Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

piątek, 28 lipca 2023

Ostatni pelny tydzien lipca

Nie moge uwierzyc, ze lipiec praktycznie dobiegl konca. Pewnie co rok sie powtarzam, ale w sierpniu mam wrazenie, ze jedna noga tkwie juz w roku szkolnym. Zwykle tez wieczory sa wyraznie krotsze, a noce chlodniejsze i czuc, ze jesien tuz-tuz... No to juz wiecie ze dopada mnie przed-jesienna melancholia. ;)

Sobota, 22 lipca byla naprawde leniwa. Malzonek pracowal, a ja oraz Potworki wyspalismy sie do oporu, po czym spedzilismy spokojny ranek. Az "za" spokojny, bo kiedy M. okolo poludnia dojechal do domu, Bi wlasnie skonczyla sniadanie (!), a Nik nadal siedzial w pizamie. ;) Postanowilam dac jeszcze jedna szanse grochowi i posialam nasiona w takich mini foremkach, specjalnych do wysiewu. Zobaczymy ile wykielkuje i czy w ogole sobie poradza. Nie wiem co prawda czy zdaza jeszcze cokolwiek wyprodukowac, ale u nas nawet wrzesien zwykle jest bardzo cieply, wiec moze cos z tego bedzie. A jak nie, to mam nadzieje przynajmniej przetestowac teorie, ze jesli przesadze do ziemi juz sadzonki, a nie nasiona, to nic ich nie pozre. Poza tym oczywiscie robilam pranie, bo to jest niczym syzyfowa praca, wysprzatalam kuchnie, wyczyscilam basen, itd. Sam relaks. :D Malzonek mial kolejnego dnia pracowac, wiec chcial pojechac do kosciola. Ja oraz Potworki moglismy co prawda pojechac nastepnego dnia, ale stwierdzilismy, ze pojedziemy razem z nim. Wybralismy jednak kosciol w sasiedniej miejscowosci, gdzie popoludniowa msza w sobote jest najwczesniej, o 16. Tak, zeby zostalo jeszcze troche wieczora. :) Po powrocie Potworki chcialy oczywiscie wskoczyc do basenu. Niestety, przyszlo do nas, nie tyle ochlodzenie, co suche powietrze. Bez wysokiej wilgotnosci, temperatury w nocy spadaja na leb na szyje, a takze jest duzo chlodniej w cieniu. Dzieciaki polecialy do basenu kiedy nie bylo juz nad nim slonca i choc woda byla cieplutka, to niestety powietrze bylo juz "rzeskie", a w dodatku wial dosc mocny wiatr. Bi chlapala sie prawie godzine, ale Nik - wrazliwszy na chlod, wytrzymal zawrotne 5 minut. :D

To 5 minut razem ;)
 

Kiedy panna w koncu wylazla z wody i moglam zajac sie czyms innym niz zerkaniem czy sie nie topi, Potworki zazyczyly sobie... domowa pizze. Ciasto mielismy juz przygotowane, ale wczesniej wsadzilam je do lodowki i o nim zapomnialam. ;) Ja chcialam zabrac sie za faszerowana cukinie, a im sie przypomnialo o pizzy... Na szczescia ta piecze sie tylko 12 minut, wiec szybko przygotowali swoje mini pizze, a w tym czasie ja wydrazylam cukinie i wypelnilam je przygotowanym wczesniej farszem. Wyjelam pizze, a do piekarnika powedrowala cukinia. Kiedy ona sie piekla, polecialam podlac ogrod, bo padalo solidnie w piatek po poludniu, ale juz sobota byla sucha i choc moze nie specjalnie upalna, ale 27 stopni to tez niemalo. Cukinia sie dopiekla, a ja w miedzyczasie zaczelam przygotowywac moje ulubione ciasto z jablkami. Przypomnialam sobie bowiem, ze niedziela to zwykle dzien odwiedzin dziadka, a ja nie mialam zadnego ciacha. Piekarnik wyrabial wiec norme jak nieraz za tydzien. ;)

W niedziele ponownie dluzsze spanie, a potem leniwy poranek. Jak zwykle przyjechal moj tata i posiedzial pare godzin. Po jego odjezdzie nigdy nie wiem, w co wlozyc rece, bo nagle robi sie popoludnie... Szybko wstawialam wiec pranie, czyscilam basen, poszlismy tez na dluzszy spacer. Jakims cudem, chyba dzieki brakowi wilgotnosci, a wiec i duchoty, pies dal rade i tym razem nie opieral sie w polowie drogi. ;) Po powrocie do domu, Potworki wskoczyly oczywiscie do basenu. Tym razem swiecilo nad nim slonce, wiec nawet Nik posiedzial w wodzie dluzej, a jak potem juz sie zamoczyl i rozruszal, to zadnego z dzieci nie moglam z niej wyciagnac.

