obrazona, rzecz jasna i domaga sie, ze teraz tata ma koniecznie przyjechac na jeden z jej meczow. ;) Rozgrywka odbyla sie w sasiedniej miejscowosci, niecale 10 minut drogi od naszego domu. Kiedy trzy lata temu szukalismy nowego domu, kilka ogladalismy w tamtej okolicy, wiec teraz smielismy sie do Nika, ze o maly wlos nie gralby w druzynie przeciwnikow. :D 

Nik sciga sie do pilki :)
 

Mecz skonczyl sie wygrana "naszych" 4:1 i nawet Nik, choc gola nie strzelil, pare razy skutecznie przejal pilke i nie pozwolil jej sobie odebrac przeciwnikom. Dodatkowo, przyuwazylismy, ze podczas jednego z przestojow meczu, podszedl i kopnal jakiegos chlopca z innej druzyny w kostke. Tamten spojrzal spode lba, a Nik na to groznie zmarszczyl brwi. Po meczu zaczelam syna lekko mitygowac, ze co to za zachowanie na boisku? Moj syn zas oburzony tlumaczyl, ze tamten go kopnal pierwszy i to specjalnie! Coz moge napisac... bardzo niepedagogicznie poczulam przyplyw dumy. :D Od zawsze powtarzam Potworkom, ze nie chce nawet slyszec, ze sami zaczynaja zaczepki, albo wszczynaja bojki. Natomiast jesli ktos ich uderzy, popchnie, w jakis sposob dokuczy, maja prawo oddac. W takiej sytuacji, nie bedzie zadnej konsekwencji. Dotychczas jednak Nik, to kochane, przytulasne, wrazliwe dziecko, raczej sie wycofywal z konfrontacji, albo zaczynal plakac. W najlepszym razie poszedl na skarge do nauczycielki. Ostatnio jednak przyznal, ze kolege, ktory rzucil mu (celowo) pilka w twarz, wyzwal od idiotow (to zreszta ostatnio ulubiony epitet zarezerwowany dla Bi, ech...), a teraz to... Malutki Nik pomalu uczy sie zycia i zaczyna odgryzac. Brawo. :)

W sobote rano, mecz miala za to Bi. To znaczy, Nik tez mial, ale jak zwykle o tej samej porze, lecz w innej miejscowosci. Poniewaz jednak gral poprzedniego wieczora, wiec uznalam, ze nic mu nie bedzie jak tym razem nie zagra. Sobota miala byc tym przyjemniejszym dniem weekendu, pochmurnym, ale cieplym i z popoludniowym przejasnieniem. Tymczasem ranek przywital nas 16 stopniami, ale przy okazji upierdliwa i nieprzyjemna mzawka... Mimo wiec, ze nie bylo tak zimno, to jednak wilgoc przenikala na wskros i bylo po prostu nieprzyjemnie. Boisko tez pozostawialo sporo do zyczenia. Mecze w naszej miejscowosci i tam, gdzie Nik gral w piatek, odbyly sie w kompleksach sportowych, swietnie utrzymanych. Tutaj zas boiska znajdowaly sie przy zwyklej szkole. Nie dosc, ze teren wyraznie opadal w dol, to jeszcze trawa rosla ledwie kepkami i wiecej tam bylo blota niz trawy. Nie bede nawet opisywac jak po meczu wygladaly korki oraz kolanowki Bi. ;) 

 

Starsza odbiera podanie

No i niestety nasze dziewczyny przegraly. W ostatnich 10 minutach obrona oraz bramkarz (bramkarka?) kompletnie stracily czujnosc i przeciwna druzyna strzelila po prostu "glupiego" gola do pustej bramki... Nie wiem jaka druzyna musialaby sie trafic na przeciwnikow, zeby "nasze" dziewczyny wygraly. Tym razem poziom wydawal sie calkiem wyrownany i zdawalo sie, ze mecz zakonczy sie wynikiem 0:0, a jednak. Bi byla wyjatkowo niepocieszona, bowiem tym razem grala naprawde super, agresywnie, w sensie, ze odwaznie przejmowala pilke i pedzila z nia przez boisko. Trzy razy byla naprawde o wlos od strzelenia gola, ale niestety, musialaby pocwiczyc moc kopniecia, bo dwa razy bramkarz z latwoscia pilke lapal, a raz ta wymknela jej sie z rak, ale... zatrzymala zanim wpadla na dobre do bramki! Tego juz Bi przezyc nie mogla. ;) Mysle, ze jesli na wiosne Potworki beda chcialy znow podjac sie pilki noznej, kupie im mala bramke i na ogrodzie beda mogli cwiczyc kopanie, bo Nik tez kompletnie nie ma "wykopu". ;)

Na tym meczu zalamala mnie rodzicielka kolegi Nika. Jej corka jest w druzynie z Bi, wiec przyjechala, przywozac przy okazji ze soba syna, ktory jest ukochanym kolega Nika. Chlopaki uprawiaja zapasy, tarzaja sie po ziemii, maseczki tylko im na zawieszkach fruwaja, a ta ni z tego, ni z owego oznajmia, ze wlasnie owy syn mial robiony test na korone i czeka na wyniki! No ludzie kochani!!! Pomijam sam fakt korony, ale dzieciak najwyrazniej jakies dolegliwosci mial skoro wyslano go na test (podobno katar i nawet nie chce mi sie komentowac szkolnych przepisow, ktore przy katarku wysylaja na test na covid), do szkoly nie chodzil, a ona przywozi go na mecz, na ktorym dobrze wie, ze sie z Kokusiem od siebie nie odkleja! :O Cale szczescie, ze akurat na tym meczu, przy mnie, akurat odebrala wiadomosc, ze wynik testu wyszedl negatywnie, ale kurde, no! Chorego dzieciaka trzymaj w domu, a nie ciagasz po meczach, jeszcze przy takiej ch*jowej pogodzie. Nie mowiac juz o tym, ze nawet jesli mlody nie mial wiadomego wirusa, mial co innego, co mogl latwo "sprzedac" Nikowi. A ja nie potrzebuje sie ciagac po testach z kolei z moim potomkiem... No niepowazna kobieta...

Z sobotnia pogoda wiazalam wielkie nadzieje, ale niestety. Tak jak kiedys pisalam, prognozy zmieniaja sie tak, ze nie nadazysz i to oczywiscie na gorsze. :/ Po powrocie z meczu, przez chwile zaczynalo sie przejasniac, na moment wyszlo nawet slonce, ale zaraz niebo znow zasnulo sie chmurami i mzawka zaczela padac od nowa... A ja zapisalam Potworki do pobliskiego muzeum na jesienne malowanie dyni! :/ Takie male zajecia dla dzieci. Nie bylam pewna, w jaki sposob sie odbeda, ale podejrzewalam, ze w obecnych czasach raczej nie w srodku. Myslalam, ze chociaz postawia jakies male zadaszenie, ale gdzie tam. Dobrze, ze mzawka litosciwie odpuscila, ale wilgoc w powietrzu byla nadal bardzo nieprzyjemna i wydawalo sie zwyczajnie chlodno. Na zajecia przyjechaly tez moje dwie kolezanki i jedna, wraz z synem, zjawili sie w... krotkich spodenkach. Bo ona myslala, ze to bedzie w srodku! No sorki, tego nikt nie mowil, a obecnie zajecia w srodku to tylko wyjatkowo... Cud, ze dzieciaki dostaly po kawalku plastiku, zeby nie musialy siedziec na ziemi... 

 

Byloby takie piekne, jesienne zdjecie... Niestety, robilam je na szybko, bo zajecia juz sie zaczynaly i dopiero po fakcie zauwazylam, ze Bi ma na buzi maseczke :/

Dzieciaki zabraly sie za malowanie, a matki schowaly sie do auta. Kiedy jednak po 45 wyszlysmy, okazalo sie, ze zrobilo sie nieco przyjemniej. Chlod nie byl taki przenikliwy, a przy okazji nie bylo wiatru. Jedna z kolezanek (ta w krotkich spodenkach) wymowila sie brakiem czasu i "uciekla", a my z druga urzadzilysmy sobie godzinny spacerek po posiadlosci. Dzieciaki sie wybiegaly, "pobeczaly" do owieczek na pastwisku, my sobie solidnie poplotkowalysmy i to byl naprawde fajnie spedzony kawal popoludnia.

Potworki i starsza cora kolezanki, ktora nawiasem mowiac jest z rocznika Nika, ale ze stycznia, wiec 5 miesiecy mlodsza od Bi, ale jak widac, najwyzsza z calej trojki :)
 

W niedziele zas przyszla jesien. Bardziej "zlota", bo w koncu wyszlo slonce, ale za to ziiimna. Temperatura doszla ledwie do 10 stopni i nieprzyjemnie wialo. Mnie w dodatku wlazlo cos w plecy i caly dzien chodzilam pomalutku niczym babulenka. ;) A po poludniu juz sama nie wiedzialam czy to plecy, brzuch (jestem tuz przed okresem), czy jedno i drugie, czy ekstremalne wzdecie. Bolalo mnie juz cale cialo od pepka, az do bioder. Nie na tyle strasznie zebym szukala pomocy lekarskiej, ale wystarczajaco nieprzyjemnie zeby nie miec na nic ochoty. Malzonek ambitnie planowal wziac Potworki na spacer, ale kiedy oznajmilam, ze ja nie czuje sie na silach (twierdzil, ze jak sie "rozruszam" to mi przejdzie! :O), zrezygnowal i za to w koncu zafundowal Kokusiowi postrzyzyny. Jak zwykle serce mnie boli kiedy patrze na ogolona glowe Mlodszego, ale przyznaje, ze naprawde tego potrzebowal. Mimo porannego czesania na mokro, wystarczyla chwila biegania na swiezym powietrzu przy wietrze, a zaczynaly sterczec na wszystkie strony. Nieuchronnie zbliza sie tez sezon noszenia czapki, a przy dluzszych wlosach, Nik po jej zdjeciu wyglada serio jakby go piorun strzelil! ;) 

Przed - wiatr we wlosach :)
 
Po - zupelnie inny buziol... :(

Szkoda tylko, ze postrzyzyny zbiegly sie w czasie z ochlodzeniem, teraz Nik bowiem narzeka, ze zimno mu w glowe, co jest dosc zrozumiale. Boje sie, ze zacznie smarczec czy kaszlec i wysla go na wiadomy test...

Niedziele spedzilismy wiec w chalupie, ale chyba wszyscy potrzebowalismy takiego spokojniejszego dnia. Przyjechal na herbatke moj tata. Znow na szybko "machnelam" to samo ciasto z jablkami, co ostatnio. Partia ze srody poszla nam w dwa dni, a tym razem zniknela jeszcze szybciej. W poniedzialek wieczor ciasto sie "rozplynelo". ;) Po wyjezdzie dziadka oraz postrzyzynach Kokusia, Potworki musialy odhaczyc mniej przyjemne zajecia. Trzeba bylo przecwiczyc i nagrac czytanki dla pan z Polskiej Szkoly. Zwykle robimy to w piatki, ale tym razem w piatek, przez mecz Nika wieczor byl tak chaotyczny i meczacy, ze odpuscilismy. Tak samo sobota - za duzo sie dzialo i nikomu nie chcialo sie cwiczyc polskiego. W niedziele byl to mus, bo panie wyslaly juz zadania domowe na kolejny tydzien, a my nie odeslalismy wszystkiego z tygodnia poprzedniego. :O Dodatkowo przymusilam dzieciaki, zeby zrobily polowe zadan z religii, bo z racji, ze zajecia sa co drugi tydzien, sporo maja zadawane. To znaczy, samych zadan byly raptem trzy strony, ale zeby je wypelnic, konieczne bylo przeczytanie 12(!) stron z podrecznika. Zeby nie zostawiac wszystkiego na kolejna niedziele (przy zajeciach sportowych oraz lekcjach do polskiej szkoly, nie ma szans, zeby Potworki zrobily to wczesniej), rozbilam im prace domowa na dwie czesci.

