Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 26 marca 2021

Prawdziwie wiosenny tydzien, ale za to nieco chorobowy

Alez piekny tydzien za nami! Kazdego dnia temperatura piela sie troche wyzej i wyzej, zeby w czwartek i piatek wyladowac grubo nad 20 kreska! W srode i czwartkek dalam Potworkom do szkoly krotkie rekawki, ale oboje, przy odbiorze, jak jeden maz, zakrzykneli, ze powinnam im byla tez dac krotkie spodenki! Zamiast powitania, ani "czesc mamo", ani "milo cie widziec", tylko od razu: "Bylo mi strasznie goraco, dlaczego nie dalas mi krotkich spodenek?!". ;) Szczerze mowiac przeszlo mi to przez mysl, tylko ze jakos ten marzec z tylu glowy nie dawal mi spokoju i w koncu przygotowalam tylko bluzki z krotkim rekawkiem. ;) Niestety, Matka Natura chce sie z nami tylko troche podroczyc. Od niedzieli zapowiadany jest solidny spadek temperatury. Nie, mrozow w prognozach nie ma, sniegu tez nie, ale zdecydowanie nastapi powrot do dlugich rekawow oraz kurtek. Juz widze te poranna awanture dzieciarni... ;)

Tak jak pisalam ostatnio, dostalam raporty Potworkow za drugi semestr. Szkoda, ze nie przed wywiadowkami, ale coz... Tak jak w poprzednim roku, w tym ze wszystkim rowniez jest zamieszanie, wiec nie ma sie co dziwic... Raporty jednak w koncu dostalam i... nie ma w zasadzie zadnych niespodzianek. ;) Nik czyta na najwyzszym poziomie dla III klasy w drugim semestrze. To dziecko ma naturalny talent do czytania, bo pani z polskiej szkoly tez go chwali. I faktycznie, on tych polskich czytanek praktycznie nie musi cwiczyc, a przeciez to dla niego jednak jezyk obcy. Raz przeczyta (tak na wszelki wypadek) i potem juz nagrywamy. Pani (juz amerykanska) zaznaczyla rowniez, ze Mlodszy przekracza poziom III klasy jesli chodzi o slownictwo. Tu juz wielokrotnie pisalam, ze Nik jest wygadany i elokwentny. Dla odmiany, zaznaczone ma, ze troche mu brakuje jesli chodzi o uzywanie znakow interpunkcyjnych oraz duzych liter. I niestety jest to prawda. Wynika to z tego, ze Mlodszy, jak ze wszystkim, z pisaniem rowniez sie niesamowicie spieszy. Zapomina duzych liter, przecinki dla niego nie isnieja... dobrze, ze zazwyczaj pamieta o kropkach na koncu zdania. :D

Przeciwnie do brata, jesli chodzi o czytanie, Bi jest na najnizszym poziomie dla drugiego semestru IV klasy. Coz, to zawsze byla jej pieta achillesowa. ;) Poza tym jednak ponoc przekracza poziom dla swojej klasy w szeregu kategorii. Zreszta, podczas rozmowy z nauczycielka widzialam wyraznie, ze kobitka Bi wrecz uwielbia i ma to odzwierciedlenie w ocenach. Bi przewyzsza wiec poziom w byciu odpowiedzialna oraz pelna szacunku, w dazeniu do poprawienia poziomu czytania (czyli samozaparciu chyba ;P), ogolnie w ilosci czytanych tekstow, plynnosci w czytaniu (to kloci mi sie nieco z jej zaznaczonym poziomem czytania, bo nie widze roznicy, a tam ma zaznaczony najNIZszy poziom), ilosci prac pisanych (tu od nauczycielki w ogole uslyszalam same och'y i ach'y ;P), strategii w rozwijaniu wypracowan oraz w naukach spolecznych.

Z zajec dodatkowych (tutaj wlicza sie w to plastyke, muzyke, w-f, skrzypce oraz... biblioteke), oba Potworki przekraczaja poziom swoich klas jesli chodzi o w-f. Nie jestem zaskoczona, bo oboje sa przeciez aktywni i uprawiaja sporty. Bi przekracza poziom IV klasy w plastyce, co tez niespodzianka nie jest, bo ma dziewczyna talent plastyczny i lubi takie manualne prace. Za to zaskoczylo mnie, ze Nik przekracza poziom III klasy w spiewie oraz... odczytywaniu nut! :O Oba Potworki sa muzykalne, to potrafie rozpoznac, mimo, ze mnie samej slon na ucho nadepnal. Zazwyczaj to jednak Bi wykazywala jakies tam zainteresowanie spiewem. Nik go raczej unikal, nie lubi popisywac sie tym, co robia w szkole, a jednak cicho i niepozornie, ale wykazuje najwyrazniej talent. ;)

Sobota zaczela sie tradycyjnie Polska Szkola. Mimo, ze o wiele fajniej jest laczyc sie na lekcje internetowo, to mimo wszystko juz troche zmeczona jestem zaganianiem Potworkow do komputerow, bo oczywiscie laczy sie to z wysluchaniem calej litanii zalow i marudzenia. Na szczescie nastapila najwyrazniej mala zmiana w kalendarzu szkolnym i w kwietniu jedne z zajec maja byc odwolane. Oznacza to, ze odbeda sie tylko raz, bo poza tym nie bedzie lekcji przed Swietami oraz w trakcie ferii wiosennych. Gorzej, ze po takim luznym miesiacu, zagonic Potworki ponownie do regularnej pracy nad jezykiem Ojcow w maju, to bedzie niezly wyczyn. Pocieszam sie tylko, ze szkola planuje owe zajecia znow urzadzic w parku, na swiezym powietrzu i osobiscie. Byloby super, ale nie ma co sie nakrecac, bo moze sie okazac, ze maj bedziemy miec zimny i deszczowy i z planow... pupa. :D

Jakby malo bylo lekcji polskiego, to wczesnym popoludniem pojechalismy odebrac upominki wielkanocne od Polskiej Szkoly. Ogolnie szlo to szybko. Wchodzilo sie, odbieralo upominek i mozna sie bylo zwijac, ale... No wlasnie. ;) Organizatorzy zatrudnili klauna (czy moze klaunke, bo to babka), ktory tworzyl roznosci z balonow. Fajny gest, nie powiem, ale kolejka do niego ciagnela sie przez cala, duuuza sale. Potworki oczywiscie ochoczo ustawily sie w niej i co bylo robic? Utknelismy tam czekajac bite pol godziny. Na szczescie wpadlam na dawno niewidziana kolezanke, wiec troche sobie pogadalysmy. Potem stanelam z Potworkami w ogonku, ale ci, widzac, ze matka pilnuje im kolejki, ruszyli szalec z grupa malolatow. W sumie to nie wiedzialam nawet, ze znaja te dzieci. Moze zreszta tylko zadzialal instynkt stadny i jak jeden zaczynal swirowac, to inni z entuzjazmem dolaczali, niewazne czy chodza razem do klasy, czy nie. ;) A upominki okazaly sie ksiazeczka z zadaniami oraz stronami do kolorowania i cala masa slodkosci...

Juz po powrocie do auta...

Po poludniu Nik zostal zaproszony do ulubionego kolegi. Dobrze sie zlozylo, bo kolezanka Bi wraz siostra byly u nas ustatnio dwa dni pod rzad i Mlodszy narzekal, ze to niesprawiedliwe. Teraz przyszla wiec jego kolej i ucieszylam sie widzac sms'a od mamy malego H. Odwiozlam Kokusia dwa osiedla dalej i spedzilam "urocze" dwie godziny z jednym tylko dzieckiem. Ktore to calutki ten czas spedzilo jeczac, ze nuuuuudziiii mi sie. :D Jak ma brata w domu, to jest ciagla wojna. Jak zostala sama, to usychala z nudow. Oczywiscie Bi urzadzila tez awanturke, bo jak do niej przyszly dziewczyny, to Nik tez sie z nimi bawil, a teraz ona nie ma nikogo. Jak to Starsza, probowala tez wymusic zaproszenie kolezanki, ale stanowczo odmowilam. Po tym jak sasiadka mnie ostatnio wrobila, teraz niech zaprosi Potworki do siebie. Ja chwilowo nie mam ochoty zapraszac jej dziewczyn. Na szczescie poparl mnie M., ktory w sobote byl jeszcze w pracy i oznajmil, ze chce odpoczac, a nie wysluchiwac dzieciecych wrzaskow i latania po schodach. ;)

W niedziele rano przyjechal moj tato, na kawe oraz zeby pozalic sie na kolejne przeboje z wyjazdem do Polski. Tym razem rozeszlo sie o... dowoz na lotnisko. Do Nowego Jorku mamy okolo 3 godzin jazdy, nie jest to wiec podroz, gdzie mozna tate szybko podrzucic. Wrecz przeciwnie, trzeba sobie zarezerwowac caly dzien, mozecie wiec sie domyslic, ze nikt sie do tego specjalnie nie pali. I zazwyczaj nie ma takiej potrzeby, bo w Polakowie dzialaja preznie agencje, pomagajace Rodakom we wszelkich uslugach, a takze oferujace dowoz na lotnisko za w miare przystepna cene. Przystepna dla jednej osoby rzecz jasna, bo kiedy (jak w naszym przypadku) pomnozy sie te cene x 4, to juz robi sie niezla sumka i bardziej sie oplaca pojechac wlasnym autem i zostawic je na parkingu dlugoterminowym. Ale do brzegu. Pisalam, ze u nas zycie plynie w miare spokojnie i pandemii niemal nie odczuwamy? Coz, my moze nie, ale sa branze, ktore odczuly ja az za bardzo. Wspomniane wyzej polskie agencje. Ktore zreszta trzepaly niezla kase na kazdej dupereli i jesli czlowiek znal choc troche angielski, raczej omijal je szerokim lukiem... Agencje owe, zyski czerpaly glownie wlasnie z dowozow na lotniska, sprzedazy biletow lotniczych, organizowaly wycieczki po okolicznych Stanach, itd. Mozecie sie domyslic, ze z powodu pandemii, wszystko to siadlo. Mniej ludzi lata, a wiec mniej kupuje bilety i mniej potrzebuje dowozu. Z powodu koniecznosci przestrzegania dystansu socjalnego, wszystkie wycieczki zostaly zawieszone... Tak naprawde jedynym stalym zarobkiem, ktory pozostal owym agencjom, jest kurierska wysylka paczek do Polski, ale to sa grosze... Nic dziwnego, ze musieli pozegnac sie z autobusami, kierowcami, z duzych lokali przeniesc do malutkich klitek, itd. A kiedy moj tata podjechal chcac wykupic dowoz na lotnisko, okazuje sie, ze dowoza tylko na LOT. Tato zas leci KLM'em. No i doopa. W jednej agencji powiedzieli, ze nie i juz, w drugiej, ze moga do zawiezc ale juz nie odebrac, w trzeciej zas odeslali zeby dopytac prywatnie u szefa, bo pracownicy nie byli pewni czy sie da. No to pieknie, bo tacie zostaly dwa tygodnie do wyjazdu. Zaczal patrzec po hamerykanckich firmach i znalazl jedna, ktora jednak za taka usluge zazyczyla sobie... $700!!! Toz moj rodziciel zaplacil mniej za bilet lotniczy! :O Kiedy przyjechal w niedziele, zaczelam i ja przegladac czy nie ma jakiegos busa czy autobusu z miasta taty na lotnisko. No nie ma. Jedyna mozliwosc to pojechac z trzema przesiadkami i spedzic w podrozy ponad 5 godzin. Na to tata tez nie mial ochoty... Wlasciwie to juz zdecydowany byl zarezerwowac parking dlugoterminowy i jechac swoim autem, ale okazalo sie, ze szef tej ostatniej agencji, po kilku dni zastanawiania sie, jednak zgodzil sie zapewnic mu transport. Jeden problem z glowy wiec, choc teraz pozostaje lekki niepokoj co bedzie jesli linie znow przeloza tacie bilet kiedy bedzie juz w Polsce? W obecnych czasach jest to bardziej niz prawdopodobne...

