Jeszcze w czwartek, patrzac na prognozy, zastanawialismy sie czy lepiej nie odwolac calej tej "imprezy". Pocieszajac sie jednak, ze w razie czego mamy przyczepe z ogrzewaniem, wyruszylismy ku przygodzie. :) I dobrze zrobilismy, bo nawet z brzydkiej pogody udalo nam sie wycisnac pozytywy.
To juz chyba odzywa sie posucha urlopowa i desperacja, zeby wyrwac sie z domu. :)
Tak w ogole, to moj tato oznajmil, ze skoro mieszkamy w nowej chalupie dopiero 3 miesiace, to powinnismy siedziec na tylkach i cieszyc sie domem, a nie szwendac po okolicy, ale co on tam wie. Pewnie, ze nadal nacieszam sie nowym domem, jasne. Ale wloczykijska zylka i tak gna mnie dalej. ;)
Zanim jednak wyjechalismy, poza pogoda, postraszylo mnie tez starsze dziecko. Otoz, w czwartek, po zabawie w ogrodzie, Bi wrocila wieczorem do domu ze swedzacymi, czerwonymi plamami na obu ramionach. Taka "kaszka manna", tylko niemal zlewajaca sie z jedno. Nie przejelam sie szczegolnie, bo kilka tygodni wczesniej tez pojawily jej sie takie plamy po zabawie w ogrodzie, w identycznych miejscach. Podejrzewam, ze jakas roslina ja uczula...
Nastepnego ranka (czyli w dzien wyjazdu!) plamy byly duzo bledsze, ale nadal swedzialy. Posmarowalam hydrokortyzonem, machnelam reka i wyslalam dziecko do szkoly.
Niestety, Bi lubi dramatyzowac i zawsze zrobi z igly widly... Dostalam rano telefon od pielegniarki szkolnej, ze Starsza przyszla do jej gabinetu narzekajac na swedzenie. Przekazalam kobiecie to, co wiem, czyli ze juz kiedys Bi takie plamy miala i ze na cos musi miec uczulenie. Pielegniarka wydala sie zadowolona z takiego wytlumaczenia, oznajmila, ze posmaruje krostki mascia i to powinno pomoc. Myslalam, ze to koniec tej historii.
Taaa...
Godzine pozniej otrzymalam ponownie telefon, ze wysypka pojawila sie rowniez na udach Bi i ze powinnam ja odebrac wczesniej i zabrac do lekarza.
Przyznaje, ze tu juz zwatpilam w siebie i uznalam, ze moze rzeczywiscie wzielam jakas zakazna chorobe za uczulenie. Przeklinajac taki parszywy zbieg okolicznosci (przypominam, ze tego wieczora planowalismy wyruszyc na kemping!), zaczelam goraczkowe proby umowienia sie do pediatry.
Okazalo sie to nie lada wyzwaniem ze wzgledu na to, ze (jesli pamietacie) na poczatku tego samego tygodnia puscilam w ruch machine pt. "zmiana lekarza". Dzwonie wiec do nowego pediatry, a tam pani informuje mnie, ze nie otrzymali nadal dokumentacji Potworkow, wiec niestety nie da rady umowic mnie na wizyte... :/ Dzwonie wiec do starego pediatry, a tam zdziwienie, bo 3 dni wczesniej dokumenty zostaly wyslane... poczta! Wyobrazacie to sobie?! Mamy XXI wiek, a oni dokumentacje medyczna wysylaja poczta! Mimo wszystko jednak, nawet idac poczta, po 3 dniach papiery powinny dojsc, ale to juz inna historia...
W kazdym razie, u starego pediatry laskawie mnie umowili, chociaz przed dlugim weekendem czesc lekarzy wziela wolne i mieli problem zeby Bi gdzies "wcisnac".
Zwolnilam sie z pracy, przepraszajac i tlumaczac, ze dziecko mi najwyrazniej zapadlo na jakas tajemnicza chorobe. Jade wiec po corke do szkoly, wyobrazajac ja sobie cala pokryta krostkami... I kiedy weszlam do gabinetu, myslalam, ze szlag mnie jasny trafi! Owszem, na udach Bi widac bylo leciutka "kaszke manne", ale rzadka i ledwie widoczna. Za to plamy na ramionach praktycznie zniknely! Myslalam, ze udusze i Bi - marude (ktora pewnie przychodzila do gabinetu co pol godziny jeczac, ze tak straaasznie ja swedzi) i pielegniarke, ktora wyolbrzymia problem... Przemknelo mi przez mysl, ze powinnam postukac sie w glowe i odeslac Bi z powrotem do klasy, a samej wrocic do pracy, ale skoro juz sie urwalam wczesniej, stwierdzilam, ze wezme dziecko do domu i poobserwuje. W koncu mialam juz po poludniu umowiona wizyte u lekarza.
