Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 29 czerwca 2012

Nie ma tytulu

Bo bylby niecenzuralny. Od wczoraj wszyscy i wszystko sprzysieglo sie, zeby mnie wkurzac. Dziekuje bardzo, wkurzam sie sama i z byle powodu, nie potrzebuje do tego zachety…

Wyglada, ze kapiele Bi na jakis czas pozostana mordega. Numer jaki mi ostatnio wykrecila (opisywalam w ktoryms z wczesniejszych postow), powtarza sie teraz przy kazdej kapieli. Nie wiem co sie dzieje. Wsadzam ja do wanienki i wszystko wydaje sie sie w porzadku, bawi sie kaczuszkami, smieje… Az do momentu, w ktorym zaczynam polewac ja woda i to nawet nie po glowie, tylko po brzuszku i pleckach. Natychmiast wrzask, panika, proby ucieczki z wanny. Znow wczoraj musialam trzymac ja jedna reka i myc druga, a jej ryki odbijaly sie echem po scianach. I moich uszach. Najwyzej bedzie niedomyta, trudno. Przy wycieraniu i ubieraniu troche sie uspokoila, zeby znow wybuchnac placzem kiedy polozylam ja na pleckach, zeby zapiac bodziaka. No i o co moze temu dziecku chodzic???
Poza tym apopleksja mnie chwycila dzis rano. Pojechalam mianowicie na pobranie krwi, nieprzyjemne to samo w sobie, to jeszcze cie czlowieku dobijaja. Pojechalam przed praca, oczywiscie juz bylam ostro spozniona, bo Bi uczepila sie mnie na odchodnym i nie mialam serca sila jej odstawic, dopiero biszkopcikiem dala sie przekupic. Tak wiec, do pracy jezdze na 7, a dzis z domu wyszlam o 7:15. I migiem do laboratorium! Weszlam, nikogo przede mna, luzik mysle. Dalam pani karteczke ze skierowaniem, siadlam i czekam. I czekam… I jeszcze czekam… No zesz kurka wodna! Zaczelam az przechadzac sie po korytarzu, wygladajac kogos, kogo moglabym sie spytac czemu, do cholery, musze tu tyle sterczec. Oczywiscie wszyscy pracownicy poznikali z horyzontu, jakby inaczej… Koniec koncow pokluli mnie, wiec mam to z glowy, ale do pracy ledwo dojechalam na 8.

A i tak najbardziej wkurzyla mnie wczoraj, przed samym koncem dnia, kolezanka z pracy. Z calej firmy, tylko jej narazie powiedzialam o ciazy i to tylko dlatego, ze ona tez zaciazyla, pytala mnie jak u nas wyglada macierzynski (jest nowa) i tak jakos wyszlo z rozmowy. Ale powiedzialam jej, ze ja nikomu w pracy jeszcze nie mowilam. To bylo pare tygodni temu i nadal, z roznych powodow, nic szefowi ani kolegom nie powiedzialam. A ta idiotka wpadla wczoraj i nie zwazajac na kolezanke, z ktora dziele biuro, zaczela nawijac. A bo ona powiedziala Richardowi (moj szef) o ciazy i on strasznie sie przejal i zaczal uzupelniac nasze wewnetrzne przepisy bezpieczenstwa pracy i ona sie zastanawiala czy ja mu juz powiedzialam, bo chyba powinnam, bo on naprawde potraktowal to powaznie i ze ona az zaskoczona byla, bo to juz jej druga ciaza wiec ona wie jak zachowac ostroznosc, no ale tak pomyslala, ze ja tez powinnam wreszcie powiedziec, ze jestem w ciazy, zeby szefostwo moglo zaplanowac tez i moja prace. I tak nawijala bez ladu i skladu przez dobre 10 minut, nie silac sie na to, zeby znizyc glos. Tymczasem kolezanka z biura siedziala dyskretnie odwrocona i udawala, ze nie slyszy, za sciana mamy 3 inne osoby, drzwi byly otwarte, wiec kazdy przechodzacy mogl uslyszec jej wywod. Ale mi cisnienie skoczylo, z trudem sie powstrzymalam, zeby jej nie wywalic za drzwi. Nie zalezy mi jakos specjalnie, zeby ukryc te ciaze, ale wolalabym, zeby czas i forma w jakiej oglosze to szefostwu, byly wybrane przeze mnie. W koncu to moja sprawa kiedy im powiem. Nie wiem o co tej dziewczynie chodzilo. Dla niej rzeczywiscie moze musieli uzupelnic nasz program bezpieczenstwa bo pracuje w laboratorium, wiec na co dzien styka sie z chemikaliami. Ja natomiast siedze w przepisach i do laboratorium wchodze tylko, zeby zrobic kontrole. Kiedy bylam w poprzedniej ciazy, szef po prostu zarzadzil, ze wszystkie kontrole wymagajace stycznosci z chemikaliami, beda robione przez kolezanke. Proste? Proste! A tu wpada taka Suzanne i rownie dobrze moglaby oglosic moja ciaze przez megafon… Wrrr… Wkurza mnie taki brak dyskrecji…
A dzis rano szef wymyslil, ze mam napisac raport o kontroli, ktora zrobilismy jakis miesiac temu. Ludzie! Pojechalismy do firmy, obejrzelismy jak pracuje, pogadalismy z menadzerami, spedzielismy tam moze z godzinke pijac kawke, a ten teraz chce 2-3 strony raportu na ten temat! Skad ja mam mu wytrzasnac 3 strony, jak sklece jedna bedzie dobrze!

Uff… Wygadalam sie, troche mi lepiej… Moze reszta dnia uplynie troche spokojniej, bo jak nie to humor bede miala spaczony na sam poczatek weekendu… No i musze sie wziac za ten raport...

czwartek, 28 czerwca 2012

Dziecko i pies: co za duo!

Bi uwielbia naszego domowego siersciucha. Ze wzajemnoscia jest hmm… roznie, ale o tym pozniej. Wysypuje dla Bi czasem garsc chrupek kukurydzianych na stol. Dziecko przeszczesliwe, ale samotne jedzenie jest przeciez nudne. Przychodzi wiec i na zmiane czestuje mnie i Beluche. Pies glupi nie jest wiec juz po pierwszej chrupce stoi kolkiem przy bramce (nie moze wyjsc poza jadalnie). A Bi kursuje: stolik – pies, pies – stolik i smieje sie w glos. Zawsze w ktoryms momencie nastepuje czestowanie na zasadzie: kes dla ciebie, kes dla mnie, niewazne, ze pies juz zdazyl obslinic cala chrupke, Bi zawsze probuje wsadzic ja sobie do buzi. Ku mojej rozpaczy, czasem zabraknie mi refleksu i jej sie to udaje. Zle mi sie robi na sama mysl… Moje dziecko zaczyna byc tez malym trzpiotem i probuje draznic psa zupelnie otwarcie. Pokazuje Belli chrupka (badz ciasteczko), pies nachyla sie, zeby je nadgryzc, a Bi szybko cofa reke, odbiega kilka krokow, po czym obraca sie i patrzy szelmowsko na psa z mina “no, gonisz mnie czy nie?”. Nie goni, patrzy tylko tesknie za smakolykiem. :)