W poniedzialek moj malzonek znow wzial sobie pare godzin wolnego w pracy. Mocno mnie zirytowal, bo po meczacym weekendzie liczylam na spokojniejszy dzien i ogarniecie na luzie chaosu pozostawionego w chalupie po dwoch wolnych dniach. Na szczescie M. wlasciwie nie mial ochoty nic konkretnego robic (choc liscie przydaloby sie podmuchac) i najpierw pojechal na silownie (przepadl na 1.5 godziny), a potem drzemal na kanapie. Moglam wiec w spokoju pracowac i malzonek mnie nie rozpraszal. ;) A potem juz musialam pojechac po Potworki, szybko nakarmic progeniture i zaraz pedzic z nimi na trening na basenie. 

 

Bi naprawde kocha wode i nie wiem skad ostatnio czesto stroi fochy o przerwe w plywaniu...

Pojechali na szczescie bez jekow, poszaleli kilka minut przed treningiem i pare minut "po", a potem to juz dom, kolacja, szykowanie sie na dzien kolejny i zlecialo...

Moj szwagier, mieszkajacy w Anglii, pojechal na test na koronawirusa. Czul sie calkiem dobrze, ale stracil wech oraz smak, co jak wiemy, jest jednym z klasycznych objawow. Dziwne jednak, bo test wyszedl ujemny. Test na korone mial rowniez robiony maz mojej siostry. Rowniez negatywny, ale juz jego ojciec ma pozytywny wynik. Na szczescie, mimo ponad 70 lat, przechodzi go lagodnie.

We wtorek rano pojechalam grzecznie na godzinke do pracy. Nie chcialo mi sie jak cholera, ale kolejnego dnia mialam miec telekonferencje, ktora wole odbyc w komforcie wlasnego domu, wiec wiedzialam, ze raczej nie pojade, a na piatek zapowiadali deszcz ze sniegiem (!), wiec ten dzien rowniez wolalam zaplanowac na prace czysto "domowa". Padlo na wtorek i czwartek. ;) Po poludniu zas, jak zwykle trening pilki noznej Bi. Nie do wiary, ze to juz przedostatni! Strasznie szybko to minelo! Zaczynalismy, wydaje sie ze dopiero co, przy ostatnich wrzesniowych upalach, a we wtorek bylo okolo 10 stopni, wialo i bylo potwornie nieprzyjemnie. Rodzice stali opatuleni kurtkami, a ja nawet z checia zaslonilam twarz maseczka (czego na swiezym powietrzu zwykle nie robie), bo strasznie mi bylo zimno w nos. ;) A dziewczynki z druzyny... Polowa byla w krotkim rekawku i krotkich spodenkach! :O Pozwolilam Bi zalozyc krotkie spodenki, ale z dodatkowymi pod spodem, bo ma dlugie kolanowki, wiec wiekszosc nog i tak miala zasloniete. Ale pod krotki rekawek kazalam wlozyc bluzke z dlugim, co wywalczylam tylko obietnica, ze jak bedzie chciala, panna te bluzke zdejmie. Tym razem jednak "wygrala" matka, bo Bi o rozebraniu sie nawet nie pomyslala. ;) 

Z Bi na zdjeciu jedna z delikwentek w krotkim rekawku. Dobrze, ze chociaz dlugie spodnie miala... ;)

Bylo wiec chlodno i w dodatku pod koniec zrobilo sie juz prawie ciemno, a lamp nad boiskiem nikt nie zapalil. O ile akurat tego dnia dotrwalismy do konca przy resztkach dziennego swiatla, tak za tydzien, po zmianie czasu (u nas w nadchodzacy weekend), caly trening musialby sie odbyc w calkowitej ciemnosci, wiec mam nadzieje, ze ktos pojdzie po rozum do glowy. ;)

Tego dnia, niestety odsetek pozytywnych testow na wiadomego swirusa, podskoczyl w moim Stanie do 4%. Mam nadzieje, ze to tylko jakis blad, bo choc procenty rosna, to od paru tygodni oscyluja miedzy 2 a 3%. Dla mnie nawet te 4% to wcale nie tak duzo, zwazywszy, ze liczbowo to okolo 500 osob na 13,000 testow (trzynascie tysiecy!). Obilo mi sie jednak o uszy, ze jesli dojdziemy do 5% nasz "kochany" gubernator - panikarz, znow pozamyka szkoly. :/

W srode odsetek pozytywnych testow spadl do 3.4%. Troche lepiej, choc niestety numerki pna sie w gore i wyglada to coraz gorzej. Nie wrozy tez nic dobrego jesli chodzi o nadchodzace Swieta - Indyka oraz Bozego Narodzenia... Kurcze! My tu mamy zaledwie dwie osoby, ktore spedzaja z nami uroczystosci, a przepadla nam i Wielkanoc i urodziny Bi... Na Swieta oraz urodziny Nika, jesli tylko bedziemy zdrowi, pierdziele izolacje, zalecenia, panike... zaprosze i mojego tate i chrzestnego Potworkow. Jesli oni beda sklonni przyjechac, ja ich chetnie ugoszcze. Bez maseczek i 1.5m dystansu. ;)

Poza koronowanymi wiesciami, w srode mialam telekonferencje z szefem i wspolpracownikami. Musicie wiedziec, ze od kilku tygodni, w pracy robi sie coraz gorecej. Niedlugo moze byc tak, ze te moje wizyty w biurze beda juz nie tylko checia, ale musem. Tymczasem szef nadal zalega dwie wyplaty sierpniowe oraz jedna z poczatku pazdziernika. Zeszlotygodniowa cudem jakims wplynela, kolejna powinna wplynac w nastepnym tygodniu, a szef oznajmil, ze... bedzie opozniona. O tydzien. Lub dwa. Opadly mi rece, cycki, wszystko, co opasc moglo... M. sie wsciekl i usluchalam sie litanii przez telefon. Oczywiscie wiem, ze malzonek przede wszystkim wsciekly jest na mojego szefa, ale to do mnie ma pretensje, ze nie szukam pracy. Hel-lo! Dobrze wie, jak teraz wyglada rynek pracy... :/ W dodatku, w obecnej sytuacji, kiedy szkoly moga w kazdej chwili zamknac, albo wyslac na kwarantanne cala klase ktoregos z Potworkow, praca gdzie moge wykonywac obowiazki z domu i nikt sie o to nie czepia, to jak gwiazdka z nieba... I choc te opoznione i zalegle wyplaty sa irytujace, to na wiosne przeciez tez tak bylo i w koncu wszystko nadrobili. Pozostaje miec nadzieje, ze tym razem tez tak bedzie...

Reszta dnia to juz ogarnianie chalupy, jazda po Potworki i wypad na trening plywacki. Rutyna. :)

Bi, wlasnie wyprzedzajaca Nika. Mlodszy nadal nie nauczyl sie przy kraulu oddychac bokiem. Zatrzymuje sie i wychyla cala glowe z wody, przez co oczywiscie traci przewage
 

W czwartek, niestety, kolejne kiepskie koronawiesci. Odsetek pozytywnych testow w Stanie skoczyl do 6%. Skad?! Nie wiadomo, ale idzie to w kiepskim kierunku. Miejscowosci sa podzielone na strefy pod wzgledem ilosci zachorowan na 100,000 osob. Moje miasteczko to obecne strefa pomaranczowa, czyli lekko podwyzszona. Niestety, nasze wyniki zawyza duzy szpital, w ktorym pojawiaja sie osoby z sasiednich miejscowosci. Kiedy jakies miasteczko znajdzie sie w strefie czerwonej (czyli ma drastycznie podwyzszone zachorowania), gubernator zaleca (jeszcze nie nakazuje), zeby owe miasto cofnelo sie do fazy II otwierania Stanu. Niestety, idiota sam wprowadzil faze III, mimo, ze zachorowania juz wyraznie szly w gore. Moze mial nadzieje, ze wieksze zageszczenie wewnatrz w restauracjach oraz na silowniach nie bedzie mialo wplywu. Tia... Na szczescie, cofniecie do fazy II nie powinno miec wplywu na szkoly ani moj budynek pracy. Ale co bedzie dalej jest wielka niewiadoma. To bedzie baaardzo dluga koncowka roku i poczatek kolejnego...

Poza tym czwartek przywital nas deszczem, dosc ulewnym i trwajacym calutki dzien. Dawno nie bylo juz, zeby caly dzionek padalo... A ja w dodatku chcialam podjechac do pracy oraz zrobic tygodniowe zakupy. Te ostatnie mogly poczekac w sumie do dnia nastepnego, ale ze prognozy zapowiadaly na niego opady sniegu, wolalam nie ryzykowac... Nie bardzo w ten snieg co prawda wierzylam, ale tak na wszelki wypadek... Objezdzilam wiec w te i we wte, zmoklam i zmarzlam. W koncu dotarlam do cieplego i cudownie suchego domu i dostalam maila, ze ksiazki, ktore zamowilam w bibliotece, gotowe sa do odebrania. Nasza biblioteka jest bowiem otwarta, ale trzeba zamawiac ksiazki do wypozyczenia internetowo. Nie wpuszczaja zeby moc pochodzic i popatrzec. :/ W kazdym razie, kiedy odczytalam maila, od razu przelecialo mi przez glowe, ze "Pierdziele, nigdzie juz nie jade". Oczywiscie pozniej musialam jechac po Potworki, ale z wypadu do biblioteki zrezygnowalam. Na szczescie zamowione ksiazki trzymaja przez 3 dni robocze, wiec moge odebrac je do poniedzialku. Odebralam dzieci za szkoly i na dzien dobry podniosla mi cisnienie Bi. Zapomniala skrzypiec, a kiedy wzielam jej plecak i polecilam po nie pojsc, zaparla sie, ze nie pojdzie. Nie i koniec. Ludzie naokolo, a ta drze sie, ze dlaczego ma isc i ze nie pojdzie! :/ Tak naprawde to mogla je wziac dnia nastepnego, ale poniewaz nie znamy dnia ani godziny i niewiadomo kiedy znow szkoly zamkna albo wysla kogos na kwarantanne, wole zeby Potworki nie zostawialy niczego po lekcjach. A Bi to w ogole w tym roku krolowa zapominalstwa. Co i rusz wraca bez czegos do domu. :/ W kocu, z placzem i fochem, ale po te skrzypce poszla. Po czym... urzadzila awanture, ze nie jedzie na trening plywacki. Tu juz nie zdzierzylam i przypomnialam pannicy, ze w sobote ma mecz i jest Halloween, a w niedziele ma urodziny jej najlepsza przyjaciolka. Poradzilam, zeby pomyslala nad swoim zachowaniem, bo to ode mnie zalezy w ktorym z tych trzech rzeczy wezmie udzial. Na szczescie tym razem mialam na nia "haczyk". :D Jak sie pewnie domyslacie, muchy w nosie zniknely, dziewcze nawet przeprosilo, ze nie chcialo wrocic po skrzypce i pojechalo na trening bez pisniecia. 

 

Potreningowe pogaduchy z kolezanka :)

A po treningu, pochlapala sie chwile z kolezanka i stwierdzila, ze nawet bylo fajnie, bo robili jej ulubione cwiczenia... I tak jest prawie zawsze ostatnio. Ciagnie sie ja na sile, z placzem, fochem, jakimis pretensjami i probami szantazu... a "po" okazuje sie, ze bylo fajnie. To po co sie za kazdym razem awanturowac?