W sloncu to dopiero jest zabawa
 

Zerkajac na nich co chwila, rozlozylismy z M. bok przyczepki i obnizylismy nasze lozko w niej, zeby w koncu zebrac i poprac posciel po poprzednim kempingu. Zalowalam, ze nie wzielam sie za to wczesniej, bo choc u dzieci wszystko wydawalo sie ok, to nasze poduszki byly w dotyku wyraznie wilgotne. Niestety, po pogodzie jaka mielismy na kempingu, nie jest to zaskoczeniem, dziwne tylko, ze przez ponad dwa tygodnie, zamiast przeschnac, to wszystko sie tak kisilo. :( W kazdym razie, powiesilam nasze spiwory i rozlozylam wszystkie poduszki na tarasie, zeby sie dobrze przewietrzyly, a poszwy wzielam do prania. Kiedy dzieciaki wyszly wreszcie z basenu, tradycyjnie juz pomoglam Kokusiowi zdjac mokre kapielowki, po czym nawet go nie wycieralam, tylko zagonilam od razu pod prysznic. ;)

Kapiel w towarzystwie - nasz kot jest "dziwny"; z jednej strony otrzasa lapki i wzdryga sie przy dotyku wody, ale z drugiej niezmiernie go ona fascynuje i zazwyczaj wlazi do lazienek kiedy sie kapiemy
 

Potem poskladalam jedno pranie, przelozylam do suszarki kolejne oraz wstawilam nastepne. Bez prania chyba nie wiedzialabym co z soba zrobic z "nudow". :) Podlalam ogrod i przy okazji odkrylam, ze kwiaty w donicach przy frontowych drzwiach, znow pokryte sa mszycami. Nosz... co wybije towarzystwo, to wraca jak bumerang. I w sumie tyle... Ciesza mnie takie spokojniejsze weekendy, bo wiem ze we wrzesniu znow bede ich polowe spedzala na boiskach. Musze sie wyleniuchowac zeby starczylo mi potem do listopada. :D Aha. Zeby nie bylo nam za fajnie, to podczas kapieli Kokusia, z sufitu w kuchni zaczela kapac woda... Tak doslownie pare kropli, ale mimo wszystko to niepokojace. Dziwne, ze nie mielismy z tym problemu do powrotu z Polski, kiedy M. odkrecil wode w toalecie w naszej lazience, a w niej puscil zaworek. Wtedy w kuchni porzadnie sie lalo, ale zawor zostal naprawiony i pozornie wszystko bylo ok. Pare dni pozniej znow lekko polala sie woda, ale sama ustala i nie wiedzielismy czy po prostu reszta jej skads splynela, czy co. Jakis tydzien temu znow zauwazylam pare kropli na podlodze w tym samym miejscu i teraz znow. Nie wiadomo co sie tam dzieje, ale M. czeka rozwalanie sufitu zeby dostac sie do rur i sprawdzic gdzie przecieka... :/

W poniedzialek... zaspalam. Budzik zadzwonil o 7:30, wylaczylam go i polozylam jeszcze "na moment" glowe... Przebudzilam sie ponownie, patrze na zegarek - 8:21! Ups... Zdarza mi sie dosc czesto przysnac, ale doslownie na kilka minut. Malo kiedy zasypiam ponownie prawie na godzine! :O Musze jednak przyznac, ze spielam sie, odhaczylam wszystko co bylo do ogarniecia rano i wyszlam do pracy o praktycznie normalnej godzinie. Po robocie wrocilam i niemal minelam sie w drzwiach z Bi. Jej najlepsza przyjaciolka dostala w koncu telefon i teraz panny umawiaja sie midzy soba, a Starsza tylko pyta czy moze isc o tej czy o tamtej godzinie do A. Kolejny etap, na ktory chyba nie jestem gotowa. ;) W kazdym razie Bi wyszla, a Nik chcial wskoczyc do basenu. Nie zniechecalo go nawet to, ze pozniej szedl na trening, rowniez na basenie. ;)

