Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 28 maja 2021

Doczlapalismy do tygodnia przedkomunijnego

Po 7 miesiacach wozenia Potworkow na religie oraz wkurzania sie, ze to ja przerabiam z nimi ksiazke a z pania rysuja obrazki, po nauce modlitw po angielsku (to akurat nam sie przydalo, przynajmniej teraz wiem co oni tam mamrocza na mszach w jezyku tubylcow :D), po szykowaniu strojow i wszystkich bzdurnych akcesoriow x2, w koncu dobiegamy do mety. ;) Az Potworki sie zdziwily, kiedy w zeszla sobote wspomnialam, ze za tydzien Komunia. "Juuuz?!". Dla nich juz, dla mnie w koncu. :D

Przed sobota byl jednak piatek, 21 maja, ktory w sumie nie zaznaczyl sie niczym szczegolnym, poza upalem. Kolejny dzien goraca. Prognozy zmieniaja sie jak w kalejdoskopie, ale przez wiekszosc tygodnia mialo pozostac cieplo. Czasem upalnie z wysoka wilgotnoscia (co ciezko zniesc), czasem nieco przyjemniej. Najgorsza pogode - ledwie 17 stopni i deszcz, zapowiadaja na kiedy?! No przeciez akurat na dzien Komunii!!! :D Pal szesc zimno; Bi bedzie miala bolerko, ja oraz M. marynarki, a dla Nika, w jego spodniach i koszuli z dlugim rekawem, nawet lepiej jakby bylo chlodno. Niestety, deszcz oznacza bloto, a trudno oczekiwac od dzieciakow ostroznosci i omijania kaluzy. Juz widze biale butki, rajstopki oraz brzeg sukienki Bi zachlapane brazowymi plamami. :O Mam nadzieje, ze prognozy jednak sie poprawia. Kiedy zaczynam pisac jest sobota, a wiec rowny tydzien przed uroczystoscia... 

W ogole, nadchodzacy weekend ma byc deszczowy, a to nasza tutejsza majowka - dlugi weekend. Zazwyczaj zaczynalismy nia sezon kempingowy. Nie wiem czy pamietacie, ze wkurzylam sie, ze akurat na te sobote wyznaczyli Komunie, nawet myslalam, zeby przepisac Potworki do grupy idacej tydzien pozniej... Teraz mysle, ze moze dobrze sie stalo, bo pogoda zapowiada sie malo kempingowa. ;)

W piatek Nik mial oczywiscie znow trening pilki noznej. Kolejny raz wybralismy sie na niego na rowerach. Mimo, ze to niby tylko 4.5 km i 14 minut jazdy, ma sie wrazenie, ze jedzie sie i jeeedzie.

Kombinacje. Te kraty to ogrodzenie mostu nad rzeka. Moglam pomyslec i ujac ja na zdjeciu. ;)
 

Droga powrotna to meczarnia z dwoma sporymi wzgorzami, gdzie nogi musza sie solidnie napracowac. Kolejnego dnia czulam lekka rwe kulszowa i rano musialam rozchodzic noge zeby moc sie normalnie poruszac. Starosc nie radosc. ;) Podziwiam Mlodego, bo ja caly trening przesiedzialam, a on dojechal rowerem (ok, w tamta strone jest glownie z gorki), godzine biegal w tym goracu, po czym wracal znow na rowerze.

Na treningu chaos, jak zwykle ;)
 

I to ja przy dwoch stromych gorkach w polowie zsiadalam i jednoslada prowadzilam, on caly czas jechal. ;) Nie mniej jest to bardzo przyjemna przejazdzka, bo poza kawaleczkiem zeby wyjechac z osiedla, a potem wzdluz dojazdowki na boiska, prowadzi szlakiem rowerowym, daleko od ulic. Jedynym stresem jest dla mnie powrot, bo ten jest dosc pozno - po 19 i choc teraz jest nadal zupelnie jasno, to na szlaku ludzi mniej i troche boje sie czy z krzakow niedzwiedz mi nie wylezie. ;)

W sobote Potworki opuscily mecze (ku swojemu wielkiemu niezadowoleniu) zeby pojechac na ostatnie lekcje w Polskiej Szkole. Usluchalam sie oczywiscie jaka ta polska szkola glupia i do niczego im nieprzydatna. Coz... z tego co rozmawiam z innymi mamami, wiekszosc polonijnych dzieci ma podobne zdanie. ;) Sobota byla znow potwornie goraca i dziekowalam losowi, ze przynajmniej bylo pochmurno. Gorac oraz wilgoc bylo trudno zniesc nawet bez slonca prazacego w glowe. Po fakcie stwierdzam, ze troche zle zaplanowalam nasz maj. Zamiast w pierwszy weekend miesiaca zawiezc dzieciaki do Polskiej Szkoly, potem dwa razy pod rzad na mecze i znow do Polskiej Szkoly, moglam robic to naprzemiennie. Nie wiedzialam bowiem, ze na ten ostatni dzien szkola zaplanowala akademie na Dzien Matki, wiec wiekszosc czasu dzieciaki i tak spedzily na probach. Mysle jednak, ze bylo im to na reke. ;)

Udalo mi sie podejrzec kawalek proby Kokusia :)
 

Szkoda tez, ze akademia nie odbyla sie jak zwykle rano, bo mialam napiety grafik i juz wczesniej napisalam paniom, ze Potworki na niej nie zostana. Zal mi bylo, bo jak kazda wzorowa Matka Polka, bardzo lubie wzruszac sie patrzac na wystepy potomstwa. ;) Akademia zaczynala sie jednak o 13:30 (wedlug planu, bo kiedy o tej porze zabieralam dzieciaki, wszystko bylo nadal w powijakach i dalekie do rozpoczecia), a o 15 chcialam jechac do spowiedzi, byla to bowiem ostatnia szansa przed Komunia. Wolalam tam nie utknac na kolejna godzine... Potem zas chcielismy z M. pojechac na msze, bo malzonek pracowal w niedziele. A po mszy pojechalismy jeszcze do sklepu po srubki i sprawdzic czy kafle na podloge w lazience w koncu przyszly. Cala sobota zabiegana! :O A kafle do sklepu dotarly, owszem, ale M. nikt nie zawiadomil, bo podobno mieli zapisany zly numer telefonu. :D Ocipiec mozna z obsluga w tym miejscu! No ale dobrze, ze przyszly. Tego dnia, kiedy ja z Potworkami kiblowalam w polskiej szkole, M. zakladal plyty gipsowe na sciany w lazience. Pomalu cos sie rusza, choc teraz bedzie taka glupia robota, ktora sie przeciaga na kilka dni, bo po polozeniu plyt i zaszpachlowaniu nierownosci, malzonek bedzie malowal je specjalnym srodkiem impregnujacym (z racji, ze to lazienka, a wiec sporo wilgoci). Przynajmniej 2-3 warstwy, a po kazdej srodek schnie dwa dni... Coz, nie przeskoczy sie tego...

Obecny stan lazienki. Ta straszna czerwien to wlasnie srodek impregnujacy. A na dole po lewej macie zapowiedz kafelkow "podlogowych". :)
 

Tego dnia pozytywnie zaskoczyla nas chrzestna Bi, odpisujac, ze bedzie na Komunii. W szoku jestem, bo przez 9 lat unikala kontaktu, wiec spodziewalam sie ze raczej wymowi sie byle czym zeby nie przyjezdzac, ale milo nam, nie powiem. :) Potem spytala jeszcze czy moze przyjechac z "kolega", co oczywiscie nie sprawi nam klopotu. Zastanawiamy sie tylko (z ciekawosci), z racji, ze kobicie pokomplikowalo sie troche zycie osobiste, czy to faktycznie "kolega", czy nowy maz, ktorego nie mielismy okazji poznac. :D

Jak wspomnialam, M. szedl w niedziele do pracy, dzieki czemu ja oraz Potworki mielismy wolny ranek, bez zrywania sie rano do kosciola. Szczegolnie ja bylam wdzieczna, bo z powodu upalu spalismy przy otwartych oknach i najpierw sasiedzi mieli impreze na tarasie chyba do 1 nad ranem, a potem o 5 obudzilo mnie jakies ptaszysko drace dziob zaraz kolo mojego okna. Cieszylam sie wiec, ze moge choc troche odespac. ;) Dzien zlecial niewiadomo kiedy, bo najpierw dlugie wylegiwanie sie, a przez to pozne sniadanie, wstawienie jakiegos prania, przetarcie blatow, itd. Nie planowalam wiekszego sprzatania, ale na plycie kuchennej zauwazylam warstwe kurzu. Zdziwilam sie, bo mylam ja dzien wczesniej, a wygladala jak przyproszona maka. Przetarlam ja, a szmatka... zolta! To nie kurz, tylko pylek! Okna caly czas pootwierane, wiec mam za swoje. Przyjrzalam sie, a tam warstwa pylku na blatach, na parapecie, radiu, czajniku, itd. :O Ja cie piernicze! Chcac nie chcac niedzielny poranek mialam "porzadkowy". Na 14 Potworki mialy tenisa, na ktorego pojechalismy na rowerach. Przy takim pedzie na powietrzu, kiedy tam dojechalam, mialam wrazenie, ze gardlo ktos laskocze mi piorkiem i krecilo mnie w nosie jak cholera. Kaszlalam i kichalam jednoczesnie, a nigdy alergikiem nie bylam... Potworki zaliczyly przedostatnia lekcje, a potem jeszcze zapragnely zagrac wlasny mecz. Poszlo im oczywiscie srednio, pileczka latala glownie za linie, ale zabawe mieli przednia. ;)

Rozgrywka
 

A! Zadzwonil rano moj tata i pytal ze szczegolami o Komunie, o czym juz dobrych kilka razy rozmawialismy, ale najwyrazniej skleroza nie boli. Moj rodziciel, ktory jest kompletnie antykoscielny, marudzil, ze pewnie beda tlumy, ze nie bedzie gdzie usiasc, a w dodatku on ma cos z noga i dluzej nie moze stac, a jak usiadzie, to potem musi chwile stac bez ruchu zanim przestanie go bolec. Zrzedzil i zrzedzil, a ze z nas wszystkich to on ma najblizej do kosciola (doslownie 2 minutki autem) powiedzialam, ze jak chce moze przeciez przyjechac na sam koniec mszy. I ze nie wiem ile bedzie ludzi (tata dopytywal jakbym byla jasnowidzem), bo dotychczas mowione bylo ze do kosciola moga wejsc tylko rodzice i rodzenstwo dzieci komunijnych, a akurat od minionego weekendu arcybiskup zniosl ograniczenie osob na mszy. On mi jeczy, ze ciezko mu zniesc godzine w kosciele, podczas gdy ja bede tam kwitla juz od 10 rano, bo dzieci maja ostatnie przygotowania! :O Potem sie umarudzil, ze po co mamy jechac do restauracji. O tym juz kiedys cos wspomnial, ze czy nie lepiej przygotowac cos w domu i teraz znow podjal temat, ze szkoda, ze ma padac, bo bysmy zrobili grilla i juz. Kuzwa! No pewnie, on bedzie nam dyktowal jak mamy podjac gosci! Nie dosc, ze wszystkie Swieta sa u nas, narobie sie zawsze przy nich jak glupia, a tata przychodzi na gotowe, to na Komunie tez mam spedzic dwa dni przy garach zeby podjac gosci?! Latwo palnac takim tekstem jak sie jest osoba zaproszona, ktora paluszkiem nie kiwnie! :/ O nie! Cisnienie mi lekko skoczylo, bo tlumaczylam spokojnie, a tata nie odpuszczal. W ktoryms momencie bylam juz bliska wrzasniecia, ze jak ma ochote na impreze domowa, to moze przyjechac i mi wszystko pogotowac, droga wolna! :/