A niedzielne popoludnie spedzilismy sportowo. ;) Potworki mialy tenisa, a ja nie moglam uwierzyc jak pogoda zmienila sie w tydzien. Poprzednim razem siedzialam w aucie, chowajac sie przed lodowatym wiatrem i przelotnymi sniezycami. Tym razem bylo piekne slonce i 17 stopni. Zal mi bylo Potworkow, ze zajecia mieli w budynku. Paradoksalnie, po drugiej stronie parkingu sa piekne, nowe korty i trener spokojnie mogl zabrac dzieciarnie tam. Podejrzewam jednak, ze nie wolno mu bylo podjac takiej decyzji samotnie i w ostatniej chwili. Szkoda. Poniewaz pogoda zachecala do aktywnosci na swiezym powietrzu, M. zabral sie ze mna i w czasie kiedy dzieci machaly rakietami, my pojechalismy na kawe, a potem machnelismy 6 okrazen wokol boiska pilkarskiego. Juz nie pamietam kiedy ostatnio tak szlam z wlasnym mezem, na swiezym powietrzu i bez ogladania sie na potomstwo oraz odpowiadania na setki pytan. ;)

Poniedzialek oznaczal dla mnie szybka wizyte w pracy, a po poludniu jazde na religie z Potworkami. W koncu dowiedzialam sie czegos konkretniejszego na temat strojow, choc tylko dlatego, ze jedna z kolezanek poszla osobiscie porozmawiac z katechetka. Jej syn ma bowiem ADHD oraz lekkiego Aspergera i dziewczyna jest cala w strachu jak mlody przejdzie przez cala ceremonie. A przy okazji dopytala o pare szczegolow. ;) Okazalo sie, ze glowna katechetka, zarzadzajaca cala ta szkolka, miala juz teraz zorganizowac spotkanie z rodzicami, ale wstrzymala sie. Jak pisalam niedawno, gubernator Stanu poluzowal czesc obostrzen, m.in. to dotyczace limitu osob wewnatrz. Niestety biskup z naszej archidiecezji nadal nie podjal decyzji co do kosciolow. Kobita chciala poczekac az dostanie od niego jakies wytyczne. Poki co jednak, przekazala kolezance, ze chlopcy maja miec ciemne spodnie, granatowe lub czarne. Nie musza miec marynarek, za to rodzice beda placic za krawaty, bo te chlopcy maja miec jednakowe. Podobnie, wszystkie dzieci beda mialy takie same, biale maseczki, za ktore oczywiscie rodzice beda musieli wybulic. Dziewczynki nie musza miec welonikow (uff...), za to maja miec buty na plaskim obcasie i nie wolno im miec sukienek na cieniutkich ramiaczkach. I to wszystko. Za to, dzieci beda przygotowywac plakaty ze swoimi imionami do udekorowania kosciola. Ta przyjemnosc bedzie rodzica kosztowac $18 na lepka. Ciekawe za co jeszcze przyjdzie nam zaplacic? ;)

Wtorek przyniosl zmartwienia... Pierwsze, banalne. Wspomnialam, ze gubernator naszego Stanu poluzowal obostrzenia, m.in. zniosl limit osob pracujacych w biurze. Nowe zarzedzenie weszlo w zycie w piatek i jak na zawolanie moj szef wyslal maila, ze musi potwierdzic z zarzadem budynku, ale oczekuje, ze od przyszlego tygodnia wrocimy wszyscy do biura w pelnym wymiarze godzin... Troche mi zrzedla mina, choc sie tego spodziewalam. Mam nadzieje, ze rzeczony zarzad stwierdzi, ze budynek nie jest na to gotowy. :D

Drugie zmartwienie jest juz powazniejsze, bowiem chodzi o Kokusia... Juz od jakiegos czasu raz na jakis czas wspominal ze bola go plecy i pokazywal na odcinek ledzwiowo - krzyzowy. Musze sie tu przyznac, ze ignorowalam te jego narzekania, bo zdarzaly sie okazjonalnie, najczesciej jak podnosil sie z pozycji lezacej do siedzacej na lozku. Poza tym jednak ganial, wspinal sie i broil jak zwykle, wiec wzruszalam ramionami, ze gdzies sie pewnie uderzyl, no bo kto slyszal, zeby dziecko plecy bolaly?! Mnie plechy bola, ale ja jestem star(sz)a! W sobote Nik z kolega biegali, tarzali sie po trawie, itd. W niedziele byl na rowerze i tenisie. W poniedzialek po religii ganial z kolegami i rowniez turlali sie po trawie. Az tu nagle, we wtorek dziecko nie moze sie pochylic ani zgiac nog do gory zeby ubrac buty! :O To znaczy moze, ale krzywiac sie i robiac to pomaluuutku... Po odebraniu go ze szkoly, jeszcze biegal po placu zabaw, wspinal sie na plot i zeskakiwal. A w domu nagle jek, ze pochylic sie ani usiasc sie nie da... No i skad tak nagle?! Oczywiscie, po zajrzeniu na dr. googla szybko z niego ucieklam, bo przeczytalam sobie, ze to moze byc cokolwiek, od zwyklego przeciazenia, przez dyskopatie, az do (tak, a jakze) raka... Wole nie czytac. :(

Sroda zaczela sie lepszymi wiadomosciami. Jednak poki co nie wracamy do biura na pelen etat. Zarzad budynku nie ma narazie nawet takich planow, zreszta, zachorowania w naszym Stanie od kilku dni ida pomalutku, ale w gore. Obawiam sie, ze gubernator poluzowal zakazy, zeby za chwile wprowadzac je od poczatku... :/ W kazdym razie nie narzekam, bo chetnie jeszcze jakis czas (permanentnie? :D) popracuje z domu... ;) Poza tym, skoro juz o pracy mowa, to na poczatku kwietnia mam dostac bonusik i wiadomo, zastrzyk gotowki zawsze mile widziany. ;)

Z krzyzem Kokusia nie wiadomo... W srode rano narzekal, ze dalej boli. Po szkole jednak poszedl bawic sie na placu zabaw, mimo ze krzywil sie przy niektorych ruchach. W domu nagle oswiadczyl, ze juz go nie boli, po czym po chwili stwierdzial, ze a jednak tak. ;) Zabralam go na trening druzyny plywackiej, bo stwierdzilam, ze na plecy nie ma nic lepszego niz plywanie.

Bi doplywa...
 

Niestety, nawet z wody, Nik pokazywal na migi, ze jest srednio.

Kokusiowi w wodzie zwykle robi sie przedzialek po srodku i wyglada niczym "Hitlerek", tylko wasika mu brak :D
 

W domu bacznie go obserwowalam i wlasciwie tylko przy probie zgiecia sie do samej ziemi, steknal, ze nie da rady. Wieczorem, juz w lozku, oznajmil jednak, ze juz mu lepiej. I badz tu czlowieku madry. Najchetniej zadzwonilabym natychmiast do pediatry, ale M. naciskal zeby poczekac do konca tygodnia, bo "moze mu przejdzie". Coz, moze przejdzie bol przy niemal kazdym ruchu, ale nawet takie uklucie raz na kilka dni chyba warto sprawdzic? Sama juz nie wiem...

Aha, sroda to tez wiadomosci "przyrodnicze". Mamy taki mailowy system komunikacji sasiedzkiej i ktos wlasnie wyslal wiadomosc, ze pierwszy raz w tym roku widzial niedzwiedzia w swoim ogrodzie. Zreszta, juz w zeszlym tygodniu, wyjezdzajac do pracy, M. zauwazyl przy jednym z domow wywalony smietnik i rozrzucona zawartosc... Niedzwiedzie to jedno, ale moj maz wrocil do domu, rozebral sie do bokserek, a moja uwage zwrocila ciemna plama pod jego kolanem. Myslalam, ze to jakis strupek, a to kleszcz!!! Te skurczybyki tez sie pobudzily! :/ Na szczescie, z moim sprytnym przyrzadem, udalo mi sie kleszcza wyciagnac w calosci, nie to co kilka lat temu (nie wiem, czy pamietacie te historie). ;) Teraz trzeba tylko obserwowac to miejsce... Potem oczywiscie wszystko mnie swedzialo. Obejrzalam tez dokladnie Potworki (przegladanie dlugich wlosow Bi to zmora), ale na szczescie zadnych pajeczakow na nich nie zarejestrowalam. Zreszta, oboje byli swiezo wymoczeni w chlorowanej wodzie, a nie wiem czy jakis kleszcz by to zniosl... ;)

A w czwartek, Nik... cudownie ozdrowial. Wstal rano jak gdyby nigdy nic, biegal sobie gora-dol po domu i nawet nie jaknal. Dopiero po moim pytaniu, jak tam jego plecy, zaczal wyginac sie na wszystkie strony, podnosic nogi i stwierdzil, ze jeeeszcze troche go boli. Hmmm... Po odebraniu go ze szkoly postanowilam nic nie mowic, tylko go obserwowac. No coz... Dzieciak biegal, wspinal sie, wyczynial nie wiem jakie akrobacje i nic. Nawet nie steknal...

Tu uskutecznia wdrapywanie sie na zjezdzalnie gora i od zewnatrz, bo przeciez schodki sa dla mieczakow ;) Uwierzycie po zdjeciu, ze to koncowka marca? Spodnie Nik mial dlugie, ale je sobie podcignal, bo za cieplo mu bylo. A w glebi, pod nogami Kokusia, mozecie dojrzec Bi chowajaca sie przed goracem w cieniu...
 

Pojechal na karate, gdzie chwile obserwowalam (mimo, ze rodzicom teoretycznie nie wolno...) i nie zauwazylam, zeby mial problem z jakimikolwiek ruchami. 

Zostaly juz tylko jedne zajecia w tej sesji...
 

Wieczorem, dla zabawy, robil sobie pompki i przysiady... No i co teraz? Ja bym go moze i wziela na wszelki wypadek do lekarza, ale M. stuka sie w glowe, ze cokolwiek mu bylo, juz przeszlo i bez sensu doszukiwac sie problemow... Dla mnie najgorsze, ze nie wiem skad sie to Kokusiowi wzielo. On sam twierdzi, ze ani nie upadl, ani sie gdzies nie uderzyl (zreszta, wtedy chyba mialby siniaka czy cos?), ale nie neguje calkowicie potencjalnego upadku. Kiedys, przy mnie, Mlodszy spierdzielil sie z samej gory zjezdzalni, bo probowal gdzies sie tam wspinac. Spadl wlasnie prosto na plecy, ale jak to Nik, wstal, przez minute kustykal narzekajac, ze wszystko go boli, a po chwili to rozchodzil i ruszyl do dalszej zabawy.