Dziecko szybko zauwazylo, ze Belka uwielbia gonic patyki. Sztuki aportu nigdy sie nie nauczyla (sunia, nie Bi), za to wszystkie zlapane kije, rozgryza na kawaleczki. Sporo czasu na dworze spedzamy wiec szukajac odpowiedniego patyka, zeby rzucic psu. Bi nie zalapala jak narazie, ze patyk trzeba rzucic. Zreszta nie mialaby czasu, jak pies tylko zauwazy, ze mala trzyma kijek, leci i jej go zabiera. :) Jak Bi byla malutka (czyt. Jeszcze z 3 miesiace temu) zawsze plakala, kiedy pies podbiegl i wyrwal jej z raczki patyczek. Teraz jak mala jakis znajdzie, sama leci za psem i mu go podaje. :) Podobnie jest z trawa. Nasza suczka namietnie zre trawe. Wszystkie psy to robia, ale nasz ma jakas obsesje. Cale godziny spedza naprzemian jedzac trawe i zwracajac (przepraszam). W kazdym razie Bi zrywa trawe i zanosi ja psu i co smieszne, on poslusznie ja zjada! Podobnie jak listki, zoledzie i inne “produkty” roslinne, ktore mala znajduje w ogrodzie. Dziecko przynosi, znaczy trzeba zjesc. :) A Binajglosniej i najradosniej smieje sie jak Bella dostaje “glupawki” i lata jak szalona wkolo ogrodu, nie zwazajac na na przeszkody. Juz kilka razy przewrocila mala i konczylo sie placzem, ale glownie ze strachu, w koncu trawa miekka.

A stosunek psa do dziecka? Hmm… Tu mamy lekki problem, ale z nim walczymy. Nasza sunia jest bardzo przyjaznym psem i zawsze uwielbiala dzieci, chociaz jest szalona i te mlodsze przewraca, wiec trzeba ja brac na smycz jak przyjezdzaja znajomi. Rozdaje Bi mokre calusy caly czas, czesto az Bi zaczyna plakac, bo pies nie daje jej wstac z podlogi. Ale ogolnie dla Belki, Bi to zrodlo zarcia. Jak mala siedzi w foteliku i je, pies siedzi zaraz pod nim, bo a noz widelec manna zacznie spadac z nieba. :) Jak mala ma w reku cos jadalnego, to pies chodzi za nia krok w krok i bardzo czesto probuje jej to zabrac. Czasem az trzeba krzyknac i odgonic siersciucha, bo nie odpuszcza. No i niestety zaczela pilnowac swojego jedzenia, ale tylko przed dzieckiem. :( M. i ja nadal mozemy podejsc, zabrac jej miske w trakcie jedzenia i nic nie zrobi. Ale niech no tylko Bi ruszy w kierunku jej misek, zrywa sie z poslania, staje nad nimi i lypie na dziecko groznie. Juz dwa razy przylapalismy ja jak warczala. A raz nawet chwycila Bi za reke, na szczescie tak leciutko, ze dziecko nawet nie zwrocilo uwagi, a na raczce nie bylo najmniejszego sladu. Ale nie ukrywam, ze wszystko to bardzo mnie niepokoi. Wiem co sie dzieje. Bella przez 3 lata byla zaraz po nas w chierarchii naszego malego “stadka”. A teraz pojawila sie Bi i w oczach psa probuje stracic ja na dalsze miejsce. Pies usiluje wiec ja zdominowac, a ze w grupach dzikich zwierzat chierarchia jest scisle zwiazana z kolejnoscia jedzenia, wiec Bella broni swojej karmy. Zaczerpnelam troche wiedzy od trenerow psow i pomalu usilujemy nauczyc psa, ze czy jej sie to podoba czy nie, dziecko jest w chierarchii wyzej niz ona. No i jesli nie doje swojej karmy to chowamy resztke az do nastepnego karmienia. A przede wszystkim obserwujemy i pilnujemy. Juz wczesniej bacznie obserwowalismy kiedy mala bawila sie z Belka, teraz nasza uwaga zwiekszyla sie w trojnasob. Na szczescie, oprocz pilnowania jedzenia, pies pozwala dziecku robic z soba wszystko: tarmosic, mietosic, nawet na siebie siadac. W najgorszym wypadku, wstaje i odchodzi. To ja najczesciej ukrocam te wybryki malolaty po kilku minutach. Probuje uczyc Bi, ze piesek jest fajny i trzeba go delikatnie glaskac i drapac, ale gadaj tu z roczniakiem! Dobrze, ze nasz piesek to nie jakies male chucherko, bo zameczylaby go na smierc…

środa, 27 czerwca 2012

Przyszla kryska na matyska

Nadszedl czas wyslania mojego dzikuska w szeroki swiat. W kazdym razie w szerszy. A konkretniej do zlobka. Tylko na miesiac, ale i tak czarno to widze. Bi spedza czas w domu, na zmiane z mama i tata. Kocha swojego dziadka, ale juz do ciotki M. na raczki nie pojdzie. A w sklepie, jak ktos ja zaczepi, ze “taka sliczna dziewczynka” (tubylcy uwielbiaja dzieci), to natychmiast podnosi wrzask, probuje uciec z wozka i wdrapac sie rodzicom na rece. Bo “Matko Przenajswietsza, jakis straszny czlowiek spojrzal na biedna, bezbronna Bi! Rata, rata!!!”. :) Tak mniej wiecej wyglada reakcja mojej coreczki na obcych. No a teraz przyjdzie ja zostawic wsrod nieznanych ludzi na cale dnie. Bi jest bardzo zainteresowana innymi dziecmi, ale doroslych sie boi. Moja mama pracuje w przedszkolu, wiec napatrzylam sie na dzieci odprowadzane przez rodzicow, placzace, wrzeszczace, trzymajace sie kurczowo maminej kurtki. Poplakac mozna sie na sam widok takiej dzieciecej rozpaczy. Nie wiem co zrobie, jak Bi uczepi sie mnie tak na odchodnym. Czy bede w stanie oderwac ja od siebie i wyjsc? Nie wiem. Tak chyba jest najlepiej: spokojnie i rzeczowo. Dac buzi, usciskac i po prostu wyjsc, bez ogladania sie za siebie. Ale czy dam rade?
A kto zawinil? Tatus! Ten sam tatus, ktory byl najwiekszym przeciwnikiem zlobka i ktory przeszedl w pracy na nocna zmiane specjalnie, zeby zajac sie corka! Tatusiowi zamarzyla sie zmiana pracy. A bo zarabialby wiecej (chociaz nie zarabia zle), a bo ciekawsza praca… A ze u tatusia od decyzji do dzialania to jedna sekunda, wiec zaczal rozsylac podania. A ja glupia, zamiast wybic mu to z glowy, tylko wzruszylam ramionami. W koncu mamy kryzys (tak, tutaj tez), rynek pracy jest ubogi, minie pare miesiecy zanim cos znajdzie. O naiwnosci! Najwyrazniej niektore branze kryzysu nie maja… Zaledwie tydzien i M. dostal 3 oferty pracy. I wszystko ladnie pieknie, ale we wszystkich 3 miejscach, mimo, ze praca jest na noc, chca go najpierw przeszkolic na dziennej zmianie. A szkolenie ma potrwac okolo miesiaca. Bo maja inne oprogramowanie, inne systemy i M. musi sie z tym zapoznac, zanim zostanie w nocy sam. No i tu mamy problem, bo nie mamy z kim zostawic Bi. Ja pracuje i urlop mam juz zarezerwowany na wyjazd do Polski. Dziadek i ciotka M. pracuja. Jedna z moich kolezanek juz pare razy zaproponowala, ze moze zajac sie Bi jak bylaby taka potrzeba, ale ona sama ma 3 dzieci. Gdyby w gre wchodzilo 1-2 dni, moze i poprosilabym ja o pomoc. Ale miesiac to za dlugo zeby kogos obarczac obcym badz co badz dzieckiem. Ech, na codzien nie narzekam, ze mieszkam daleko od rodziny, ale czasem przydalaby sie blizej, babcie, ciocie... A tak? Wypowiedzenie w starej pracy zlozone i trzeba dzialac. Zostal tylko zlobek. Mamy ich 3 w poblizu domu, 2 sa po drodze do mojej pracy, trzeba bedzie zajsc, popytac o miejsca, ceny, wyzywienie… Bo tutaj bardzo czesto w zlobkach nie ma posilkow dla dzieci, rodzice musza codziennie przywozic swieze sniadanie, obiad i podwieczorek dla dziecka. Ale najwazniejsze, zeby byly miejsca. Bo przepisy mowia, ze na 1 opiekunke nie moze przypadac wiecej niz chyba 6 dzieci w wieku Bi. Wiec moze byc roznie.
Ech, a tak juz mielismy wszystko w miare poukladane, staly plan dnia, a teraz wszystko sie za przeproszeniem, popieprzy… :(