Poznym popoludniem pojechalam do sklepu po sadzonki warzyw. Pomyslalam bowiem, ze skoro w poniedzialek Potworki maja spedzic na spowiedzi a potem religii prawie 2 godziny, to ja moge w tym czasie wrocic do domu i zaczac sadzic. Niestety moje plany spalily na panewce bo w sklepie mieli chyba wszystkie sadzonki, oprocz... ogorkow gruntowych, na ktorych zalezy mi najbardziej. :/ Spytalam pracownika, ktory odpowiedzial, ze dostawe sadzonek maja chyyyba w poniedzialki. Bylo niedzielne popoludnie i szkoda mi bylo marnowac czasu na lazenie do kasy jesli mialam i tak tam wrocic, w koncu nie kupilam wiec nic i wrocilam do domu. Uznalam, ze zamiast sadzic, w czasie potworkowej religii pojade po sadzonki, a posadze je... kiedys tam. Nie wiem kiedy, bo nie mam na nic czasu. ;)

Poniedzialek zapowiadal sie na wariackich papierach i taki byl. W pracy wrecz "odpoczelam", bo przynajmniej bylam w jednym miejscu i godziny minely mi spokojnie i przewidywalnie. ;) Z drugiej strony, caly czas dosc nerwowo musialam sobie przypominac, zeby nie zapomniec wyjsc wczesniej i jechac prosto do szkoly po Potworki. :) Na szczescie nie zapomnialam, choc zakodowalam zeby nastepnym razem wyjechac wczesniej, bo o tej porze korki sa nieziemskie. Utknelam za jakims powolniakiem na drodze, ktora zwykle biore skrot bo jest pusta, a potem za autobusem szkolnym... Do szkoly dotarlam na styk i musialam zaparkowac przy ulicy, daleeeko od parkingu, gdzie zabraklo juz miejsc. :O Na szczescie moje poranne gadanie odnioslo skutek i Bi wyszla ze szkoly jako jedna z pierwszych, predzej nawet niz brat. ;) Potem pedem do domu, na szybko parowki jako "pewniak", ze zjedza bez marudzenia i ociagania i na religie. Szkoda, ze tak jak w Polsce, rodzice nie mogli towarzyszyc dzieciom przy spowiedzi, zeby dodac im otuchy. Szczegolnie Nika zjadaly nerwy i przezywal, ze sie wstydzi i nie chce. Z tego wszystkiego, po fakcie juz, dzieciaki dostaly chwilke na zmowienie pokuty (z tego co sie wywiedzialam od czworki dzieci, wszyscy dostawali albo Ojcze Nasz, albo Zdrowas Mario, albo kombinacje obydwu), a Nik nie zmowil, bo zapomnial slow Modlitwy Panskiej. :O Ktora cwiczylismy miesiacami! :D Tego dnia dzieci dostaly tez pamiatki komunijne. Byly pieknie zapakowane, szkoda tylko ze Bi i Nik wszystko rozparcerowali zanim zdazylam zrobic zdjecie. ;) Kazde dostalo swieczke, rozaniec, modlitewnik, drewniany krzyz z Maryja dla dziewczynek i Jezusem dla chlopcow i dwie rzeczy, ktorych przeznaczenia nie znam. ;) Smialismy sie tez, bo obrazki w zestawie dziewczynek sa identyczne jak na naszych zaproszeniach! Kokusia zreszta sa prawie identyczne, tylko z chlopcem, zamiast dziewczynka.

Pamiatki komunijne
 

W czasie zas kiedy Potworki mialy spowiedz, a potem religie, pojechalam po warzywa. Niestety dostawy nie bylo najwyrazniej, bo ogorkow dalej nie dostalam. Poniewaz jednak nie wiedzialam kiedy znow uda mi sie pojechac po sadzonki, kupilam co moglam (zabraklo mi ogorasow, baklazanow oraz pomidorkow koktailowych). W drodze powrotnej chcialam zajechac na mala farme, gdzie ogorki gruntowe kupilam w zeszlym roku, ale pomimo, ze byla dopiero 17:30, juz zdazyli zamknac. Ale bylam zla! :/ W ten sposob dojechalam do szkolki przykoscielnej juz o 17:47, a tam... dzieciaki z pania czekaja! :O Szybko zadzwonilam po kumpele, ktora jeszcze nawet z domu nie wyjechala i zabralam swoje potomstwo, plus dwoje nadprogramowych (corke kolezanki oraz syna drugiej, ktorego tamta tez odbierala) zeby poganiali sobie po lace przy parkingu. ;) A zawinil najwyrazniej typowy dla tej szkolki burdel... Na pierwszej kartce, ktora dostalismy na spotkaniu dla rodzicow, bylo bowiem napisane, ze w dniu pierwszej spowiedzi dzieci maja sie stawic na religie na 16:15, a konczyc beda o 17:30. Tymczasem na kartce, ktora dostalismy niedawno z lista kiedy spowiedz, proba, itd. pora odbioru zaznaczona byla normalnie, na 18. I z tego co zauwazylam, wszyscy rodzice przyjechali wlasnie dopiero na te godzine, poza mna, choc ja akurat bylam tam wczesniej w wyniku kompletnego przypadku... ;)

We wtorek... prawie zaspalam. Obudzilam sie sama z siebie o 6:25 i ucieszylam, ze moge jeszcze pol godziny pospac. O 7 wylaczylam budzik (nawet to pamietam) i... nie wiem kiedy zasnelam. Zbudzilam sie z przerazeniem o 7:50. Przespalam prawie godzine! :O Caly ranek mialam potem oczywiscie w biegu. Zeby mi jeszcze ta godzina cos dala, ale nie... Chodzilam zamulona caly dzien. Rozbudzilam sie na chwile kiedy wyszlam przejsc sie naokolo budynku w pracy. Nie jest on maly i jedno okrazenie, takim szybkim krokiem, zajmuje 8 minut. Mierzylam. Ja robie ich zawsze przynajmniej dwa. :) Teraz, kiedy zmuszona bylam wrocic do biura, jest to moja jedyna gimnastyka i sposob na rozruszanie kosci, skoro siedze wiekszosc dnia... Swieze powietrze, wiatr i odzyskalam troche energii, ale po 20 minutach ponownie w biurze, znow mozg zasnula mgla... Za to trenerki Bi przyslaly rano maila, ze odwoluja trening, bo w dlugi weekend nie ma meczow. Od razu postanowilam skorzystac z okazji ze nie musze pedzic do domu i podjechac znow na te farme, co poprzedniego dnia. Tym razem byla otwarta i dostalam wszystko, co chcialam, a nawet wiecej, bo poprzedniego dnia na smierc zapomnialam o nasionach kopru. A bez niego przeciez nie bedzie malosolnych! :O Skoro juz jezdzilam, to przy okazji zajechalam do restauracji, gdzie chcemy zabrac gosci po Komunii, spytac, czy potrzebuje rezerwacje, bo nie chcialabym czekac godziny na stolik. Niestety, wolne miejsca (do rezerwacji) mieli dopiero wieczorem, chociaz dziewczyny powiedzialy, ze raaaczej nie powinno byc problemu ze stolikiem. Hmm... Sobota, pora lunchu... Nie bylabym tego taka pewna. :/ Reszta popoludnia to byl poczatek sprzatania. Konkretnie to wyszorowalam nasza lazienke, bo chrzestna Bi z "kolega" maja 3 godziny drogi w jedna strone, wiec kto wie, moze beda chcieli przenocowac, a wtedy tez i sie wykapac. A ze lazienka dzieci rozbabrana, to zostala tylko nasza, bo dolna nie ma prysznica. Trzeba bylo ja doprowadzic do porzadku, bo teraz, kiedy korzystaja z niej 4 osoby, syfi sie w niemozliwym tempie. ;)

W srode w Polsce byl oczywiscie Dzien Matki, ale tutaj to zwykly dzionek. Chyba odzywa sie przedkomunijny stres (choc u nas to przeciez zadna wielka impreza...), bo spie ostatnio bardzo nerwowo. Obudzilam sie o 5:58 i ucieszylam, ze nie trzeba wstawac. Oczywiscie, kiedy godzine pozniej zadzwonil budzik, nie wiedzialam co sie, do cholery, dzieje. I znow mi sie przysnelo, ale na szczescie zbudzil mnie Nik, ktory przyszedl do lazienki, a przy okazji sprawdzil na moim telefonie, ktora godzina. Byla 7:23. :) Jak juz otworzylam oko, to nie ma bata, Mlodszy radosnie wkrecil sie pod moja koldre i tyle ze spokojnego dobudzania, bo jak to on, nawijal jak katarynka. Tak mu bylo wesolo, ze w koncu obudzil Bi, ktora przydreptala ze swojego pokoju, sprawdzic co sie dzieje. Weszla, mruknela "czesc ludzie" i nawet dala buziaka, co ostatnio jest rzadkoscia. ;) 

Tak w ogole, to w koncu poczynilysmy ostatnia probe z wlosami Bi. Dotychczas dwa razy nakrecilam jej wlosy bez zadnych dodatkowych srodkow i za kazdym razem wieczorem byly juz praktycznie proste. Tak to jest, jak sie ma gladkie, sliskie pasma. Nie przepadam za uzyciem srodkow stylizacyjnych u dziecka, ale coz. To na szczescie jednorazowo, tylko na Komunie i moze pozniej na sesje zdjeciowa. Zakupilam odpowiednie preparaty i przed nakreceniem wtarlam we wlosy Bi pianke do ukladania, a kolejnego dnia, po rozpuszczeniu, spryskalam je lakierem. Wydaje sie, ze podzialalo, bo nakrecone byly w niedziele na noc, a jeszcze w srode lekko sie falowaly. Tyle, ze "proba" byla podczas pieknej, suchej i slonecznej pogody. W dzien Komunii nadal uparcie pokazuja przelotne deszcze. Zobaczymy jak zniosa to nasze fryzury. :D

Tego dnia znow musialam urwac sie z pracy wczesniej i popedzic po Potworki do szkoly. Potem szybciutko do domu, ekspresowy "obiad" w postaci jajek na twardo (kolejny pewniak, ktory zjedza szybko i bez marudzenia) i na probe. A tam... zonk. Kosciol zamkniety, pani wpuszcza tylko dzieci, a na pytanie stwierdza, ze przeciez nikomu nie chce sie siedziec i patrzec jak dzieci chodza w kolko. O przepraszam, ale mnie by sie chcialo! ;) Tego dnia upal byl niemozliwy, ponad 30 stopni i wysoka wilgotnosc. Na zewnatrz mozna bylo zdechnac, a komu chce sie siedziec godzine w klimatyzowanym aucie (a na sobote zapowiadaja 14 stopni; ja sie chyba poplacze!). Przyjemniej byloby w chlodnym kosciele. Tym bardziej, ze zapytana o  czas proby, pani odparla, ze cos okolo godziny. Okolo... To znaczy krocej? Dluzej? Nie wiadomo czy oplaca sie gdzies jechac, czy nie... W koncu stalysmy tam gromadka z innymi mamuskami i kazda pytala o to samo: czy mozna do kosciola zaprosic wszystkich gosci, czy maseczki nadal sa wymagane i czy trzeba koniecznie brac zdjecia calej rodziny, jesli chce sie tylko fote dziecka przyjmujacego hostie. Co do tego ostatniego, to znalam odpowiedz i moglam kobitki oswiecic, ze trzeba napisac poprawke na formularzu i mozna zamowic tylko zdjecie dziecka przystepujacego do komunii. Reszta to wielka niewiadoma... Minela godzina i... nic. Drzwi kosciola nadal zamkniete. Godzina dziesiec, godzina dwadziescia... Proba trwala grubo ponad 1.5 godziny. To ciezko bylo wczesniej powiedziec? Pojechalabym do domu robic porzadek w warzywniku... :/ W koncu jednak dzieciaki wyszly i... niespodzianka! Moje zglosily sie do pomocy przy mszy! :O Co ciekawe, Bi bedzie niosla dary z trojka innych dzieci, wiec luzik, natomiast Nik, ten sam Nik, ktory przezywal spowiedz i ktory ogolnie ucieka przed publicznymi wystepami... zglosil sie do pierwszego czytania!!! :O I jeszcze mowi, ze to latwe i on sie nie przejmuje. Taaa... Nie chce mowic mu o moich watpliwosciach, zeby samej go nie nastraszyc, ale obawiam sie, ze w sobote bedzie mi plakal, ze jednak nie chce, albo wyjdzie na oltarz w czasie mszy, spojrzy na wszystkich ludzi i sie zatnie... :O Mam nadzieje, ze sie pozytywnie zdziwie. ;) A po probie przynajmniej udalo sie dorwac pania i dopytac o wszystko. Gosci mozna zaprosic ilu sie chce, ale za to maseczki zostaja... Taka to bedzie pamiatka z Pierwszej Komunii. Zastanawiam sie, czy oplaca sie zamawiac film, skoro i tak nie bedzie widac buzi dzieciakow, ich mimiki, itd. :/

Pod wieczor udalo nam sie tez zaliczyc szybki, rodzinny spacer.