A dzis od rana pada sobie... snieg. Zaskakujaco, prognozy sie sprawdzily. ;) Snieg jest mokry i ciezki, a grunt nadal cieply, wiec osiada poki co (jest godzina 10 rano) tylko na trawie i innych wyzszych powierzchniach. Taki widok w grudniu to bajka. W pazdzierniku juz niekoniecznie. ;) Od razu przypomina mi sie rok 2011, kiedy o tej samej porze, 1 czy 2 dni przed Halloween, dopierdzielilo nam kilkadziesiat cm ciezkiego, mokrego sniegu, a ze liscie nadal trzymaly sie na drzewach, polamaly sie galezie, pozrywalo linie wysokiego napiecia i caly Stan zostal sparalizowany. Cos jak w minione lato. ;) Wtedy nie mielismy pradu 10 dni. ;) Jesli tamten rok moze byc wskaznikiem tegorocznej zimy, to bedziemy miec jeszcze jedna sniezyce gdzies w styczniu i  tyle. Od lutego przyjdzie wiosna, a od marca niemal lato. Zobaczymy czy moje przewidywania sie sprawdza. Moze zaczne pisac wlasny almanach i zbije fortune. ;)

Po wczorajszym 6.1% pozytywnych testow, az balam sie, co pokaza dzis. Tymczasem odsetek... spadl do 2.5%. Czasem mam wrazenie, ze te numerki to sobie biora z dupy. Tymczasem, zanim pogoda postanowila sie zbiesic, pospacerowalam jesiennie z psiurem:

Brazowy pies na tle brazowych lisci... Kamuflarz doskonaly :)
 

Zebralam ostatnie plony z ogrodka, jesli mozna to plonami nazwac, ale szkoda mi bylo zostawic na zmarnowanie: 

Jak widac, wszystko zmiescilo sie na mojej dloni :)

Posprzatalam tez przy frontowym wejsciu, gdzie po wichurach nawalilo lisci oraz igiel:

Wejscie w wydaniu jesiennym. :) Te dwie dynki przy drzwiach to wlasnie "arcydziela" Potworkow z zajec w muzeum
 

Urzadzilam tez maly kacik z wszystkimi halloweenowymi ozdobami, ktore posiadam, bo Bi wiercila nam dziure w brzuchu, ze nie mamy zadnych dekoracji. Co prawda jej chodzilo o zewnatrz domu, ale jak sie nie ma, co sie lubi... :D

Jak widac, imponujaca kolekcja to to nie jest :D
 

A jesli mowa o Halloween, to Potworki juz gotowe. I tak, korona, czy nie, planujemy chodzic po domach i "zebrac" o cukierki. ;)

Policjantka oraz Scooby :)

piątek, 23 października 2020

Czas pedzi, choc dzieje sie w kolko to samo

I weszlismy w druga polowe pazdziernika. Czas tak pedzi, a przy tym grafik, choc napiety, mam tak monotonny, ze sie w nim gubie. I tak ktoregos dnia znienacka zlapala mnie panika, ze "o cholera, zaraz urodziny Nika, a ja nawet jeszcze nie pomyslalam o torcie!". Po czym, kilka sekund pozniej przyszlo otrzezwienie, ze spokojnie kobieto, to koncowka pazdziernika, nie listopada... :D

Na chwile zrobilo sie chlodniej, mokrzej i nieprzyjemnie, wiec zaczelismy wieczorami palic w kominku.

Kocham ten widok i to uczucie w ponury, mokry wieczor...

Chyba wszyscy tak samo to uwielbiamy, choc M. utyskuje, ze w salonie sie prazymy, a reszta domu pozostaje zimna. Poradzilam mu ironicznie, zeby kupil i postawil w wejsciu do holu, wielki wiatrak, to bedzie mu przepychal cieple powietrze na reszte chalupy. :D Przypomnial mi sie kolega z dawnej pracy, ktory pozbyl sie z domu ogrzewania kompletnie (!). Do salonu wstawili piecyk, a ze dom byl parterowy, to liczyli na to, ze ta "koza" zagrzeje im cala chalupe. A guzik, przyznal, ze w salonie ciezko wytrzymac tak goraco, a potem i oni i dzieci spia pod dwiema koldrami i ze przebieranie sie rano z pizamy, to koszmar, bo reszta domu szybko sie wychladza. ;) Kolega mieszka teraz z rodzina w poludniowym Texasie i podejrzewam, ze problem z zimnem mu odpadl. ;) Czasem ciekawa jestem jak sobie radza (i czy probuja przetrwac bez klimatyzacji w domu ;P), bo mieli z zona dosc "ciekawe" podejscie do zycia. Jego malzonka nie uznawala okolodomowych maszyn spalinowych. Ich kosiarka to byla taka "korbka" krecaca sie pod wplywem krokow. Zadnej dmuchawy na liscie, wszystko grabione recznie (a mieli duza dzialke praktycznie cala zalesiona). Ogrod warzywny wielkosci calej mojej dawnej chatki, ale przy tym ona sadzila tylko jakies dziwne odmiany, ktore nie mialy szans wydac owocow w naszym klimacie. ;) Probowali hodowac kury, ale czesc im wyzdychala, a reszte "zalatwil" jastrzab, kiedy zapomnieli wypuscic je z wybiegu... tylko kupki pior zostaly. :O Corki poslali do prywatnej szkoly, ktora malo uczyla merytorycznie, ale za to prowadzila swoja wlasna farme, w ktorej kazdy rocznik dzieci mial okreslone zadania. Nooo, dosc ciekawa byla ta rodzina, a ze kolega byl gadula i przy tym potrafil prawic naprawde ciekawie, to sluchalam opowiadan o jego rodzince i oczy coraz szerzej otwieralam ze zdumienia. :D

Sobote (17 pazdziernika), juz tradycyjnie zaczelismy meczem. Tym razem grala Bi. Nik mial poczatkowo miec mecz o tej samej porze ale w innym miejscu, wiec i tak mial nie grac, ale okazalo sie, ze go odwolali. Caly piatek oraz noc z piatku na sobote lalo jak z cebra i ponoc tamto boisko nie nadawalo sie do gry. Zastanawialam sie czy mecz Bi sie odbedzie. Nasze boiska musza miec jednak jakis super system odprowadzania wody, bo owszem, trawa byla mokra, ale mokra jest zawsze, bo i rosa i nocne zraszacze, natomiast nie bylo ani troche grzasko. I cale szczescie, bo po odwolanym poprzednim meczu oraz ostatnim treningu, Bi czekala na ten mecz niczym na wydarzenie roku. ;)

Szczerze sie, jak... sroka do sera ;)

Tym razem dziewczyny trafily na druzyne o podobnych umiejetnosciach (czyli... srednich ;P), ale i tak dwa razy obronczynie oraz bramkarz (bramkarka?) sie zagapily i przeciwniczki strzelily im gole. Nasza napastniczka zas raz byla naprawde pod samitka bramka i... potknela sie o pilke! :D W ten sposob mecz skonczyl sie remisem 2:2. Coz, przynajmniej nie przegrana... ;) Bi gra calkiem niezle (na tle swojej druzyny oczywiscie), aktywnie goni za pilka (sa dziewczynki, ktore biegaja sobie po boisku bez wyraznego celu), dwa razy udalo sie jej nawet ja przejac i biec przez boisko, ale gola strzelic nie dala rady. ;)

Pilke przejela... na chwilke ;)

W kazdym razie podoba jej sie ten sport i dobrze, choc zostal tylko ten tydzien oraz dwa kolejne i sezon sie skonczy. No chyba, ze wrzuca jeszcze jeden mecz za ten odwolany, choc nie wiem czy bym sie cieszyla, bo temperatury od kolejnego tygodnia maja dosc nieprzyjemnie spasc... ;)

Pamiatkowa fota z najlepsza przyjaciolka Bi oraz inna dziewczynka z druzyny, z ktora zreszta Potworki chodzily do przedszkola, a Nik obecnie jest w klasie :)

Sobota byla tez dniem urodzin mojej Chrzesnicy. Pamietam jak wczoraj siedzenie na kanapie z komorka w reku i zerkanie na wyswietlacz co minute, zeby upewnic sie, ze nie przyszla ta arcywazna wiadomosc. :) A to juz 11 lat... Malutka N. z doleczkami w policzkach, niesamowicie podobna do mojej siostry (choc ona doleczkow akurat nie ma) jest juz oficjalnie nastolatka...

Po poludniu wybralismy sie na jesienny spacer. Zwykle robimy koleczko po osiedlu, ale bylo tak pieknie, ze tym razem chcielismy powedrowac gdzies dalej. Zaraz obok osiedla mamy szlak spacerowo - rowerowy, ale tam w weekendy sa tlumy ludzi, co chwila ci brzecza za plecami rowerzysci (a nie ma wydzielonej dla nich sciezki) i jakos nas nie ciagnelo. Po drugiej stronie, miedzy naszym osiedlem, a kolejnym, biegnie glowna aorta slupow elektrycznych. Juz kilka razy widzielismy, ze ludzie chodza tam z psami. Tu, w Stanach, problem jest z miejscami publicznie dostepnymi. Lasy albo sa prywatne, albo wydzielona ich czesc na parki, a te oczywiscie oblegane przez ludzi. Nawet na naszym "zadupiu" nie mozna sobie tak po prostu pojsc na spacer polami, mimo, ze tych nie brakuje. Tym razem mielismy wiec mala namiastke i szlo sie cudownie.

Taka jesien to moglaby juz zostac :)

Zamiast asfaltu, pod stopami przywiedla trawa i liscie, obok nas kolorowe drzewa i majaczace tylko za nimi domy. I jedynie te slupy psuly widok, ale cos za cos. ;) A po powrocie Potworki mialy niespodzianke, bo napisala do mnie sasiadka z pytaniem czy nie chca przyjsc sie pobawic na godzinke. Dzieciaki polecialy jak na skrzydlach, a ja mialam czas zeby usiasc z kawa i pogadac z malzonkiem bez ciaglego "maaamo" w tle. :)

Z mniej przyjemnych sobotnich wydarzen, dostalam maila, ze przypadek korony zarejstrowano w jeszcze kolejnej podstawowce, zreszta dawnej szkole Potworkow. Za to jakos wszystko ucichlo w tutejszym High School. Moze uczniowie wystraszyli sie, ze caly rok beda sie uczyc naprzemian osobiscie i zdalnie i zaprzestali korona-imprez? ;) Watpie, zreszta dla takich nastolatkow pewnie nawet fajniej jest zasiasc do lekcji w pizamie we wlasnym pokoju. ;)

A niedziela... Ta miala byc taaaka wspaniala... Pogoda byla piekna, slonce i cieplo, prawdziwa zlota, polska jesien, czy tez indian summer, jak tutaj mawiaja... I co z tego, skoro zaraz z samego rana poprztykalismy sie z M. i odzywalismy do siebie tylko "sluzbowo". A poszlo oczywiscie o glupote. Podjechalismy na stacje benzynowa, gdzie Potworki zaczely jeczec o cos slodkiego. Ojciec wskazal im polke z najmniejszymi mozliwymi paczuszkami. Bi probowala jednak uprosic cos wiekszego. M. kazal odlozyc, ale Starsza nie nalezy do dzieci, ktore rozczarowanie przyjma z pokora. Zabrala upatrzona rzecz i chciala z impetem wrzucic z powrotem na polke. W rezultacie slodycz odbil sie i spadl na ziemie. M. sie wsciekl i zabronil wziac jej czegokolwiek. Takie sceny to dla nas nie pierwszyzna, wiec wzruszylam ramionami, ze Bi bedzie miala mala nauczke. Cale lato na stacji brali tylko mrozone napoje, wczesniej od marca nie wchodzilismy do srodka, wiec Potworki od nowa probuja ustalac wlasne reguly. Jadac jednak do domu, M. nie tylko walnal kazanie Bi, ale i mi! Bo podobno przez siedzenie z dziecmi w domu, rozpuscilam ich jak dziadowskie bicze! Bo wczesniej tacy nie byli! Ludzie kochani! Gdybym nie siedziala w aucie, wlasnie spadlabym z krzesla, albo wyszla i trzasnela drzwiami! Po pierwsze, jak pisalam wyzej, takie sceny Potworki (mimo swoich lat) urzadzaja w sklepach dosc czesto. Po drugie, o ciezkim charakterze Bi opowiadalam tu juz nie raz. A po trzecie, z tego co moj maz mowi (bo to nie pierwszy raz palnal cos takiego), mam wrazenie, ze on mi tego "siedzenia" w domu zazdrosci! I nie powiem, ciesze sie, ze mialam taka mozliwosc, fajnie bylo spedzic wiecej czasu z dzieciakami zamiast ganiac miedzy praca, szkola a dodatkowymi zajeciami. Nie mniej jednak, ten czas to nie byl dla mnie urlop. To byla zonglerka miedzy zdalna praca, a sprzataniem chalupy, karmieniem i zabawianiem znudzonych malolatow oraz pomoca im w lekcjach kiedy te odbywaly sie w trybie zdalnym. Byly dni kiedy nie wiedzialam jak sie nazywam i mialam ochote rwac wlosy z glowy, tudziez plakac z bezsilnosci. Bywalo, ze wlasna prace odbebnialam dopiero wieczorem kiedy M. wracal z pracy i mogl przejac dowodzenie. I on mi powie, ze rozpiescilam dzieciaki! Sam by sprobowal pracowac, zajmowac sie jednoczesnie dziecmi i ogarniac dom. Przez pol roku. Ciekawe jak by sie w tym odnalazl... :/

No i tak... My sie praktycznie nie odzywalismy, moj tata nie przyjechal na kawe bo bolalo go gardlo i nie chcial sprzedac nam wirusa (jakiegokolwiek) i taka byla ta niedziela... byle jaka. :/

Poniedzialek jak zwyle, odwiezc i odebrac Potworki ze szkoly, w miedzyczasie podjechac do biura, a potem praca z domu, gotowanie i sprzatanie.