wtorek, 26 czerwca 2012

Smutno mi Boze...

Jakos mi lazawo i sentymentalnie. Myslalam, ze przywitam ten dzien z radoscia i ulga, a tymczasem jest mi smutno… Najwyrazniej nie znam jeszcze dobrze samej siebie. ;) Konczy sie kolejny etap z zycia mojego i Bi. Widze, ze mala pomalu sama odstawia sie od piersi. Planowalam karmic ja jeszcze dwa razy dziennie do powrotu z Polski, ale chyba sie nie da. Jak wytrwamy z jednym karmieniem to bedzie dobrze…
Od pewnego czasu Bi zdarza sie dospac rano do 6:30-7. Chodze do pracy na 7 wiec troche mi to nie na reke. Zazwyczaj budzilam ja, choc niechetnie, troche wczesniej, zeby ja nakarmic. Ale ostatnio zaczelam zastanawiac sie czy to ma sens, no i zal mi jej budzic, kiedy tak sobie spokojnie spi. Owszem, najczesciej sama wybudza sie okolo 6 i rykiem domaga sie mleka, ale zauwazylam, ze ostatnio jest to dla niej sposob na powolne dobudzenie sie i poranna rozrywka. Co ona wyprawia przy tym cycku! Wierci sie, macha nogami i rekoma na wszystkie strony, cmoka, smieje sie, usiluje nawet gadac. Musze przyznac, ze jest wtedy niesamowicie slodka, kiedy smieja sie te jej niebieskie oczka i mimo zapchanej buzi usiluje mi gwaltownie cos powiedziec. Nawet jak znienacka oberwe mala piastka w twarz, albo pietka w noge.  Ale podczas tych naszych porannych sesji, Bi nie ssie praktycznie wcale tylko sie wyglupia. I kiedy, po 20 minutach “zabawy w cyca” stawiam ja na ziemi, natychmiast podnosi placz, bo jest zwyczajnie glodna. A, ze jak wspomnialam wyzej zdarza jej sie dosc czesto ostatnio spac dluzej, stwierdzilam, ze nie bede jej budzic, niech spi. Jak wstanie, tata zrobi jej sniadanie. No i dzis zdarzylo sie poraz pierwszy. Wyszlam do pracy jak Bi jeszcze spala. I jestem pewna, ze jej nie zrobi to roznicy, po prostu dobudzi sie na raczkach u tatusia, ale mnie niespodziewanie jest smutno. Jeszcze 3-4 miesiace temu zarzekalam sie, ze nie moge sie doczekac, zeby ja wreszcie kompletnie odstawic od piersi, a teraz stwierdzam, ze moglabym ja jeszcze spokojnie pokarmic przez rok albo i dluzej. Juz tesknie za tym cieplem, ta bliskoscia, takiej wiezi nie zastapia kompletnie ani caluski ani przytulance…
Mozliwe, ze na moj kiepski humor ma tez wplyw to, ze cycki mi dokuczaja! Jeszcze nie bola, ale czuje, ze sa pelne i stanik mnie cisnie… A tu jeszcze 5 godzin w pracy zostalo! A pompki juz dawno do pracy nie biore i dzis nawet nie pomyslalam, zeby wziasc ja tak na wszelki wypadek…
Trudno, smutki na bok. Dziecko “dorasta”, to w sumie dobra rzecz. No i zostaje nam jeszcze karmienie wieczorne. Bi jest juz wtedy zmeczona i senna, wiec przynajmniej ssie jak nalezy. Tak wiec przynajmniej to karmienie na jakis czas nam zostanie. A nawet jesli nie, to i tak chcialam, odstawic Bi na tyle przed porodem, zeby zapomniala o piersi kompletnie i nie byla zazdrosna o siostre lub brata…

poniedziałek, 25 czerwca 2012

Bilans weekendu i szkodniki

Mam nowego wroga numer jeden. A wlasciwie wrogow, bo jest ich kilkoro. Wrogowie sa szaro-brazowi, puchaci, z wielkimi brazowymi slepkami i bialymi ogonkami. No sama slodycz po prostu. Dopoki nie wleza ci do warzywnika. Bo moi wrogowie to dzikie kroliki. :) Wlasciwie to kroliki mialam w ogrodzie odkad sie tu wprowadzilismy (do kupy z cala reszta zwierzynca), ale zawsze kicaly sobie kulturalnie przy lasku, skubiac trawke i wzbudzaly nasz zachwyt i instynkty lowieckie w psie. Nigdy, przez 3 lata, nie widzialam ich w ogrodku warzywnym. Az do wczoraj. Spedzilam pol dnia wypatrujac malych szkodnikow, a potem lecac przez ogrod na wyscigi z nasza suczka, co by wyploszyc paskudy. Chyba jednak nie jestem zbyt przerazajaca, bo owszem, kroliki uciekaly i tylko biale ogonki migaly wsrod trawy, ale akcje powtarzalam srednio co godzine i zawsze wracaly. Az pozalowalam, ze nie mam w domu dubeltowki ani nie umiem strzelac, jakby im troche srutu swisnelo kolo ogona, to moze zwialyby na dobre. Co dziwne, nie wiem co one w tym warzywniku robia, bo nie widze, zeby cos bylo pogryzione. A raczej jest, ale tu winnymi sa raczej slimaki (kolejny wrog, ktorego zwalczam rownie zawziecie co bezskutecznie). Moze dopiero sie rozgladaja za czyms apetycznym… Poza tym COS cholera zezarlo nam wszystkie brzoskwinie z drzewka! Jeszcze tydzien temu byly srednicy 2-3 cm i cieszylam sie na mysl o wlasnym dzemiku brzoskwiniowym, a tu dupa. Ale co je zjadlo to nie mam pojecia. Wiewiorki, wiewiorki ziemne (chipmunks)? Oposow, szopow i skunksow nie winie bo za duze i za ciezkie, nie wspielyby sie po najcienszych galazkach. Mogly tez to byc sarny. Co prawda nie widzialam u siebie w ogrodzie saren ani ich odchodow (przepraszam za te malo apetyczne okreslenie), ale na szlaku za naszym domem widzialam odciski raciczek, wiec sa paskudy. I potencjalnie demoluja moj ogrod. W zeszlym roku obgryzly metodycznie, po lodyzki, wszystkie listki salaty i host. Naprawde, kocham mieszkac przy lasku, ale ciezko jest utrzymac cokolwiek w ogrodzie.