Alez byla duchota! Kto by pomyslal, ze na weekend temperatury beda o 20 stopni nizsze... :(
 

Czwartek byl meczacy. Fizycznie. Wzielam wolne z pracy, zeby polatac na odkurzaczu, mopie i pobiegac ze scierka do kurzu. ;) Goscie w sobote zobowiazuja, a poza tym remont w lazience dzieci skutecznie doklada mi sprzatania. Dywanik w holu u gory byl prawie bialy od pylu! Bylam pewna, ze juz tak zostanie, ale okazalo sie, ze pieknie sie odkurzyl. A juz mialam nadzieje na pretekst zeby go wywalic. :D Upieklam tez szarlotke oraz biszkopt na tort. Przy tym biszkopcie przezylam chwile grozy. Przy rozbijaniu jajka bowiem, rozwalilo mi sie ono calkiem w reku i choc szybko przerzucilam wszystko do miseczki na zoltka, to jednak troche kapnelo do bialek. Wybralam ile sie dalo, ale nie bylam pewna czy zlapalam wszystko i czy piana sie ubije. Poza tym, cale jedno jajo, wraz z glutem - bialkiem, znalazlo sie wsrod pozostalych zoltek. Nie bylam pewna czy jak potem dorzuce za duzo nieubitego bialka do piany, to biszkopt urosnie. Nie mowiac juz, ze ubitych mialam 5 bialek zamiast szesciu. Niespodziewanie jednak biszkopt pieknie urosl. Na urodziny Bi jakos slabo sie podniosl, a zadnych "przygod" nie mialam, a teraz niespodzianka. ;) Podobnie zreszta z szarlotka. Kiedy ostatnio ja pieklam, ciasto wyszlo jakies sypkie, twarde i slabo sie sklejalo. Podejrzewam, ze dalam za duzo maki, bo pamiatam, ze Bi zawracala mi o cos gitare i chyba mnie rozproszyla. Teraz wiec odmierzalam szklanki z naboznym skupieniem (szczegolnie, ze wczesniej zaliczylam wpadke z biszkoptem) i udalo sie. Ciasto wyszlo miekkie i elastyczne, idealne. Przyznaje jednak, ze te moje ostatnie "porazki" cukiernicze, zachwialy nieco moja pewnoscia siebie... ;) Tego dnia mialam w ogole piec sernik zamiast szarlotki, ale jak to ja, nie spojrzalam wczesniej i okazalo sie, ze nie mam budyniu (znaczy mialam, ale same czekoladowe...) ani smalcu do ciasta... Jak zwykle "przygotowana". Na szczescie i tak mialam byc kolejnego dnia u fryzjera w Polakowie, wiec moglam dokupic brakujace produkty. ;)

Poniewaz wyjatkowo malo w tym poscie fotek, wrzucam dwa "krzaczki". Wlasciwie to obie roslinki to drzewa, to biale to wrecz wielkie drzewsko. Ale kwitna przepieknie...


Koncze posta w piatkowy wieczor... Okazuje sie, ze przeboje z biszkoptem byly tylko zapowiedzia. Najwyrazniej tort komunijny nie byl Potworkom pisany... :( Przez caly tydzien, prognozy na sobote byly konsekwentnie coraz gorsze. Jak sobie teraz mysle, ze tydzien temu utyskiwalam na 17 stopni, to mam ochote palnac se w leb. W tej chwili zapowiadaja... 10 stopni i deszcz. DZIESIEC!!! Na sam koniec maja! Takich temperatur nie bylo tutaj (w dzien) od prawie dwoch miesiecy... :( Ale o tym juz nastepnym razem...

piątek, 21 maja 2021

Jeszcze zwyczajny majowy tydzien

W miniony piatek, 14 maja, juz niestety bylam normalnie w pracy. Powinnam zreszta chyba napisac "niestety", bo dobrze, ze praca jest, mimo iz po ponad rocznej pracy z domu nadal chetnie bym do biura nie wracala. :D A taka refleksja naszla mnie, bo wlasnie w piatek szef podziekowal jednemu z nowych pracownikow "za wspolprace". Przykra sytuacja, ale czasem nieunikniona... Chlopak pracowal u nas raptem kilka miesiecy. Poki pracowalismy glownie z domu, bylo ok, najwyrazniej jednak nie pasowala mu juz praca na pelny etat i zaczal leciec sobie zwyczajnie w kulki. Zaleta tej firmy jest to, ze nikt nie stoi ci nad glowa i nie sprawdza non stop co robisz. Kiedy potrzebujesz wziac wolne lub wyjsc wczesniej zeby cos zalatwic, nikt nie robi problemu. Nawet jednak przy takiej luznej atmosferze, co za duzo, to niezdrowo. Nie pamietam juz wszystkich sytuacji i nie o wszystkich pewnie wiem, ale od jakiegos czasu chlopak zaczal w czasie pracy "znikac". Wychodzil na przerwe i przepadal. Nikt nie wiedzial gdzie jest, czekaja na niego z czyms, a on znikal na godzine, dwie. W inne dni robilo sie poludnie a D. nie ma i nikt nie wie czy bedzie i o ktorej. Ktoregos dnia pojechal na taka przedluzona przerwe, po godzinie napisal do kogos, ze juz wraca, a po kolejnej godzinie, ze wypadly mu jakies klopoty rodzinne i nie da rady juz przyjechac. Oczywiscie kazdemu moze sie cos przydarzyc, tyle ze kilka dni pozniej napisal rano, ze nie ma w aucie benzyny i musi isc na piechote na stacje zeby zatankowac do kanistra. Do pracy juz tego dnia nie dojechal, mimo ze mieszka w wiekszej miejscowosci, gdzie do najblizszej stacji nie idzie sie godzinami. To nie Texas. ;) Kolejnego dnia tlumaczyl sie, ze na stacji odrzucilo mu karte, nie mial jak zaplacic, itd. Tak jak pisalam wyzej, rozne rzeczy sie zdarzaja. Mnie samej w zeszlym miesiacu odrzucilo kilka transakcji, bo placac za polkolonie dzieci, niechcacy przekroczylam limit na karcie (ups...). No ale, jak ktos prawie dzien w dzien ma problem zeby przepracowac dniowke, to cos jest nie halo. Jeszcze innego dnia napisal do kogos, ze juz jest w drodze, a godzine pozniej nadal nie dojechal. Dojazd z jego miejscowosci zajmuje kilkanascie minut, tak dla jasnosci. ;) Jakis czas potem dopisal, ze musial po cos wrocic. Do pracy dotarl poznym popoludniem. Doszlo do tego, ze co rano rozmowa #1 byly spekulacje na temat tego, o ktorej D. dojedzie, czy w ogole dojedzie i jaka historie przedstawi tym razem. :D Szale przelal zeszly czwartek, gdzie od rana pisal do innego chlopaka, o ktorej bedzie, czy juz jest, ze sam juz jedzie i... jakos nie mogl dojechac. Zrobilo sie poludnie, godzina pierwsza, trzecia, a D. nie ma. Podobno zjawil sie o 17, kiedy nikogo juz nie bylo, zostawil pootwierane drzwi (w budynku jest kilka firm, wiec laboratoria i biura trzeba zamykac chroniac swoje wyposazenie) i wyrzucil szalki petriego z inkubowanymi bakteriami o dzien za wczesnie... Kolejnego dnia, w piatek, pojawil sie (podobno, bo nikt go nie widzial) o 7 rano, a na wiadomosc okolo 10, gdzie jest, odpowiedzial, ze na przerwie. Wrocil prawie dwie godziny pozniej... Po prostu agent niesamowity! Pracownik marzenie! :D I wlasnie tego dnia szef powiedzial basta i kolesia zwolnil. Ponoc chlopak nawet sie nie tlumaczyl, tylko zwinal manatki i tyle.

Mimo wszystko sytuacja, kiedy ktos, z kim pracuje sie jakis czas, odchodzi lub zostaje wywalony, sa dosc przygnebiajace. Po pracy, bez humoru, pojechalam na zakupy (coz, trzeba jesc), potem w domu rozpakowywanie, ukladanie wszystkiego w polkach i lodowce i nagle okazalo sie, ze za 20 minut trzeba z Kokusiem wyjezdzac na trening pilki.

Nik w czerwonych portkach
 

Tak jak mu obiecalam, pojechalismy na rowerach, choc po pracy i zakupach bylam dosc padnieta, no i marny nastroj mnie nie opuszczal. Na wspomnienie jednak, ze moze lepiej autem, Nik zrobil tak nieszczesliwa mine, ze zal mi sie biedaka zrobilo. Najbardziej jednak chyba przekonalo mnie, ze Mlodszy nie zloscil sie swoim zwyczajem i nie tupal noga, tylko potulnie westchnal "dobrze, skoro jestes zmeczona...", ale minke mial bliska placzu. Coz, serce matki mietkie jest. ;) Pojechalismy na rowerach i nawet dalam rade, choc latwo nie bylo. Jestem jednak z siebie dumna, a kolejnego dnia nawet bylam w stanie wejsc po schodach. ;)

Sobotni poranek, to jak kilka ostatnich, pilka. Nik mial mecz juz o 9 rano, co oznaczalo rozgrzewke o 8:30. My dotarlismy o 8:45. ;) Od tego dnia przyszla fala ocieplenia i choc po nocy bylo na poczatku chlodnawo - 14 stopni, to bardzo szybko zdejmowalam sweter i podciagalam legginsy do gory, bo zrobilo sie nieznosnie goraco. Tym razem mecz byl niesamowicie wyrownany i pogubilam sie w wyniku, choc zdawalo mi sie, ze "nasi" przegrali. Nik oswiadczyl, ze nawet jego trener nie byl pewien. Wydawalo mu sie, ze zremisowali, ale nie wiedzial ile bylo goli ("brawa" dla trenera! :D).

Mlodszy przejmuje pilke, choc nie wiem od kogo i po co, bo wokol koledzy z druzyny ;)
 

Miedzy meczem Nika a rozgrzewka Bi, mielismy 1.5 godziny czasu, pojechalismy wiec po kawe dla matki oraz mrozone napoje dla Potworkow. Potem na moment do domu i znow na boiska. ;) W miedzyczasie wrocil do domu M. i proponowalam Kokusiowi zeby zostal w domu, ale uparl sie jechac. Niestety, akurat tego dnia jego kumpel nie dojechal, wiec solidnie sie wynudzil, ale przynajmniej mi nie znikal. :D Podczas meczu Starszej bylo juz potwornie goraco. Ubralam sandaly i po chwili stwierdzilam, ze nadeszla pora na pedicure i pomalowanie pazurow, bo po zimowym zaniedbaniu i chodzeniu w skarpetach, prezentowaly sie juz bardzo, hmm... "jaskiniowo". :D

Tu przynajmniej widac wyraznie walke o pilke ;)
 

Tego dnia mieli jakis problem z sedziami. Rano, na mecz Nika sedzia przybyl o 10 minut spozniony, ale przynajmniej dotarl. Natomiast na mecz Bi... nie dojechal w ogole! :O Trenerzy rozmawiali z facetem, ktory zarzadza calym terenem, ten sprawdzal jakas swoja rozpiske, gdzies dzwonil, ale najwyrazniej nic nie wskoral. Juz myslalam, ze odwolaja, ale trener przeciwnej druzyny wzial sprawy w swoje rece i stwierdzil, ze posedziuje. Wspolczulam biedakowi, bo biegal po calym boisku, gwizdzac i rozporzadzajac rzuty wolne, a jednoczesnie probowal dopingowac swoje dziewczyny i wskazywac im co maja robic.  ;) Mecz skonczyl sie wygrana "naszych" 3:0.