Praca z domu zdecydowanie ma swoje wygody ;)

Po powrocie ze szkoly szybko nakarmic progeniture, a potem pedem na religie. Na lekcje "komunii", jak to okresla Bi, przywoza swoje dzieci tez moje dwie kolezanki, wiec jest z kim pogadac. Jedna z nich miala ze soba 2-letnia coreczke, wiec podjechalysmy do pobliskiego parku na plac zabaw, zeby mala mogla sie wyszalec. Nie wiem tylko co bedziemy robic za dwa tygodnie, kiedy po zmianie czasu bedzie juz ciemno i z racji listopada, zimniej... Siedziec godzine w samochodzie z energicznym dwulatkiem to srednia frajda...

Trzy czwarte wtorku to kopia dnia poprzedniego, ale tym razem po szkole jezdzimy na trening pilki z Bi. Sasiadka spytala czy nie wzielabym tez jej corki, bo z mezem maja meetingi do 18, co dla mnie nie jest zadnym problemem, szczegolnie, ze dla dziewczyn taka wspolna jazda to dodatkowa atrakcja.

Bitwa o pilke :)

Na treningu, jak na treningu, dziewczyny pobiegaly, poszalaly, choc ostatnio treningi koncza sie dziesiecioma minutami gry w "chodzi lisek kolo drogi" (tutaj zwanej: duck, duck, goose). Co to ma wspolnego z pilka nozna, moze mnie ktos oswieci?! :/

Przerwa na uzupelnienie plynow :)

Po treningu, odwiozlysmy sasiadke. Bi koniecznie chciala usciskac jej mlodsza siostre, pozwolilam i sama tez wyszlam na doslownie kilka sekund z auta (nawet silnika nie wylaczalam!) zeby zamienic kilka szybkich slow z ich mama, a dzieciaki, myk! Polecialy za dom i dowolac sie ich nie mozna bylo! Myslalam, ze Bi udusze! Godzina 18:30, pora kolacji, nic nie przygotowane na kolejny dzien... A im sie zabaw zachcialo! :/ Kiedy w koncu zagonilam Starsza do auta, na moj ochrzan, odpowiedziala, ze "no przeciez gadalas z mama A.!". Taaa... Tylko, ze widzialam katem oka, jak dziewczyny spojrzaly na mnie, ze jestem lekko odwrocona i jedna druga popychaly, zeby czym predzej schowac sie za rog domu... ;)

W srode miala do mnie wpasc na kawe kolezanka, poki dzieciaki byly w szkole. Po odwiezieniu Potworkow do placowki, wpadlam wiec do domu i zabralam sie za szybki placek z jablkami. Kolezanka niestety napisala, ze odezwala jej sie kontuzja kolana i ledwo chodzi, wiec plotki przy kawie przeszly mi kolo nosa. Ciasto mialam juz wowczas prawie gotowe, wiec dokonczylam, a potem na pocieszenie zezarlam pol blaszki. :D

Kurcze, jakie to bylo dobreee!!! :D Dzis piatek, a zostal tylko maciupenki kawaleczek...

Jeszcze pozniej dopadly mnie wyrzuty sumienia, bo dzien byl mglisty i ponury, glowa sama mi opadala i mimo, ze bylo cieplo, nie poszlam nawet na spacer z psem. Siedzialam przed kompem ziewajac i zajadalam ciacho... A doopa rosnie. ;) Po poludniu, wiadomo, trening plywacki.


Bi dyskutuje z kolezanka, a Nik wchodzi do wody - doslownie! :D

O dziwo, Bi nawet nie protestowala. Za to mruknela cos, ze nie chce jechac kolejnego dnia na trening grupy bardziej zaawansowanej, ale potem przypomniala sobie, ze w poniedzialek mieli religie, trening ja ominal, wiec od razu jej sie humor poprawil. ;)

W czwartek na jeden dzien wrocilo lato. Odzwyczailam sie od 24 stopni na dworze i caly dzien mialam wrazenie, ze sie roztapiam, mimo, ze siedzialam w samej cienkiej bluzeczce i majtkach. :) Plulam sobie tez w brode, ze poprzedniego dnia bylam tak nieproduktywna, bo teraz, zamiast wyruszyc na rower czy spacer z psiurem, rano pojechalam na tygodniowe zakupy spozywcze, a potem zasiadlam do kompa, zeby skonczyc nanoszenie poprawek na dokumenty, ktore rozmnozyly sie przez paczkowanie (przysiegam!) i z jednego planowanego, zrobily sie trzy... Caly czas z tylu glowy mialam oczywiscie mysl, ze po cholere ja sie produkuje, jak szef dalej zalega trzy wyplaty... Ostatnia jakims cudem wplynela, ale kiedy zamierza nadrobic zaleglosci, to juz jego slodka tajemnica... :/ Po poludniu, jak co tydzien, trening plywacki Bi z bardziej zaawansowana grupa. Spodziewalam sie protestu, ale panna pojechala bez szemrania, a "po" stwierdzila nawet, ze bylo fajnie, tylko meczaco. No coz, to ma byc trening, a nie chlapanie dla zabawy. ;)

To juz po treningu. Miala byc zabawa, tymczasem... taka powaga w tak mlodym wieku? :D

W czwartek tez wykryli kolejny przypadek korony w potworkowej szkole. Kurcze, w miasteczku sa cztery podstawowki, w jednej narazie nie mieli zadnego przypadku, w dwoch po jednym, a u nas oczywiscie juz drugi, gdziezby indziej... :/

Piatek mial byc pochmurny, ale bez deszczu, za to dosc cieply. I rano, kiedy wiozlam dzieci do szkoly, faktycznie taki byl. Jakie bylo wiec moje zdziwienie kiedy, gdy godzine pozniej wychodzilam do pracy, przywitala mnie mzawka i niecale 18 stopni. Brrr... Taka wilgoc, co przenika na wskros, nie lubie, bardzo nie lubie. W poludnie temperatura laskawie podniosla sie do niecalych 19 stopni. Mzawka zostala. :D Pewnie, ze jak na koniec pazdziernika to i tak niezle, ale po poprzednim, prawie letnim dniu, caly czas sie trzeslam z zimna i zalowalam, ze w ogole wybralam sie do biura. Trzeba bylo siedziec w cieplej chalupie i zlopac goraca kawe. ;) 

A ze ostatnio czesto koncze posty internetowymi zarcikami, to prosze, tym razem cos niezwiazanego z koronaswirusem:

Przez sekunde az mi dech zaparlo! Mysle, ze kazdy kierowca przerazilby sie widzac cos takiego! ;)

piątek, 16 października 2020

Dlugi weekend, przynajmniej dla dzieci ;) + reszta tygodnia

Piatek (9 pazdziernika) nie wyroznial sie niczym szczegolnym, poza faktem, ze moj malzonek znowu wyszedl z pracy wczesniej... Oczywiscie kompletnie rozwalil mi plan dnia, ale coz... Przynajmniej pojechal do polskiego sklepu, a potem konczyl skrobac taras, tyle pozytku. ;)

Po poludniu Nik mial trening pilki. Tu wszystko po staremu, czyli wyglupy z kolegami i sluchanie trenera tylko jednym uchem. Stwierdzam, ze gosc jest po prostu za sympatyczny, bo powinien juz dawno podzielic chlopakow tak, zeby Nik stal jak najdalej od kumpli. ;) Podczas przerwy na picie zawolalam Mlodszego i przypomnialam mu o poprawie zachowania, ale efekt byl minimalny...

Probny mecz. Ten czarny kruk, to Nik :)

Sprawiedliwie musze jednak dodac, ze ta banda, choc na treningach rozrabia niczym pijane zajace, jakims cudem mecze traktuje powaznie i okazuje sie, ze potrafia wytrzymac godzine bez wydurniania sie. :)

A w sobote rano... tak, kolejny mecz. Chlopaki z druzyny Nika dostali lekka nauczke. Mam wrazenie, ze po ostatnich, latwych wygranych, troche obrosli w piorka, a tym razem trafila kosa na kamien i przegrali! Przeciwna druzyna byla naprawde mocna i zdyscyplinowana. Troche bylo mi tamtych chlopaczkow zal, bo ich trener byl... okropny. Matko, jak on sie na nich wydzieral! Ciagle opiernczal, wrzeszczal, ze ten czy tamten ma zmienic pozycje, pobiec w te czy tamte strone... Ale jak widac, taka "tresura" przynosi efekty. ;) U Nika tez jest dwoch bardzo dobrych napastnikow, ale mimo, ze jeden mial kilka super okazji na gola, wygraly chyba nerwy (bo przeciwnicy ostro siedzieli mu na "ogonie") i trzy razy pilka poszla gdzies w bok. ;) Koniec koncow "nasi" przegrali 3:1, wiec przynajmniej z honorem. :D

Jakis samotny napastnik pedzi z pilka, a Nik - obronca zapierdziela, zeby ja odkopnac do "swoich" ;)

Po meczu, jak zwykle pedem do domu i zaraz do Polskiej Szkoly. Znow w plenerze. Bylo przepieknie, ponad 20 stopni, wiec pogoda na to idealna. O dziwo Bi pojechala bez marudzenia, za to Nik sie az poplakal, ze nie chce. ;) No trudno, na kolejna sobote zapowiadaja deszcz, wiec mysle, ze to byl ostatni raz. Potem zostana juz tylko zajecia przez Zoom... :/ I tym razem jakos tak przejechalam, ze praktycznie nie musialam nikogo wymijac na drozce, wiec (chyba) nie przerysowalam auta. ;) Lekcje w Polskiej Szkole zostaly przedluzone do dwoch godzin, wiec z radoscia skorzystalam z zaproszenia na kawe do kolezanki. R. nie miala tym razem opieki do jej swiezo upieczonej 2-latki, a mala nie usiedzialaby spokojnie tyle czasu w kawiarni, pozostalo wiec spotkanie u niej w domu. I super. :)

Niestety, cos jest w tych sobotnich porankach w biegu, ze za kazdym razem po poludniu dostaje takiego bolu glowy, ze juz tylko snuje sie po domu bez celu. Zmuszam sie doslownie do wstawienia prania i zmywarki, zeby nie zmarnowac dnia kompletnie. Tym razem mielismy (jak pisalam wyzej) przepiekna pogode i wybralismy sie rodzinnie na dlugi spacer. Mialam nadzieje, ze troche swiezego powietrza mi dobrze zrobi, ale niestety... W dodatku strasznie wialo, na taras lecialy tony igiel oraz lisci i choc M. mial go malowac, zrezygnowal. Poza spacerem, wiekszosc dnia przedrzemal na kanapie (klania sie codzienne wstawanie o 3:30 rano) i taki byl ten dzien... byle jaki.