Z Nikiem zatem, nadal wiem, ze nic nie wiem, za to rowniez w czwartek wylazla mi na ustach opryszczka. Nawiedza mnie rzadko, raz na kilka lat, ale jak juz wyjdzie to fest. Tym razem rowniez wyglada to "uroczo". Pol gornej wargi nie moje i w dodatku nie mam tam czucia, wiec jedzenie idzie mi dosc dziwnie. Na cos sie w koncu przydaly te pieronskie maseczki. Przynajmniej moge zaslonic paskudna polowe geby. ;) Martwi mnie tylko, ze najwyrazniej "poleciala" mi odpornosc. W zeszlym tygodniu powiekszony wezel i spuchnieta szyja, w tym opryszczka, ktora jak wiadomo, tez lubi sie pojawiac przy obnizonej odpornosci. To chyba nie moze byc przypadek? Ale przeciez nie bylam w ostatnim czasie powaznie chora (zapalenie nerki to byl styczen, wiec dawno), nie bralam ostatnio antybiotykow, ani sie gorzej nie odzywiam, ani nie przybylo mi stresu... Nie mam pojecia skad takie cuda...

A wieczorem dowiedzielismy sie o pierwszym przypadku korony w rodzinie. Czternastoletnia corka brata M. mieszkajacego w Anglii zostala "ukoronowana". ;) Miala kaszel i goraczke, czyli klasycznie. Widac, ze nawet w Wielkiej Brytanii teraz zaraz wysylaja na test, zamiast polecic lykac paracetamol i odpoczywac. :D Gdzie sie zarazila? Nie wiadomo, prawdopodobnie w szkole. Teraz, po kilku dniach kaszle juz rowniez jej brat, wiec wyglada, ze choroba przechodzi na kolejne osoby...

Piatek to kolejny niecodziennie cieply dzien. Tym razem uleglam blaganiom Potworkow i dalam im krotkie spodenki. To znaczy, Bi najpierw przygotowalam spodniczke, ktora ta z oburzeniem wymienila na szorty. ;) Nawet ja sama zalozylam bluzke z krotkim rekawkiem i napomknelam do meza, ze gdyby nie gole drzewa, mozna by pomyslec, ze mamy czerwiec, a nie marzec... Po przywiezieniu potomstwa ze szkoly oraz ich nakarmieniu, pojechalismy na pierwsze, niesmiale "zwiady" w sklepach budowlanych. Malzonek bowiem w koncu przymierza sie do remontu lazienki Potworkow. To juz ostatnia lazienka, ktora wymaga gruntownego remontu. Kiedy sie ja zrobi, na jakis czas bedzie spokoj... Najgorzej, ze nasza lazienke robilismy na szybko bo prysznic sie zepsul, wiec nie bylo czasu na zbytnie zastanawianie sie jak chcemy ja konkretnie urzadzic. Na lazienke na dole mialam mniej wiecej koncepcje. A na te dzieci, nic, zero pomyslu... Poki co wiec rozgladamy sie niezbowiazujaco, tym bardziej, ze powiedzialam M., zeby mi sie nawet nie wazyl zaczynac demolki przed Wielkanoca. Nie mam ochote miec syfu w calym domu akurat na Swieta...

A na koniec wrzucam Wam kapke humoru podpatrzona w czasie nudnej drogi do szkoly:

"Wits end" to po polsku granica wytrzymalosci psychicznej lub emocjonalnej. Takie przenosne (lub doslowne) rwanie wlosow z glowy. Rejestracja idealna na dzisiejsze czasy... :D

Ze tez ja nie mialam nigdy pomyslu na jakas ciekawa tablice rejestracyjna... :D

piątek, 19 marca 2021

Marcowo - zimowo i natlok zajec dodatkowych

Czy ktos pomyslal, ze mamy w koncu dosc zimy? ;)  No nie mamy. To znaczy, dobra, M. juz wyczekuje pierwszych kempingow, jesli w ogole w tym roku uda sie gdzies pojechac... Potworki i ja jednak, wcale nie mamy dosc, ani zimy, ani zimowych aktywnosci. ;) Niestety, po 4 dniach kilkunastostopniowej temperatury, ze sniegu zostaly tylko niewielkie i bardzo brudne kupki tu i owdzie. Nic to jednak straconego, bowiem stoki narciarskie wyposazone sa w armatki sniezne i jesli tylko noca jest ponizej 5 stopni, produkowany jest puch krysztalki lodu udajace snieg. :) W sobotni ranek Potworki zaliczyly Polska Szkole, a po poludniu udalismy sie (50 minut jazdy na cholerne zadupie! :O) wlasnie na jeden z lokalnych (w sensie, ze w naszym Stanie, bo od naszego miasteczka daleeeko) stokow. Tym razem jednak nie wybralismy sie na narty. Dwoch weekendow pod rzad M. by mi raczej nie wybaczyl. ;) Znalazlam cos tylko dla dzieci, czyli snow tubing! Oczywiscie "tylko" dla dzieci umownie, bo dorosli tez moga, ale M. jest dretwy i postukal sie w glowe, a ja wolalam pstrykac foty. :)

Czapki z orzelkami to bozonarodzeniowe prezenty od Polskiej Szkoly :)
 

Pamietajac z zeszlego roku jak im sie podobalo, polowalam na bilety cala zime. Oczywiscie w tym roku wszystko jest utrudnione, biletow sprzedaje sie mniej i trzeba je "lapac" z wiekszym wyprzedzeniem. W naszym Stanie, takie miejsca do snow tubing'u sa tylko dwa i bilety rozchodzily sie niczym cieple buleczki. W koncu, zdesperowana, zamowilam je z miesiecznym (!) wyprzedzeniem i nikomu sie nie przyznalam (Potworkom, zeby potem nie bylo placzu, a M. zeby mi nie zrzedzil :D), na wypadek gdyby plany zostaly pokrzyzowane przez pogode lub chorobe ktoregos z nas.

Z gorki na pazurki jedzie Nik
 

Na szczescie, wszystko ulozylo sie pieknie i narzekac mozna bylo tylko na to, ze temperatura byla minimalnie za wysoka jak na aktywnosc, gdzie raczej ubiera sie cieplejsze, wodoodporne ciuchy. ;) Nie ma co jednak marudzic, bo dzien wczesniej, w piatek, mielismy 18 stopni, a w sobote, w miejscu docelowym, "tylko" 4. ;) W kazdym razie Potworki mialy zabawe na sto dwa. Zjezdzali raz za razem i tylko od czasu do czasu zajeczeli, ze sa zmeczeni. Nie ma sie im jednak co dziwic. Bylo dosc cieplo (choc pod koniec temperatura zaczynala wyraznie spadac i ja - drepczaca w miejscu, zmarzlam), wiec w zimowych ciuchach musialo im byc troche za goraco. Poza tym, gorka miala ruchoma tasme, wciagajaca dzieci wraz z tubami na gore, ale ze ta jechala w slimaczym tempie, Potworki wolaly wdrapywac sie obok z buta. Faktycznie bylo to szybsze, ale niestety bardziej meczace i zbytnio rozgrzewajace. ;)

Tu chwilowy odpoczynek :)
 

Najwazniejsze jednak, ze ogolnie zabawe mieli przednia. Zaluje tylko, ze przez trudnosc z biletami, juz drugi rok pod rzad, zabralismy Potworki na tubing tylko raz. Bi zdecydowanie woli to niz narty. Nik natomiast popatrzyl nieco zazdrosnie na narciarzy jezdzacych obok na stoku i prosil zebysmy kiedys przyjechali tam wlasnie na narty. Gorka ta niby jest w naszym Stanie, ale jak wspomnialam, jest to prawie godzina drogi od naszego domu.

Bi, widzac, ze pstrykam fote, pokazuje kciuki i nawet opuscila maseczke ;)
 

Mamy dwa stoki do wyboru okolo 1/2 godziny drogi od chalupy, a nieco ponad godzine na polnoc, w sasiednim stanie, sporo wieksze, ciekawsze gorki. Do tego miejsca wiec nigdy sie nie wybralismy jako rodzina. Ja bylam tam kiedys ze znajomymi, w czasach jeszcze sprzed poznania meza. ;) Juz wtedy nie zrobila na mnie jakiegos piorunujacego wrazenia, wiec mnie nie ciagnelo. Ale moze w przyszlym roku pojade choc raz, specjalnie dla Kokusia. :)

Na koniec, Potworki byly juz tak wymordowane, ze tata dal sie namowic na role mula pociagowego i zaciagnal dzieciaki do wyjscia ;)
 

Niedziela oznaczala oczywiscie kosciol oraz tenisa. Wpadl tez do nas moj tata. Tego dnia pogoda byla po prostu szalona. Rano bylo piekne slonce. Kiedy wracalismy z kosciola wczesnym popoludniem, zachmurzylo sie i w ciagu 20 minut temperatura z 10 stopni, spadla ledwie na 4. Zaczal tez padac... snieg. Prawdziwa zadymka! Grunt jest jednak cieply, wiec snieg nie osiadal, no i takie "sniezyce" trwaly po doslownie kilka minut. Potem przestawalo i czasami nawet wychodzilo slonce, po czym znow nadchodzily chmury i sypaly sniegiem. Podczas godziny czekania na grajace w tenisa Potworki, zdazylo tak trzy razy zachmurzyc sie, sypnac, rozchmurzyc i blysnac sloncem.

Po zajeciach, Nik wypadl z rozwianym (jeszcze dlugim) wlosem za swoim kolega :)
 

No dzika pogoda! :D Przy okazji potwornie tez wialo i obawialam sie czy nie walnie jakis slup elektryczny, ale choc wieczorem swiatlo kilka razy zamigotalo, prad sie utrzymal, ufff...

Bi wyszla znacznie spokojniej, ale jak wszystkie dzieci, bez kurtki... Nie wiem, co to za "moda". Chyba za malo choruja w tym roku :/
 

W niedzielny wieczor Potworki doczekaly sie tez postrzyzyn. Bi M. tylko lekko podcial koncowki, bo strasznie juz byly suche i sztywne. Wieksze ciecie bedzie po Komunii, bo pannie marzy sie fryzura za ramiona, czyli duuuzo krotsza. Nik za to ma podgolone boki oraz tyl, ale gore uparl sie zostawic dluzsza. Taka naprawde sporo dluzsza. Ponoc jakas moda teraz. Dla mnie to lekki szok oraz kolejny sygnal, ze nie tylko Bi pcha sie wielkimi krokami do doroslosci. Dotychczas to bowiem tylko Starsza wymyslala, ze chce takie spodnie, takie bluzki, taka fryzure, tych butow nie zalozy, itd. A tu Nik, moje malenstwo, tez zaczyna miec jakies poczucie wlasnego stylu. ;) Niestety, zgodnie z moimi obawami, te wlosy na czubku glowy, rano mu potwornie stercza i tylko na mokro da sie je troche przyplaskac. Wolalabym, zeby jednak mu te gore mocnej skrocic, ale zostalam przeglosowana przez obydwu moich panow. ;)