Po poludniu planowalam pojechac na zakupy obuwnicze, bo juz naprawde konczyl mi sie czas. Balam sie, ze nie znajde zadnych fajnych butow do sukienki w pierwszym sklepie i co wtedy? Tymczasem moj malzonek, po kolejnych zapasach z wanna, chodzil jak struty i na moje pytanie o jego plany, burknal, ze jedzie do spowiedzi. Uch... Ok, dobrze mu to zrobi, wiec poinformowalam go, ze potem chce jechac do sklepu i zabralam sie za sprzatanie. Znow wszystko mi sie kumuluje na weekend, a jeszcze nadeszla ta pora roku, ktorej (jesli chodzi o brud w domu) strasznie nie lubie. Wiecie, zima (jesli Potwory i pies nie naniosa blota lub brudnego sniegu), na podlogach to glownie kurz i psie klaki, w kuchni troche okruchow. A teraz?! Do powyzszego dochodzi piach, kawalki kory, jakies listki, igliwie, wyschniete kwiaty zlatujace z drzew, warstwa pylku i Bog wie czego jeszcze, a co wlatuje przez otwarte caly czas okna oraz  drzwi tarasowe i co wnosimy na obuwiu. Po prostu syf! W sobote zabralam sie wiec ostro za odkurzanie i mycie podlog i w chalupie jakby pojasnialo. ;) Tymczasem M. nie powiedzial, a po spowiedzi pojechal jeszcze oddac jakies rurki oraz sprawdzic czy do sklepu dotarly zamowione przez nas kafle. Jak to z obsluga sklepow bywa, kafelki zamowione byly 2 tygodnie temu; w zeszlym tygodniu powiedzieli, ze jeszcze nie przyszly, a w sobote ktos sprawdzil i stwierdzil, ze zdarzyl sie blad w systemie i zamowienie w ogole nie przeszlo! :O Cos tu smierdzi i mam wrazenie, ze ktos klamie, tylko ciekawe kto. Czy tydzien temu pracownik nie potrafil sprawdzic? Czy w miedzyczasie zamowienie przyszlo, ale nasze kafle sprzedali (zdarzylo sie juz tak raz z panelami do sypialni)?! Cholery mozna dostac. :/ Do czego jednak zmierzam. Malzonek pojechal i przepadl na prawie 3 godziny! Zdazylam odkurzyc, polatac na mopie i siedzialam jak na szpilkach, bo chcialam juz jechac! W koncu M. laskawie dotarl do domu, podwojnie wsciekly, wiec ani przepraszam ani pocaluj mnie w doope. Zrobila sie 17:30 i szczerze to juz mi sie nie chcialo, tym bardziej, ze mialam poszukac trzech roznych par obuwia, wiec to nie bylo wpadniecie do sklepu na 20 minut, wybranie, przymierzenie i do domu. Szczegolnie, ze mam koszmarne do obucia stopy - waskie i plaskie, wiec oprocz oczywistego wygladu buta oraz wygody (mam plaskostopie, wiec bardzo szybko bola mnie podeszwy stop), warunkiem jest zeby trzymal mi sie on na nodze! Moja matka zawsze przewraca oczami, ze kupuje buty "babciowe", nic jednak nie poradze, ze wlasnie takie "ortopedyczne", dosc zabudowane, najczesciej sa jedynymi, ktorych nie gubie chodzac. ;) Zmusilam sie w koncu do pojechania, bo wiedzialam, ze mam juz naprawde malo czasu i tak jak oczekiwalam, spedzilam w sklepie ponad godzine, wybierajac, przymierzajac, odkladajac, albo irytujac sie, ze z naprawde ladnych nie ma oczywiscie mojego rozmiaru. ;) Do tego dojazd w obie strony i do domu dojechalam na czas kladzenia Potworkow spac, jednak kupilam to co chcialam, wiec warto bylo.

W niedziele zaskoczyla nas pogoda, bo choc zapowiadali tylko zachmurzenie, kiedy wracalismy z kosciola, znienacka zaczelo padac i grzmiec. I tak padalo sobie kilka godzin, a ja co chwila sprawdzalam czy nie odwolali tenisa. Rozchmurzylo sie doslownie pol godziny przed zajeciami, wiec jadac spodziewalam sie, ze korty moga byc zalane i lekcje i tak przesuna. Na szczescie bylo cieplo, wiec wszystko migiem schlo, a korty najwyrazniej maja dobry odplyw, bo byly suchutkie.

Nie wyglada to na zbyt udany backhand :D
 

Oczywiscie Bi jojczala, ze nie chce jechac, choc upierala sie, ze ona tak naprawde lubi grac w tenisa, tylko nie lubi lekcji. Taaa, to dziecko na wszystko ma zawsze wytlumaczenie dla swojego marudzenia. ;)

A starsza przymierza sie do odbicia :)
 

Wczesniej wpadl do nas moj tata. Mialam wyrzuty bo nie upieklam zadnego ciacha, ale za to M. akurat smazyl placki ziemniaczane, wiec sie tesc zalapal. ;) A po poludniu, kiedy wrocilismy z tenisa, jeszcze tylko spacer, a potem zostalismy w ogrodzie, zbierajac psie miny i przycinajac to i owo. Moje rododendrony niestety nie beda kwitnac zbyt spektakularnie tej wiosny. Praktycznie nie maja pakow. Bez rowniez znow pozbawiony nawet jednej kisci. :( Hortensja wypuscila malo pedow, a z tych, ktore zostaly z zeszlego roku, wiekszosc uschla. Z czterech krzaczkow truskawek ostaly sie 3, ale malutkie i mizerne. Mimo, ze zima byla sniezna ale niezbyt mrozna, to jednak ogrod oberwal. :(

W poniedzialek nie chcialo sie do pracy jak cholera (co nie jest zadna nowoscia), ale za to mielismy mala "sensacje". Rano przed wejsciem do budynku pojawili sie... rodzice zwolnionego w piatek chlopaka. Tak naprawde nie wiadomo czy wiedzieli, ze zostal zwolniony, w kazdym razie nie widzieli go od piatku i zastanawiali sie czy jest w pracy. Przy okazji wyszlo na jaw, ze chlopak ma chorobe dwubiegunowa i rodzice maja kontrole prawna nad jego osoba oraz finansami. Wszyscy w pracy zgodnie uznali, ze to by wiele wyjasnialo z jego zachowan, ale zaskoczeni byli, ze rodzice przyjechali tutaj zamiast zglosic na policje zaginiecie. Najwyrazniej D. im juz tak nieraz znikal, wiec woleli najpierw go poszukac. ;) Mam nadzieje, ze z nim wszystko ok i ogolnie, to taka sytuacja, ze ciezko stwierdzic kogo bardziej szkoda: chlopaka (nooo, faceta, ma 32 lata), czy jego rodzicow...

Po pracy pedem z Potworkami na religie. Tego dnia dzieciarnia miala juz pierwsze proby w kosciele. Jeszcze bez ustawiania sie w odpowiedniej kolejnosci (ponoc maja isc od najnizszego do najwyzszego), ale cwiczyli jak maja podchodzic i co robic. Ciekawostka jest, ze maja przyjac Komunie na jezyk, mimo, ze tutaj ogolnie przyjete jest przyjmowanie na reke i nawet w Polsce, z powodu koronaswirusa chyba wprowadzono powszechne przyjecie oplatka do reki. Przyszly tydzien to bedzie jazda bez trzymanki, bo i w poniedzialek i w srode, dzieciaki beda musialy byc w kosciele juz o 16:15. Nie wiem, co zarzad tej przykoscielnej szkolki sobie mysli, bo wiedza przeciez, ze szkoly koncza lekcje miedzy 15 a 15:20. Potworki koncza o 15:15, czyli godzine pozniej musza byc w kosciele, a trzeba jeszcze dojechac i zjesc wczesniej jakis obiad! Szczegolnie w poniedzialek, gdzie maja miec spowiedz, a potem normalnie religie, skoncza jak zwykle o 18, czyli spedza tam prawie 2 godziny! Autobusem dojezdzaja ze szkoly nieraz po 16, wiec bede musiala urywac sie z pracy, zeby odebrac ich prosto po lekcjach, inaczej w zyciu nie zdaza. I tak bedzie na styk. Jedna z moich kolezanek w ogole ma problem, bo wychodzi z pracy o 15:30, a ze ma kawal do przejechania, w domu jest o 16:10. Jest nauczycielka, wiec nie bardzo ma sie jak zwolnic, a juz na pewno nie dwa dni w tym samym tygodniu. Maz pracuje na druga zmiane, wiec tez nie da rady syna podwiezc. Podeszla wiec po religii do kobiety zarzadzajacej ta szkolka, zeby zawiadomic, ze w poniedzialek jej syn sie spozni, bo nie ma kto go przywiezc na czas i ze tak wczesna godzina jest problematyczna dla pracujacych rodzicow. Na to baba (ta sama, ktora klamala w zywe oczy o zawiadamianiu o spotkaniach i rozdawanych formularzach), stwierdzila, ze oni zawsze tak robia i nigdy nikt nie mial z tym problemu. Taaa, jaaasne...

Tego wieczora przypomnialam tez Kokusiowi, ze chcial pogadac z tata na temat dalszego chodzenia na karate. Nie chcialam zapisywac go na kolejna sesje zeby uslyszec wiecej malzenskiego zrzedzenia, a z drugiej strony nie mialam ochoty wysluchiwac placzu kiedy za dwa tygodnie Nik by sobie niechybnie przypomnial, ze on przeciez chcial chodzic! ;) W kazdym razie kochany tatus znalazl slowa i argumenty, zeby przekonac synka, ze on tak naprawde chodzic nie chce i ze fajniej jest przeciez miec kilka dni "wolnych". Wyglada wiec, ze przygoda z karate wlasnie sie na jakis czas konczy. Poniewaz poczatkowo sama mialam zamiar odpuscic kolejna sesje, wiec wzruszylam tylko ramionami, choc naszla mnie refleksja, ze jaki normalny, ogarniety i swiadomy rodzic przekonuje dziecko, zeby rezygnowalo z aktywnosci, kiedy ono chce na nie chodzic?! No wlasnie... :/

Wtorek to znow "crazy Tuesday", na szczescie juz ostatni. :D W pracy sensacja trwa, bowiem rodzice zwolnionego chlopaka znow przyszli pod drzwi budynku (jak to dobrze, ze trzeba miec elektroniczne karty, inaczej sie nie wejdzie) . Tym razem przywiezli kopie nakazu sadowego, potwierdzajacego, ze maja faktyczna kontrole nad synem oraz jego finansami. A wszystko rozbija sie o... kase. Oczywiscie. Przeciez jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniadze. Odkad chlopak zaczal u nas pracowac, jego wyplata najwyrazniej wplywala na konto rodzicow. Ale dwa tygodnie temu, D. podal numer innego konta, ktore prawdopodobnie zalozyl w tajemnicy przed matka i ojcem. Ponoc (nie bylam przy rozmowach) rodzice zazadali, zeby te wyplate, ktora wplynela na to nowe konto przelac z powrotem na poprzednie i zeby kolejna wyplata oraz pieniadze z "odprawy" rowniez wplynely na nie. I jak poprzednio czulam lekkie wspolczucie w stosunku do rodzicow (bo nadal wierze, ze nikomu nie przychodzi latwo ubezwlasnowolnienie dziecka), tak w tym momencie stracilam do nich calkowicie szacunek. Rozumiem bowiem nakaz sadowy, ale... Dowiedzieli sie w poniedzialek, ze ich syn zostal zwolniony. Na to nowe konto wplynela raptem jedna wyplata. Nawet jesli wplynelyby kolejne za dwa miesiace (taka ma dostac odprawe), to chlopak byl tylko laborantem o najnizszym stopniu. Kokosow na pewno nie zarabial. A oni nachodza nas dzien w dzien zadajac, zeby te kase oddac im... W dodatku chodzi o ich syna! Co im szkodzi jakby zatrzymal sobie te troche pieniedzy...? Nie mowiac juz o tym, ze to nie powinna byc sprawa szefostwa. Chlopak jest dorosly. Byl oficjalnie zatrudniony. Podal konto, na ktore ma mu wplywac pensja. A czy jest ono poprawne i jakie oni tam maja zatargi rodzinne, to juz sprawa miedzy nimi... Szczerze, to nie dziwie sie facetowi, ze mu sie pracowac nie chcialo, skoro to, co zarabial, dostawali jego rodzice. Dla chlopa po 30stce, ktory wydawal sie calkiem zwyczajny i "normalny", to musi byc strasznie upokarzajace. Dodatkowo, w jaki sposob on ma sie kiedys usamodzielnic i uwolnic od kontroli rodzicow, skoro nie ma nawet wlasnej kasy? Ani samemu wynajac mieszkania, kupic auta, nic. Ojciec ma prawo decydowac o jego finansach, matka o jego osobie (czyli w razie czego pewnie o zamknieciu w psychiatryku). Potworne...