A poza tym weekend byl: eeech… Pogoda byla fajna a my w ogole z niej nie pokorzystalismy. Bylo goraco, ale bez wilgoci, takie polskie lato, tutaj rzadkosc. Ale co z tego. W sobote Bi zrobila pobudke o 5:30 rano i snulismy sie we trojke caly ranek, Bi jojczala niedospana (a kto jej, cholera, kazal wstawac o takiej nieboskiej porze???), a my warczelismy na siebie i na nia. O 10:30 wreszcie dziecko padlo, a ja z nia. Tyle, ze mloda spala 1.5 godz, a ja ponad dwie. :) Spalo sie fajnie, ale stracilam pol soboty. A potem zakupy w jednym sklepie, drugim, wizyta u dziadka i dzien sie skonczyl. A w niedziele? Sobote zmarnowalam, wiec w niedziele nie bylo zmiluj sie, trzeba bylo troche ogarnac domek. Latem ciagle kursuje sie ogrod-dom, dom-ogrod i nawet ja wpadajac po cos do chalupy nie zawsze zrzucam moje ogrodowe klapki. Do tego dochodza jeszcze psie klaki i w rezultacie podlogi brudza sie straszliwie, a skarpetki Bi sa doslownie czarne pod spodem. Nie ma rady, mycie podlog raz w tygodniu to jest i tak naciagane minimum. I tu maz strzelil mi wczoraj niespodziewanie focha, bo zebym mogla spokojnie odkurzyc i przeleciec podlogi mopem, M. musial zajac sie Bi przez godzinke. No kurcze, laske mi robi! Bo sprzatanie to taka przyjemnosc, po prostu nie moge sie doczekac, zeby zlapac za odkurzacz! Strasznie sie biedaczek umeczyl siedzac na lezaczku, podczas kiedy Bi znalazla sobie zajecie w przestawianiu krzesel i przerzucaniu naszych butow z jednego konca tarasu na drugi. Ech ci faceci. Chodzil potem nabzdyczony jak indor przez 2 godziny. Bo on jak cos robi to jak Bi spi. No super. Gotowac i dlubac przy aucie rzeczywiscie wtedy sie da, nawet trawe skosic od biedy mozna, ale odkurzac juz nie bardzo. A najlepiej, ze to on pod koniec tygodnia wiecznie sie krzywi, ze “ale mamy syf”. Nic tylko zdziele go kiedys mopem, koniecznie mokrym. Moze nauczy sie trzymac swoje humory na wodzy. W koncu to mnie teraz hormony szaleja, nie jemu. :)
Poza tym musielismy kupic Bi nowy kubek-niekapek i to w tempie ekspresowym. Stary mial miekka, silikonowa koncowke i sluzyl nam ponad 2 miesiace. Niestety, Bi nagle zorientowala sie do czego sluza zeby. Koncowka zostala przegryziona, co zauwazylismy w ostatniej chwili, bo juz dyndala sie doslownie na wlosku. Wymienilam ja, ale z nowa Bi poradzila sobie w tydzien. :) Tym sposobem dziecko dalo nam znac, ze doroslo do normalnego niekapka. Tu koncowka tez jest silikonowa, ale wydaje sie znacznie solidniejsza, przynajmniej taka mam nadzieje. I jeszcze jeden bonus. Stary kubek nie mial zabezpieczenia i Bi szybko zalapala, ze jak nacisnie koncowke, to plyn sie wylewa. W rezultacie musielismy ciagle jej pilnowac bo jak dorwala kubek a nie chcialo jej sie pic to zaczynala zabawe w “robimy kaluze i taplamy sie”, na podlodze, stole, dywanie, gdzie popadlo. Nowy kubeczek ma blokade i nic z niego nie kapie. Bi probowala pobawic sie nim jak starym, zobaczyla, ze nie dziala i kubek zostal rzucony przez pol pokoju, jako sprzet nieprzydatny. A matka i ojciec pogratulowali sobie zakupu. :)

piątek, 22 czerwca 2012

no i na co mi to bylo?


Za stara juz na to jestem. Na macierzynstwo. Wiem, troche za pozno juz na taka refleksje, szczegolnie, ze drugi maluch w drodze, ale naszla mnie wczoraj jak juz wreszcie polozylam Bi spac i w domu zapadla bloga cisza, przerywana tylko chrapaniem psa. Powinnam byla zostac matka jakies 15 lat temu. Pracowalam wtedy przez jakis czas jako opiekunka do dzieci. I mialam o niebo wiecej cierpliwosci! Nie pozabijalam moich podopiecznych, wrecz przeciwnie, do dzis mam kontakt z ich rodzina, a one same wyrosly na bardzo fajne, mlode kobietki. A teraz? Znow mnie wczoraj nerwy poniosly. Na sam koniec dnia… A mialam w sumie fajne popoludnie. Gorac i duchota jak cholera, wiec chlapanie w wodzie, moj tato (jedyny “tubylczy” dziadek) wpadl na chwilke, dzieki czemu moglam podlac zmeczony upalem warzywnik, podczas gdy on nosil wnuczke po ogrodzie… Usmialam sie tez, bo po chlapaniu w wodzie, pampers Bi urosl do niebotycznych rozmiarow, wiec go zdjelam, a poniewaz zaraz mialam ja kapac zostawilam ja na chwile na golasa. No i zlala mi sie na podloge w kuchni! :) Ale co tam, sama bylam sobie winna, wiec tylko sie smialam, odgonilam psa, ktory niewiadomo czemu uparl sie, zeby zlizywac siuski (fuj!), wytarlam kaluze i zabralam mala do kapieli. I sie zaczelo! Najpierw juz po 5 minutach mlodej znudzila sie kapiel i stwierdzila, ze ona wychodzi z wanny. A ze cholera potrafi teraz juz niezle noge zadrzec, wiec musialam ja z calej sily trzymac, a druga reka szybko konczyc mycie. Oczywiscie przy takim tempie, nalalam Bi wody do oczu, zaczela sie drzec, wspinac z wanny juz teraz po mnie, za cholere nie moglam jej choc na chwilke z powrotem posadzic. Wreszcie ja wyjelam, owinelam recznikiem i zaczynam wycierac, a ta mi zwiewa. Znow trzymanie na sile, Bi wije sie jak piskorz, wykreca na wszystkie strony, kopie… No koszmar po prostu! Wreszcie zasapana i spocona wzielam ja do pokoju i zaczelam ubierac w pizamke. A gdzie tam! Zazwyczaj nie ma problemu z przewijaniem i ubieraniem, owszem, wierci sie jak kazde dziecko, ale da sie ubrac bez problemu. A wczoraj nie wiem co w nia wstapilo! Wyrywala mi sie, przekrecala, zabierala rece, nie moglam nawet przelozyc jej nieszczesnego body przez glowe, nie mowiac juz o wlozeniu rak w rekawki. Caly czas chciala uciekac, oczywiscie wszystko przy akompaniamencie wycia od ktorego uszy wiedly. W koncu nie wytrzymalam. Usadzilam ja na tylku (przyznaje, ze z pewnym impetem) i machnelam reka po pampersie (czego i tak nie poczula) i wrzasnelam, ze ma do cholery usiasc na chwile. Mala rozdarla sie jeszcze glosniej, ale o dziwo juz nie probowala sie wyrywac. Moze sie wreszcie zmeczyla? A mi zrobilo sie przykro, ze ZNOWU stracilam cierpliwosc. I delikatnosc… I tak wlasnie naszla mnie mysl, ze za stara juz na to jestem. Powinnam byla miec dzieci kiedy jeszcze bylam mloda, sprawna i nierozpieszczona bezdzietnym zyciem… Kiedy moglam balowac cala noc, przespac sie 3 godziny i leciec na uczelnie i bylam zupelnie przytomna. A teraz wkrotce bede miala dwojke takich agentow i co ja z nimi zrobie? No co? Nic tylko spakowac sie i zwiewac na drugi koniec kraju…

Spotkalam mojego M. za pozno…

czwartek, 21 czerwca 2012

Uuupaaal...