W poniedzialek Potworki konczyly lekcje wczesniej ze wzgledu na wywiadowki. Ja jednak umowilam sie z nauczycielkami obojga dzieci na wtorek, wiec zyskalam z Potwornickimi wolniejsze popoludnie. Korzystajac z okazji, zaprosilam na kawe kolezanke z dzieciakami. Ranek mialam wiec pracowity, bo po odwiezieniu dzieciakow do szkoly, zabralam sie za pieczenie ciasta oraz odgruzowywanie chalupy. O ile na ciacho wybralam prosta i szybka babke na oleju, o tyle sprzatanie mnie dobilo. Zawsze wydaje mi sie, ze "tu zgarnac, tam przetrzec" i gotowe. Tymczasem jak zaczelam zbierac z trzech stolow wszystko, co zgromadzily tam Potworki, zlapalam sie za glowe! Normalnie jak w jakiejs bajce, zbieram, odnosze do ich pokoi oraz bawialni, a tego wszystkiego jest jeszcze i jeszcze i jeszcze... Troche sobie pod nosem poprzeklinalam, ale zdazylam to wszystko ogarnac, ciasto sie upieklo i nawet dalam rade wypic szybka kawke dla zlapania oddechu. Na szczescie, kiedy dzieciaki koncza wczesniej, wychodza zaraz po lunch'u, wiec przynajmniej nie musialam martwic sie o natychmiastowy obiad. ;) Weszlismy do domu, zdazylam ogarnac plecaki, kurtki, sniadaniowki, bidony i jeszcze skrzypce Kokusia na dokladke i juz mialam kolezanke. Pogadalysmy, poplotkowalysmy, Potworki pobawily sie z jej starsza, a my pilnowalysmy mlodszej. Ktora to, jak na 2.5-lata, wydaje mi sie jakas malo ogarnieta. ;) Mozliwe, ze zapomnialam juz jak to jest u takich maluchow. Mam jednak bloga, gdzie moge przeczytac sobie co robily Potworki w tym wieku. Przede wszystkim: mowily, nawet Bi, ktora "rozgadala sie" pozno. Tamta mala nie mowi. Nic. Przez cale 2 godziny nie wypowiedziala ani jednego slowa. Piszczy, wrzeszczy, ale nie mowi nawet po swojemu... Nic, co przypominaloby slowa. Pamietam tez wyraznie, ze Potworki potrafily usiasc na momencik i posluchac czytanej ksiazeczki, poukladac klocki, Bi lubila puzzle. Mala mojej kolezanki, puzzle (takie dla maluszkow) porozkladala, po czym zaczela rzucac nimi po pokoju. Polaczyla pare klockow, po czym rozrzucila smiejac sie i piszczac. Ksiazeczki otworzyla, rzucila. Najlepsza zabawa to bylo dzikie bieganie, zapalanie wszystkich swiatel (to jakas obsesja, a ze jest wysoka, to dosiegla kazdego kontaktu ;P) oraz szarpanie sznurkami od zaluzji. Oraz walenie drewnianymi zajaczkami w stol. Wszystko w akompaniamencie dzikiego pisku. Szczerze, to po ich wyjsciu dzwonily mi uszy i ucieszylam sie, ze juz koniec wizyty. :D Mam tez takie niejasne poczucie, ze moze powinnam napomknac kolezance, ze troche zaniepokoilo mnie zachowanie jej dziecka. Nie jestem jednak pedagogiem, a moje Potworki sa sporo starsze, wiec ciezko mi porownywac. Mala to zdecydowanie wulkan energii, ale to ze kompletnie nie mowi, w ogole nie slucha i na niczym nie skupia uwagi (nawet kiedy mowi sie do niej i probuje nawiazac kontakt) wydalo mi sie troche... nie halo. Wszystkie jej zachowania i "zabawy" widze raczej u roczniaka, a nie dziecka, ktore za 4 miesiace skonczy 3 latka. Nie wiem jednak jak zagadnac kolezanke, ze moze mala trzeba by przebadac pod kontem rozwoju, a jednoczesnie jej nie obrazic... 

A po wyjsciu kolezanki, zdazylismy jeszcze spokojnie na trening druzyny plywackiej. :)

Mlodszy zaczerpuje oddech


Wtorek to kolejny dzien skroconych lekcji. Tym razem rano musialam podjechac do pracy, a po odebraniu dzieciakow, mialam wywiadowki z obiema nauczycielkami. Nie dowiedzialam sie niestety niczego konkretnego, bo te wiosenne wywiadowki sa na zasadzie "child - led", czyli to dzieci opowiadaja co jest ich najwiekszym osiagnieciem i nad czym wydaje im sie, ze musieliby popracowac. Nauczycielki tylko troche klaryfikuja i dopowiadaja swoje trzy grosze. Ma to na celu zwiekszenie swiadomosci dzieci oraz wziecia odpowiedzialnoci za wlasny rozwoj. Cel szczytny, ale spojrzmy prawdzie w oczy - na ile taki kilkulatek jest w stanie ocenic swoje faktyczne zdolnosci? Jedyny plus, ze w Hameryce nauczyciele raczej patrza na postepy danego dziecka, a nie na jego wyniki na tle klasy. Bi nadal twierdzi wiec, ze jest kiepska z matmy, co mnie niezmiennie zaskakuje, bo dotychczas nie zauwazylam zeby miala z nia problemy. Nauczycielka zreszta tez wytlumaczyla, ze Starsza bez problemu zalicza testy, a ze malo kiedy ma na nich 100%? Coz, oboje moich dzieci maja tendencje do wykonywania zadan "predko, szybko, jakby mnie co gonilo..." i oczywiscie zawsze gdzies sie walna. ;) Nik natomiast oznajmil, ze jego najwazniejszym osiagnieciem jest wieksza samokontrola i wylaczanie komputera kiedy pora jest na wykonywanie innych zadan. Na poczatku roku bowiem, kilka razy nauczycielka zmuszona byla zabrac mu chromebook, bo Mlodszy zaczynal grac w jakas gierke i mimo upomnien nie wylaczal. Teraz ma ponoc na lawce trzy paski tasmy. Przy kazdym upomnieniu nauczycielka odrywa jedna tasme. Jesli oderwie wszystkie 3, zabiera komputer. Strategia chyba dziala, bo nie pamietam kiedy ostatnio wrocil do domu bez chromebooka. ;) I to tyle z wywiadowek.

Wtorek to obecnie tez kolejne zajecia ze sztuk walki. Tym razem entuzjazm Nika byl jakby lekko przygaszony. Niestety, takie skrocone dni rozleniwiaja. Jak jedzie sie na zajecia krotko po powrocie ze szkoly i zjedzeniu obiadu, idzie to z marszu. Ale jesli po po powrocie ma sie nagle 4 godziny podczas ktorych jest czas zeby i sie pobawic i pograc na konsoli (uproszone ze wzgledu na skrocone lekcje), to potem nie chce sie juz ruszyc dupki. ;)

Kolejna pstryknieta na szybko fota. Widzicie ten chaos w sali? Banda mlodocianych wariatow musi sie wyszalec przed zajeciami :D
 

Na szczescie karate to nadal jeszcze forma atrakcji, a dodatkowo widze, ze oboje zaprzyjaznili sie z dziecmi, zegnaja sie z kolegami po imieniu, wiec super. Szkoda, ze te sesje sa tak krotkie i tylko raz do roku...

Nadeszla sroda, 17 marca, czyli St. Patrick's Day. Obchodzone tutaj zazwyczaj hucznie, z paradami i tlumem walacym do barow na irlandzkie piwko. Niestety, juz drugi rok pod rzad tego zabraklo... :( Dzieciaki jednak z radoscia ubraly sie do szkoly w swoje zielone koszulki. Niestety, Bi, ktora dopiero co wrocila do treningow plywackich, po wyjsciu ze szkoly zaczela jeczec, ze nie chce jechac na basen, bo leprechauns (to te irlandzkie karzelki w zielonych kubraczkach) ja utopia! Tiaaa... niezla wymowka, kolezanko... :D Oczywiscie na trening pojechalismy i (surprise, surprise!) nikt nie zostal utopiony. ;)

Kombinatorka :)
 

W srode rowniez moj tata otrzymal swoje pierwsze szczepienie na covid. Uparl sie na nie jak szczerbaty na suchara i w koncu dopial swego. Trafila mu sie szczepionka firmy Pfizer i poki co (odpukac!) nie ma po niej zadnych efektow ubocznych. Uparl sie tez leciec do Polski, choc cala sytuacja az krzyczy, zeby sobie odpuscil. Jego lot zostal odwolany, choc tu okazalo sie, ze linia lotnicza ma burdello w systemie, bowiem kiedy na prosbe taty weszlam na jego konto, zglupialam. Maila wyslano mu bowiem o kancelacji, ale kiedy kliknelo sie w szczegoly, okazalo sie, ze linia lotnicza sama przebukowala go na inny lot tego samego dnia. Zawiadomienia o tym jednak juz nie wyslala... ;) W kazdym razie, kiedy juz tato szczesliwie ustalil, ze jednak jego rezerwacja jest wazna i moze leciec, kiedy zaszczepil sie przeciw koronie, okazalo sie, ze w Polsce znow wprowadzany jest lockdown. :O Tata moj zas leci do Kraju w jednym, waznym celu. Ma on stary implant dentystyczny, ktory zaczal mu sie ostatnio ruszac, a kilka dni temu w koncu wypadl. A ze zab przedni, wiec wiecie... tata cieszy sie, ze teraz wszedzie noszone sa maseczki. :D W kazdym razie chcial leciec do Polski glownie po to, zeby wstawic nowy implant, uslugi tam sa bowiem o jakas 1/3 tansze niz tu. Oczywiscie moja mamuska panikuje i namawia go (teraz, kiedy tata zaszczepiony i gotowy do drogi, a zostaly tylko 2 tygodnie!) zeby moze jednak przelozyl wylot. Ja tam uwazam, ze dentysci beda dzialac. Przeciez ludziom zeby sie psuja, bola, ukruszaja... ktos to musi reperowac... Tyle ze nagly przypadek to co innego niz planowy zabieg wstawienia implantu. Siostra bedzie sie wiec musiala dowiedziec, czy taty polski dentysta go przyjmie...

Czwartek uplynal pod znakiem calodniowego deszczu. Nie powiem, potrzebny byl, bo od kilku dni mielismy ostrzezenie przeciwpozarowe. Nie mniej, podczas deszczu jestem spiaca i nie do zycia. Nie mowiac juz o tym, ze akurat na ten dzien zaplanowalam sobie mycie podlog... Jak zaplanowalam, tak zrobilam, choc potem caly dzien zzymalam sie na slady psich lapek oraz na Potworki, ktore po powrocie ze szkoly, jedno ominelo wycieraczke, a drugie wlazlo az do jadalni, bo uprzednie zdjecie butow bylo zbyt duzym wysilkiem. I zeby nie bylo, jeszcze w garazu ostrzeglam, ze umylam podlogi, wiec zeby wytarli dobrze buty i nie lazili w nich po chalupie. I co? Trzy sekundy wystarczyly, zeby zrobili wszystko odwrotnie. Cisnienie podniesli mi tez tescie, ktorzy uslyszeli jak opierniczam dzieciaki (akurat M. rozmawial z nimi na Skypie) i rzucili sie do ich goraczkowej obrony, ze przeciez to dzieci i mieli prawo zapomniec! Tak, ku*wa! Gdybym powiedziala im rano, ze "sluchajcie, bede myla podlogi, wiec jak wrocicie ze szkoly, dobrze wytrzyjcie buty", to ok, moglo im wyleciec z glowy przez pol dnia. Ale jak im mowie w garazu, tuz przed wygramoleniem sie z auta, to bez przesady! To nie sa maluszki, Bi ma juz praktycznie 10 lat!!! A tesciowa mi tu ciu-ciu-ciu, male dzieci, zapomnialy, czego ty matka chcesz! Ughhhh... :/ W kazdym razie, reszta popoludnia w czwartek, to oczywiscie karate Potworkow. Oboje leca na te zajecia jak na skrzydlach i ciekawa jestem ile ten zapal jeszcze potrwa.

 

I znowu fota strzelona na szybko i cichcem jeszcze przed zajeciami...