W niedziele jeszcze troche wialo, ale nie tak strasznie jak poprzedniego dnia, wiec malzonek szybko pomalowal glowna powierzchnie. Zostaly schody oraz porecze. Juz jednak przemalowanie mialo niesamowity efekt. Taras wyglada jak nowy! :O

Majusia i jej ukochana pileczka :)
 

Wczesniej, po powrocie z kosciola rano, wpadlam jak burza do kuchni, zeby upiec szarlotke. Mialam to zrobic dzien wczesniej, ale oczywiscie zapomnialam wyjac z lodowki margaryne. Zanim potem zmiekla, zrobil sie wieczor i juz mi sie nie chcialo. ;) W niedziele, wiedzac, ze jest to dzien, kiedy zazwyczaj wpada moj tata, mialam dodatkowa motywacje. Malzonek rzucil cos, ze jedzie na silownie, ale widzac i slyszac, co wyprawiaja Potworki i wiedzac, ze mam przed soba jakas godzinke roboty w kuchni, burknelam, ze moze by lepiej wzial dzieci na spacer. Chyba troche za ostro, bo M. mruknal cos, ze nie jestem zbyt mila (i dobrze!), ale dzieci poslusznie zabral z domu. Pojechali na rowery i przepadli na prawie 2 godziny! :O Zrobilam szarlotke, zdazyla sie upiec i jeszcze ich nie bylo, az martwic sie zaczelam. Za to, kiedy w koncu wrocili, Potworki pierwsze co zaczely weszyc, ze "aaaale tu pieknie paaachnie!". :) Potem wpadl na tradycyjna herbatke oraz ciacho moj tata. Co prawda tym razem na wyjatkowo krotko, bo spieszyl sie na mecz reprezentacji, ale dzieciaki zawsze sa szczesliwe z odwiedzin dziadka. On chyba tez, choc momentami oblaza go jak male, upierdliwe pchly. ;)

Poniedzialek Potworki mialy wolny od szkoly (Columbus Day), choc za bardzo z tego nie skorzystaly, bo pogoda byla taka sobie. Od rana siapil deszcz, a nawet kiedy po poludniu przestal, temperatury doszly ledwie do 13 stopni. Bedac na zakupach w minionym tygodniu, kupilam zestawy plastyczne do dekorowania dyni, ktore okazaly sie na ten dzien jak znalazl. Potwory zajely sie czyms innym niz filmami na tabletach, a ja moglam w spokoju popracowac. :) 


Mielismy tak piekne lato i poczatek jesieni, ze przy kazdej okazji wolalam wyrzucac Potworki na dwor. Dlugo nie mieli wiec okazji na zajecia plastyczne... nic dziwnego, ze sie stesknili :)
 

Po poludniu na szczescie wypogodzilo sie na tyle, ze wyszli na moment na swieze powietrze, ale tylko na jakies 45 minut, po czym czas bylo sie zbierac na trening plywania. Bi oczywiscie urzadzila jek, ze moze by tak akurat tego dnia opuscic, ale przypomnialam, ze opusci, owszem, kolejny poniedzialek, bo beda mieli religie. ;) W koncu pojechali, poszaleli w wodzie i przed i po treningu i chyba niezle sie bawili, choc Bi ostentacyjnie plywala sobie spokojnym tempem, bez pospiechu... No ale plywala, wiec ugryzlam sie w jezyk, choc korcilo mnie, zeby rzucic jakims rodzicielskim wykladem... ;)


Wiem, zdjecie kompletnie z d*py. Nie dosc, ze na basenie jest ciemnawo, to jeszcze dzieciaki albo sa w ruchu, albo stoja tylem... Tutaj ich kolezanka lapie oddech, Bi wlasnie doplywa stylem na plecach, a Nik odbil sie od scianki i pechowo akurat zanurzyl :/

Wtorek mial byc tym ladniejszym dniem z dodatkowych wolnych (tym razem na szkolenia dla nauczycieli), ale oczwiscie prognozy sie w ostatniej chwili zmienily, a jak sie juz pozmienialy, to wiadomo przeciez, ze na gorsze. ;) Mialo padac rano, a po poludniu juz tylko przelotnie od czasu do czasu. Tymczasem rano kropilo z przerwami, a okolo poludnia lunelo na calego. Trening pilki Bi zostal odwolany, choc troche na wyrost, bo prawie 5 godzin przed. Rozumiem, ze trenerki nie chcialy odwolywac na ostatnia chwile, ale akurat o 17, kiedy trening mial sie odbyc, zapowiadany byl koniec deszczu... I faktycznie, okolo 16, jak przestalo stopniowo padac, tak juz wiecej sie nie rozpadalo. Trening mogl sie spokojnie odbyc, choc z drugiej strony, pewnie dziewczyny taplalyby sie w blocku. ;) Bi byla niepocieszona, bo przeciez przepadl jej tez sobotni mecz, ale ja w sumie sie ucieszylam, ze zyskalam wolne popoludnie i nie musialam nigdzie leciec. Potworki oczywiscie nudzily sie niczym mopsy, ale tu z pomoca przyszly mi markery do ubran, ktore chomikowalam jeszcze od poczatku pandemii. ;)


Zaczeli we wtrorek, dzis jest piatek, a oni nadal smaruja po tych koszulkach. O ile Bi ma konkretny zamysl na dekoracje, o tyle Nik najwyrazniej ambitnie chce zamalowac kazdy skrawek koszulki :D

Pozniej zas M. wrocil i zaczal prace podworkowe, wiec dzieciaki tez wyszly sie wybiegac i polapac salamandry, ktorych przy takiej pogodzie jest zatrzesienie. Ja nie wysciubilam nosa z cieplego, suchego domu. ;)

Tego dnia, w firmie M. zaczely sie masowe zwolnienia. :( Narazie tylko wsrod pracownikow na stanowiskach kierowniczych oraz biurowych. Malzonek dzwonil do mnie w solidnym szoku, bo polecialo wiele glow z wysokich stanowisk. Niektorzy pracowali tam juz sporo czasu, firma placila im za studia (w tym bardzo drogie - prawnicze) i mieli potem podpisywac kontrakty na kilka lat, a tu... doopa, do widzenia... M. stwierdzil, ze to juz nie bedzie to samo miejsce co bylo, bo nie dosc, ze tyle znajomych twarzy zniknie, to rzecz jasna zwolnieni zostali ci, ktorzy dobrze zyli z pracownikami pod zwiazkami pracy, a zostaly gbury oraz zwykli sku*wysyni. Pracownicy zrzeszeni w zwiazkach zawodowych (w tym M.) narazie zostaja, przynajmniej do konca roku. Z jednej strony odetchnelam glebiej, z drugiej... kolacze mi sie po glowie, ze "wyrok" zostal odsuniety w czasie, ale nie anulowany. A do konca roku zostalo w koncu zaledwie 2.5 miesiaca...

A sroda... Sroda byla dniem kiedy momentami zapominalam jak sie nazywam. :D Rano odwiezc Potworki do szkoly (uff..., jak dobrze, ze nadal funkcjonuje!), potem biegiem zamienic sie w gospodynie domowa. Dzieki niebiosom za robota odkurzajacego! Puscilam machine na dom, a sama zawiazalam fartuszek (tak, uzywam, odkad kiedys tluszcz prysnal mi na ulubiona bluzke! :D) i dawaj, smazyc schabowe. Nie jest to moje ulubione danie, ale ze mam meza - miesozerce i tak tez nauczyl Potworki, wiec schabowe goszcza na naszym stole dosc czesto... Skonczylam i akurat mialam kwadrans zeby spojrzec na liste podpunktow, ktore mielismy omowic na wirtualnym meetingu z pracy. Potem sam meeting, przejrzec maile, odpowiedziec na te pilne i musialam pedzic na zakupy, bo w lodowce na powaznie zaczynalo juz bylo widac tylko swiatlo...Wrocilam, rozpakowalam zapasy, odpowiedzialam na kolejne maile i juz lecialam po Potworki.

 Uprosili pare minut na placu zabaw, a ze pogoda byla boska, nie mialam serca im odmowic

Potem do domu, nakarmic male brzuszki, odrobic czesc pracy domowej do Polskiej Szkoly i dzieciaki musialy sie przebierac na trening plywacki.

A nie pisalam wczesniej? Nik odwrocony tylem (ostatni od prawej), a Bi nawet stoi przodem do mnie, ale akurat... przeciera gogle :D

Po treningu mieli jeszcze sile wdrapywac sie na rosnace przy klubie drzewo...

Wyglada to niczym swiatlo sloneczne, a to mocne latarnie na parkingu :D
 

A po powrocie zrobila sie 18:30, wiec wiadomo, pora kolacji, pakowania sniadaniowek, przygotowywania ubran, prysznic, czytanie, itd. Sam relaks. ;) Mam wrazenie, ze w tym jednym dniu zmiescilam conajmniej trzy... :D A! Tego dnia niedzwiedz wywalil nam znow kosz na smieci i skubany zrobil to nie tylko w bialy dzien, ale jeszcze w ciagu pol godziny, miedzy moim wyjsciem po Potworki, a powrotem M. z pracy! To mial wyczucie czasu! :O

Przewrocil kubel, wyciagnal worek, grzecznie zaciagnal go pod lasek i dopiero tam rozerwal... taki ulozony! ;)

Czwartek byl juz troszke spokojniejszy. Rano zawiozlam Potworki do szkoly, po czym pojechalam do biura na 1.5 godzinki. Szef mial byc zeby podpisac papiery, ale sie nie zjawil. Mam nadzeje, ze nie myslal, ze bede tam czekac na niego caly dzien... Wsunelam mu papierzyska w szpare pod drzwiami jego biura, wyslalam maila, zeby go o tym uprzedzic (zeby przypadkiem z rozpedu nie nadepnal :D i pojechalam. Po drodze jeszcze zajechac do UPS oddac omylnie zamowione ksiazki (zamowilam Kokusiowi nie te czesc, co trzeba, ech...) i do domku. To byl dzien, kiedy jesien ustapila jeszcze na chwilke latu. Temperatura dobila do 22 stopni, swiecilo piekne slonce i tylko wialo jak cholera, ale nawet wiatr byl cieply. Takie wichury zwiastuja zazwyczaj zmiany i na kolejny dzien zapowiadano deszcz i ledwie 15 stopni, dlatego nie czekajac, wzielam Maye na spacer, czy raczej marsz, dla sportu. ;) Przy takich temperaturach, wrocilam oczywiscie mokra jak prosie, mimo ze ubralam krotki rekawek (trzeba bylo jeszcze szorty zamiast spodni), a pies jezor mial doslownie do samej ziemi. ;) Potem niestety musialam klapnac na powrot przed kompem, ale coz, taka praca. Ciesze sie, ze chociaz sie poruszalam, no i ze nie musialam tak siedziec w biurze calutki dzien. ;) Musialam jeszcze zmajstrowac dzieciom obiad, choc tym razem postawilam na prostote - leniwe pierogi i zaraz po nie jechalam. Kiedy Bi wyszla ze szkoly, pierwsze co rzucila pretensja, ze zapomnialam dac jej skrzypce. Ups... No tak, poniewaz dwa pierwsze dni tygodnia Potworki mialy wolne, mentalnie byl dla mnie wtorek nie czwartek i na smierc zapomnialam. ;) Tak szczerze, to Bi moglaby zaczac sama troche pilnowac swojego grafiku, ale chyba za duzo wymagam... Pozniej jeszcze dokonczyc prace domowa do Polskiej Szkoly (na piatek zostawilismy sobie czytanie) i polecialam z Bi na trening plywacki, tym razem z grupa srednio-zaawansowana. Starsza poplywala, na koniec pobawila sie z dwiema dziewczynkami (jest ich tylko 3 w calej grupie) i chyba calkiem niezle sie bawila, ale nie ludze sie, w przyszlym tygodniu na bank znow bedzie jek. ;)

W koncu porzadniejsze zdjecie! Chlopcy musieli wykonac jakies karne cwiczenie za niesluchanie polecen, wiec dziewczyny na chwile siadly na brzegu :)

Swoja droga to mogliby przeniesc ten czwartkowy trening na wczesniejsza godzine. W poniedzialek oraz srode grupa srednio-zaawansowana przychodzi na 18, bo nie ma wyjscia. Wczesniej jest trening grupy poczatkujacej. W czwartek jednak nie ma zadnego treningu przed nimi, a kiedy przychodzimy basen jest praktycznie pusty, wiec naprawde, chociaz pol godziny wczesniej byloby bardzo mile widziane. ;) Zanim trening sie skonczyl, dziewczyny sie pobawily, Bi sie przebrala i dojechalysmy do domu, zrobila sie 19:35. Potem oczywiscie juz szykowanie sniadaniowek, ubran na dzien kolejny, kolacja i szykowanie do spania, wszystko odbywa sie w biegu...