Jestem zmarzluchem. Potrafie miec chlodne rece w srodku lipca przy temperaturze 25 stopni. Na plusie, gwoli scislosci. :) Ale to co dzialo sie wczoraj to juz lekka przesada! Kiedy wrocilam do domu o 16, termometr wskazywal 35 stopni. W cieniu! Jak kladlam sie spac, okolo 22, pokazywal 29 stopni. I jeszcze upal, jak upal, ja tam lubie ciepelko, ale ta wilgoc! Niestety, mamy tu latem klimat jak w dzungli amazonskiej. Dla nieswiadomych, to uczucie jakby za chwile miala przyjsc burza. Duchota i pot momentalnie wyplywajacy na skore, nawet zaraz po kapieli. Przez niemal 9 lat mieszkania tutaj nawet troche sie do tego przyzwyczailam i jak jest okolo 20-25 stopni, to wilgotnosc powietrza az tak mnie nie drazni. Ale kiedy jest prawie 40 stopni i 75% wilgotnosci powietrza to juz nie na moje sily! M. w poniedzialek wstawil w okno klimatyzacje, wiec dom schlodzil sie do 24 stopni. Dla mnie wsam raz. Ale moje dziecie zazadalo oczywiscie wyjscia na dwor. Masakra! Jak tylko wyszlysmy na zewnatrz, wlosy Bi skrecily sie w loczki (swoja droga to slodko to wyglada, szkoda, ze robi sie tak tylko jak sa wilgotne), a ja zaczelam sie kleic. Bleee! Poratowalysmy sie napuszczeniem wody do pustej jeszcze piaskownicy. Mala miala frajde jak cholera! Chlapanie, rozpryskiwanie, byle sie bardziej zmoczyc. Po 5 minutach rozebralam ja do pampersa, po nastepnych 10 zdjelam i pieluche, bo napeczniala jak balonik, pekalam ze smiechu, nigdy jeszcze czegos takiego nie widzialam. Swoja droga to chlonne te pampersy! Jakby sie czlowiek uparl to chyba i na 2 dni jeden by wystarczyl! :)

A dzis i jutro powtorka z rozrywki (mam na mysli pogode). Mam nadzieje, ze M. dopompuje basenik i napusci do niego wody, to wieczorem moze i ja wcisne sie w bikini i pochlapie sie z Bi. :)

środa, 20 czerwca 2012

Bi i muzyka :)

Mialam opisac to co jeszcze zostalo mi w pamieci z okresu ciazy z Bi, ale jadac do pracy sluchalam sobie radia i pomyslalam, ze warto chyba zanotowac muzyczne upodobania mojej coreczki. :) A sa one dosc osobliwe. Bi nie lubi tych spokojnych, klasycznych muzyczek z wiekszosci dzieciecych zabawek. Woli skoczne, wesole melodyjki z wyraznym rytmem. Ja sama muzyke powazna bardzo lubie i mam nadzieje, ze kiedys i w niej zaszczepie te milosc. Co ciekawe, Bi nie przepada rowniez za piosenkami dzieciecymi. Mam swietna plyte z przebojami Fasolek i nie tylko, ktorych sluchalam jako dziecko, ale mala wcale nie chce ich sluchac, zaraz sie zlosci. Moze przekona sie do nich jak podrosnie, pozna slowa i bedzie mogla spiewac? Narazie woli “dorosla” muzyke mamy i taty. Tak wiec, kiedy byla malutka, tak mniej wiecej od ukonczenia 2-3 miesiaca, jej najulubiensza piosenka byla “Good life” One Republic. Zawsze smiala sie do ekranu jak puszczalam ja na YouTube. Potem, kiedy nauczyla sie sama siedziec, zaczela przesmiesznie wyginac tulow na boki slyszac muzyke. Wtedy tez ulubiona piosenka stala sie “Pumped up kicks” Foster the People. I jak narazie jest to niezaprzeczalnie przeboj nr. 1. :) Bi az sie dupka kreci jak tylko uslyszy znajomy poczatek, nawet jesli jest akurat przypieta w foteliku samochodowym. ;) Jej taniec tez sie zmienil. Teraz smiejemy sie z M., ze robi “raperka”. :) Podryguje lekko nogami, uginajac je w kolanach, a najbardziej to kiwa glowa do przodu, do tylu, do przodu, do tylu. :)

Sa tez piosenki, ktore zachecaja ja do jedzenia, pewnie dlatego, ze od poczatku przygody z  krzeselkiem, matka spiewala jej dla rozrywki. Nie chcialam sadzac malej do jedzenia przed bajka, w ogole staramy sie jak najmniej wlaczac telewizor, wiec zeby mala wytrzymala do konca posilku, spiewalam jej co mi przyszlo do glowy, mieszajac piosenki polskie i angielskie. Teraz Bi ma juz staly repertuar i jest to malowniczy "misz-masz". :) Ale tylko tych kilku piosenek slucha uwaznie, przy innych zaczyna wiercic sie, zloscic i pluc kaszka. :) A sa to: “wlazl kotek na plotek”, “old McDonald’s had a farm”, “A B C D (wiecie: ej bi si di, itd. :))”, “panie Janie”, “Zuzia, lalka nieduza”, “row row row your boat”. I to wszystko. Caly czas probuje znalezc jakies nowe, ktore by jej podpasowaly bo mierzi mnie juz czasami spiewanie w kolko Macieju tego samego. Jak narazie bezskutecznie.

A na koniec zostawilam pioseneczke, ktora Bi uwielbia od momentu, w ktorym zaczela baczniej obserwowac swiat. Nie znam tytulu (jesli takowy istnieje), ale poczatek brzmi ”tu paluszek, tu paluszek, kolorowy mam fartuszek, tutaj raczka, a tu druga”, itd. Piosenka polega na pokazywaniu poszczegolnych czesci ciala, ale do tego Bi jeszcze nie dorosla. :)

Ale ogolnie to mala przepada za muzyka, wie gdzie w kuchni stoi radio i zawsze gestykuluje, zeby je wlaczyc. Ciekawe czy bedzie muzykalna. Tata jest, za to mamie slon na ucho nadepnal (chociaz sluchac muzyki i tak lubie), wiec niewiadomo. :)

wtorek, 19 czerwca 2012

Droga do macierzynstwa...