Przy okazji pan prowadzacy dodal mi mala zagwozdke, bowiem po zajeciach wyszedl z sali i bardzo chwalil Potworki i jeszcze jedna dziewczynke, ze swietnie sobie radza, sluchaja polecen i sa bardzo zdyscyplinowani. Podczas nastepnej sesji zajec, chcialby rozdzielic grupe na maluchy, ktore musza nauczyc sie podstaw dyscypliny oraz te starsze i lepiej sobie radzace dzieci, ktore chca sie faktycznie nauczyc sztuk walki, a nie poturlac na materacu. Tym samym trener (sensei :D) rozwial czesc moich watpliwosci, bo widzac co sie dzieje na zajeciach, sama planowalam spytac go, czy warto Potworki zapisac na zajecia o wyzszym poziomie. Tylko, ze spodziewalam sie, ze kolejna sesja zajec bedzie znow zima, trener zas oznajmil, ze zaczyna sie ona juz pod koniec kwietnia! No i super, tylko... Pod koniec kwietnia zaczyna sie tez pilka nozna oraz kolejna sesja zajec tenisa, na ktore Bi i Nik sa juz zapisani. Oprocz tego oczywiscie druzyna plywacka 3x w tygodniu. Co drugi poniedzialek religia. Za chwile pewnie zaczna sie juz konkretnie przygotowania do ceremonii Komunii... Ze o sobotniej Polskiej Szkole juz nie wspomne... Podsumowujac, nie wiem czy damy rade to ogarnac (i nie pasc przy tym jak kon po westernie), bo Nik oczywiscie chce chodzic na wszystko, a Bi radosnie oznajmila, ze przeciez mozemy opuscic plywanie. Niedoczekanie... ;) Tak czy owak, zastanawiam sie czy w ogole pchac sie w kolejne zajecia, tym bardziej, ze treningi pilki noznej ustalaja trenerzy i nie bede znala ich grafiku az do ich przydzielenia w tygodniu kiedy pilka sie zacznie...

Piatek to w koncu dzien bez zadnych dodatkowych zajec. Niestety, jest to tez dzien tygodniowych zakupow spozywczych. ;) Juz same zakupy oraz rozpakowywanie ich to malo przyjemna sprawa, ale przy okazji zawsze sobie poklne, ze kupilismy chalupe z garazem pod domem. Nie dosc, ze tracimy przez to polowe piwnicy, nie dosc, ze jest jedno przejscie i do domu i do bawialni, czyli wszystko co na butach sie nosi, to jeszcze dochodzi taszczenie ciezkich siat na pietro. A nasze tygodniowe zakupy to 6-7 takich duzych, wielorazowych toreb. Troche trzeba sie nadzwigac. Poki co jestem w miare mloda i sprawna, a jest nieraz ciezko. Co bedzie za jakis czas? Nic tylko trzeba bedzie szukac kolejnego domu, ponownie parterowego... :D

Poza tym, nie wiem czy nie czeka mnie wizyta u lekarza. Spuchla mi szyja wokol lewego wezla chlonnego. W poniedzialek wieczorem bolala mnie ta kostka zuchwy przy uchu i zastanawialam sie, ki diabel, przeciez to nie jest miejsce, gdzie mozna sie niechcacy uderzyc. We wtorek juz zdecydowanie mialam powiekszony i bolesny wezel i spuchnieta szyje pod uchem. W czwartek sam wezel przestal bolec, ale opuchlizna zostala. No i od czego? W zeszlym tygodniu lekko smarczalam i drapalo mi w gardle. Jeszcze wczesniej cmil mnie zab, ale zmienilam paste i myslalam, ze pewnie reaguje na nia, bo mam wrazliwe zeby. Teraz czuje od czasu do czasu lekkie klucie w uchu. Wszystko to jednak tak niepozornie i delikatnie, ze ciezko polaczyc to z powiekszeniem wezla. W ogole to strasznie dziwne, bo rano budze sie z gula na polowe zuchwy. A w dzien ta opuchlizna pomalu zanika i zostaje tylko bezposrenio pod uchem. Pierwszy raz w zyciu mam cos tak dziwnego. Poza tym czuje sie dobrze i nic mi niedolega poza okresem. Stwierdzilam, ze jak do poniedzialku samo nie przejdzie, przejade sie znow do doktorka... :/

Tymczasem przed nami kolejny weekend. Polska Szkola w sobote, tenis w niedziele, a dodatkowo jutro po poludniu mamy sie zglosic do jednego z polskich klubow, zeby odebrac prezenty wielkanocne dla dzieci od polskiej szkoly. Potworki oczywiscie juz zacieraja lapki... :D A, no i dostalam w koncu raporty dzieci za miniony semestr (tutaj sa ich 3), ale o tym to juz wspomne kolejny raz. :)

Na koniec wrzucam moje lilie z Dnia Kobiet:

Kiedy je otrzymalam byly jeszcze w paczkach, ale juz po kilku dniach rozwinely sie w takie cudownosci i co niesamowite, trzymaja sie do dzis!

Oraz mala zapowiedz wiosny w ogrodzie:

To malenstwo to oczywiscie kielkujacy hiacynt :)


sobota, 13 marca 2021

Kolejny tydzien

Tygodnie leca jak szalone... Mam wrazenie, ze caly poprzedni rok uciekl mi przez palce, mimo ze mial byc przeciez wolniejszy i spokojniejszy. Ze zdziwieniem znajduje w pracy dokumenty sprawdzone i podpisane miedzy styczniem a marcem 2020. Za kazdym razem przezywam mini szok, ze "to jeszcze wtedy bylo normalnie?". W moim umysle, caly poprzedni rok po prostu poszedl na straty, jakby go w ogole nie bylo. Teraz, dwa miesiace nowego roku tez smignely mi nie wiem kiedy i wszystko wskazuje, ze marzec rowniez przeleci niczym huragan...

Sobota zaczela sie, juz tradycyjnie, od Polskiej Szkoly i (rowniez tradycyjnie) od wku*wa. Kurcze, mamy obecnie w domu 5 (!) komputerow (plus moj - nie moj sluzbowy), a podlaczenie sie do glupiego Zoom'a zawsze wyglada niczym bieg przez oplotki. Na stacjonarnym kompie w bawialni sa jakies zabezpieczenia i nie pozwala w ogole Zoom'a otworzyc. Zreszta, zadne z dzieci i tak nie jest chetne, zeby siedziec w piwnicy (choc nie maja problemu zeby pol dnia grac tam na Playstation)... Nauczycielka Nika wysyla link do lekcji na strone szkoly, co ulatwia mi nieco zadanie, bo Mlodszy moze wejsc na te strone ze szkolnego Chrome book'a. Niestety, Zoom laduje sie na nim nieraz kilka minut. Czesto Nik zdazy rozlozyc sie z klockami i bawic w najlepsze zanim w koncu komp polaczy sie z lekcja... No, ale jakos to dziala, wiec sie (az tak) nie czepiam. Gorzej z Bi. Jej nauczycielka uparcie link przesyla wylacznie ma email rodzica. I tu zaczynaja sie schody, bo szkolne Chrome booki maja poblokowane wszystkie strony z poczta. Nie dziala ani Google Mail, ani Yahoo, etc. Chcac nie chcac, na czas lekcji oddawalam Bi mojego prywatnego laptoka. I wszystko bylo ok, az do dwa tygodnie temu, kiedy przy laczeniu z Zoomem, wyskoczyla informacja, ze Zoom "nie znajduje kamery". Ktora to jest wbudowana w komputer. wiec to nie tak, ze zapomnialam podlaczyc. Myslalam, ze to moze jakis blad, ale pozniej wieczorem probowalam cos zdzialac i okazuje sie, ze moj laptop uparcie twierdzi, ze nie ma kamery i juz. Komp ma ponad 5 lat i najwyrazniej kamera wyzionela ducha. :( W miniona sobote wiec, postanowilam dac Bi laptop M. Nie bylam pewna czy zda egzamin, bo to Apple, a (jak wspomnialam wyzej), stacjonarny Apple nie pozwala na wlaczenie Zoom'a. Nie mniej jednak, przeslalam link do lekcji na skrzynke malzonka, a kiedy przyszla pora lekcji, nieco nerwowo kliknelam. I cud, jest kamera, nauczycielka moze widziec Bi! Nasza radosc nie trwala dlugo, bowiem przy probie wlaczenia systemu glosowego, wyskoczyla wiadomosc, ze... komputer nie zezwala na uzycie go do programu Zoom! AAAAAAHHHHHHHHH!!! Myslalam, ze cos mnie trafi!!! Lekcja juz sie jednak zaczela, nie bylo czasu na atak apopleksji, wiec z dwojga zlego uznalam, ze lepiej, zeby Bi nie miala kamery niz glosnikow i polecialam jednak po mojego lapka. :D A wisienka na torcie byl Nik, ktory cos sobie nacisnal i przestal slyszec lekcje. To znaczy najpierw upieral sie ze on nic nie naciskal (no przeciez samo sie zrobilo...), a potem stwierdzil, ze mooooze cos tam nacisnal, ale nie pamieta co... Wezcie sobie tu wstawcie piekny facepalm. ;)

W sobotnie popoludnie pojechalismy odebrac rozliczenie podatkow od ksiegowego i tu mila niespodzianka, bowiem... dostaniemy zwrot! Po raz pierwszy od chyba 4-5 lat! :D Nie bedzie to jakas wielka fortuna, ale zawsze to lepiej niz doplacac. ;) A po ksiegowym pojechalismy jeszcze do kosciola, bo na niedziele mielismy plany, ktore mszy juz nie uwzglednialy. ;) Taaak, sobota byla zdecydowanie w biegu, bo pomiedzy wszystko, wciskalam jeszcze dwa ladunki prania oraz skladania, odgruzowywanie tego i owego, nie mowiac juz o normalnym dokarmianiu siebie oraz potomstwa. :)

Sobota byla wiec meczaca i zabiegana, a to dlatego, ze na niedziele wykupilam nam bilety na... NARTY!!! Przyznaje, ze tym razem, po takiej sobocie, bylam dosc zmeczona (starosc nie radosc) i gdyby nie to, ze karnety byly juz oplacone, chyba bym zrezygnowala. No strasznego mialam lenia... :D Ciesze sie, ze sie jednak wybralismy, bo raczej byl to juz ostatni raz w tym roku. Warunki byly takie sobie juz wtedy, a po kilkunastu stopniach w srodku minionego tygodnia, w ogole snieg pewnie prawie zszedl. Na horyzoncie zas z grubsza plusowe temperatury i zero porzadnego opadu swiezego puchu. Wyglada, ze czeka nas wczesna i ciepla wiosna, choc tu narazie oddechu nie wstrzymuje, bo do konca marca zostalo jeszcze troche czasu, a rok temu troche sniegu spadlo jeszcze i w kwietniu. ;) W kazdym razie, niedziela tez byla meczaca, ale w ten pelen samozadowolenia sposob, gdzie bolace miesnie sprawiaja perwersyjna przyjemnosc. ;) Z naszej czworki, tylko w sumie Nik jechal podniecony i zadowolony. Ja, jak napisalam, bylam jakas taka "detka", a Bi marudzila na potege, mimo, ze jechalismy w te samo miejsce co ostatnio, gdzie dobrze sie bawila. Jej nastroj podsycal jeszcze M., wzdychajacy ciagle ciezko jak to mu sie nie chce i jak on nie lubi nart... (facet wychowany w Zakopanem!) Nie bylo mi go zreszta ani tyci zal, bo zanim zamowilam bilety, lojalnie spytalam, czy chce jechac. Gdyby nie chcial, wzielabym po prostu Kokusia na jedna z naszych lokalnych gorek. Dla samej siebie oraz syna, nie potrzebuje sie tluc 1.5 godziny na polnoc. ;) Oczywiscie malzonek stwierdzil, ze pojedzie, a potem spedzil pol dnia narzekajac nad swoim ciezkim losem. ;)