W kazdym razie, praca to jedno, a po pracy znow sporty w wydaniu podwojnym (dla Bi).

Najpierw pilka...
 

Tego dnia Potworki dojechaly do domu rekordowo pozno, bowiem dopiero o 16:30! :O To jest godzine i 15 minut po lekcjach!!! Dostali nowego kierowce, ktory kompletnie nie mogl ogarnac adresow. Kiedy w koncu przyjechali, ominal zupelnie nasz dom i wysadzil Potworki dopiero na kolejnym przystanku, ktory na szczescie jest na koncu naszej ulicy (a nie gdzies na innym osiedlu). :O Na szybkiego wcisnelam Bi obiad i polecialam z nia na pilke, a M. podwiozl pozniej Nika na karate. Z tego pospiechu zapomnialam wziac stroju Bi, a kiedy sobie przypomnialam, Starsza stwierdzila, ze w takim razie na karate nie jedzie. Cisnienie mi skoczylo i otwieralam gebe zeby wrzasnac na pyskule, ale przypomnialam sobie, ze przeciez M. moze przywiezc jej stroj razem z Kokusiem. Powiedzialam pannie, ze tata dowiezie stroj i bedzie mogla sie przebrac w lazience. Nie, ona sie w lazience przebierac nie bedzie! Kuffa, no! :/ Policzylam do 10 i sprostowalam, ze moze sie przebrac w aucie, jak zwykle, choc jak dla mnie to lazienka jest wygodniejsza. Laskawie sie zgodzila. Udusze kiedys, slowo harcerza... ;)

Pozniej karate...
 

Poniewaz byly to ostatnie zajecia karate na jakis czas (nadal nie ma grafiku na lato i nie wiadomo czy lekcje w tym czasie sie odbeda), Nik ponownie podszedl do "egzaminu" na pierwszy pasek. Oczywiscie sam z siebie nie pamietalby nawet zeby w domu cwiczyc, ale przypomnialam mu i w niedziele i poniedzialek. Za moje przypomnienia jeszcze dostalam w podziece... foch. Bo przeciez to mi zalezy na pasku! :/ Ale jednak przecwiczyl i to wystarczylo, zeby przeszedl uklad bezblednie. Dostal wiec pierwszy pasek i byl przeszczesliwy.

Pierwszy pasek, czy tez "belka", jak to sprostowala Iwosia :)

Sensei przekonywal tez Potworki zeby koniecznie wrocily na zajecia po tej miesiecznej przerwie (powiedzialam, ze z powodu natloku obowiazkow zmuszeni jestesmy karate tymczasowo zawiesic), ze oboje sa bardzo dobrzy, szczegolnie Bi ma najlepszy wykop wsrod grupy poczatkujacej i wykazuje duzy potencjal. Nie dziwie sie skoro i plywa i gra w pilke, wiec ma gdzie te nogi cwiczyc. :D Coooz... Nie wiedzialam jak to facetowi powiedziec, ze co do powrotu Nika nie mam watpliwosci, natomiast wlasnie z Bi moze byc "problem". Sensei urzadzil jej pogadanke z pochwalami, ulala i w ogole, ale jak znam Starsza, to moze jej sie odwidziec kompletnie i wtedy bedzie miala w nosie czy jest w tym dobra, czy nie. :D

W srode juz w pracy bez wizyt zachlannych rodzicow bylych pracownikow. ;) A po pracy - druzyna plywacka. Jak to czesto u nas bywa, po zimnym i deszczowym poczatku maja, znienacka przyszly upaly i maja juz wlasciwie z nami zostac, poza chlodniejszym dniem od czasu do czasu... Nik wiec entuzjastycznie oznajmil, ze cieszy sie z treningu, bo przynajmniej schlodzi sie w wodzie! ;) Co lepsze, stwierdzil, ze kolejnego dnia chce jechac na karate, bo sensei powiedzial, ze moze czasem wpasc na trening nawet bez zapisywania sie. ;) Wytlumaczylam mu jednak, ze to tylko wyjatkowo, jakby trafil nam sie luzniejszy tydzien i nie wygladaloby to dobrze, gdyby nie byl zapisany, ale zjawil sie zaraz na pierwszych zajeciach nowej sesji. :D

Plynie rekinek ;)
 

Dla odmiany Bi wzdychala z radoscia, ze przed nia dwa dni odpoczynku i urzadzila placz, ze sroda to "najgorszy dzien w jej zyciu, bo jej przyjaciolka nie wracala autobusem, na obiad byla reszta plackow ziemniaczanych z niedzieli i w dodatku miala jechac na te straaaszne plywanie..." ;) Nie pomoglo nawet tlumaczenie, ze w tym tygodniu na basen jedzie raz, w nastepnym nie pojedzie w ogole, a w jeszcze kolejnym znow tylko raz, bo w poniedzialek bedzie Swieto...

Plynie maruda :D
 

Tak samo jednak jak z tenisem, jak juz pojedzie, to wydaje sie niezle bawic, ale ile sie wczesniej umarudzi, to wiem tylko ja... Tym razem dodatkowa atrakcja bylo to, ze poniewaz mielismy 28 stopni, a do domu raptem kilka minut, pozwolilam Potworkom nie przebierac sie tylko owinac recznikami i tak przejsc do auta. Mala rzecz, a ile frajdy. ;)

W czwartek obudzilo mnie dziwne "pykanie" i przez moment zastanawialam sie, co to takiego, az dotarlo do mnie, ze dochodzi z... kaloryferow! :D Mimo, ze w dzien temperatury rosna do 28-29 stopni, noce sa jednak nadal chlodne. W srode wieczorem gora byla tak nagrzana, ze Nik wyklocal sie zeby pozwolic mu spac bez koszulki. Zostawilam wszystkie okna otwarte dla lekkiego przewiewu, tymczasem w nocy temperatura zleciala do 11 stopni i wlaczylo sie ogrzewanie. ;) A w dzien znow mialo byc 27 stopni. Taka szalona pogoda. ;) Poniewaz nie zapisalam Potworkow na kolejna sesje karate, tego dnia nie jechalismy na zaden sport i az mi dziwnie bylo. Nie wiedzialam co zrobic ze soba w takie wolne popoludnie. :D

Opowiem Wam za to o wydarzeniach szkolnych pod znakiem covidowego protokolu. Biedne te dzieciaki w tym roku; omija je mnostwo atrakcji. I biedni my - rodzice, bo nie mozemy przyjechac na uroczystosci szkolne (ktorych w wiekszosci zwyczajnie nie bylo...). Nie zrozumcie mnie zle; ciesze sie, ze Potworki chodzily do szkoly caly rok, bo to co czytam o zamykaniu i otwieraniu szkol w Polsce to jakis horror i totalne oglupienie, ale jednak dalo sie odczuc, ze nie sa to normalne czasy. Zwykle odbywaja sie uroczyste (jak na tutejsze standardy) rozpoczecia i zakonczenia roku, dzieci maja wycieczki oraz uroczystosci klasowe, na ktore rodzice przysylaja przekaski oraz akcesoria, chor ma koncerty dla rodzicow, podobnie orkiestra, a cala szkola celebruje tancami poczatek wiosny, czyli May Day. Nie wspomne juz o klubie narciarskim, ktory w tym roku w ogole nie ruszyl, czego nie mogl odzalowac Nik. Obostrzenia covidowe szczegolnie dotknely IV klasy, ktore sa ostatnim rocznikiem w tej szkole. Zazwyczaj mieli dodatkowe zabawy, wycieczki, itd. W tym roku nic i Bi jest niepocieszona. Moze za rok Nik bedzie mial wiecej szczescia niz siostra... Wszystkie koncerty odbyly sie wirtualnie. Coz, po pierwsze, to nie to samo dla widowni (gdzie ten wzrusz?!), a po drugie, kiedy dzieciaki graly czy spiewaly razem, jakos to wygladalo. Teraz to do rodzicow nalezalo dopilnowanie zeby nagraly swoje kawalki, a wiadomo jak to jest kiedy to rodzic "przymusza" do cwiczen i nagran. Jak cala klasa to robi, to nie ma dyskusji, natomiast mamie czy tacie mozna pomarudzic i pojeczec. ;) A po trzecie, pani sklada nagrania i wrzuca na YouTube, ale plik jest chroniony i nie ma jak go skopiowac. :( W kazdym razie, Bi nalezy do choru szkolnego, choc nazywaja to jakos inaczej. Pani od muzyki probowala zorganizowac cos na ksztalt koncertow, gdzie dzieci nagrywaly swoj spiew, a ona skladala to w jedna calosc. Na dwa "koncerty" wczesniej Bi sie nie nagrala, bo nie pamietala, a ja zapominalam przypomniec. Kolejny odbyl sie w kwietniu i dzieci mialy juz wyraznie dosc, bo pani wyslala maila, ze dziekuje tym, ktore nagraly, ale ze milo by bylo gdyby jeszcze kilkoro zaspiewalo. Ups. Przeczytalam maila Bi i przydusilam, zeby sie nagrala, choc okazalo sie, ze nawet z instrukcja w mailu, w ktore miejsce kliknac na wirtualnej stronie szkoly i tak Starsza miala problem zeby znalezc piosenke, instrukcje oraz mozliwosc nagrania. Na kazdym kroku maja te dzieci utrudnione zadanie, a moglyby, kurna stanac na scenie, nawet w odstepach i zaspiewac. To nie... :/ Niedawno pani przyslala zlozony filmik i nawet niezle to wyszlo, choc niestety, koncertu nie przypomina. Jedne dzieci spiewaly glosniej, drugie ciszej (jeden chlopiec mowil i to prawie szeptem), jedne szybciej, drugie wolniej, jedne mamrotaly, inne pluly w mikrofon... Ze juz o wadach wymowy nie wspomne. Jakie czasy, takie koncerty. ;)

"Koncert" nagrany z pokoju :D
 

Jedna z wiekszych tradycji tej szkoly, sa wystepy dzieci z okazji May Day, wraz z owijaniem wstazkami slupa przez IV klasy. To owijanie jest pokazowym tancem na ten dzien, wedlug historycznych opisow (wbijcie sobie May Day w google). W tym roku szkola miala obchody 3 i 4 maja. Z powodu koronaswirusa zmodyfikowali tance tak, zeby dzieci sie nie dotykaly i niestety nie zaprosili rodzicow... :( Jedna z nauczycielek stanela na wysokosci zadania, ponagrywala poszczegolne roczniki i sklecila wszystko w jeden filmik. Zastanawia mnie sens calego zachodu bez udzialu widzow. Cala zabawa polegala wedlug mnie na mamie czy tacie (albo i calej rodzinie) obserwujacych i klaszczacych. Wiadomo tez, ze kazdy rodzic nagrywa tak, zeby jak najlepiej widziec swoje dziecko. Nauczycielka musiala jakos to pogodzic, ale w rezultacie wyraznie widac tylko dzieci stojace z przodu. Nik mignal mi gdzies z tylu pare razy i tyle.