Chudzina ;)
 

 Wlazl, pochlapal sie, a ja w tym czasie popryskalam po raz fafnasty baklazany. Niestety, nie dosc, ze ich liscie wygladaja niczym sitko, tak sa pogryzione, to kompletnie przestaly rosnac. Pomalu przyzwyczajam sie do mysli, ze wlasnych baklazanow w tym roku miec nie bede... :( Mlodszy w koncu z wody wyszedl, zmienil kapielowki na sportowe i pojechal na trening. W tym czasie wrocila tez Bi, bo rodzina kolezanki gdzies jechala. Albo tylko jej tak powiedzieli zeby sie jej pozbyc. ;) Oczywiscie panna rowniez chciala wskoczyc do basenu.

Niekonczace sie chlapanie
 

Ona odprawiala wodna akrobatyke, a ja dalej dzialalam w ogrodzie. Trzeba bylo podlac warzywnik, bo dzien byl upalny. Dodatkowo, chcialam podwiazac gladiole, ktora niespodziewanie sama wyrosla (w tym roku nie sadzilam cebulek) i szykowala sie do kwitniecia. Taka jestem zdolna niestety, ze zlamalam jeden "klos" i mialam ochote sama siebie kopnac w doope! :/ Raz cos mi wyroslo samo, bez zadnego starania i wysilku z mojej strony, to osobiscie to schrzanilam... Cala ja. Wzielam prysznic zanim wrocily chlopaki, bo wiedzialam, ze bedzie kolejka do lazienki. ;) Poskladalam pranie, wstawilam posciel z przyczepy, wlaczylam zmywarke i dzien wlasciwie sie skonczyl.

We wtorek udalo mi sie nie zasnac po wylaczeniu budzika. ;) A mialabym ku temu wieksze powody niz dzien wczesniej, bo spalam fatalnie. Bolala mnie stopa, tak jakby odcisk, ale nic w tym miejscu nie widze, swedzialo masakrycznie najnowsze ugryzienie komara, a na dodatek wrocila wysoka wilgotnosc, ale temperatury byly nadal znosne, wiec cala noc naprzemian rozkrywalam sie spocona i zakrywalam, bo robilo mi sie chlodno. No wiem, zeby czlowiek tylko takie mial problemy. ;) Na ten dzien dalam Potworkom wieksze zadanie do wykonania. Podzielilam (umownie) gore domu na dwie strefy i kazalam im odkurzyc i pomyc podlogi. Dodatkowo, byla kolej Nika na rozladowanie zmywarki. Spodziewalam sie, ze beda sprzatac pozniej, jak juz znudzi im sie troche elektronika, ale okazalo sie, ze oboje rzucili sie do roboty od razu. Nik twierdzac, ze chce to zrobic poki jestem w domu, w razie gdyby mial jakies pytania, a Bi ze chce miec to juz z glowy. ;) Panna tez buntowala sie, ze "polowa" Nika jest mniejsza od jej (jaaasne...) i ze ona powinna miec zadawane mniej, skoro Mlodszy "zarabia" na gre, a ona tylko na zestaw herbat. Uswiadomilam ja jednak, ze herbaty herbatami, ale wybrala sobie jakis taki rodzaj, ktory kosztuje niemal tyle samo co rzeczona gra. ;) Kiedy oni latali z odkurzaczem oraz mopem, ja ogarnelam to i owo i pojechalam do pracy. Pogoda ponownie poleciala sobie w kulki, wczesnym popoludniem mialy bowiem przechodzic burze. Wzielam ze soba parasolke i juz tradycyjnie okazala sie niepotrzebna. Coz, przynajmniej bez przeszkod odbebnilam moj codzienny spacer wokol budynku. Kiedy dotarlam do domu, niebo bylo juz zasnute chmurami, ale Potworki oczywiscie "przyatakowaly" mnie o basen. Poszlam go wyczyscic i w oddali uslyszalam pierwsze grzmoty, a na zachodzie dojrzalam granatowe chmury. Oho... Wyczyscilam jednak basen i wlaczylam pompe, na wypadek gdyby wszystko jednak przeszlo bokiem. Nie przeszlo. ;) Dzieciaki chcialy od razu wskoczyc do wody, ale powiedzialam im zeby poczekac kwadrans i zobaczyc co z pogoda. Po kilku minutach nadeszla burza. Nie jakas spektakularna, ale przy deszczu oraz grzmotach, nie bylo mowy zeby poszli sie chlapac. I tak juz zostalo na reszte wieczora. Mielismy wiec bardzo spokojna reszte dnia. O dziwo Potworki, jak nie oni, poszli na gore i bawili sie zgodnie dluzsza chwile. To sie prawie nie zdarza. ;)