Piekna zima... a to juz marzec ;)
 

Pechowo, nie dosc, ze 1/2 rodziny dawala wyraz swojej zalosci, to jeszcze warunki okazaly sie ciezkie i Bi kompletnie skapitulowala. Niestety, ostatni tydzien obfitowal w cieplejsze dni oraz deszcz, a potem scisnal mroz. Dodatkowo, marcowe slonce jest juz dosc mocne i mimo temperatury okolo -1, tam gdzie dochodzilo, snieg topnial, po czym natychmiast zamarzal kiedy docieral w te miejsce cien. W efekcie, wszedzie byly wielkie platy lodu. Sama trzy razy o malo sie nie wywalilam, kiedy przypadkiem wpadlam na lod podczas skretu. Udalo mi sie cudem utrzymac rownowage, ale Bi miala mniej szczescia. Wywalila sie i jeszcze zjechala tylem na brzuchu w dol, w uroczej pozycji "zaby". :D Narty jej sie wypiely i jedna zjechala w dol, na szczescie prosto w moje rece, ale druga zostala wysoko ponad Bi. Starsza probowala sie po nia wdrapac, ale bylo slisko, a w butach narciarskich ciezko sie sprawnie poruszac, wiec tylko co chwila upadala. Na szczescie jakis uprzejmy, przejezdzajacy narciarz, zobaczyl co sie dzieje, podniosl narte i "podwiozl" ja Bi. Mialam ochote go usciskac. :)

Z powodu mocnego slonca, zmuszona bylam zalozyc moje staruszki gogle. Maja one wkladki korekcyjne (swietny wynalazek!), ale niestety jedna soczewka jest za slaba i w rezultacie mam dziwne wrazenie patrzenia przez szklana kule... nie wiem jak to lepiej okreslic. ;) A nastroj Bi mozecie wyczytac bezblednie z jej miny :D
 

Po tym zdarzeniu, Starsza byla oczywiscie w stanie histerii i ryczala, ze chce wracac do samochodu. Gdybysmy juz chwile pojezdzili, moze i M. by ja zabral, ale to byl nasz pierwszy raz! :D Zeby wiec panne nieco uspokoic, zostalam z nia na zielonym (najlatwiejszym) stoku, gdzie pod koniec trzeba sie na sporym odcinku odpychac kijkami. No coz... Czego sie nie robi dla dziecka, ktore zreszta caly czas dopytywalo o godzine i czy juz pora wracac. Niestety, Bi to nie Nik, ktory lezal co chwila, po czym wstawal, otrzepywal sie, wolal "I'm OK" i jechal dalej, zasmiewajac sie w glos. :D Nawet jednak on, po przejechaniu z M. czarnej (najtrudniejszej) trasy, stwierdzil, ze bylo za slisko i uparl sie zostac na niebieskiej (sredniej), na ktorej to na poczatku wywinela orla Bi. Ten fakt chyba oddaje najlepiej, ze warunki byly slabe. ;)

Kokusia za to narty wprawiaja w iscie szampanski nastroj ;)

Wrocilismy do domu o 18 i reszta wieczoru to juz byl bieg z wywieszonym jezykiem. Kiedy bylismy na nartach ostatnio, Potworki mialy dlugi weekend, wiec luz. Tym razem jednak, kolejnego dnia szkola, wiec trzeba bylo wszystko przyszykowac i koniecznie wykapac mlodziez, ktora oczywiscie gromko protestowala... ;)

Poniedzialek, 8 marca, czyli Dzien Kobiet. :) Jak wiecie, M. kompletnie nie ma glowy do jakichkolwiek uroczystosci. W rezultacie wlasciwie to nie obchodzimy zadnych specjalnych dni, poza urodzinami dzieci. Ja bowiem z reguly pamietam o rocznicach, urodzinach, imieninach, itd., ale po 13 latach razem, juz sie przyzwyczailam, ze M. raczej nic nie przygotuje dla mnie, wiec po co mam sie wysilac dla niego? Wspominalam juz jednak, ze czasem ktores z nas cos najdzie, ma wene i checi i cos kupi lub przygotuje. Tego dnia oczywiscie nie bylo mowy zebym szykowala cos dla samej siebie, ale niespodziewanie naszlo M. Podobno tyle sie usluchal o Dniu Kobiet w radiu i polskim i hamerykanckim, ze postanowil sie wykazac. ;) Napisal tajemniczo zebym poczekala na niego z obiadem dla dzieci. Domyslilam sie, ze przywiezie zarelko. I przywiozl - sushi, ktore uwielbiamy cala czworka. Oprocz tego jednak, kupil bukiet kwiatow dla malzonki. Oczywiscie to M., ktory kompletnie nie zna sie na jakichkolwiek tradycjach, wiec zamiast tulipanow wreczyl mi lilie, ale nie bede sie czepiac, bo kwiaty od meza dostaje raz na kilka lat, wiec zawsze ciesza... :D

Oprocz zielska oraz sushi, poniedzialek oznaczal rowniez religie dla Potworkow, a dla matki pogaduchy z kolezankami. Pogaduchy mocno przerywane, bo jedna z kolezanek ganiala za swoja energiczna 2-latka. ;) Ja z druga chodzilysmy za nia z jednego konca placu zabaw (na ktory podjechalysmy), na drugi i po przekatnej. Za kazdym razem jak do niej dolaczalysmy, mloda rozpedzala sie z piskiem w zupelnie innym kierunku, jej zdyszana matka za nia, a my dwie znow powolutku w mniej wiecej tym samym kierunku. Obecnie glownym tematem jest oczywiscie Komunia i zwiazane z nia organizacje. Jedna z kolezanek bedzie miala impreze na 60 osob. Druga skromniej - kilkanascie, ale mysli o zamowieniu kateringu. Ja planuje zaprosic naszych 2, w porywach 3 gosci, po prostu do restauracji. :D Wszystkie trzy za to zzymamy sie, ze jest marzec, a my nadal nie dostalysmy wytycznych co do strojow dzieci (jesli faktycznie takowe sa), no i ze w kosciele, na dzien dzisiejszy, moga byc tylko rodzice oraz rodzenstwo komunijnych dzieci. We trzy myslimy za to zeby wynajac wspolnego fotografa i wybrac sie gdzies w plener i urzadzic sesje. Ile z tego wyjdzie, co sie pozmienia, zobaczymy. Wiadomo, ze obecnie wszystko moze sie zmienic na lepsze lub gorsze w przeciagu kilku dni...

We wtorek rano popedzilam na co kilkumiesieczne pozbywanie sie odrostow. Ciesze sie, ze po zamknieciu rok temu, a pozniejszym otwarciu, fryzjerzy dzialaja poki co w miare normalnie. W zeszlym roku o tej porze, w akcie desperacji, sama probowalam robic sobie pasemka, a efekt byl... no coz, zaden. ;) Tej wiosny udalo mi sie spotkac z moja Wiola i machnac balejaz bez przeszkod. Przy okazji umowilam sie tez na odswiezenie fryzury na dzien przed Komunia dzieci i niech mi sie gubernator nawet nie wazy zamykac ponownie zakladow! :D

Zapomnialam niestety zrobic zdjecia "przed", wiec musicie uwierzyc mi na slowo, ze odrost mialam juz potezny, taki prawie 10-centymetrowy, a koncowki to bylo jedno, rozdwajajace sie siano...
 

Juz w drodze do domu, zaczal do mnie wydzwaniac tata. Po dojechaniu do chalupy wiec, z pelnym pecherzem oraz wsciekle glodna, zmuszona bylam spedzic kolejne pol godziny na kompie z rodzicielem po przeciwnej stronie telefonu. Moj tato probuje sie bowiem usilnie dostac na szczepienie przeciwko koronie, mimo moich sugestii, zeby jednak nie pchal sie az tak predko na szczurka laboratoryjnego. Moj tata wybiera sie bowiem pod koniec miesiaca do Polski, a moja "wspaniala" matka powiedziala mu, zeby sie nieszczepiony nawet nie pokazywal, bo na pewno zarazi sie gdzies na lotnisku, a potem zarazi ja, zas ona chce jeszcze pozyc. Typowe dla mojej mamuski. ;) Tymczasem, te szczepienie to w naszym Stanie jakas enigma. Niby szczepionki sa, ale ich nie ma. Od zeszlego tygodnia szczepic sie moga osoby powyzej 55 roku zycia, ale nigdzie nie ma dostepnych preparatow. Podejrzewam, ze zostaly przejete przez wydzial oswiaty, bo jednoczesnie otwarto szczepienia dla nauczycieli. Tymczasem tata nie rezygnuje i rejestruje sie gdzie sie da, liczac, ze w koncu gdzies magicznie od razu wezma i go zaszczepia. W swojej naiwnosci uwaza, ze jak dostanie maila, ze spelnia kryteria i moze sie umowic na szczepienie, to znaczy, ze od razu, z marszu go przyjma. I nie slucha mnie kompletnie, kiedy tlumacze mu, ze to tak nie dziala. I wlasnie we wtorek otrzymal maila skads tam, ze moze dokonczyc rejestracje. Poniewaz tata jest nieco na bakier i z jezykiem angielskim i z internetami, wiec musialam mu pomoc. Oczywiscie po przejrzeniu listy klinik, szpitali i innych "szczepionkowych" miejsc w obrebie 30 km, okazalo sie, ze nigdzie nie maja dostepnych dawek, nigdzie! Kolejny raz tato odbil sie od sciany i kolejny raz zmarnowalam swoj cenny czas nad jego sprawami, mimo, ze tlumacze, zeby juz odpuscil i czekal na zawiadomienie o dostepnych szczepionkach od tych miejsc, w ktorych jest juz zarejstrowany... Ale kto by tam corki sluchal. Toz ja gowniara jestem, ledwie po 40stce, co ja tam o swiecie wiem... ;)

Poznym popoludniem zas, Potworki ochoczo zalozyly biale wdzianka i pomknelismy na sztuki walki, ktore ja zwe po prostu roboczo karate. ;) Tego dnia w koncu na chwile przyszla wiosna. W dzien bylo 14 stopni, choc dosc nieprzyjemnie wialo. Korzystajac jednak z nieco przyjemniejszej aury, po odstawieniu dzieciakow na zajecia, zamiast kisic sie w aucie, ruszylam na spacer wokol parkingu. Budynek na takim troche zadupiu, otoczony mokradlami (ale w sumie tutaj wszedzie sa mokradla), wiec troche balam sie, ze znienacka wyjdzie mi z krzakow niedzwiedz (jest marzec, a wtedy skubance sie budza), ale za to zaraz obok komendy policji, wiec raczej nikt mnie nie napadnie. ;) Po jakims czasie zaczelo sie robic gwaltownie chlodniej bo na noc zapowiadali przymrozki, ale i tak cieszylam sie z tej chwilki na swiezym powietrzu po calym dniu w budynkach, przemykajac tylko do samochodu i z powrotem. :)

Z powodu korony rodzicom nie wolno czekac pod drzwiami, wiec zostaje mi pstrykniecie pamiatkowego zdjecia na szybko, po odstawieniu Potworkow na zajecia... Za to, dzieki maseczkom nie musze "cenzurowac" zdjec ;)