Domyslacie sie, jak sie to skonczylo? Ano tak, ze Bi cala szczesliwa wpadla do domu i tylko na moje pytanie czy krosty ja swedza, odpowiadala, ze tak i zaczynala sie drapac. Jesli nie pytalam, drapania nie rejestrowalam. ;) Dobrze sie w sumie stalo, ze mialam jakies 2.5 godziny do wizyty lekarskiej, bowiem w tym czasie wysypka kontynuowala powolny zanik. W koncu zadzwonilam i ja odwolalam, bo uznalam, ze bez sensu jest jechac pol godziny (w jedna strone!) z ledwie widocznymi, podskornymi nierownosciami...
Wsciekla bylam jak jasna cholera, ale nie ma tego zlego co by na dobre nie wyszlo i przynajmniej mialam wiecej czasu na pakowanie kempera. ;)
Reszta przygotowan uplynela juz bez przeszkod. Do przyjazdu M. z pracy udalo mi sie spakowac cala "moja" czesc, czyli ubrania, jedzenie oraz kosmetyki. Kiedy malzonek przyjechal, zapakowal "meska" porcje, czyli agregator, jakies tam narzedzia i inne potrzebne mu pierdoly, a na koniec wciasnal do przyczepy jeszcze nasze rowery. :) W tym czasie Nik dojechal ze szkoly, szybko wepchnelam Potworkom choc odrobine obiadu i pojechalismy.
Ruszamy ku przygodzie! Potworki przezuwaja - stad te wykrzywione miny :)
Obawialismy sie bardzo korkow na drodze. W koncu byl to poczatek dlugiego weekendu. Przejechalismy jednak bez przeszkod i dopiero wjezdzajac do Parku Stanowego czekalo nas niemile zaskoczenie. Tylu ludzi na raz sie meldowalo, ze stalam w kolejce do biura niemal 50 minut! :/ A ten tlumek obslugiwalo az 5 stanowisk! Stalam tam i stalam i trzeslam sie z zimna, bo nad samym oceanem i w dodatku pod wieczor, bylo znacznie chlodniej niz na naszej polnocy, a ja w jednej, cieniutkiej bluzeczce... M. w tym czasie zaparkowal i zabawial w aucie znudzone Potworki, wiec sama nie wiem kto mial gorzej. ;)
W koncu jednak wjechalismy na pole kempingowe, ale poniewaz wyruszylismy z domu poznym popoludniem, a potem zmarnowalismy niemal godzine przy wjezdzie, swiatla dziennego starczylo nam tylko na ustawienie przyczepki i rozpalenie ogniska.
Niestety, moj telefon robi po ciemku beznadziejne zdjecia...
To sie jednak nie liczylo. Najwazniejsze bylo, ze czekaly nas pelne dwa dni oraz pol trzeciego "wakacji". :)
Sobote mielismy bajeczna. Az troche "za" bajeczna, bo bylo 27 stopni i 65% wilgotnosci, a ze bylismy w lesie, wiec powietrze doslownie "stalo".
Biedna Maya, w poszukiwaniu ochlody, wczolgala sie w ktoryms momencie pod przyczepe ;)
To jednak zupelnie nam nie przeszkadzalo. Wiedzielismy, ze prognozy na kolejne dni sa duzo gorsze, wiec staralismy sie wycisnac z tego jedynego slonecznego dnia, jak najwiecej. ;) Jezdzilismy na rowerach na plac zabaw oraz bez wiekszego celu w kolko po parku. Bi cwiczyla jazde na rolkach.
Patrze na te zdjecie i wzdycham "Ale tam bylo pieknie..."