Na srode zaplanowalam dla Potworkow frajde. Tak wlasciwie to planowalam ja poczatkowo na "kiedystam" w wakacje. Poniewaz jednak sierpien zapowiada sie zabiegany, wiec stwierdzilam, ze lepiej odhaczyc to juz w lipcu. Jak to jednak bywa, na poczatku miesiaca bylismy na kempingu, potem byl festyn w naszym miasteczku, a potem lipiec plynal sobie wartko i nagle obudzilam sie w ostatnim jego tygodniu. Dodatkowo, w pracy mielismy cisze oraz spokoj, ale w czwartek mial wrocic z Chin szef i nie wiadomo jakie wiesci ze soba przywiezc. ;) Niewiadomo, czy cos sie nagle nie ruszy bez ostrzezenia, bo tak wlasnie dziala moj szef. Planowanie dla niego nie istnieje. ;) Zaczelam wiec intensywniej przygladac sie pogodzie, a ta, jak na zlosc, z calego ladnego tygodnia, przeszla w potencjalne burze co drugi dzien. Normalka. W koncu stanelo na srodzie, choc do ostatniej chwili zastanawialam sie, czy na pewno mi sie chce. ;) Dodatkowo, we wtorek wieczorem, Nik zasnal na kanapie, a to zwykle u Potworkow oznacza kiepskie samopoczucie i chorobe. Tym razem jednak byl to falszywy alarm. U siebie zas z kolei zaczelam odczuwac lekkie klucie w plecach, takie ni to nerka, ni to jakis miesien... To rowniez sobie przeszlo. Nie przeszedl za to bol reki. Juz dwa tygodnie temu zaczal mnie bolec wierzch prawej dloni, kiedy przeginam nadgarstek i napinam palec wskazujacy oraz srodkowy. Oznacza to przeszywajacy bol kiedy np. odkrecam nakretke w butelce, albo odpinam zamek w torebce, a takze kiedy wkladam lub wyjmuje kubek z mikrofali, bo ta wisi nam wysoko i musze porzadnie naciagnac dlon i przedramie zeby do niej siegnac. Jestem prawie pewna, ze uszkodzilam jakis nerw, bo bol przeszywal na poczatku jak wtedy, kiedy czlowiek uderzy sie w lokiec. Az sie bialo robilo przed oczami. ;) Po kilku dniach stracilam czucie w skorze pomiedzy kostkami prowadzacymi do palca wskazujcego oraz srodkowego. No coz... Poki co nadal czekam az "samo" przejdzie, ale pomalu trace na to nadzieje i szykuje sie na wizyte u lekarza. W kazdym razie zastanawiam sie czy cokowiek to jest, nie bedzie postepowalo, wiec planujac cokolwiek tez biore na to poprawke. A ze "frajda" mial byc wypad do parku rozrywki, wiec musialam byc w miare sprawna zeby dotrzymac kroku Potworkom. ;) Na szczescie i ja i dzieciaki wstalismy w miare w formie, a mojej lapie co prawda nie polepszylo sie, ale tez nie pogorszylo. Poniewaz jednak nigdy nie moze byc idealnie, wiec akurat mielismy fale niemozliwych upalow z wysaka wilgotnoscia. W srode temperatura doszla "tylko" do 31 stopni, ale jaka byla oczuwalna, przy pelnym sloncu i 60% wilgoci w powietrzu, wole nawet nie wiedziec. ;) Poniewaz jednak spora czesc dnia planowalismy i tak spedzic w "wodnej" czesci parku, wiec nawet nam to pasowalo. Park otwieraja o 11, dojechalismy o 11:32 i szok, bo dobra 1/3 parkingu (ogromnego) juz pelna. :O A to przeciez byl srodek tygodnia! Nie mowiac juz, ze $30 za parking na zwyklym, trawiasto - zwirkowym polu, to mocne przegiecie. :/ No nic, czym predzej sie zebralismy, posmarowalismy kremem z filtrem i ruszylismy do wejscia. W dlugiej alejce rozbrzmiewala muzyka z glosnikow: energiczna i ekscytujaca. Smialismy sie, ze brzmi jak z jakiegos filmu przygodowego. Chyba miala wprawic gosci w nastroj do akcji oraz zabawy. Poniewaz do konca nie bylam pewna, ze wszyscy bedziemy sprawni, wiec nie kupilam biletow wczesniej i teraz pierwsze co, musielismy udac sie do kasy. Pan byl jednak bardzo uprzejmy i doradzil zeby zakupic bilety przez internet, bo byly tansze o niemal $20 (na glowe!). Cale szczescie ze teraz niemal kazdy telefon ma siec! Chlopak pokazal krok po kroku gdzie na stronie znalezc odpowiednia zakladke i dzieki niemu wydalam $114 (i tak, cholera, sporo), zamiast $180. :O Nastepnie ruszylismy wykupic szafke, bo obawialam sie, ze pozniej te mniejsze moga byc pozajmowane, a potem juz... zabawa. :) Ktora to okazala sie... problematyczna, bowiem Potworki chcialy isc na zupelnie rozne przejazdzki. Nik w ogole jeczal i narzekal niczym przecietny 5-latek. Goraco, chce loda, kolejki dlugie, mam lek wysokosci, itd. Kilka godzin pozniej moglam zwalic to na glod, bo wiadomo, ze panicz glodny to zly, ale po samym wejsciu do parku?! Bi rowniez nie mogla sie zdecydowac gdzie chce isc. Oboje zgadzali sie tylko co do tego, ze chca zjechac na tej jakby "klodzie" do wody. Ta atrakcja okazala sie byc jednak zamknieta. :( W koncu Bi poszla na taka dziwna przejazdzke, gdzie ludzie kreca sie na wielkim kole, a ono dodatkowo jezdzi w gore i na dol.