W piatek Bi miala w szkole "pajama day". Znowu zaczynaja. Mialam nadzieje, ze w IV klasie, gdzie sa 9-cio oraz 10-latki, dadza sobie juz spokoj. Dla mnie pizama jest praktycznie jak bielizna i czulabym sie strasznie skrepowana, gdybym miala pokazac sie w niej publicznie. Dzieci nie maja jednak takich dylematow i Bi byla przeszczesliwa (glownie chodzi chyba o to, ze dzieje sie cos innego niz zwykle lekcje), a Nik strzelil focha, ze jego klasa w pizamach nie przychodzila. ;) Na ten dzien zapowiadali ulewy, ale rano, mimo ze podjazd byl mokry, nie padalo. Poprzedniego wieczora pomyslalam sobie blogo, ze jak bedzie lalo, to odpuszczam jazde do pracy, a tu taka przykra niespodzianka. :D Chcac nie chcac pojechalam grzecznie do biura, w dodatku wpadla kolezanka z milionem pytan i zamiast planowanej godzinki (i ani minuty dluzej! ;P) spedzilam tam prawie poltorej! :O :D Jak tylko moglam, czym predzej ucieklam. Po drodze lekko kropilo, wiec debatowalam sama ze soba czy wziac Maye na spacer, ale zanim dojechalam, rozpadalo sie na dobre. Wypuscilam wiec psiura na przydomowe siusiu, a ona za doslownie kilka minut stala pod drzwiami zagladajac w okienko i blagajac wzrokiem o wpuszczenie. Pewnie, kto by tam sie wypuszczal daleko przy takiej pogodzie... ;) Kiedy kilka godzin pozniej szlam do skrzynki i zachecalam, zeby poszla choc na kolejne siusiu na trawe, stala pod drzwiami z podkulonym ogonem. Troche ja rozumiem, bo mielismy bardzo suche lato i calkiem sloneczna, ciepla jesien (jak narazie), wiec nie miala zbyt wielu okazji, zeby deszcz zmoczyl jej futro. Nie mniej przelecialo mi przez mysl, ze nie tylko dzieci, ale i psa mamy rozpieszczonego! ;) Przeciez gdybysmy mieszkali w bloku, musialaby wychodzic przy kazdej pogodzie i nie byloby podkulonego ogona i pretensji we wzroku, ze "Ty czlowiek kazesz mi wyjsc na TAKA pogode?!". :D

Taka jesienna aura... Jak widac balustrady nadal obdrapane, ale za to w doniczkach nadal kwitna w najlepsze pelargonie :)

Trening Nika zostal odwolany, co tym razem przyjelam z wielka ulga. Cos pecha mialy Potworki z pilka w tym tygodniu. Wtorek deszczowy (i trening Bi odwolany), piatek deszczowy (i trening Kokusia odwolany), a miedzy nimi dwa dni pieknej, niemal letniej pogody... Jutro Nik nie mial jechac na mecz, ale i tak go odwolali, z powodu stanu boiska. Miala grac Bi, ale czy zagra? Jest 23 wieczorem, a od godziny za oknem prawdziwa ulewa. Boisko bedzie przypominac mokradlo...

W piatek (czyli dzisiaj) dostalam tez maila, ze w szkole Potworkow maja przypadek korony. Nie w klasie zadnego z Potworkow na szczescie, ale kolejnym razem mozemy miec mniej szczescia i wyladowac na 2-tygodniowej kwarantannie, ech... Jedyne, co mozna robic w obecnej sytuacji, to znalezc odrobinke humoru. "Internety" wybornie sie do tego nadaja:

 



piątek, 9 października 2020

Weszlismy w pazdziernik

Jak widac, brak "aresztu domowego" w tytule. :) Mimo, ze tylko na godzine, ale jednak jezdze co rano do biura. Potworki (poki co) chodza do szkoly, wiec tymczasowo areszt sie skonczyl. Ile to potrwa, niewiadomo, bo tak jak wszedzie, tak i w naszej miejscowosci pojawiaja sie nowe zakazenia. Ja glownie orientuje sie w tym wzgledzie w sytuacjach szkolnych. I tak, dzieci z podstawowek wrocily do szkoly na pelen etat, poza tymi, ktorych rodzice zdecydowali o nauce calkowicie zdalnej. W naszym miasteczku "podstawowki" to klasy 0-IV oraz tzw. "wyzsza podstawowka" (upper elementary school) dla klas V-VI. Middle school (jakby gimbaza ;P), czyli klasy VII-VIII ma polaczyc obie "zmiany" uczniow w przyszlym tygodniu. Tydzien po nich, polaczyc uczniow mialo rowniez High school, ale niestety, co tydzien pojawia sie tam garstka nowych zakazen i polczenie odsunieto na czas nieokreslony. Sytuacja nie jest wiec najgorsza, ale mogloby oczywiscie byc lepiej. ;)

OK, no to co sie dzialo w minionym tygodniu? :)

W piatek, calkiem niespodziewanie, dostalismy w poludnie wiadomosc, ze moje auto gotowe jest do odebrania. Po dwoch dniach, zamiast zapowiadanych 4-5 (nie, zebym narzekala... :D)! Osly zadzwonily na telefon M. (mimo, ze w papierach wyraznie bylo wpisane moje imie, nazwisko i nr. telefonu) i dobrze, ze zostawily wiadomosc, inaczej moglibysmy nawet nie wiedziec. Pojechalismy po powrocie M. z pracy i ciesze sie, ze bylismy razem, bo ja pewnie spojrzalabym na drzwi, ze zrobione elegancko, sprawdzilabym, ze sie zamykaja, podpisalabym papiery i pojechala w sina dal. Malzonek jest znacznie bardziej uwazny i przy tym zna sie na takich rzeczach, wiec szybko zauwazyl, ze cos jest nie do konca tak, jak powinno. Po pierwsze, listwy idace wzdluz okien byly nierowne (jedna byla troszke wyzej), a po drugie, uszczelka pomiedzy drzwiami przednimi, a tylnymi byla scisnieta mocniej niz po przeciwnej stronie auta. Rzecz jasna M. zaraz zawolal faceta tam pracujacego, ze tak nie powinno to wygladac. Facet popatrzyl, podrapal sie po glowie, po czym zauwazyl, ze szpara miedzy drzwiami, a tylem auta jest wyraznie za duza. Musieli moja wozidupke wziac z powrotem na warsztat i nieco cofnac drzwi na zawiasach. Na szczescie zajelo im to raptem 10 minut. Pechowo, zanim z tamtad wyjechalismy, zaczal sie juz trening pilki noznej Kokusia. Dojechalam z Mlodszym pol godziny spozniona. No coz... sila wyzsza. ;) A, jeszcze wracajac do odebrania auta, nie wiem czy w Polsce tez tak jest, ale tutaj, przy takich sprawach, nie mam pojecia czy wszedzie jest taki balagan, czy celowo chca czlowieka zamotac. Kiedy dzwonilam pierwszy raz do ubezpieczenia, babka powiedziala mi, ze oni juz reszte beda zalatwiac miedzy warsztatem a soba. Warsztat wysle im wycene, a oni im bezposrednio przesla pieniadze. Pamietam dokladnie, bo z M. przemknelo nam przez glowe, ze mozna wziac kase od ubezpieczyciela, znalezc jakis tani warsztat i zatrzymac roznice pieniedzy. ;) Smielismy sie, ze niezle sie wycwanili, ze placa bezposrednio warsztatowi. Jakie wiec bylo nasze zdziwienie, kiedy czeki z ubezpieczalni przyszly do... nas, na nasze imiona. :O No ale przyszly to przyszly, uznalismy, ze wplacimy je do banku, a warsztatowi zaplacimy sami. Przy odbiorze auta zas, uprzejmy pan prosi o te czeki, bo potrzebuje zebysmy je przepisali na nich! Mowie mu, ze jak to?! Czeki imienne na nas, ubezpieczenie mialo im zaplacic bezposrednio, nikt nie mowil nic o przywozeniu czekow! Do banku jeszcze ich nie wplacilismy, ale przy sobie oczywiscie nie mielismy... Za 10 minut zamykaja i co? Mam wrocic po auto kolejnego dnia?! Malzonek powiedzial, ze mieszkamy 15 minut od nich i czy moga poczekac pol godziny, to pojedzie po te czeki. Facet sie zgodzil, M. popedzil do samochodu, a pan mi w tym momencie, mimochodem rzuca "no chyba, ze chcecie zaplacic karta, to potem sobie te czeki wplacicie na konto...". No kuzwa, to nie mogl tak od razu?! Przeciez wlasnie to chcielismy od poczatku zrobic! Wylecialam z tego warsztatu i na szczescie udalo mi sie zatrzymac M., ktory wlasnie wykrecal z parkingu! :D

Potem juz popedzilam z Kokusiem na trening, a prosto z niego do domu taty, gdzie M. podjechal z Bi odstawic tesciowi samochod. W podziece zatankowal je do pelna, mimo, ze ja przez te dwa dni nie zuzylam nawet 1/4 baku. No, ale podziekowac trzeba bylo, tym bardziej, ze jak widac, taki ze mnie kierowca, ze tata ryzykowal, ze i jego bryka gdzies przywale, a jednak pozyczyl bez oporow. ;) 

A na treningu, podczas probnego meczu, Nik dostal pozycje obroncy. Najpierw slyszalam jak marudzil na glos, ze nie chce byc obronca, a potem niespodziewanie tak dobrze mu szlo, ze w aucie, cala droge powtarzal mi, ze to jego ulubiona pozycja i ma nadzieje, ze na prawdziwym meczu kolejnego dnia, tez go w niej trener obsadzi. :D

Leci Nik z pilka, leci, ale juz kolega (jeden z najlepszych zawodnikow) pedzi, zeby mu ja odebrac ;)

Tak jak napisalam wyzej, kolejnego ranka, w sobote, Nik mial mecz. To znaczy Bi tez miala, ale znow mielismy konflikt czasowy, gdzie oboje mieli mecze o tej samej porze, ale w roznych miastach. W zeszlym tygodniu grala Bi, wiec w tym pojechalismy do Kokusia. O dziwo, Bi nawet nie protestowala. Mecz byl juz na 9 rano, a termometr pokazywal ledwie 8 stopni. Pamietajac jak wymarzlysmy z Bi na poprzednim meczu Mlodszego, tym razem wzielysmy kurtki, a Nikowi dalam pod koszulke bluzke z dlugim rekawem i jeszcze bluze na wierzch. A potem okazalo sie, ze na poczatku pazdziernika slonce jest jeszcze bardzo mocne, w dzien mialo byc 19 stopni, a na dodatek bylo zero wiatru, powietrze doslownie stalo. W rezultacie, po 15 minutach zaczelysmy sie z Bi rozbierac. :D

Nika druzyna jest naprawde mocna, maja dwoch bardzo dobrych napastnikow, a i reszta chlopcow jest calkiem niezla i ambitnie (i skutecznie) przejmuja pilke. Druzyna przeciwnikow tylko kilkukrotnie przebila sie przez linie obrony, ale nie dala rady strzelic gola. Raz byli baaardzo blisko, ale trafili... slupek od bramki. :D Naszym udalo sie strzelic 7 (siedem!) goli, wiec wygrana byla bardziej niz zdecydowana. :) Ponizej, na zdjeciach widac idealny przyklad powiedzenia "gdzie dwoch sie bije, tam trzeci korzysta":

Biegnie dwoch chlopaczkow, juz prawie dobiegaja do pilki, a miedzy nimi Nik, troszke dalej...