Zjechalismy tez nad jeziorko, gdzie mimo, ze woda byla lodowata, przy brzegu nie bylo nawet gdzie nogi wcisnac, tylu znalazlo sie amatorow kapieli. ;) Ja Potworkom nawet strojow nie wzielam, bo z gory zalozylam, ze woda bedzie za zimna. Oczywiscie spotkalo sie to z wielkim fochem, bo "czemu my nie mozemy, a ci inni ludzie moga?". :D
Po poludniu podjelismy amatorska probe gotowania na otwartym ogniu. ;) W ognisku umiescilismy kilka wiekszych kamieni, a miedzy nimi rozpalilismy ogien. Kiedy przygasl, na kamieniach umiescilismy kratke ze starego piekarnika, na niej zas zamarynowane jeszcze w domu piersi kurczaka. Trzeba bylo mocno pilnowac i czesto je obracac, ale wyszly idealne - nadal wilgotne i soczyste w srodku. Szkoda, ze Potworki zupelnie nie docenily ich smaku, uskarzajac sie glosno na brak panierki. I nawet ketchup nie pomogl. :/
Tego samego popoludnia, Bi oraz Nik nawiazali przyjazn z dwojka dzieci z sasiedniego obozowiska. Dziewczynka nieco starsza od Kokusia juz wczesniej przygladala sie Potworkom, kiedy przejezdzala obok na swoim rowerze. Poniewaz Nik jest rowerowym maniakiem, szybko do niej dolaczyl. Nie ma jak wspolna pasja! Rozmowy byly im niepotrzebne, wystarczylo, ze razem zjezdzali z gorki, a potem dzielnie pieli sie w gore drogi, sapiac i dyszac. ;) Bi najpierw poplakala sie, ze Nik "podebral" jej kolezanke, ale potem pomalu, pomalu zaczela sie za nimi snuc, nawet w akcie desperacji wsiadla na rower i w koncu Charlotte (dziewczynka nosila imie identycznie jak mala, brytyjska ksiezniczka :D) przylaczyla sie do niej przy poszukiwaniu kamieni. Bi bowiem znalazla sobie zajecie w postaci kolekcjonowania przydroznych kamykow (uzbierala ich pol torby!) i kolorowania ich mazakami. :D
Tak dziewczyny spedzaly weekend ;)
Nik probowal zachecic kolezanke do jazdy na rowerze, ale kiedy ona uparcie wracala do malowania kamieni, w koncu sie poddal i dolaczyl do jej brata, ktory jezdzil na rowerze po okolicznych chaszczach i lesnych sciezynkach. Nie trzeba dodawac, ze Nikowi taka aktywnosc bardzo podpasowala. ;) Poczatkowo myslalam, ze starszy, 9-letni Jonah go szybko pogoni, bo po co mu 5-letni "ogonek", ale szybko okazalo sie, ze Kokus w niczym nie ustepuje mu w jezdzie na rowerze i ku mojemu zaskoczeniu chlopcy sie "zakumplowali. Jonah podjal nawet probe nauczenia Nika gry w baseball, ale tu juz niestety Mlody polegl. ;)
W kazdym razie przez reszte wycieczki, niemal zapomnielismy z M., ze mamy dzieci. ;) Chlopcy jezdzili po otaczajacych nas wertepach, a dziewczynki malowaly kamienie albo przy naszej przyczepce, albo przy przyczepce kolezanki Bi. Bardzo sie to przydalo, bowiem przez reszte weekendu pogoda byla duuuzo gorsza i wyobrazam sobie marudzenie Potworkow, ze sie nudza i zeby im znalezc jakies zajecie, gdyby nie mieli towarzystwa. ;)
Niedzielny poranek przywital nas 16 stopniami i mzawka. Temperatura szybko spadla do stopni 12 (!), a pomiedzy mzawka, pojawialy sie mocniejsze opady deszczu. Co bede owijac w bawelne, ohydnie bylo. :)
Tak wygladala niedziela. Zdjecie zrobione z rana, kiedy nie padalo jeszcze zbyt mocno i bylo na tyle cieplo, ze dalo sie wytrzymac w samej bluzie. Po poludniu, kurtka oraz kalosze to byl mus ;)
Dzieciaki jednak, zaopatrzone w kalosze oraz kurtki, nic sobie z deszczu nie robily. Bi z Charlotte nadal kolorowaly kamienie pod zadaszeniem przyczepki, a chlopcy jezdzili na rowerach.