"Szczalom" zaznaczylam Wam Bi ;)
 

Dla mnie to rzyg od samego patrzenia. :D Zaraz obok byla zwykla karuzela z krzeselkami, tyle ze z 5 razy wieksza od tej z festynu. Nik pobiegl i stanal w kolejce zeby przejechac sie na niej skoro i tak czekalismy na Bi. Chlopak mial jednak pecha, bo ktos na karuzeli zaslabl i pracownicy musieli pomoc mu zejsc i zawiadomic, ze potrzebuja medyka. Wszystko sie opoznilo i w rezultacie oba Potworki zeszly ze swoich przejazdzek idealnie w tym samym czasie. Coz, mi to pasowalo. ;)

A tu Nik
 

Kawalek dalej byla taka gigantyczna hustawka, z piecioma siedzeniami z kazdej strony. Poczatkowo Potworki pobiegly na nia razem, ale po chwili Nik wrocil, bo stchorzyl. Hustawka buja sie bowiem baardzo wysoko, az ludzie wisza prostopadle do ziemi. ;) Pechowo, Bi usiadla od drugiej strony, wiec proba zrobienia jej zdjecia skonczyla sie czarnymi ludzmi na tle ostrego slonca. ;)

Musicie mi uwierzyc na slowo, ze na ostatnim miejscu siedzi Bi ;)
 

Pozniej poszlismy na przejazdzke dla Kokusia - samochodziki. W tym roku Bi oswiadczyla, ze nie jezdzi, wiec brat poszedl sam. Na szczescie jego autko nie zaliczylo zadnej awarii, wiec mial kilka minut dobrej zabawy.