Nagle... nie wiadomo jak, ale obaj leza, a Nik przejal pilke :D

Poniewaz tego dnia mecz byl o ponad godzine wczesniej, pozwolilam Potworkom pobawic sie chwile na placu zabaw mieszczacym sie obok boisk. Dlugo zostac nie moglismy, bo po pierwsze, strasznie chcialo mi sie siku (efekt kawy w termosie), a po drugie, Nik musial dokonczyc lekcje do Polskiej Szkoly. No niestety, kiedy w czwartek konczyli je odrabiac, bardziej zajety byl wyglupami. Na szczescie na sobote zostalo mu niewiele i nawet bez marudzenia siadl do roboty. Po krotkim oddechu, musialam zapakowac Potworki ponownie do auta i na 12 jechalismy do plenerowej Polskiej Szkoly. To znaczy, dzieciaki do szkoly, matka na kawe z kolezankami. ;) Musze przyznac, ze bedzie mi brakowac tych kawek kiedy Polska Szkola przejdzie na Zoom. ;)

W niedziele pogoda znow byla niczym jesienne marzenie. Rano oczywiscie kosciol, potem moj tata wpadl na kawe i ciacho, a pozniej pojechalam z Potworkami na coroczna "impreze" organizowana przez klub z naszej miejscowosci. Pewnie nie pamietacie, ale klub ten, posiadajacy ogromny teren z jeziorem, stawami, placami zabaw, rozlicznymi pawilonami, a takze lasem ze szlakami spacerowymi (zima do nart biegowych), co roku otwiera podwoje dla nie-czlonkow, ktorzy moga, poza skorzystaniem z rozleglej przestrzeni, przejsc sie wydzielona sciezka, przy ktorej porobione sa domki dla wrozek i krasnoludkow. 

Tak sie nazywa ta wystawa, czy jak ja zwal: "Nature's open house"
 

Myslalam, ze w tym roku bedzie z tym kicha, bowiem wiele z tych domkow jest konstruowanych przez grupy dzieci z bibliotek lub odpowiednikow naszych Zuchow. W tym roku, z oczywistych powodow, nie ma takich zajec grupowych, ale jednak znalezli sie ludzie, ktorzy domki pobudowali. 

 

Niektorzy naprawde maja talent. Tu lodz rodem z Chin, a Bi udaje szok ;)

Przy niektorych domkach byly prawdziwe cacuszka. Tutaj malusienkie "wrozki" z glowkami z zoledzi, cialkami z patyczkow obleczonych wloczka i skrzydelkami z klonowych "noskow" :)

Dla Potworkow, obejrzenie domeczkow to byl tak naprawde dobry pretekst zeby pojechac do tego klubu. Znaja go z rozlicznych zajec edukacyjnych organizowanych dla szkol, a takze wycieczek klasowych. Bi przeszla sciezka nawet z entuzjazmem, podziwiajac kunszt i detale domkow, ale Nik juz w polowie zaczal marudzic, ze to "dziewczynskie" i nudne i kiedy w koncu pojdziemy na plac zabaw... ;)

Wioska elfow w klimacie Halloween :)

Chwile pozniej, juz na placu zabaw, zbiesila sie Starsza, jeczac, ze chce sie pobawic z najlepsza przyjaciolka. Nieopatrznie powiedzialam jej bowiem, ze moze sie spotkaja, bo jej mama napisala mi, ze tez tam beda. A ze dla Bi (jak chyba dla wiekszosci dzieci) "moze" oznacza "tak", to byla niepocieszona, ze nigdzie kolezanki nie ma. Potem okazalo sie, ze oni sie mocno spoznili, bo dojechali na miejsce, kiedy my juz konczylismy spacer sciezka.

Ten klub to nie tylko las, ale ogromny teren z jeziorem oraz stawami. To jeden z nich
 

W koncu jednak udalo nam sie z sasiadka zgadac gdzie jestesmy i podobno przyjaciolka Bi, na wiesc, ze ta czeka na nia na placu zabaw, rzucila wszystko i zaczela ciagnac swoja siostre za fraki, ze "co roku to samo, juz to widzielismy, idziemy stad!". :D Takie to z nich przyjaciolki, ze normalnie "posikane" sa za soba. ;) Potem oczywiscie problem byl, zeby dziewczyny rozdzielic, a jeszcze kiedy szlismy przez parking, dojechala dziewczynka, ktora Bi zna z pilki noznej i byl jek, zeby zostac troche dluzej. Bylam jednak nieugieta, bo juz i tak spedzilam tam 2.5 godziny, zamiast przewidzianego 1.5. A kiedy juz wyjezdzalismy, dzieciaki zauwazyly plac zabaw nad samym jeziorem, ktorego wczesniej nie zauwazyly i mialam w aucie ryk i foch, ze nie chce sie tam zatrzymac. ;)

Na zdjeciu tego dobrze nie widac, ale Nik turla sie z gorki ;)

Ogolnie byl to bardzo fajny wypad i tylko szkoda, ze nie rodzinny, bo M. z nami nie pojechal. A nie wybral sie, bowiem... zlapala go wscieklizna, kiedy zobaczyl, ze zarysowalam swiezo polakierowane drzwi w aucie... To znaczy powinnam napisac "zarysowalam". Maz moj bowiem normalnie prawie apopleksji dostal, nagadal sie jak stary, zrzedliwy pryk, a tak naprawde to tego ciezko rysa nazwac. A wszystko przez cholerna Polska Szkole. ;) Pisalam juz, ze organizuja ja w plenerze, w ni to parku, ni to klubie. Fajnie, ze lekcje sa osobiscie poki pogoda sie utrzymuje, ale ogromna wada tego miejsca jest to, ze jest schowane i ma baaardzo dlugi podjazd od glownej drogi. Ten podjazd jest za waski zeby dwa auta mogly sie swobodnie wyminac, a po bokach rosna geste krzaki. Mozecie sie pewnie domyslac skad te rysy? Po prostu, kiedy zawoze Potworki na lekcje, na tym podjezdzie co i rusz kogos sie mija i wtedy nie ma wyjscia, oba auta musza wjechac w krzaczory. I podejrzewam, ze ta rysa na karoserii zrobiona zostala przez jakas galazke... Na poczatku poczulam sie winna, choc nie powinnam. Auto nowe, fakt, ale przeciez to "tylko" auto. Jest od jezdzenia, a nie zeby stac w garazu i blyszczec... A edukacja dzieci jest w koncu wazniejsza niz lakier. Tak samo, M. robil mi ostatnio wymowki, ze zawozac dzieci na plywanie, parkuje blisko drzwi, miedzy autami, zamiast gdzies na koncu parkingu. A przeciez Potworki wychodza z mokrymi wlosami, nakladajac najwyzej na glowe kaptury od bluz (u nas nadal jest za cieplo na kurtki)! Spytalam malzonka, co jest wedlug niego wazniejsze: dzieci czy auto i juz tylko burczal cos do siebie pod nosem... pewnie malo pochlebnego na moj temat. :D W kazdym razie probujac sprawdzic skad ta niedzielna rysa (bo nie pamietalam zeby mi jakas galaz ze zgrzytem po aucie przejechala), wzielam mokra szmatke i przelecialam nia karoserie. I co?! I rysa znikla!!! No, moze nie calkiem, bo cos tam widac, ale pod paznokciem w ogole nie czuc, ze cos tam jest, a wyglada niczym cien. Podejrzewam, ze gdybym umyla cale auto z plynem, slad zupelnie by sie zmyl. A moj malzonek, ktory na punkcie aut i ich czystosci ma bzika, pierdzieli mi przez godzine o nieodpowiedzialnosci i ze szkoda dla mnie nowiutkiego samochodu. I tak, jak z poczatku rzeczywiscie mialam wyrzuty sumienia, tak potem, kiedy okazalo sie, ze "ryse" mozna po prostu zetrzec, obrazilam sie. Tyle zlosliwego gadania o nic! :/

Poniedzialek przywital nas szkola! Drugi tydzien pod rzad lekcje w szkole! Luksus normalnie!!! ;) Matka pojechala zas do biura na godzinke. Nie chcialo mi sie jak jasna cholera, ale zmusilam sie, bo przeciez za jakis czas (mam nadzieje, ze w koncu nadejdzie ta "normalnosc") bede musiala wrocic do pracy w siedzibie firmy i lepiej zebym sie od tego zupelnie nie odzwyczaila... Teraz i tak mi fajnie, bo skoro nikt nie wymaga ode mnie obecnosci tam, to moge sobie odpuscic kiedy pada, wichura glowe urywa, czy mam po prostu gorszy dzien. :)

W poniedzialkowe popoludnie nastapil kolejny wazny dzien dla Potworkow, mianowicie pojechaly na pierwsza lekcje religii! ;) Zaciagnelam ze soba M. na wypadek gdyby ktos przyczepil sie do braku jakiegos swistka, bo uznalam, ze co dwie glowy to nie jedna i razem latwiej bedzie sie jak cos wyklocic. Okazalo sie jednak, ze nie bylo to potrzebne. Nauczycielki ustawily sie z dziecmi na parkingu pod budynkiem dawnej katolickiej szkoly (nie funkcjonujacej od kilku lat) i z tamtad zabraly je do srodka. Kobiete, ktora zarzadza calym programem religii widzialam tylko z daleka. Z tego co jednak wiem, to ona przygotowuje dzieci juz do calej ceremonii pierwszej spowiedzi oraz Komunii, wiec mam nadzieje, ze nie przyczepi sie nagle w marcu - kwietniu, ze gdzie sa zaswiadczenia... :/ Poki co, pierwsze koty za ploty, choc Nik, juz w samochodzie, oznajmil, ze nie lubi religii i zeby go wypisac. I bardzo byl niezadowolony, kiedy M. oswiadczyl, ze akurat tu nie ma wyboru. ;) Bi z kolei cieszy sie i juz marzy o przyjmowaniu oplatka co niedziele. To pokazuje wyraznie roznice w dojrzalosci maloletnich. Dziewieciolatek jest juz gotow na Sakrament. Niespelna osmiolatek... nie bardzo. Miejmy nadzieje, ze do wiosny Mlodszy sie troche ogarnie. ;) Zreszta, przy obecnej sytuacji, niewiadomo czy Komunie odbeda sie na wiosne, czy jak w tym roku, dopiero gdzies jesienia...