…byla dluga… i chcialoby sie dodac kreta, ale az tak zle to nie bylo. :) Oczywiscie pisze to teraz z perspektywy czasu, bo tak naprawde wiele lez przelalam i miedzy mezem a mna tez zagoscilo sporo chlodu i wzajemnego, niedopowiedzianego zalu. Staralismy sie o malucha ponad 3 lata. Pewnie, ze niektorym moze sie to wydawac niewiele, ale w porownaniu z dziewczynami, ktore w ciaze zachodza natychmiast, jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki, 3 lata to kawal czasu. Do takich szczesciar nalezy moja wlasna osobista siostra i w ciagu tych dluuugich trzech lat chyba najwiekszy kryzys przezylam kiedy dowiedzialam sie, ze zostane ciocia. No bo jak to? To my z M. staramy sie juz ponad rok i nic, a moja siorka, w dodatku 6 lat mlodsza, zaszla sobie w ciaze ot tak, w pierwszym miesiacu prob?! Bylo mi bardzo ciezko, a na dodatek nie chcialam sprawiac jej przykrosci, wiec musialam caly czas udawac, ze bardzo sie ciesze, a potem ryczalam po nocach z zazdrosci. Zreszta nie do konca bylo to takie udawane, bo mam z siostra bliski kontakt i cieszylam sie jej szczesciem, bylo mi tylko cholernie przykro, ze to nie ja. Po jakims czasie przyzwyczailam sie i z fascynacja podziwialam zdjecia z jej coraz wiekszym brzuchem, a pozniej przez skypa podziwialam siostrzeniczke. W miedzy czasie wpadla z kilkutygodniowa wizyta moja mama i znow zlapalam dola, bo okazalo sie, ze jej glownym zyciowym celem stalo sie skompletowanie wyprawki dla pierwszego wnuka. Az tak bardzo to sie jej nie dziwie, tylko ze z wrodzonym sobie brakiem taktu, zmuszala mnie do jezdzenia z nia na zakupy. Wiedziala, ze staramy sie z mezem o dziecko i nam nie wychodzi, ale miala gdzies, ze kilka godzin wsrod wszystkich tych maluskich ubranek, kocykow, smoczkow i innych dupereli sprawialo mi niesamowity bol. Probowalam tlumaczyc, bez skutku. W koncu M. sie wkurzyl bo to jemu chlipalam w ramie i zaczal nam tak organizowac popoludnia, wieczory i weekendy, ze na zakupy z mamusia nie bylo juz czasu. Kochany ten moj maz czasami. Romantyk z niego zaden, o rocznicach czy swietach nie pamieta, kwiatki dostalam od niego moze ze 3 razy w ciagu 5 lat, ale mysli trzezwo i jak trzeba to stanie na wysokosci zadania. :)

W kazdym razie po okolo roku bezskutecznych prob odwiedzilam swojego lekarza, ktoremu oczywiscie powiedzialam, ze chyba cos jest nie tak. Lekarz byl bardzo chetny, zeby zlecic badania (no pewnie, w koncu kasa plynie), z tym, ze stwierdzil, ze najszybciej i najprosciej jest przebadac najpierw meza. Tymczasem dal mi tabletki hormonalne, nie pamietam jak sie nazywaly, ale mialy uregulowac moje cykle (chociaz zawsze mialam bardzo regularne) i sprawic, ze mialam po nich jajeczkowac okreslonego dnia. Oczywiscie 2 dni przed i 2 dni po TYM dniu mielismy sie intensywnie “starac”. :) Tabletki dostalam na 3 miesiace, a w razie porazki maz mial sie zglosic na badania. Tylko, ze tu natrafilam na zdecydowany opor samego zainteresowanego. M., niczym typowy samiec obruszyl sie na mysl, ze to z nim mialoby byc cos nie tak. Tak wiec bralam te nieszczesne tabletki przez 3 miesiace i staralismy sie mniej lub bardziej intensywnie, oczywiscie bez rezultatu. A po 3 miesiacach zaczelam, wtedy jeszcze dosc delikatnie, nagabywac meza, ze moze by zrobil te badania. Pozniej, znajac jego wyniki, bede mogla gruntownie przebadac sama siebie. Jak grochem o sciane. Minal rok i znow mialam wizyte kontrolna u gina. Powiedzialam mu, ze maz nie chce badan i chyba nawet zrozumial, w koncu sam jest mezczyzna. Przepisal znow tabletki hormonalne na 3 miesiace i stwierdzil, ze zrobimy z mezem jak bedziemy chcieli, czy najpierw przebadam sie ja, czy on. Powtorzyl tylko, ze on poleca najpierw badanie meza, bo moje badania beda dlugotrwale, czesto bolesne, a potem moze sie okazac, ze jego i tak trzeba bedzie zbadac i tak. Znow minely 3 miesiace, oczywiscie ciazy jak nie bylo, tak nie bylo. Tym razem zaczelam juz mocniej dusic  M. o badania, w koncu minely juz ponad 2 lata odkad zaczelismy starania. Oboje mielismy stale prace, zarabialismy niezle, dom urzadzony, wielki ogrod, po prostu idealny moment na zalozenie rodziny. Maz nadal sie opieral i teraz to juz zaczelismy sie o to klocic. Rodzina M. jest bardzo religijna, wiec on stwierdzil, ze to wola Boza, jesli mamy miec dzieci to bedziemy je mieli, jesli nie, to trudno, trzeba to zaakceptowac. Dla mnie to bylo niepojete, bo ja gotowa bylam podjac wszelkie proby, testy, zuzyc wszystkie oszczednosci, nie poddawac sie poki starczy mi zdrowia i sil. Wlasciwie to zaczelam podejrzewac, ze M. nie chce robic tych badan, bo a) juz kiedys je robil i wie, ze jest bezplodny, lub b) ma jakies ukryte pozamalzenskie dziecko o ktorym mi nie powiedzial. Jednym slowem zaczelam popadac w paranoje.

Nie wiem jak skonczyloby sie to dla naszego malzenstwa. Oboje jestesmy uparci i ciezko jest nam zawierac kompromisy. W ktoryms momencie przestalismy poruszac temat dziecka, bo zawsze konczylo sie to sprzeczka. Ale wisial on nad nami jak gradowa chmura. Zaczelam sie w sumie zastanawiac, czy nasze malzenstwo bez dzieci ma jakis glebszy sens. Ja bylam juz wtedy po 30-stce, M. jest jeszcze starszy. Od poczatku zwiazku rozmawialismy o rodzinie, mozliwosci bycia bezdzietnym malzenstwem nawet nie zakladalismy. Przestalismy rozmawiac prawie w ogole, wieczorami ja siedzialam z ksiazka, a M. przed kompem.  Mielismy jednak troche szczescia, albo Opatrznosc rzeczywiscie nad nami czuwa, bo w te wakacje lecielismy do Kraju, na chrzest mojej siostrzenicy. I zadzialala jakas magia ukryta w gorskim powietrzu, albo pomoglo to, ze przez 2 tygodnie bylismy totalnie zrelaksowani i nie myslelismy o pracy, rachunkach, sprawach do zalatwienia, o niczym. W kazdym razie, pare tygodni po powrocie z Kraju, okazalo sie, ze jestem w ciazy!