Strzalka zaznaczylam Kokusia
 

Klasy IV, owijajace slup byly nagrane nieco dokladniej, z racji zapewne, ze to byl zawsze "gwozdz programu", taki zaszczyt dla najstarszych klas, ktore w kolejnym roku ida do innej szkoly. Tu juz widzialam Bi, choc niestety jakosc filmiku i wielkosc obrazu pozostawia sporo do zyczenia.

Starsza rozpoznalam glownie po wlosach. Jak dobrze, ze tutaj nie ma zbyt wielu takich jasnych blondynek ;)
 

Ech... :( Ciekawe czy wymysla cos lepszego na wiosenny koncert skrzypcowy, ktory zawsze tez byl waznym wydarzeniem? Mogliby przeciez rozdzielic go na klasy i przyszliby tylko rodzice tej grupki dzieci. Niestety, z tego co wiem, dzieciaki beda chyba znow nagrywac sie w domu. :( Ciesze sie oczywiscie, ze w ogole cos w tym roku jest organizowane, bo dzieci zeszloroczne przeciez ominelo wszysciutko i naprawde wspolczuje dzieciakom i rodzicom zeszlorocznych IV klas, ktore odeszly bez zadnego oficjalnego pozegnania... Na szczescie, z tego co wiem, graduation IV klasy w tym roku ma sie odbyc w obecnosci rodzicow. Oby!

A! Jeszcze troche sagi lazienkowej. Zastanawialam sie co bede robic w czwartkowe popoludnie, to maz znalazl mi zajecie. Sam sobie nie radzil, wiec zawolal mnie zebysmy razem czytali instrukcje i probowali cos zdzialac. Jesli zastanawiacie sie na jakim etapie jestesmy, to nadal na tym samym. ;) Wanna w koncu wsadzona we wneke, M. wstawil polowe jednej ze scian nad nia i zabral sie za montaz kranu, a konkretnie tej galki, ktora odkreca sie wode i ustawia temperature. Niestety, malzonek ma paskudny zwyczaj nie czytania instrukcji, tylko robienia wszystkiego "na czuja". Mordowal sie wiec z tym kranem godzine, a ja wsciekalam, bo co chwila odlaczal wode w chalupie, wiec ani wlaczyc zmywarki, ani pralki, ani nic umyc... Przyznaje, ze jemu tez lekko nie bylo, bo za kazdym razem musial leciec 3 kondygnacje na dol, a potem wdrapywac sie z powrotem. Ale skoro tak kocha silke, to tym razem mial darmowa. :D W kazdym razie, po okolo 2 godzinach skapitulowal i zawolal mnie na pomoc. I tu musze mu oddac sprawiedliwosc, bo instrukcja byla fatalnie napisana a grafiki nic nie mowily. Moze jakby ktos byl zawodowym hydraulikiem, cos by z tego wyniosl, ale nie tacy amatorzy jak my. W skrocie, woda leciala nam albo letnia i wrzaca, albo zimna i lodowata. Nie moglismy ustawic tak, zeby po odkreceniu byla zimna, a potem przechodzila w ciepla, a ewidentnie bylo to cos w ustawieniach. W ktoryms momencie, pod cisnieniem wody, z galki wypadly jakies sprezynki i malutkie zaworki i grozilo nam, ze nie da sie ich wsadzic z powrotem i zostaniemy bez wody w chalupie! :O W koncu, po 4 godzinach drapania sie po lepetynach, M. uznal, ze moze jedna z czesci jest zepsuta. Pojedzie kolejnego dnia do sklepu, kupi, wymieni i zobaczymy. Ok. W koncu moglam wstawic zmywarke, M. przygotowywal siebie, a ja Potworki do spania. A potem, juz w lozku, malzonek odpalil YouTube i znalazl filmik z instalacja dokladnie takiego modelu. I co sie okazalo?! Ze on ma jedna duza galke do ustawiania cisnienia wody, a na to pozniej idzie mniejsza, ktora ustawia sie temperature! :D No kto by na to wpadl?! To znaczy, M. powinien przejrzec wszystkie czesci i popatrzec co idzie do czego, ale tego nie zrobil, ja oczywiscie tez nie, ale zadne z nas nie przeczytalo instrukcji instalacji do samego konca. Ups... ;) A potem jeszcze malzonek spanikowal, ze znow przyslali nam felerny zestaw, bo na filmiku gosc instalowal tylko galke do wlaczania prysznica, a u nas potrzebny jest przelacznik z kranu na prysznic. I M. myslal, ze ta mniejsza galka bedzie wlasnie do tego (ale sprawdzic w instrukcji to nie laska), a tak to nic takiego nie ma! Na szczescie tu juz moglam mu przyjsc z pomoca, bo systemow przelaczania wody jest wiele. Czasem jest to dinks w kranie, ktory trzeba pociagnac, innym razem guzik, ktory trzeba wcisnac, itd. Okazalo sie, ze nasz ma to pierwsze. ;)

Takze, cdn., na bank. :D

piątek, 14 maja 2021

Nadal majowo

Maj rozpoczal sie raczej chlodno i deszczowo. Po cieplym i suchym kwietniu nastapilo zalamanie pogody i jest pochmurno, co chwila pada lub chociaz kropi, a w dodatku strasznie wieje... Jestem milosniczka pogody ekstremalniej, lubie zime z mrozem i sniegiem oraz lato plus slonce i upaly. Nie znosze tego przejsciowego czasu, choc wiosna jest oczywiscie duzo przyjemniejsza niz jesien. Czekam jednak juz na ustabilizowanie pogody. Wkurza mnie kiedy jednego dnia moge ubrac krotki rekawek, a kolejnego znow musze zakladac kurtke. Nie mowiac juz o tym, ze temperatury czesto tak skacza w ciagu jednego dnia... Niech juz przyjdzie lato! ;)

Jak zakonczylam ostatnio, w piatek 7 maja, wzielam ranek wolny. Jechalam z Maya do weta, nasza piesa potrzebowala bowiem i tabletek na robaki i co 3-letniego szczepienia przeciw wsciekliznie. Nie mowiac juz o przebadaniu i obejrzeniu na wszystkie strony, rok temu bowiem bilans odpadl nam z powodu pierdzielonej pandemii. A jak juz jechalam do weta, chcialam zeby spojrzeli na ogon Mai, gdzie zrobil jej sie lysy placek. Naczytalam sie o pasozytach skory u psa i zmartwilam, ze siersciuch cos zlapal, chcialam wiec zeby lekarz spojrzal na to fachowym okiem. Pierwsze co mnie uderzylo, to covidowe protokoly. Nasz gubernator anuluje obostrzenia, ale niektore biznesy nie ida najwyrazniej z "duchem czasu". Klinike weterynaryjna znam, wiec z rozpedu wjechalam w podjazd i prawie skrecilam na parking, kiedy rzucily mi sie w oczy tabliczki z numerami. Na szczescie zwolnilam na tyle, ze zauwazylam, ze owe tabliczki zawieraja nazwe kliniki! Okazalo sie, ze trzeba sie przy nich zatrzymac i wykrecic podany numer telefonu. A stanelam tak zaskoczona, ze kiedy wysiadlaam pozniej zeby wypuscic psa, zauwazylam, ze zaparkowalam sobie prawie na srodku podjazdu, dobry metr od kraweznika! :D Pozniej juz poszlo w miare sprawnie. Przez telefon musialam wyrecytowac cel wizyty (choc umawiajac sie juz go podawalam) oraz dogadac sie co do szczegolow. Zaskoczyli mnie kiedy oznajmili, ze zabiora psa i przyprowadza po badaniach. Nie bardzo bylo mi to wsmak (w koncu to moje czworonozne dziecko, musze wiedziec co mu robia! ;P), a poza tym z poprzednich wizyt pamietalam, ze Maya zachowywala sie dosc "niepewnie" i dostawala kaganiec. Coz, nie mialam wyjscia, oddalam im wiec mojego smierdziucha, spodziewajac sie, ze za chwile po mnie zadzwonia, zeby jednak wejsc i ja przytrzymac. Nic takiego sie jednak nie stalo. Po kilkunastu minutach zadzwonila lekarka, ze Maya wazy tyle samo co 2 lata temu, ze dostala szczepionke i ze nie ma ani nicieni w sercu, ani zadnej z trzech odkleszczowych chorob, ktore sprawdzaja. Lysy placek okazal sie byc czyms normalnym dla psow w srednim wieku jej rasy. Potem lekarka przekazala sluchawke sekretarce, ktora radosnie przedstawila mi sumke do zaplacenia, musialam podac numer karty i kilka minut pozniej przyprowadzono mi piese, ktora byla tak skolowana, ze po przywitaniu sie ze mna, pobiegla za pracownica kliniki i gdyby nie byla na smyczy, wbieglaby do niej z powrotem. To sie nazywa psia milosc. ;)

Poniewaz nie wiedzialam ile zejdzie mi u weta, uprzedzilam w pracy, ze w piatek pracuje z domu. Niestety, praca mi nie wyszla. ;) Po wecie odstawilam psa do chalupy, a sama popedzilam na zakupy spozywcze, korzystajac, ze nie jechalam do biura. Po powrocie grzecznie wlaczylam kompa, a ten... zaczal robic update systemu! No szlag! Te zawsze dosc dlugo trwaja, ale tym razem w ogole juz przegial. Minelo pol godziny, godzina, a tam procenty ida sobie w gore w slimaczym tempie! W miedzyczasia wzielam psa na spacer, myslac, ze jemu przyda sie odstresowanie, a ja moze doczekam sie zakonczenia update'u w kompie. Taaa... Wrocilam, a tam dalej to samo! W koncu jednak laptok sie zrestartowal i zaczelo switac swiatelko w tunelu. Ktore zamigotalo i zgaslo, bo komp kontynuowal restartowanie, robienie update'ow, itd. prawie TRZY godziny! To byl rekord normalnie! I tyle z mojej pracy. Kiedy laskawie skonczyl, ruszal sie tak mozolnie, ze w koncu tylko sprawdzilam skrzynke, a ze na szczescie nikt mnie o nic nie scigal, wylaczylam dziada i rozpoczelam weekend. ;) Zreszta, wtedy juz M. zdazyl wrocic z pracy i dzieciaki lada moment przyjezdzaly ze szkoly...

Pod wieczor w piatek, Nik mial trening pilki.