Co do samych zajec, oczywiscie nie wiem dokladnie jak sie odbywaja bo rodzicom nie wolno zostac w budynku, ale wyraznie trener ma problem z dyscyplina. Rok temu zapisanych bylo tylko osmioro dzieci, a facet mial jeszcze asystenta do pomocy. W tym roku, z jakiegos powodu (moze dlatego, ze w zeszlym roku nie odbyla sie jedna sesja) zapisanych jest az 12 dzieci, a trener jest sam. Bi jest najstarsza w grupie, kolejnych 2-3 w wieku okolokokusiowym, ale reszta to naprawde smarkateria, ktora chcialaby raczej miec godzine swobodnej gimnastyki, a nie zajecia wymagajace sporej dawki dyscypliny i powtarzania gestow. W rezultacie, za kazdym razem jak ich odbieram, przynajmniej jeden delikwent stoi przed wejsciem na sale, wyrzucony z zajec za rozrabianie. :D Potworki tez przyznaja, ze trener czesto musi krzyknac zeby utrzymac klase w ryzach, co dla raczej opanowanych Hamerykanow, ktorzy nauczeni sa sie cackac z dzieciakami, jest nie lada wyczynem. Lobuziaki musza naprawde niezle dokazywac. ;)

Patrzac na mala hinduske obok Bi, zastanawiam sie, co mysleli jej rodzice, przyprowadzajac ja na zajecia, jak by nie bylo sportowe... w sukience :D
 

Sroda ponownie byla ciepla, wiec po zjedzeniu obiadu, Potworki dostaly pozwolenie na pobieganie na podworku. Bi szybko skumala sie z sasiadka i popedzily szukac w blocie i zbutwialych po zimie lisciach, salamander. Zadnej nie znalazly, ale za to Starsza wrocila z taaakimi brudnymi lapami, ze nie mogla ich domyc i ucieszylam sie podwojnie, ze jedzie na basen i je porzadnie odmoczy. ;) Zanim jednak pojechalismy, przymusilam dzieciarnie, zeby odrobila choc jedna strone pracy domowej z Polskiej Szkoly i jakims cudem zgodzili sie nawet bez wiekszych protestow. Czy to juz Dzien Matki? :D Z treningu zas za wiele nie pamietam, oprocz tego, ze dzieciaki plywaly. Zaczytalam sie w ksiazce i tylko od czasu do czasu zerkalam czy sluchaja trenera i nie rozrabiaja zanadto z kolegami...

Trener tlumaczy cwiczenie, tymczasem z osmiorga dzieci, tylko troje uwaza. Bi patrzy gdzies w przestrzen, zas Nik oraz dwie dziewczynki sa w ogole odwroceni tylem... :O

W czwartek przyszla (tylko tymczasowo) wiosna i to w wydaniu "poznym". Wlasciwie to lato wskoczylo na miejsce wiosny, bo jeden termometr pokazal 19 stopni, a drugi wrecz 21. Do tego piekne slonce i pogoda byla po prostu wymarzona, choc ja chodzilam niczym snieta ryba. Jak co roku, dopadlo mnie przesilenie wiosenne. Budze sie niewyspana, glowa mi ciazy i wlasciwie mialabym ochote polozyc sie na kanapie i zdrzemnac. W sumie, kto bogatemu zabroni skoro maz w pracy, a dzieci w szkole? ;) Coz, moje wlasne sumienie mi nie pozwolilo, bo jak to tak? Spac w srodku dnia? Przy chorobie, tudziez ciazy, ok. Ale tak bez powodu? O nie, ruszaj sie kobieto! ;) Zreszta i tak musialam podjechac do pracy, choc ta kompletnie mi nie pomogla. Wrocilam tak samo zmeczona. Zmusilam sie jednak zeby wziac Maye na spacer, bo w taka pogode to grzech po prostu nie wyjsc. I dopiero to postawilo mnie na nogi. Po powrocie umylam kuchenke, kuchenny zlew, przetarlam wszystkie blaty, pozbieralam jakies dzieciece "przydasie" porozrzucane po chalupie, puscilam odkurzacz zeby sobie pojezdzil, dokonczylam obiad... Po czym, zadowolona z siebie klaplam na dupsko i po chwili... znow zachcialo mi sie spac. :D A po poludniu kolejne zajecia z karate dla Potworkow.

"Karate kids" szykuja sie do zajec ;)
 

Oni cwiczyli kopniecia i ciosy, a ja, korzystajac z pogody, chodzilam wzdluz i wszerz i w poprzek parkingu (w jednej tylko, cienkiej bluzce! W marcu!), delektujac sie cieplem.

I znow cichcem pstrykniete podczas odstawiania na zajecia. Bi otrzymuje jakies doglebniejsze instrukcje na temat odpowiedniego wykopu ;)
 

Czwartek naznaczyl rowniez dla mnie rocznice zmian, ktore wprowadzila w moje zycie pandemia. To wlasnie 11 marca moj szef wyslala cala nasze ekipe na prace zdalna. Nastepnego dnia gubernator oglosil zamkniecie szkol od 16 marca. Jak wiemy, zamkniecie te wydluzano, az dzieci wrocily do szkoly dopiero po wakacjach. Zamknieto bary, restauracje, silownie i wiele przedsiebiorstw. Pol biedy jak ktos mogl wykonywac obowiazki z domu, wtedy mial mozliwosc dalszego zatrudnienia, ale jesli nie mogl, zasilal rzesze bezrobotnych. Ktorzy dostawali zreszta dodatkowe zapomogi, wiec wielu wcale sie z powrotem do pracy nie spieszylo... ;) Jesli pamietacie, ja oficjalnie nadal bylam zatrudniona, ale wyplate raz dostawalam, raz nie. I tak cala wiosne, lato i czesc jesieni. Oj, nie bylo wesolo... Nasz Stan formalnie zaczal luzowac obostrzenia juz pod koniec maja zeszlego roku. Pomalutku i ostroznie, czasem wracajac do niektorych restrykcji, ktore wczesniej zniesiono. Tak naprawde, prawie 10 miesiecy od poczatku wracania "do normalnosci", nadal tej normalnosci do konca nie osiagnelismy, choc jest juz blisko.


Jak jest obecnie? Po pierwsze, nie sugerujcie sie tym, co widzicie na temat Hameryki w wiadomosciach. Te, jak wiadomo, szukaja sensacji, a Stany to ogromny kraj i sytuacja rozni sie i to bardzo w poszczegolnych miejscach. U nas, obiektywnie rzecz biorac, panuje pandemiczny spokoj. Po poczatkowej histerii, wykupywaniu papieru toaletowego oraz recznikow papierowych, limitow na mieso oraz jajka, w koncu ludzie odpuscili. Obecnie w sklepach wszystko jest, a od artkulow niedawno deficytowych - mydla oraz plynow do dezynfekcji rak, polki sklepowe wrecz sie uginaja. We wszystkich budynkach obowiazuje nakaz noszenia maseczek oraz dystansu spolecznego. To samo przy wiekszych zbiorowiskach na zewnatrz. Najbardziej sceptycznie podchodzilam do tego, ile dzieci pochodza do szkoly, okazalo sie jednak, ze przechodzili juz niemal caly rok szkolny. Bary sa nadal zamkniete, ale restauracje moga obslugiwac ludzi przy stolikach wewnatrz. Otwarte sa silownie. Kina maja pozwolenie na prace (przy 50% oblozeniu), ale wiele sie nie otworzylo. Cala zime dzialaly stoki narciarskie. Lodowiska niestety jak zamkneli w grudniu, tak juz ich nie otworzyli. :( Zachorowalnosc, ktora zeszlego lata spadla ponizej 1%, jesienia podniosla sie do okolo 8%, ale po Nowym Roku zaczela systematycznie spadac i obecnie waha sie pomiedzy 2 a 3%. W zwiazku z tym, od 19 marca gubernator luzuje kolejne obostrzenia. Zwiekszy sie ilosc osob, ktore moga przebywac razem w budynku oraz na swiezym powietrzu. Wiecej osob bedzie moglo byc w restauracjach oraz na silowniach. I, najbardziej mnie dotyczace, zlikwidowany ma zostac limit osob pracujacych w biurach, jesli pracownicy beda nosic maski i zachowywac dystans socjalny. Budynek, w ktorym miesci sie moja praca nadal sie do tego nie ustosunkowal, zreszta nalezy on formalnie do akademii medycznej i czesto kieruje sie zaleceniami dla uczelni wyzszych. Przygotowuje sie jednak psychicznie (a raczej probuje, ale ciezko mi idzie), ze przede mna byc moze ostatni tydzien blogiej pracy z domu. ;) Ojjjj... Nie chce sie wracac na 8 godzin do biura, bardzo nie che... :D

No i piatek... Jak zwykle, tygodniowe zakupy, nielubiany, ale konieczny obowiazek. Niespodziewanie jednak poznym rankiem zjechal mi do domu malzonek (musial wykorzystac nadwyzke wolnych godzin, czy jakos tak). Poniewaz kolejny dzien mielismy piekna wiosne, ruszylismy na spacer z psiurem, a pozniej posiedzielismy na tarasie wygrzewajac sie w sloncu pierwszy raz w tym roku! :) Trzeba bylo tez oczywiscie skorzystac z braku Potworkow i zrealizowac bardziej, hmmm... "romantyczne" cele. Wiecie, jak nie ma w domu dzieci, to jestesmy niegrzeczni... :D Obecnie piatek jest jedynym dniem kiedy Potworniccy nie maja zadnych zajec, wiec trzeba ich bylo zagonic do skonczenia zadan do Polskiej Szkoly, a potem juz czysty relaksik. ;)

A od jutra to 2-dniowe lato ma sie podobno skonczyc. Wroci typowy wczesnowiosenny chlod, a nawet jakis snieg z deszczem...

Do poczytania!

piątek, 5 marca 2021

W marcu jak w garncu

Poprzedni weekend byl... nudny. ;) W piatek Nik wrocil ze szkoly z katarem. Skad? Kto wie... Poczatkowo winilam samego Kokusia, ktory ostatnio rutynowo wracal ze szkoly z przemoczonymi skarpetkami. Na przerwach bowiem wlazil w kupy sniegu (zapominajac wczesniej zmienic buty na sniegowce), a potem chodzil tak reszte dnia z mokrymi nogami. Idealna recepta na przeziebienie... :/ Na szczescie zadnych konkretnych planow nie mielismy. Polska Szkola nadal odbywa sie przez internet, a na dworze padalo, wiec mlodziez caly dzien spedzila w domu. Po aplikacji odpowiednich syropkow, juz w niedziele Nikowi katar zdawal sie pomalu przechodzic, pozwolilam mu wiec jechac na tenisa, z mysla, ze w maseczce raczej nikogo nie zarazi.

Moj przeziebiony syn... Wychodzi spocony, bez czapki, bez kurtki... Udusze kiedys! ;)
 

Niestety, domownicy mieli mniej szczescia i juz w niedziele wieczorem, jak na komende mnie oraz Bi rozbolaly gardla... W poniedzialek rano zas, wstalam z jedna cieknaca dziurka w nosie... A wiec chyba jakis wirus. Pieknie... :/

Fota z poniedzialku, ale z grubsza nadal mamy takie wlasnie widoki. Snieg topnieje, ale dosc opornie
 

Po poludniu byl trening druzyny plywackiej i mialam naprawde wielki dylemat czy jechac z nimi, czy nie. Oboje byli jednak chetni (Bi wrecz rozentuzjazmowana), a ze Nik mial juz tylko lekko przytkany nos, a Bi niewiadomo, stwierdzilam, ze niech jada. Bi co prawda mowila cos, ze gardlo ja lekko boli, ale to jest dziecko, ktore chetnie robi wokol siebie zamieszanie, wiec nie do konca wiedzialam na ile cos jej faktycznie dokuczalo... :D

Nik przytrzymuje sie scianki
 

Co do samej druzyny, to nie pamietam czy pisalam, ze stwierdzilismy z M., ze jesli chce, Bi moze wrocic na treningi? Tym razem to tata szybciej sie ugial. Ja bylam bardziej sceptyczna, pewnie dlatego, ze to mnie wczesniej Bi jeczala, ryczala i tupala nogami o wypisanie. Nie mialam ochoty przechodzic przez to po raz kolejny, ale ze plywanie jest ogolnie bardzo zdrowym sportem, uleglam. No i niestety okazalo sie, ze mialam nosa, bo zaraz po pierwszym treningu Bi stwierdzila, ze wlasciwie to jednak nie chce chodzic! :O Nawet obecnosc najlepszej przyjaciolki nie pomogla...