My zas rozpalilismy wielkie ognisko (na szczescie mielismy sporo schowanego, a wiec suchego drewna) i w kurtkach przeciwdeszczowych grzalismy dupki przy ogniu i pilismy jedna goraca kawke za druga. No mowie Wam, dawno nie spedzilam tak leniwego dnia! :D
W poniedzialek bylo nadal pochmurno, ale przynajmniej nie padalo. Na szczescie zrobilo sie tez troche cieplej (czyli okolo 18 stopni ;P). Niestety, slonce wyszlo dopiero kiedy wyjezdzalismy juz z pola kempingowego... :( Wczesniej jeszcze ostatnia przejazdzka na plac zabaw, gdzie Bi probowala zawisnac na drabinkach na samych nogach i zleciala na glowe, ostatnie koleczko na rowerach po polu kempingowym, ostatnia kawa przy ognisku i czas byl sie zbierac. :(
Jak wyjezdzajac na kemping przejechalismy cala droge bez przeszkod, tak z powrotem do domu mielismy "atrakcje". Najpierw, przy wyjezdzie z Parku, utknelismy na stanowisku z szambem. No coz, wszystkie zbiorniki kemperow maja ograniczona pojemnosc i po skonczonym kempingu trzeba je oproznic. Przed nami niestety trafila sie rodzina (polska zreszta), ktorej zapchal sie... kibelek i mimo, ze oproznili zbiorniki, wszystko im nadal "stalo", co moglismy wywnioskowac po ich rozmowach ze znajomymi, ktorzy utkneli w dlugasnym ogonku kemperow czekajacych na wyproznienie, ekhem... oproznienie i przyszli dowiedziec sie, co sie dzieje. ;) Pechowa para latala jak w ukropie, gmerala w roznych otworach przyczepki wszelkimi narzedziami jakie miala pod reka, biegala z miska do srodka przyczepy, ale w koncu chyba nic nie wskorala. Przynajmniej jednak uznala, ze nic z tego nie bedzie, wiec czas zwolnic miejsca innym i odjechala. ;) Na szczescie M. poszlo sprawnie, ale za to na autostradzie utknelismy w gigantycznym korku. Doslownie pol drogi do domu, posuwalismy sie po 2 m. Mozna sie bylo tego spodziewac, w koncu cala Hameryka wracala z dlugiego weekendu, ale po 40 minutach przygladania sie jak ludzie przed nami walcza ze spuszczeniem ekskrementow, mialam dosc ja, mial dosc M. i miala dosc Bi. Tylko Nikowi bylo wsio ryba, bo zasnal jak tylko wyruszylismy w droge i obudzil sie kiedy wjezdzalismy do naszego miasteczka. ;)
A teraz wracamy do rzeczywistosci. Walczymy z rozleniwieniem, z pustkami w lodowce (bo w weekend nie zrobilismy oczywiscie zakupow, a zapasy z poprzednich sa na wyczerpaniu), syfem w chalupie (bo sprzatanie tez "ucieklo"), a ja pomalutku odkopuje sie z pokempingowej gory prania. I przysiegam, ze niektore elementy garderoby, nawet po praniu, nadal zalatuja mi dymem. ;)
Dzis Potworki mialy w szkole tzw. "Art Show", czyli po prostu pokaz prac plastycznych wykonanych przez wszystkie klasy. Wydarzenie bylo slabo rozreklamowane, mignelo mi tu i owdzie, ale kiedy po pracy zapytalam o nie Potworki, jedno oswiadczylo, ze nic nie wie, a drugie, ze to na pewno nie dzis. Hmm... Postanowilam jednak podjechac do szkoly na wszelki wypadek i zaskoczona bylam tlumem krecacym sie pod szkola i w jej srodku!
Znajac zdolnosci tutejszej szkoly, spodziewalam sie, ze "dziela sztuki" dzieciecej beda na sprzedaz. I tu zaskoczenie, bo nie. Mozna za to bylo napisac komentarz lub pochwale na karteczce (post-it) i przykleic ja do obrazka. Co tez uczynilam oczywiscie. ;)
Potworki z duma zaprezentowaly mi swoje dziela:
Kokusia to kosmos
Bi stworzyla plastelinowego loda :)
Utknelismy w szkole na duzo dluzej niz przewidywalam. Nie dosc, ze Potworki ublagaly chwile na placu zabaw, to jeszcze nasze przejscie szkolna galeria co chwila bylo przerywane spotkaniem kolegi/ kolezanki z klasy, radosnymi piskami (to dzieci) i przedstawieniami sie (to rodzice). W koncu jednak udalo mi sie dzieciaki z tamtad "wyrwac" bo od nadmiaru socjalizacji dopadl mnie bol glowy. To nie dla takiego introwertyka jak ja. ;)
Poza tym, w ogrodzie zakwitlo mi takie "cos":
Potworki zobaczyly, ze pstrykam zdjecie i uparly sie zapozowac. A jak chce ich na fotce, to uciekaja... ;)
Ktos? Cos? Pachnie jak bez (zniewalajaco!), kwiaty przypominaja kwiatostany bzu, ale sa biale. Za to liscie ma zupelnie inne. Wydaje mi sie, ze to Czarny Bez, ale reki sobie uciac nie dam. W kazdym razie, nawet jesli doczeka sie czarnych owocow, to raczej nalewki nie osmiele sie zrobic... ;)
Przede mna weekend, ktory z jednej strony bede celebrowac, bo to ostatni "samotny" przed przylotem tesciow. :(
Z drugiej strony jednak, nie wiem na ile mi sie ta "celebracja" uda. W koncu tesciowa przylatuje mi na inspekcje i lista rzeczy do uprzatniecia i ogarniecia, nie ma konca. ;)