Mlodszy wlasnie wbil koledze "gola", choc trzeba przyznac, ze kolega kompletnie obrone olewal :)
 

Wieczor znow byl chlodny, choc nie az tak jak poprzednim razem. Wiekszosc czasu przesiedzialam w aucie, ale kiedy wyszlam popatrzec na koncowke treningu, co prawda kulilam sie nieco przy podmuchach wiatru, ale chociaz zeby mi sie nie telepaly. :D

Sobotni poranek rozpoczal sie meczami pilki noznej. Polska szkole przeniesli znow na Zoom, okazalo sie jednak, ze niepotrzebnie, bo po poludniu zrobilo sie 17 stopni, choc pochmurno, a deszcz tylko pokropil od czasu do czasu i tyle. No ale rozumiem, ze nie chcieli ryzykowac. Organizatorzy pilki noznej nie mieli jednak takich oporow i nawet nie bylo mowy o odwolaniu meczow, a dzieciaki z radoscia popedzily na pilke zamiast uczyc sie polskiego. ;)

Pamiatkowe zdjecie, skoro oboje byli w "umundurowaniu" ;)
 

Na szczescie Potworki mialy mecze w tym samym kompleksie sportowym i czasowo sie one na siebie nakladaly, bo Nik zaczynal o 10:15 (rozgrzewka o 9:55), Bi miala rozgrzewke o 10:55, Nik konczyl mecz o 11:30, Bi zaczynala w miedzyczasie o 11:15, a konczyla o 12:30. Przynajmniej nie musialam jezdzic w te i we wte (jak zapowiada sie na nadchodzacy weekend), tyle ze musialam sie nabiegac z jednego boiska na drugie, no i kwitlam tam prawie 3 godziny. ;) Ale nie ma tego zlego... Przynajmniej sie rozgrzalam, bo poczatkowo bylo dosc chlodno. Pozniej zas musialam sie rozbierac; normalka ostatnio. ;)

Nik - obronca, w swoim zywiole
 

Potworki zadowolone, bo obydwu druzyny wygraly. U Bi mnie zaskoczyly, bo dziewczyny nie sa zbyt rewelacyjne, a przeciwna druzyna byla calkiem niezla, ale jakos zdobyly przewage. Za to ja nawalilam, bo Bi strzelila gola, a ja tego nie widzialam! :O Tak to niestety bywa jak ma sie ze soba dwoje dzieci. Nik dorwal swojego kumpla (ktorego widzial dopiero co dwa dni wczesniej) i wraz z grupka innych dzieciakow ganiali naokolo, zas ja co chwila tracilam Mlodszego z oczu. Oczywiscie wiedzialam, ze jest z innymi dziecmi, ale wole jednak widziec co wyprawia. Kiedy przez dluzsza chwile nie moglam go zlokalizowac, ruszylam na poszukiwania i akurat w tym czasie Starsza strzelila gola! :/

Nie, Bi nie potyka sie tu o pilke, tylko probuje podac ja do tylu ;)
 

Moje obawy zas co do "zabaw" Kokusia z kumplem okazaly sie uzasadnione, bo Mlodszy w koncu wrocil zmachany i z krwawym zadrapaniem zaraz obok oka! Kolega przyfansolil mu patykiem! Ponoc niechcacy, hmmm... A jakby trafil w oko?! Cholerne zabawy chlopaczyskow. :/

Sobotnie popoludnie uplynelo pod znakiem wanny. Niestety, M. nie moze ruszyc z reszta lazienki, dopoki jej nie zamontuje, a z kupnem mamy niezle przeboje. Pierwsza byla peknieta od spodu, ale z drugiej strony to pekniecie bylo widac i balismy sie, ze ktos sie o to miejsce oprze i wanna trzasnie na wylot. Przy okazji, dopiero po fakcie  zalapalismy, ze owa wanna byla typowa pod specjalna zabudowe (na co nie zwrocilismy wczesniej uwagi), wiec dobrze sie stalo. Oddalismy ja, ale ze dzieci codziennie maja jakis sport, a M. nie chcial jechac beze mnie, poszukiwania nowej musialy poczekac do weekendu. W sobote po poludniu pojechalismy wiec wybrac inna. Wybralismy styl i material i zabralismy wanne do domu. Pechowo, w sklepie nie da sie dobrze wanny obejrzec, bo jest zapakowana, a gdybysmy rozcieli pudlo i wyjeli caly ochronny styropian, zostaloby juz takie rozbabrane i ciezko byloby to zapakowac do auta. Przyjechalismy do domu, rozpakowujemy nowy zakup, a tam... wanna peknieta! Normalnie zlamana cala krawedz, ktora normanie przywierca sie do sciany! :O A potem, kiedy sie baczniej przyjrzalam, zauwazylam, ze i tak miala odplyw ze zlej strony. Tacy jestesmy zdolni! :D W kazdym razie, M. trafil szlag i zeby sie lekko uspokoic, poszedl... kosic trawe. ;) Bylo to zreszta niezbedne, bo po ostatnich deszczach trawsko sie puscilo jak glupie i w dodatku kepkami. A w domu pojawily sie kleszcze. Tak, w domu. Jednego Maya miala w uchu, drugi chodzil Kokusiowi po poduszce (:O), a jeszcze inny lazil sobie po... klockach Lego w pokoju Bi! Po prostu koszmar, nigdzie czlowiek nie czul sie bezpiecznie. Trzeba bylo skrocic trawe i wysypac specjalny proszek odstraszajacy upierdliwe pajeczaki. Dopiero pod wieczor M. przeszedl wku*w i stwierdzil, ze pojedzie po te sama wanne, tylko z odplywem po drugiej stronie, liczac, ze moze ta bedzie cala. Do trzech razy sztuka? Nie do konca... :D Malzonek przywiozl wanne, zabralismy sie za ogledziny i... znalezlismy ryse! :O Nie gleboka, ale pod paznokciem ja czuc. Ryska mala, na moze 2 cm, w miejscu, gdzie nie bedzie sie rzucac w oczy, a po takich "przygodach" mielismy juz dosc poszukiwan, wiec uznalismy, ze zostaje. Teraz pozostalo jeszcze wanne wypoziomowac, bo okazalo sie, ze jeden z kolkow pod spodem, ktory podtrzymuje dno, jest za dlugi i stoi krzywo. :O Tak to niestety jest jak nie chce sie dac $1000 za wanne i szuka czegos ladnego, ale tanszego. :/ Poza tym smieje sie, ze w doopach nam sie poprzewracalo, bo wanna to wanna, nic szczegolnego, a my jak zwykle wybrzydzamy, ze taka nie, owaka tez nie pasuje i szukamy niewiadomo czego. :D

Swiatelko w tunelu? Moze, ale bardzo, bardzo dalekie i blade...

W niedziele byl tutejszy Dzien Matki. Dostalam przy okazji prezent sama od siebie, niestety niezbyt pozadany, bowiem przyszedl okres. Dwa dni wczesniej i prosciutko na moje swieto, swinia jedna! :D Na pocieszenie dostalam piekne obrazki od Potworkow. Szczegolnie Kokusia wyszedl cudnie, dzieki pomocy wychowawczyni.

Przod - jak on kiedys bedzie obdarzal takim spojrzeniem plec przeciwna, to sie od lasencji nie opedzi :D


 

Tyl. Padlam z numeru 6 - kocham sluchac jak mama spiewa, "bo to smieszne"! Noszzz.... Niestety, ma chlopak racje. Matka glosu nie ma za grosz i spiewem raczej straszy :D

Bi rowniez sie postarala, samodzielnie rysujac i wypisujac zyczenia, choc wiem, ze zrobila to troche "na odwal", bo kiedy ma ochote potrafi stworzyc naprawde cudenka. ;)

Przod


Srodek. Jak na zdolnosci mojej corki, zyczenia bardzo poprawne. Tylko dwa bledy - "vilots" zamiast violets i "helthy" zamiast healthy. Az mi sie zmutno zrobilo, ze era bledow przechodzi do historii. A na znak obecnych czasow, moje dziecko zyczy mi dnia bez maski, ha! :D

I jeszcze motylkowa laka ;)


Moje kochane dzieciory. :*

Poznym rankiem wpadl na kawe dziadek, ktorego nie widzielismy od jego przylotu z Polski ponad tydzien temu. Niestety, Potwory podniecone weekendowym pozwoleniem na rundke Playstation, przywitaly sie i czmychnely na dol. Tata cos tam mruknal, ze przestal byc atrakcja dla dzieciakow, ale tak szczerze, to on nawet nie probuje nawiazac z nimi kontaktu. Ani nie zagada, ani nie zaproponuje wspolnej gry, nic. I sie dziwi. Przeciez dzieciaki nie beda siedziec i patrzec sie na niego. :/

Po poludniu Potworki mialy kolejna lekcje tenisa i musze przyznac, ze z okazji Dnia Matki, nawet Bi nie jeczala, ze nie chce.

Nik piekna poza tenisisty i... rozwiazane sznurowadlo :D
 

Zreszta, teraz kiedy moge popatrzec na zajecia, stwierdzam, ze ona sie na nich calkiem niezle bawi, choc po zawsze stwierdza, ze bylo nudno. Chyba dla zasady. ;)

Tym razem cwiczyli serwy i jak widac, Bi wybila pilke z takim impetem, ze az wyskoczyla w powietrze ;)

Pojechalismy na rowerach i oczywiscie, mimo, ze to raptem 5 minut jazdy, myslalam, ze zdechne (gorki i doliny w naszej okolicy wykanczaja moje nogi). Brak kondycji kompletny. ;) Zweryfikowalam plan, zeby zabierac Kokusia na treningi pilki noznej rowerem. Tam juz nie bedzie pieciu minut ale kilkanascie, a w dodatku "do" prawie caly czas z gory, ale z powrotem juz pod gorke, w tym dwie solidne - dlugie i strome. Chyba nie dam rady, nawet z przerzutkami. ;)

Pozniej zabralam Bi na "babskie" zakupy. Starsza dostala na urodziny gift card do jednego z supermarketow i codziennie suszyla mi glowe "kiedy jedziemy i kiedy jedziemy". A ze musze jeszcze pojechac na zakupy dla siebie i to przed Komunia, bo nie mam butow do sukienki, stwierdzilam, ze pojade z corka na "jej" zakupy zeby juz miec je z glowy i skupic sie potem na sobie. ;)  Heh, to bylo straszne doswiadczenie. ;) Bi jest potwornie niezdecydowana, a przy tym wybredna. Moje dziecko to juz taka "nastolatka", ze jechala z mysla, ze kupi sobie spodenki z jeans'u, koniecznie z modnymi rozerwaniami. Niestety, na miejscu zadne jej nie podeszly. Spedzila godzine przebierajac w fatalaszkach (nic z moich propozycji jej sie nie spodobalo), wybrala jakies tam spodenki, po czym stwierdzila, ze chce kupic sobie zestaw do... makijazu! :O Zawetowalam dorosle kosmetyki, ale na szczescie bylo kilka dzieciecych zestawow. Oczywiscie, kiedy wydawala wlasne pieniazki, Starsza skrupulatnie przeliczala ile jej jeszcze zostalo i pierdylion razy zastanawiala sie czy na pewno chce te wybrana rzecz i za taka cene. Zestaw cieni oraz blyszczykow wybrala najtanszy, bo szkoda jej bylo wydac 2/3 sumy na karcie. :D W koncu wyszla ze sklepu ze spodenkami, zestawem do makijazu i... stanikiem! Takim dzieciecym, bawelnianym, bardziej przypominajacym krotki podkoszulek. To byla w sumie moja sugestia, kiedy Starsza platala sie miedzy regalami nie mogac sie zdecydowac co chce. Bi rosna piersi, nie da sie tego juz nie zauwazyc i w niektorych jasnych bluzkach widac ciemniejsze zarysy. Przyda jej sie dodatkowa warstwa maskujaca. ;) No, ale po tych zakupach naprawde dotarlo do mnie ze dziecko mi dorasta, bo jeszcze z rok temu pewnie nie wyszlaby z dzialu z zabawkami... Za to przy kasie zrzedla mi mina bowiem moja kumpela wyraznie zaszalala z ta karta i okazalo sie, ze Bi zostalo jeszcze na niej $19. Czeka mnie wiec jeszcze jedna wyprawa, ale poki co, udalo mi sie Starsza namowic, zeby wrocic tam latem, kiedy wejdzie kolekcja jesienno - zimowa, panna bowiem nadal marzy o dlugich jeansach z rozerwaniami. ;)

Poniedzialek bez religii oznaczal oczywiscie trening druzyny plywackiej. Obojgu Potworkom wlaczylo sie niestety marudzenie i nie pomoglo przekonywanie, ze w przyszlym tygodniu pojda tylko raz bo bedzie religia, a w jeszcze kolejnym wcale, bo beda mieli pierwsza spowiedz oraz probe przedkomunijna.