A tu wlasnie Bi doplywa
 

Oczywiscie czesciowo problemem bylo to, ze po ponad 2-miesiecznej przerwie Bi stracila forme i z treningu wyszla zmeczona i "polamana". Wieczorem zaczela dopytywac czy latwo jest sie wypisac i zaznaczyla, ze jesli jej przyjaciolka zrezygnuje, to ona tez... Nie ma latwo z ta dziewczyna, oj nie... ;)

We wtorek zas zaczely sie zajecia ze wschodnich sztuk walki, na ktore oba Potworki pedzily jak na skrzydlach. Nik pamietajac je z zeszlego roku (kiedy zostaly skrocone o kilka zajec przez korone, ech...), a Bi bo strasznie chciala sprobowac. Tutaj tez klania sie wplyw najlepszej kolezanki, ktora od wielu lat trenuje Taekwondo. Pokazuje czasem Bi jakies kopniecia czy inne cwiczenia, Starszej sie spodobalo i sama zapragnela sprobowac swoich sil. Tutaj rowniez nasuwa mi sie tylko mysl, ze zobaczymy jak dlugo potrwa entuzjazm. :D

Stroj z zeszlego roku jeszcze jako tako pasuje ;)
 

Dla mnie trening Potworkow oznaczal niestety, tak jak przy tenisie, godzine kwitniecia w aucie... Zajecia odbywaja sie w przestronnym, odnowionym budynku. Spokojnie byloby tam miejsce dla wszystkich rodzicow zeby sie rozproszyc (jest tylko osmioro dzieci w grupie), sa krzesla zeby usiasc, ale nie. Bo korona. Rodzice maja czekac na zewnatrz i koniec... :/ Nie oplacalo mi sie wracac do domu, bo z dojazdem w te i nazad, spedzilabym w nim raptem pol godziny. Przemknelo mi przez mysl, zeby podjechac do centrum miasteczka po kawe, tylko ze wlasnie tamtedy przejezdzalam i bylo totalnie zakorkowane. Na sama mysl mi sie odechcialo. ;) Przesiedzialam wiec w aucie calutka godzine, troche na telefonie, troche czytajac ksiazke... i jakos zlecialo.

Sroda oznaczala kolejny trening na basenie, a przy okazji lekcje skrocone o dwie godziny. Nauczyciele mieli szkolenie, my zas calkiem produktywnie spedzilismy czas, bowiem przymusilam Potworki do odrobienia pracy domowej do Polskiej Szkoly. Nie chcieli, oj jak bardzo, ale przekupilam pozwoleniem gry na Playstation, ktorej normalnie w tygodniu nie ma. :D Przy okazji odbylam rozmowe z corka, bowiem zaznaczajac prace domowa, zauwalylam, ze wszystkie kartki z cwiczeniami z soboty (nauczycielka wysyla konspekt tego, co robili) miala czyste. Moja corka, przez dwie godziny nie zapisala ani slowka! :O Nawet zreszta nie probowala sie tlumaczyc, tylko wykrzyknela, ze "ale sluchala, co pani mowila!" Jakos nie bardzo jej wierze... ;) Na basenie, jak na basenie, oba Potworki plywaja szybko i ladnymi stylami.

Dzieciarnia slucha, mniej lub bardziej uwaznie trenera, a ten wyglada na nieco zagubionego :D
 

Nooo, Nik ma problemy z motylkowym, ale tego akurat nie cwiczyli. ;) Za to Bi dostala kolejny lekki opiernicz, bo (czego sie obawialam zapisujac ja ponownie do druzyny) caly trening wydurniala sie z psiapsiolka, zamiast sluchac trenera. Oczywiscie panna ma milion wymowek oraz powodow do oburzenia, ze to A. sie wyglupiala i ja zaczepiala! No przeciez Bi to takie niewiniatko, tiaaaa...

Czwartkowy grafik troche nam sie pokomplikowal, bo tego dnia jest i trening druzyny plywackiej i sztuk walki. Normalnie wybralalabym raczej sztuki walki, bo trwaja tylko przez marzec, ale tego akurat dnia mialam tez wirtualny meeting o 5:30, wiec Potworki musialy jechac z tata. A ze M. chcial przy okazji pocwiczyc, to pojechali na basen. Nik nie bardzo byl zadowolony i dobitnie dal o tym znac. W ogole tego dnia wstal chyba lewa noga, bo od rana urzadzal awantury. Rano, ze pod bluzke musial ubrac podkoszulek, potem ze nie chce czapki, obiad mu nie pasowal, chcial jechac na karate, a nie na basen, itd. Ciagle cos. Tego dnia dzieciaki znow konczyly lekcje wczesniej z okazji szkolen nauczycieli i korzystajac z okazji, zaprosilam do nas przyjaciolke Bi oraz jej siostre. Akurat dobrze sie zlozylo, ze byl na to dodatkowy czas, a jednoczesnie cala czworka miala potem trening, wiec wiadomo bylo, ze sie nie zasiedza. :D Po tej wizycie naszla mnie refleksja, ze starzeja sie te dzieciaki. Spodziewalam sie jak zwykle piskow, krzykow oraz dziekigo biegania gora - dol. po domu. Tymczasem dzieciaki bawily sie raz w swoich pokojach, raz na samym dole, w bawialni, ale spokojnie i wzglednie cicho. Bylam w lekkim szoku. Zdecydowanie towarzystwo staje sie bardziej opanowane. Oczywiscie powodem tego mogl byc fakt, ze 3/4 grupy to byly dziewczynki. Podejrzewam, ze grupka z wiekszoscia chlopcow mogla byc bardziej postrzelona. ;) Moj meeting zas, o ktorym wspomnialam wyzej, byl na temat nowej szkoly, do ktorej Bi pojdzie od wrzesnia. Kilka juz chyba razy wspomnialam, ze w naszym miasteczku podstawowka to klasy 0-IV. Na dwa lata, czyli klasy V-VI, dzieci przechodza do innej szkoly, tzw. "wyzszej" podstawowki. Tak w ogole, nie wiem czy wiecie, ale w Hameryce typowy uklad to szkola podstawowa (klasy 0-V), pozniej 3 lata gimnazjum (middle school) i pozniej juz 4 lata liceum (high school). Nasze miasteczko troche sie wylamuje, zreszta nie tylko ono. Tak jak w Polsce bowiem, w szkolach czesto zaczyna brakowac miejsc i wydzialy oswiaty kombinuja jak moga. U nas postanowiono polaczyc ostatnia klase podstawowki oraz pierwsza gimnazjum w osobnej szkole. Inne miasteczka rozdzielaja klasy np. na 0-II w jednej szkole, III-V w innej, przy czym, w zaleznosci od ilosci dzieci w danym roczniku, zmienia sie to z roku na rok. Takie troche pomieszanie. To, co robi nasze miasteczko, nie bardzo mi sie podoba, bo mam wrazenie, ze po wzglednej stabilnosci podstawowki, dzieciaki beda teraz przerzucane, dwa lata w jednej szkole, dwa w drugiej i dopiero w high school znow 4 lata w jednym miejscu... Meeting w kazdym razie okazal sie raczej... nudny. ;) Ogolnych informacji bylo niewiele, a 80% czasu poswiecono na program... muzyczny. Widac od razu, ze to oczko w glowie owej szkoly. Nasze miasteczko w ogole znane jest z wysokiego poziomu nauczania muzycznego. Nauka gry na instrumentach smyczkowych oferowana jest juz od II klasy szkoly podstawowej, wtedy jednak jest dowolna. Natomiast w "wyzszej" podstawowce, ucznowie, poza zwyklymi lekcjami muzyki, musza wybrac albo orkiestre (gdzie nadal beda grac na skrzypcach, wiolonczeli badz altowce), albo zespol (ktory rozni sie od orkiestry wiekszym wyborem instrumentow), albo chor. Moga tez wybrac dwa z tych zajec. Bi poki co twierdzi, ze wybierze orkiestre, zeby nadal grac na skrzypcach, oraz chor. Zobaczymy, bo jeszcze moze jej sie odmienic, choc czasu na zastanowienie bedzie miec niewiele - wyboru nalezy dokonac juz do konca marca. :O

No i dobrnelismy do piatku. Katary zdaje sie znikly. To znaczy dzieci wydaja sie zupelnie zdrowe, mnie od czasu do czasu cos w nosie podenerwuje, ale jest ok. Wirus okazal sie malo zjadliwy. ;) Pogode mamy nadal w kratke. Po kilku cieplejszych dniach, czwartek oraz piatek znow byly okolo zerowe, a weekend ma byc wrecz lekko mrozny. Kolejnych opadow sniegu w prognozie jednak brak. ;) Zostalam tez dzis wrobiona przez sasiadke w opieke nad jej corkami. Ze ja sie zawsze tak wpakuje. ;) Dostalam od niej rano maila, czy moglabym odebrac jej dziewczyny ze szkoly, bo niania ma wolne, maz dentyste, a ona ma meeting do 16. Troche sie zdziwilam, bo panny jezdza od jakiegos czasu autobusem, a sasiadka pracuje teraz z domu, wiec wlasciwie to moglyby po prostu wejsc i pokrecic sie te 30 minut po chalupie. Dom sasiadow ma jednak bardzo dlugi podjazd, otoczony w dodatku po obu stronach wysokimi tujami, tak ze chalupy z ulicy kompletnie nie widac, pomyslalam wiec, ze sasiadka po prostu chce sie upewnic, ze corki dotra bezpicznie, skoro nie ma ich kto odebrac z przystanku. Odpisalam wiec, ze nie ma sprawy, odbiore dziewczyny. I "troche" sie zdziwilam, kiedy odpisala, ze bardzo dziekuje i ze przyjedzie po corki o 16:10! :D Nosz kurna, czyli mam je odebrac iiii zabrac do siebie?! To nie mozna tak jasno napisac or razu? ;) Pozgrzytalam nieco zebami, ale co bylo robic? Odebralam cala czworke, przywiozlam do domu, nakarmilam (a raczej probowalam, bo sasiadki to straszne niejadki) i wyslalam do zabawy. Rzecz jasna z 16:10 zrobila sie prawie 17, ale to tylko szczegol. ;) Bi miala wiec kolezanki dwa dni pod rzad, a Nik sie obrazil, ze do niego zaden kolega nie przyjezdza. Obiecalam biedakowi, ze napisze do mamy jego ulubionego kumpla i spytam czy moze przyjechac, ale szczerze, to mam cichutka nadzieje, ze sie nie zgodzi. Wiecie, pandemia i te sprawy. :D Dziewczynki dziewczynkami, ale przy kolegach w Nika wstepuje istne tornado i az cierpne na mysl, czy chalupa to wytrzyma. To nie lato, gdzie dzieciaki wyrzucilo sie na dwor i mogly tam ganiac kilka godzin. ;)

I mam wrazenie, ze jeszcze cos mialam Wam napisac, ale kompletnie nie pamietam co. Jak mnie oswieci, to najwyzej dopisze. :D