I tu zakoncze, bo troche mi sie rozwleklo… :)

poniedziałek, 18 czerwca 2012

poweekendowo


Nie wiem jak okreslic miniony weekend. Byl dobry, nawet pomimo, ze polowicznie? Zaczal sie od dobrej wiadomosci, ktora co prawda oznacza dla mnie wiecej pracy (na szczescie intelektualnej, nie fizycznej), ale czas zawziasc sie i z tym skonczyc! Szesc lat odwlekania to i tak az za duzo! Jak pisalam prace magisterska w Polsce, udalo mi sie jakos uwinac w rok. Czyli jak chce to potrafie. A tutaj? Tyle lat i praca ciagle nieskonczona… Tyle, ze w Kraju, moja promotorka spotykala sie ze mna regularnie i dusila, dusila, o kolejny rozdzial, czy przynajmniej kilka stron… A tu? Promotor zostawil mi wolna reke, we mnie za to obudzil sie moj przyjaciel len. No i zycie mnie wciagnelo. Jak zaczelam drugi kierunek (niezupelnie, kierunek ten sam, za to w drugim jezyku) mialam dwadziescia kilka lat, wiec po drodze kilka razy sie zakochalam, odkochalam, w koncu poznalam mojego meza, zorganizowalismy slub, zalatwialismy pozyczke, kupowalismy dom, urzadzalismy sie, staralismy o dziecko, potem zaszlam w ciaze, potem urodzilam Bi i 6 lat minelo jak z bicza trzasnal! Ale przyszla kryska na matyska. Dostalam pismo z uczelni, ze musze sie obronic do grudnia, albo bede musiala wziasc dodatkowe przedmioty. Pomijajac juz fakt, ze to wiaze sie ze sporym wydatkiem, to w grudniu bede miala dwoje dzieci! A przy takim trybie zycia i pracy jakie prowadzimy z mezem, na chodzenie na zajecia (nie mowiac juz o nauce) w zyciu nie bede miala czasu! Wiekszosc pracy mialam napisane, zostalo mi zakonczenie, ale to powinien byc pikus. Reszte troche” odswiezylam” i doszlifowalam i zanioslam mojemu promotorowi. Dziwie sie, ze pamietal jak wygladam! :) Bo owszem, mialam z nim kontakt przez te wszystkie lata, ale niemal wylacznie przez email. No, ale poznal mnie, a teraz w dodatku zawiadomil, ze sprawdzil jeden z rozdzialow i moge go sobie odebrac do poprawy. Troche sie rozczarowalam bo myslalam, ze sprawdzil wszystko, ale dobre i to.

To byl poczatek weekendu. Potem niestety nastal u nas w domu Armageddon. Bi wyrzynaja sie gorne dwojki i chyba to bylo przyczyna jej wisielczego humoru w sobote. Ale to byl koszmar! Caly dzien domagala sie noszenia, a to juz kawal klopsa. Niczym nie dala sie zabawic, nawet ukochane kamyki na podjezdzie lezaly i tesknily. Jesc jeszcze w miare jadla, spala o dziwo ladnie, ale miedzy drzemkami, to byl ciagly ryk i gile po pas. W dodatku M. musial “pilnie” pogrzebac cos przy aucie i zeszlo mu, bagatela, pol dnia. I zeby nie bylo, “grzebal” czysto hobbistyczne, auto nie wymaga zadnej naprawy. I jeszcze stwierdzil, ze jak siedze obok i patrze to go krepuje, bo mysli, ze go poganiam! No jasne, ze poganiam, chce zeby przejal ode mnie choc na chwile ryczacego zasmarkanca, bo plecy mi padaja! W dodatku nie wiem czy dzwiganie przez pare godzin takiego ciezaru jest dobre dla ciazy. Na koniec dnia nerwy puscily mi kompletnie. Jak mloda wrzeszczala i kopala przy probie wsadzenia w fotelik, a potem wila sie w tym foteliku na wszystkie strony, kiedy probowalam dac jej kolacje, to po prostu cierpliwosc uleciala ze mnie jak kamfora. I wydarlam sie na nia, uzywajac przy okazji slownictwa, ktorego nie powtorze bo mi zwyczajnie wstyd. Oczywiscie po chwili poczulam sie jak wyrodna matka, bo dziecko spojrzalo na mnie wystraszone (hej, wreszcie kontakt wzrokowy!) po czym rozplakalo sie jeszcze glosniej i zalosniej. A mi zrobilo sie glupio, przytulilam i wycalowalam marude i dalej jakos juz poszlo. Zawsze tak jest, musze sie na nia wydrzec, zeby sobie przypomniec, ze ona jest jeszcze w sumie malutka i nie potrafi powiedziec o co jej chodzi. I potem mi przykro, ze znow stracilam cierpliwosc…

Na szczescie niedziela troche zrekompensowala mi ta koszmarna sobote. Juz rano zapowiedzalam mezowi, ze skoro w sobote zostawil mnie sama na placu boju z naszym marudnikiem, to niedziela jest moja! M. cos tam burczal, ale bardzo nie protestowal. To byl doskonaly pomysl, bo okazalo sie, ze Bi ma humorek tylko troche lepszy niz w sobote. :) I wreszcie udalo mi sie ukonczyc wszystko co zaplanowalam, a to od urodzenia malej rzadkosc. Tak wiec bilans pracowitej niedzieli: podlogi w domu odkurzone i umyte, dwa prania wstawione, wysuszone i poskladane (tu juz M. troche pomogl). Dzungla w warzywniku wykarczowana, wszedobylskie truskawki utemperowane, sadzonki  ogorkow i papryki zasadzone, koper, pietrucha, rzodkiew i fasolka posiane. Ach, kwiatki posadzone w dwoch doniczkach, na reszte nie starczylo mi ziemi. To nic, w tym momencie i tak juz padalam na nos. Planuje jeszcze poukladac kartony miedzy grzadkami w warzywniku, zeby chwasty az tak sie nie rzadzily (dla niewtajemniczonych – swietny sposob), ale to juz w nastepny weekend. Po sobotnim noszeniu Bi i wczorajszej pracy w ogrodzie i tak czuje miesnie plecow, tylka i ud az zanadto… Ale warto wlozyc troche pracy, zeby potem moc dawac dziecku niepryskane, nienawozone warzywa. No i to taka frajda, przebiec z samego rana, przez mokry od rosy trawnik, zeby zerwac troche wlasnego szczypiorku do sniadania! Poza tym dla mnie praca w ogrodzie to relaks, nawet pielenie. Szkoda, ze mam na to tak malo czasu, teraz kiedy mam dziecko. Uwielbiam zapach swiezo skopanej ziemi, kojarzy mi sie z czyms nieokreslonym ale pieknym, najchetniej polozylabym sie na tej ziemi i wdychala jej zapach. Nie dziwie sie, ze prymitywne ludy czcily ziemie jako jeden z zywiolow, jako matke. Za kazdym razem jak pracuje w ogrodzie czuje sie jakbym oddawala czesc bostwu. Haha, zabrzmialo balwochwalczo, ale co tam, nie potrafie okreslic tego uczucia, wiem tylko, ze praca w ogrodzie hipnotyzuje mnie i nie meczy dopoki jej nie przerwe, dopiero wtedy czuje, ze plecy i nogi mnie bola i ze jestem cala zakurzona.