Bi w pomaranczowym czepku i jak widac mine ma "przeszczesliwa" :D
 

Nie wiem co oni maja z tym basenem! Oboje plywaja niczym male wydry, az milo popatrzec, a ostatnio wrecz znienawidzili chodzic na basen. Szkoda mi strasznie, ale faktycznie nie ma co tego ciagnac na sile. Docisne ich do wakacji, a potem coz... ich wola. Wiem, ze rotrzasam to w niemal kazdym poscie, no ale nie moge przebolec. :D A jeszcze Bi wypadl w wodzie kolczyk. Starsza uparcie nie zaslania uszu czepkiem i to juz drugi raz kiedy cos takiego sie zdarzylo. Na szczescie teraz nosi kolczyki - motylki, ktore sa pomaranczowe i kolezanka zdolala go dojrzec na dnie basenu. Niestety Starsza juz zdazyla wpasc w rozpacz i oznajmila, ze dlatego tez nie znosi plywania - bo zawsze wypadaja jej kolczyki. I niewazne, ze jak narazie to byl drugi raz odkad ma przeklute uszy, czyli od 8 miesiecy. ;)

Tego dnia zaczelismy tez z M. dopasowywac wanne do lazienki dzieci. Taka wanna, ktora wchodzi idealnie we wneke to masakra. Tu haczy jakas wystajaca deska, tam rurka, a jeszcze obok jest kaloryfer, ktory tez przeszkadza we wlozeniu jej na miejsce. Poza tym, wanna musiala byc wlozona zeby M. mogl zobaczyc jak stoi, gdzie trzeba ja wypoziomowac oraz w ktorym miejscu wypada odplyw, ale potem trzeba ja wyjac, zeby tu podeprzec, tam wpasowac rurki, itd. A ze 20 minut szamotania pod tym katem, tamtym, tu troche wyzej, tam opusc, itd. zajelo nam zeby ta cholera weszla na miejsce, to M. nie chcial jej z tej wneki wyciagac. Niestety sie nie dalo, wiec akrobacje czekaja nas kolejny raz. Pechowo, odplyw wypada dalej niz w poprzedniej, M. czeka wiec wycinanie dziury w podlodze i prowadzenie dodatkowych rurek...

Takze w poniedzialek, archidiecezja oglosila zniesienie limitu osob w kosciolach oraz dystansu spolecznego od 22 maja. Pytanie teraz, czy kosciol, w ktorym Potworki maja miec Komunie zmieni ustalenia przed uroczystoscia. Dotychczas, instrukcja ktora dostalismy mowila, ze w kosciele moga przebywac tylko rodzice oraz rodzenstwo komunijnych dzieci. Fajnie by bylo gdyby reszta gosci tez mogla byc swiadkami, bo dla mnie takie zapraszanie na impreze (czy jak u nas - obiad) bez bycia obecnym na wlasciwej ceremonii jest takie sztuczne... Oczywiscie zasady to zasady i jak nie bedzie wyjscia to trudno, ale ucieszylabym sie gdyby moj tata oraz chrzestny dzieci mogli byc w kosciele, choc ten pierwszy nie przekroczyl jego progu od chrztu Kokusia, wiec mu pewnie wsio ryba. :D Chrzestna Bi odpowiedziala poki co tylko, ze "zaproszenie doszlo, dziekuje" i tyle. Kilka dni temu, a na pewno dostala je daaawano temu, skoro do Polski doszly prawie miesiac temu. :/ Podejrzewam wiec, ze nie bedzie chciala przyjechac. :(

Wtorek to byl kolejny z moich oraz Bi "crazy Tuesdays". :D Na szczescie jeszcze tylko jeden przed nami, bo sesja karate dobiega konca, a na kolejna juz Potworkow nie zapisuje (a w kazdym razie nie Bi). Jednak dwa zajecia w jeden dzien to nie to, co tygryski lubia najbardziej. Sama wzdycham, ze praktycznie cale popoludnie spedzam poza domem (bo wyjezdzam o 16:45, a wracam o 19), a Bi coraz ciezej wyciagnac z treningow pilki. Oczywiscie, jak to moje dziecko, samo bylo chetne na kontynuowanie zajec z karate, a ostatnio co oznajmilo? Ze juz nie lubi i zeby na kolejna sesje jej nie zapisywac. :O Akurat tutaj nie mialam takiego zamiaru, bo te wtorki sa naprawde meczace, a pilka nozna potrwa jeszcze miesiac, no ale liczy sie sam fakt, ze tej pannie za chwile nic nie bedzie pasowac... :/

Pilka zostala kopnieta ;)
 

W kazdym razie pojechalysmy na pilke same, bo M. wybieral sie do budowlanego (znowu!) i zgodzil po drodze podrzucic Kokusia na karate. Starsza wyganiala sie na pilce, a potem popedzilysmy na nastepne zajecia. Znow przebieranie na szybko w aucie, a potem niespodziewanie zachwyt. Dzieciaki cwicza rozne elementy wschodnich sztuk walki, ale ich najulubienszym cwiczeniem jest zdecydowanie kopanie workow.

Nik we wtorek, zaatakowal worek :D
 

Tego dnia zas cwiczyli kopniecia z rozbiegu. Radosc nie z tej ziemi i blaganie o jeszcze, nawet kiedy sensei oznajmia, ze juz koniec zajec. ;)

No i Bi oczywiscie
 

Nie pamietam czy pisalam Wam, ze kupilam sobie druga piwonie? Ta, ktora rosla juz w ogrodzie kiedy sie tu wprowadzilismy, jest tak piekna, ze zapragnelam kilka ich dosadzic. Wiedzac jednak, ze piwonie sa raczej kaprysne, poki co, kupilam jedna, w formie "uspionej", czy jak to sie zwie. Po prostu kawalek korzenia. :D Posadzilam go juz ponad miesiac temu i... nic. A sadzac go, w jednym miejscu kielkowal, wiec wiedzialam przynajmniej, ze jest zywy. Mialam juz bowiem "przygody" z takimi korzeniami, po ktorych nie bylo widac czy sa zywe, czy uschly i nic z nich nie wyroslo. Tym razem wiazalam z kawalkiem korzonka wielkie nadzieje, codziennie sprawdzalam czy cos wyrasta, no i pupa. :/ Wlasciwie to juz stracilam nadzieje i zaczelam rozgladac sie za sadzonkami, ale odstraszyla mnie cena ($40 za kwiatka?!). Nie uwazam sie za osobe skapa, poza tym lubie kwiaty i nie powiem, zeby mnie nie bylo stac, ale moja pragmatyczna natura az krzyknela oburzona. :D Az tu nagle patrze, a nowo posadzona piwonia rosnie! "Troche" cholerze zajelo. ;) Co prawda moja "stara" piwonia ma juz dobre 40 cm wysokosci, a ta tylko jeden, kilkucentymetrowy kielek, ale nie bede narzekac. Najwazniejsze, ze rosnie. Oby teraz jej nic nie zjadlo, nikt nie zdeptal i oby przetrwala zime. Dluga jeszcze droga przed tym malenstwem. ;)

Sroda oznaczala dluuugi meeting w pracy. Uch... Akurat na lato szykuje sie u nas bardzo goracy okres, a najgorsze, ze nic nie da sie zaplanowac, bowiem terminy zaleza oczywiscie od tego jak nam pojdzie produkcja (a zawsze moze sie zdarzyc jakis blad lub awaria), ale tez od pracy kliniki oraz samych pacjentow. Od polowy lipca nie bede mogla nic zaplanowac dalej niz na tydzien, dwa naprzod. :/ Pod znakiem zapytania stoja nawet kempingi, o Polsce w ogole moge sobie pomarzyc. Rzucilam propozycja zeby poleciec juz pod koniec czerwca. Malzonek jednak sie zzyma, ze nie ma po co (nie kumam tego podejscia; jego tata ma 80 lat, a to juz naprawde podeszly wiek!), ze on nie ma ochoty na testy i przed wylotem i w Polsce i przed lotem powrotnym... Mnie przeraza bardziej, ze teraz mam sporo spraw na glowie przed Komunia i co chwila wyskakuje cos nowego, a gdybysmy lecieli, to zaraz po Komunii musielibysmy na wariata szykowac sie do wylotu... Z drugiej strony, jesli nie polecimy teraz, nie wiem kiedy w pracy sie uspokoi na tyle, ze bede mogla zniknac na 2 tygodnie. Nie bardzo mam ochote decydowac, powiedzmy w pazdzierniku, ze "mam 3 tygodnie okienka, lecimy za 2 dni!". To nierealne, chocby ze wzgledu na szkole dzieci... :/

Po poludniu kolejny trening na basenie. Tym razem Nik nie protestowal w ogole, a Bi tylko cos tam mamrotala bez przekonania, ze lubila druzyne, kiedy byla w niej jej przyjaciolka, a teraz nie lubi. Tak jakby byla to dla mnie nowosc. ;)

Nik w wodzie me fryzure "na cezara" ;)
 

No ale pojechali, poplywali, a M. w tym czasie wycial dziure w podlodze w lazience, po czym stwierdzil, ze brakuje mu jakichs "laczek" i pojechal znow do sklepu. Ten chlop sie wiecej ujezdzi niz urobi. ;)

No i czwartek. Dzien luzniejszy, bo "tylko" karate i dopiero na 17:45, wiec po pracy tyyyle czasu na ogarniecie tego i owego. :D Pisalam wczesniej, ze obecna sesja karate konczy sie we wtorek. W czwartek sensei wspomnial cos, ze kolejna zaczyna sie w czwartek (tak jakos glupio im sie ulozylo). Na to zaczelam sie tlumaczyc, ze na kolejna dzieci nie planuje zapisywac, bo jednak grafik mamy zawalony, a Nik... podniosl lament, ze jak to?! Bo on chcial dalej chodzic!

Nie mam pojecia co sie stalo, ale w czwartek kompletnie nawalily dzieciaki; potem dojechal jeszcze tylko jeden chlopiec...
 

Hmm... No i co teraz? Dla mnie nie ma problemu, niech chodzi. Tyle, ze wiem, iz Bi juz nie chce, a we wtorki ma pilke, wiec bylby problem z zawozeniem Kokusia. To znaczy, M. musialby go zawozic, a ja, po odstawieniu Starszej do domu, moglabym po niego jechac. Albo odwrotnie, M. moze jezdzic z Bi, mnie wsio ryba. To jednak zalezaloby od dobrej woli ojca, a wiadomo jaki on ma stosunek do zajec dzieci. Stwierdzilam, ze Nik musi osobiscie go poprosic. Niech sam tlumaczy, ze tak straaasznie chce dalej uczeszczac na karate, bo inaczej M. nadal bedzie uwazal, ze to ja wymyslam i ciagam dzieciaki codziennie na jakies zajecia... Zobaczymy... Poki co, jeszcze w czwartek karate mialy oba Potworki i niespodzianka! Bi zarobila pierwszy pasek na... pasie. :D ogolnie to nie pytajcie mnie o co w tym chodzi, bo nie mam pojecia. Zawsze myslalam, ze trenujac sztuki walki, zdaje sie egzaminy na kolejne kolory pasow. Na tych zajeciach jednak, zanim zarobia kolor calego pasa, dzieciaki najpierw zbieraja na nim kreski. W czwartek Bi bezblednie przeszla uklad 13 podstawowych krokow, zwanych kata i sensei przykleil jej do kasa czarne tasiemki. Pierwsze osiagniecie. ;)

Jeden paseczek, a ile dumy! :D
 

Super, bardzo jestem ze Starszej dumna, tyle, ze Potworki nie sa zbyt schludne, ubrania (w tym pasy) rzucaja beztrosko gdzie popadnie, nieraz ciagna po ziemi... Pytanie wiec, jak ja mam teraz niby ten pas prac. :D Oczywiscie sukces siostry byl sola w oku brata. Sensei dal Nikowi kilka szans, Mlodszy jednak nadal gubi sie w krokach, waha, czasem pomyli i choc malo mu juz brakuje, to jednak brakuje. Wrocil do domu wsciekly na caly swiat. Zdecydowanie nie potrafi to dziecko przegrywac i nie pomagaja moje tlumaczenia, ze ma filmik i 4 dni czasu. Jak pocwiczy, we wtorek na pewno zaliczy. Nie, musiala byc zlosc i foch, jakby to byla wina wszystkich, tylko nie samego Kokusia. ;)

I tak przebrnelismy przez kolejny tydzien. A Wy, jesli przebrnelyscie przez jego opis, musicie byc tak samo zmeczone, jak ja. ;)