A! Tak w ogole z ta religia tutaj tez jest balagan! Kiedy zapisywalam Potworki, babka wspomniala cos, ze bedzie wysylac rodzicom informacje. Na szczescie wspomniala tez, ze lekcje ruszaja 5 pazdziernika i ja to zapamietalam. W niedziele po poludniu bowiem dotarlo do mnie, ze nie otrzymalam zadnego zawiadomienia, ani mailem, ani telefonicznie. Przekopalam spam (bez rezultatu) i napisalam do kolezanki, czy ona cos dostala, myslac ze moze przez brak "swistka", Potworki nie sa nadal oficjalnie przyjete czy "cus"... ;) Religia ma sie zaczac nastepnego dnia, a tu do rodzicow nic nie wyslali... Kolezanka zdziwiona odpisala, ze ona tez nic nie dostala i ta religia pewnie zacznie sie dopiero pod koniec miesiaca. W koncu weszlam na strone kosciola, a tam jak byk, ze zajecia zaczynaja sie 5 pazdziernika, tak jak zapamietalam. I dobrze, ze bylam dociekliwa, bo moje dwie kumpele nawet by dzieciakow nie przywiozly. Zreszta, Bi mowiala, ze podczas sprawdzania obecnosci, kilkorga dzieci nie bylo i ich rodzice pewnie tez czekaja nadal na zawiadomienie. ;) 

Na dzien dzisiejszy najwieksza bolaczka przygotowania do Komunii jest to, ze dzieciaki wchodza do szkoly, ale rodzicom pozostaje czekanie na parkingu, chyba, ze ktos mieszka bardzo blisko i oplaca mu sie pojechac do domu. Ja mam 15 minut, wiec przy jezdzie w te i z powrotem to juz pol godziny. Nijak nie oplaca mi sie jechac do chalupy na kolejne pol. Teraz jest jeszcze jasno i w miare cieplo. Mozna pokrazyc po parkingu, pogadac ze znajomymi. Za miesiac jednak bedzie ciemno i zimno. Co robic przez te godzine? Paradoksalnie, pandemia troche ulatwia sytuacje, bo religia bedzie sie odbywala co drugi tydzien. Poza tym mam nadzieje wymieniac sie z M. odwozeniem Potworkow (a co, niech i on ponudzi sie na parkingu!), wiec takie bezsensowne czekanie bede musiala przetrwac raz na miesiac. Chyba przezyje. ;) No i juz mamy (to znaczy dzieci maja, ale wiadomo, ze rodzice tego pilnuja) za zadanie domowe nauczyc sie "Ojcze Nasz" i "Zdrowas Mario". Po angielsku. Wydrukowalam tekst i przy wieczornym paciorku Potworki tluka, ale ze jest w tym troche archaicznych wyrazow, to jakaja sie i przekrecaja rowno. :D

A najlepsze, ze kolezanka powiedziala mi, ze wlasnie sie dowiedziala, ze nasza oficjalna parafia jednak zaczyna religie i dla dzieci komunijnych jednak sa to zajecia osobiscie! Nie mogli obudzic sie jakies dwa tygodnie temu?! Teraz tu Potworki juz zapisalam, zaplacilam, chyba nie bede juz przepisywac. Nie ukrywam tez, ze tutaj mam zwyczajnie blizej... ;)

We wtorek dzien uplynal prawie normalnie. Jedyna zmiana bylo to, ze malzonek wyszedl sobie z pracy wczesniej. W jego korpo dostali bowiem dodatkowe dni wolne ze wzgledu na korone, ktore musza wykorzystac do konca roku. Poczatkowo M. "chomikowal" je na wyjazd do Polski, ale ze sytuacja jest taka a nie inna, wiec bilety znow chcemy przelozyc (zreszta, jakie mamy inne wyjscie?), a te dni moj malzonek bedzie sobie wykorzystywal to tu, to tam... Kiedy napisal mi, ze wychodzi wczesniej, poczatkowo sie zirytowalam, bo obecnosc M. zawsze rozwala mi schemat dnia. Tym razem jednak zabral sie za grzebanie przy jakichs czesciach samochodowych, wiec nie przeszkadzal. ;) Razem tez pojechalismy po Potworki, co bylo mila odmiana.

Po poludniu Bi miala trening pilki noznej.

Gdzies w tej grupce, Bi (najjasniejsza glowa) "walczy" o pilke :)
 

Trening jak trening, nic nowego, ale dowiedzielismy sie, ze sobotni mecz zostal odwolany. Nadchodzacy weekend jest tutaj dlugi ze wzgledu na poniedzialkowe swieto i ponoc przeciwna druzyna nie bedzie miala wystarczajacego skladu na mecz. Troche to dziwne, bo pazdziernik z reguly nie jest juz wyjazdowym czasem, a poza szkolami oraz federalnymi urzedami, w poniedzialek wszyscy normalnie pracuja... Podejrzewam, ze ktos chcial sobie zrobic dlugi weekend bez zadnych zobowiazan. No, ale mecz odwolany, to odwolany, plakac nie bede, choc szkoda troche, bo akurat w ten weekend Bi miala grac... Ciekawe tylko na jaki dzien go przeniosa (bo niby maja przeniesc)...

W ten sposob dobrnelismy do srody. Ta minela zwyczajnie i spokojnie, tylko Bi zaczela jeki, ktore zdarzaja jej sie co jakis czas, mianowicie, zeby ja wypisac z druzyny plywackiej. Przyznaje, ze troche to plywanie "cisne", bo oba Potworki sa w tym dobre (no, Nik jest szybki, bo technika jeszcze czasem lezy ;P) i szkoda, zeby to zaprzepascic, a jeszcze plywanie to ogolnie taki sport dobry dla calego ciala i przy tym malo kontuzyjny. Moje dzieciaki kochaja wode, ale Bi, jak to sama przyznala, lubi plywac, ale nie lubi jak ktos jej mowi jak ma plynac. No coz, taka niestety jest rola trenerow. ;) Starsza juz rok temu powinna byla przejsc do grupy srednio-zaawansowanej, tymczasem trzyma sie kurczowo tej poczatkujacej i od czasu do czasu wlacza jej sie tryb "nie chce juz chodzic na plywanie". I sama nie wiem, co z tym fantem zrobic... Z jednej strony nie chce jej zmuszac, ale z drugiej zrezygnowac zupelnie tez mi szkoda. Bi chetnie pochodzilaby tak sobie pochlapac sie w wodzie, problem tylko z tym, ze tutaj nie ma krytych basenow publicznych, a prywatne sa czesciami silowni. Placic jej za czlonkostwo tylko po to, zeby raz na jakis czas przyszla sobie poszalec w wodzie, mija sie z celem... Jesli ja wypisze i pozwole zrobic sobie przerwe, wiem, ze potem bedzie jej jeszcze ciezej wrocic bo straci forme. Wtedy czeka mnie jeszcze wieksze marudzenie i placz, ze nie chce juz plywac, bo jest najwolniejsza z grupy. Bi to ambitna jednostka, choc teraz, na przekor, burzy sie, ze wcale nie chce byc najszybsza, plywa jakby chciala a nie mogla i przepuszcza inne dzieci. W rezultacie, kiedy zazwyczaj ja trener wybieral do demonstracji techniki, w srode wybral... Kokusia! Alez Mlodszy byl dumny! A siostra naburmuszyla sie i oznajmila, ze ona wcale nie lubi demonstrowac innym jak plywac. Tiaaa... ;)

Tu jeszcze zabawa przed treningiem. To blond to oczywiscie Nik, a w czarnym czepku Bi, udajaca najwyrazniej aligatora ;)

Sytuacja nieco patowa... Pilka nozna to tylko dwa razy w tygodniu i za miesiac sie konczy. Jesli wypisze Bi z druzyny plywackiej, za 4 tygodnie nie bedzie uprawiac zadnego sportu i nawet w-f'u w szkole nie bedzie miec! W tym roku bowiem, wymyslili jakies chore zasady i lekcje dodatkowe (sztuka, muzyka, w-f i biblioteka) odbywaja sie dla kazdej klasy codziennie przez miesiac, ale... rotacyjnie, miesiac sztuka, miesiac muzyka, itd.! Czyli w-f, Potworki beda mialy kazdego dnia, ale co cztery miesiace! Czy tylko ja uwazam, ze to "troche" idiotyczne?! Kiedy pilka sie skonczy, bez plywania nagle okaze sie, ze Bi bedzie spedzac popoludnia na kanapie, bo za chwile po szkole zaraz zrobi sie ciemno i nawet po podworku nie pobiega! Poki co, wyciagnelam wiec ciezka artylerie i oznajmilam pannicy, ze jesli wypisze ja z druzyny, to bedziemy musieli drastycznie ograniczyc spozywana przez nia ilosc slodyczy. Slodkosci to bowiem wielka slabosc Bi, po tatusiu zreszta. Serio, ona zjada wiecej slodyczy ode mnie, tyle, ze ja jestem dwa razy ciezsza (choc ja jem ich raczej malo, wiec moze tu tkwi problem ;P). Poki praktycznie codziennie ma jakis sport, to (poza niepokojem o zeby) az tak mnie to nie martwi, ale jesli mialaby nagle zostac bez ruchu... Nie powiedzialam jej tego, ale w rodzinie M. jakos kuzynki Potworkow strasznie tyja. Obawiam sie, ze to moze byc rodzinne. Bi jest ogolnie "nabita", ma zupelnie inna budowe niz ja jako dziecko, bo ja bylam chuda jak tyczka, a Starsza ma wyraznie troche "cialka". Jedna z jej kuzynek ma niespelna 14 lat i jest po prostu gruba. Wiem, to tylko dzieciak, moze nie powinnam tak pisac, no ale nie ma co owijac w bawelne. Ma panna nadwage i to znaczna. A ostatnio na filmiku widoczna byla inna kuzynka Potworkow, 12-latka i w szoku bylam, ze nawet ona miala brzuszysko opinajace koszulke. Te dziewczynki nie sa siostrami, tylko kuzynkami i obawiam sie, ze to taka tendencja do tycia moze byc w zenskiej czesci rodziny M. dziedziczna... A ze ogolnie mamy epidemie otylosci u dzieci, zrobie co w mojej mocy zeby Potworki uzywaly jak najwiecej ruchu... Poki co, mam nadzieje, ze grozba odebrania wiekszosci slodkosci, skutecznie da Bi do myslenia i zostanie jednak przy plywaniu. ;)

W czwartek Bi miala trening plywacki z grupa srednio - zaawansowana. Oczywiscie juz rano marudzenie, ze ona nie chce plywac, po szkole jeki, ze nie lubi trenerow (jestem tam caly czas, wiec wiem, ze zaden nic przykrego jej nie powiedzial), zeby ja wypisac i koniec. Pogadalam ja, pogadal troche M. i w koncu pannica stwierdzila, ze ok, jeszcze troche pochodzi i zobaczy... Ciekawe jak dlugo, zanim znow zacznie mekolenie... ;)

Trener cos tlumaczy. Wszystkie dzieciaki maja albo ciemne wlosy, albo czarne czepki i nawet juz nie pamietam, ktora to Bi :)

Czwartek byl tez dniem, kiedy nasz Stan rozpoczal kolejna faze "otwierania" gospodarki. Czesciowo mnie to cieszy (bo oznacza dalszy powrot normalnosci), choc tak naprawde zmiany sa niewielkie, a czesciowo zastanawiam sie, jaki ma to sens akurat teraz, kiedy i u nas zachorowania zaczely isc w gore. Nie wiem czy nasz gubernator nie otwiera Stanu dalej, zeby za kilka tygodni miec co zamykac. :/ Przez cale lato, z robionych testow, pozytywnych bylo ponizej 1%, a hospitalizacje w ktoryms momencie spadly do czterdziestu kilku osob. Od konca sierpnia jednak wszystko idzie pomalu, ale w gore. W tej chwili w szpitalach, na covid-19 jest leczonych 128 osob, a testow pozytywnych wraca 1.4%, czyli okolo 300 osob. Cyferki nieduze, ale pamietajmy, ze nasz Stan jest malutki, a wraz z sezonem chorobowym, bedzie coraz gorzej, bo podejrzewam, ze wiele przypadkow grypy, czy nawet zwyklych przeziebien, beda "podpinac" pod koronawirusa, a co... :/

Poki co jednak, dobrnelismy do weekendu. Ten dla Potworkow bedzie dlugi, bowiem w poniedzialek mamy Columbus Day, wiec szkoly sa zamkniete, a we wtorek w naszym miescie odbywac sie bedzie szkolenie dla nauczycieli. Nawet M. stwierdzil, ze w oba dodatkowe wolne dni bedzie bral po pol dnia wolnego. I tylko ja mam kupe roboty, z ktora musze sie uwinac do srody, wiec nie wiem ile uda mi sie zrelaksowac. Coz, niech chociaz dzieciaki odpoczna. Po kilku miesiacach malo wymagajacych lekcji zdalnych, potem wakacji, a nastepnie chodzenia do szkoly "na zmiany", teraz, po zaledwie dwoch tygodniach pod rzad w placowce, widac, ze sa zmeczeni. Nika musialam dwa razy budzic o 8 (do szkoly musimy dojechac przed 9, wiec to naprawde ostatni gwizdek), a dzis nawet Bi spala o 7:40, kiedy zazwyczaj o tej porze jest juz dawno na dole. Dobrze wiec, ze beda mieli 4 dni na spanie do oporu. No, w sumie 3, bo w sobote o 8:30 Nik zaczyna rozgrzewke przed meczem. Na to jednak wstaje z entuzjazmem i leci jak na skrzydlach. ;)

Do przeczytania!

Przycinajac zwiedle badyle w ogrodzie, ciachnelam niechcacy kilka astrow, docielam wiec wiecej do wazonu. Sliczne sa. :)