I to byl caly weekend. Dzis znow siedze za biurkiem, w lodowatym biurze (tubylcy kochaja klimatyzacje), a slonce ogladam tylko przez okno. :( Ale juz za pol godziny do domu. :) Oby Bi miala dzis nieco lepszy humorek…

piątek, 15 czerwca 2012

Na dobry poczatek


No to teraz bedzie wlasciwy post zapoznawczy. :)

Skad taki malo optymistyczny tytul i adres bloga? “I co teraz bedzie” to byla moja pierwsza mysl, kiedy poraz drugi ujrzalam dwie kreski na tescie ciazowym. :) Przyznaje bez bicia, ze przez pierwsze kilka dni nie bylam zbyt szczesliwa na mysl o ponownym macierzynstwie, ale o tym kiedy indziej. Najwazniejsze, ze teraz sie z ta mysla oswoilam i nie moge sie doczekac, zeby dowiedziec sie czy bedzie chlopczyk czy kolejna panna. A czemu nie kolorowo? A czy zycie jest takie wesole i beztroskie? Chyba tylko w dziecinstwie. :) Tak jak w moim opisie, mam tendencje do “czarnowidztwa” i zamartwiania sie. Typowy skorpion i juz, chociaz oprocz tego malo mam ze swoim zodiakiem wspolnego.

Dlaczego zdecydowalam sie pisac bloga? Dlugo, oj dlugo sie do tego przymierzalam, zastanawialam czy rzeczywiscie chce, czy bede miec czas na regularne pisanie? Koniec koncow stwierdzilam, ze nawet jesli bede pisac raz na pare miesiecy to moja sprawa i moj blog. A powodow do pisania mam kilka. Zdradze je, nie przejmujac sie chierarchia waznosci. :)

Po pierwsze, duzo mniejszych i wiekszych wydarzen z pierwszego roku zycia mojej corki umknelo mi i zaginelo w niepamieci. Mam co prawda album, w ktorym opisywalam jej rozwoj z miesiaca na miesiac, ale do kazdego tematu byla tam zostawiona doslownie linijka-dwie na notatki. To co ja tam moglam zmiescic? Ot, zdawkowe, suche informacje. I to wszystko. A ze potrafie byc gadula kiedy trafie na interesujacy mnie temat, wiec czulam wieczny niedosyt. Poza tym mala Bi robi sie pomalutku coraz smieszniejsza i “kumatsza” i chcialabym opisywac jej wybryki “ku pamieci”. No i jest jeszcze malenstwo, ktore nosze pod sercem. Mam nadzieje, ze na blogu bede miala wiecej miejsca na opisywanie jego/jej rozwoju. Poza tym, gdyby zabraklo mnie przedwczesnie, mam nadzieje, ze dzieki blogowi moje dzieci beda kiedys mialy wglad na to jaka osoba byla ich matka.

Po drugie, kiedys, dawno temu pisalam pamietnik i bardzo lubilam przelewac swoje mysli na papier. Nie bylo to nic specjalnego, bardziej dziennik niz prawdziwy pamietnik od serca, ale dla mnie byl niezwykle wazny. Niestety, w malutkim, 3-pokojowym mieszkanku nie mialam mozliwosci ukrycia go i pewnego dnia wpadl w lapy mojej mamy. Zreszta, o mej rodzicielce zapewne sporo bedzie jeszcze na tym blogu, bo ma typowa toksyczna osobowosc i czasem mam wrazenie, ze celem jej egzystencji jest doprowadzenie mnie do apopleksji. W kazdym razie, mama nie szanuje cudzej prywatnosci, ani nie odznacza sie dyskrecja, wiec przeczytala moj pamietnik od deski do deski. I zeby jeszcze zachowala tresc dla siebie, ale gdzie tam! Bylo tam troche narzekania na nia. I zrobila mi o to karczemna awanture. Glownym argumentem bylo, ze “ktos to kiedys przeczyta i co sobie o niej pomysli?” Na nic moje tlumaczenia, ze pisze dla siebie i nie mam zamiaru nikomu swoich wypocin pokazywac. Pamietnik probowalam ukrywac jeszcze w kilku miejscach, ale matka za kazym razem go znajdowala i za kazdym razem dostawalam lanie, wiec w koncu porzucilam pisanie. Ale przez dlugi czas bardzo mi tego brakowalo. Blog zamierzam utrzymac w tajemnicy nawet przed mezem, przynajmniej narazie, wiec moze nikt nie opieprzy mnie za tresc, chyba ze jakies trole. ;)

A po trzecie i ostatnie, chcialabym, zeby ten blog stal sie dla mnie swoista auto-terapia. Wiem, ze w ciagu ostatnich miesiecy stalam sie koncertowa wrecz zlosnica i byle co wyprowadza mnie z rownowagi. Moja cierpliwosc i poczucie humoru ulecialy gdzies wraz z narodzinami corki i choc dlugo na mala czekalam, to teraz czesto mam wrazenie, ze to cale macierzynstwo mnie przerasta. Potrzebuje miejsca, zeby spisac wszystkie miotajace mna uczucia i poukladac w sobie mysli, tak na spokojnie. Zanim moja cholerycznosc odbije sie zanadto na moim dziecku, albo zanim ktoregos dnia spakuje walizke i zostawie meza z calym tym balaganem zwanym dziecmi. Czy jestem wyrodna matka? Mozliwe, chociaz podejrzewam, ze wiekszosc matek ma dni, kiedy maja ochote uciec na koniec swiata. Mnie po prostu zdarza sie to czesciej. :)

I to chyba na tyle. Wstep przydlugawy, ale wspomnialam wczesniej, ze potrafie byc gadula. :)

czwartek, 14 czerwca 2012

nie tak mialam zaczac ale co tam :)

To mial byc post “zapoznawczy”, ale nie moge sie oprzec.
Moje liczace sobie 13 miesiecy (wstawie tu kiedys suwaczek, jak tylko wyczaje jak to sie robi ;)) dziecie, wytaplalo sie wczoraj w kaluzy! Poraz pierwszy, ale zapewne nie ostatni. :) Po deszczu zostala nam na podjezdzie, jedna, jedyna kaluza, niewielka, za to dosc gleboka, dla takiego malucha wystarczylo spokojnie, zeby zamoczyc stopki. Mala krazyla przy niej, krazyla, ja uparcie odciagalam ja tlumaczac, ze nie wolno, ze przemoczy buciki, itd. Traf chcial, ze akurat przyjechal w odwiedziny dziadek. Matka, zadowolona, ze ktos przejal smarkule, poleciala do domu powkladac naczynia do zmywarki. Nie minelo 15 min, a dziadek przyniosl wierzgajace, ryczace dziecko, ktore najwyrazniej mialo ochote na kontynuacje seansu w przydomowym spa. Bi miala przemoczone butki, rajstopki mokre po kolana i calutka byla obryzgana blotem, od bucikow po wlosy.  Cale szczescie na dworze bylo cieplo, wiec nie martwilam sie o przeziebienie, ale i tak mloda zostala natychmiast przebrana i “uwieziona” w domu. Dziadek twierdzi , ze dziecko bylo wniebowziete i wierze mu bo nastepne pol godziny spedzilo wyjac pod drzwiami, walac w nie lapka i najwyrazniej zadajac wypuszczenia na dwor w celu dalszego “moczenia”. Mamuska jednak pozostala nieugieta. :) Musze poszukac po internecie, moze maja gdzies kalosze w takim malym rozmiarze. Wtedy niech sie mloda chlapie do woli. A w ten weekend ma byc znow upalnie i slonecznie, wiec mam nadzieje, ze napuscimy wody do baseniku i mala bedzie mogla sie popluskac.

Matka zreszta tez. :)

środa, 13 czerwca 2012

No to sie zaczelo

Ha! Proba generalna... Musze przyznac, ze blogger troche mnie zmeczyl. Podczas zakladania bloga kilka razy mialam juz rzucic to w diably. Jednak jestem na bakier z technologia. :) Nic to, zobaczymy czy uda mi sie cos opublikowac. :)