Kierowca z bombowca ;)
 

Niestety, juz po, marudzenie Mlodszego osiagnelo taki poziom, ze zarzadzilam przerwe na lody. Przyznaje, ze upal byl niemozliwy, wode i przekaski (ktorych i tak nikt w koncu nie zjadl) zostawilismy w szafce, wiec takie "wodne" lody daly i troche picia i cukru i ochlody. Pokrzepieni, ruszylismy na przejazdzke, ktora rok temu byla zamknieta, a kiedys, w mlodosci (:D), byla moja ulubiona. ;) Znajduje sie ona w zupelnie innej czesci parku, niemal po przeciwnej stronie jeziora. Nie jest to jakas straszliwa odleglosc, mozna spokojnie dojsc, ale stwierdzilismy, ze przejedziemy sie zabytkowym tramwajem, ktory kawalek ludzi podwozi.

Usmiech, bo dupka sie wozi, a w tle tory drewnianej kolejki gorskiej; szkoda, ze akurat nie przejezdzala
 

Dotarlismy do atrakcji, ktora jest przeplyniecie tratwa po rwacej "rzece" a tam... oczywiscie kolejka. Kazda z tratw moze zabrac 8 osob, a pracownicy calkiem niezle laczyli mniejsze grupki, wiec wszystko posuwalo sie calkiem sprawnie, ale Nik ponownie wlaczyl mekolenie. Nie wiem co w tego dzieciaka tamtego dnia wstapilo... Niestety, ale taka jest rzeczywistosc parkow rozrywki, ze wiecej czasu spedza sie w kolejkach niz na atracjach...

W koncu sie doczekalismy ;) Nik sie zapina, a ja oraz Bi odkladalysmy na polki torebki, bo nie wolno ich brac ze soba
 

Cala nasza trojka miala na sobie stroje kapielowe pod ubraniami, a wlasciwie Bi miala spodenki zalozone na stroj, a ja spodnice na dol od bikini. Rozwazylam zdjecie spodnicy i zostanie w stroju, ale z dawnych lat pamietalam, ze nie schodzilam z tej przejazdzki jakos specjalnie mokra, wiec ja zostawilam. Blad! :D

Tak wyglada owa przejazdzka. To oczywiscie nie my plyniemy, tylko jakas przypadkowa grupka ;)
 

Nie wiem czy zmienili te tratwy, czy mialam pecha siedziec ze zlej strony, ale dol mialam mokrusienki! Moglam spodnice wykrecac! :) Zreszta, Bi ktora usiadla niemal naprzeciwko mnie, rozniez zostala cala zalana, a Nika, ktory siedzial na siedzeniu obok... tylko lekko ochlapalo. :D Mozliwe ze dlatego Bi wyszla zachwycona, a Nik oznajmil, ze atracja nie warta byla czekania. Tym razem ominelismy tramwaj bo ten wyjezdzal dopiero z przeciwleglej stacji, kiedy bylismy niemal w polowie drogi. Duzo szybciej poszlo nam na nogach. I w koncu poszlismy cos zjesc. Nic wyrafinowanego; w takich miejscach je sie na szybko i byle co, wiec chwycilismy porcje nuggets'ow oraz 3 porcyjki frytek. Okazuje sie jednak, ze przecenilismy swoje mozliwosci, w upal nie chcialo sie az tak jesc i spora czesc frytek wyladowala po prostu w koszu. :( Pozniej do szafki, gdzie zostawilam torebke i wzielam tylko telefon, zahaczyc o toalety i ruszylismy do wodnej czesci parku. Niestety, tutaj Potworki znow nie mogly sie zdecydowac co wlasciwie chca robic. Chcieli zaczac zabawe od "lazy river", czyli powolnym unoszeniu sie na pontonach z pradem, ale okazalo sie, ze choc rok temu mozna bylo po prostu wejsc, chwycic wolny ponton i ruszyc, tym razem wpuszczali tylko okreslona ilosc osob, a kolejka byla ogromna. Odpuscili wiec i pomaszerowalismy do basenu z falami. Bylo tak goraco, ze nawet ja wlazlam, choc troche nerwowo, bo musialam na lezaku zostawic telefon oraz okulary. O te drugie balam sie, ze jakis dzieciak na nie skoczy i strzaska, a o telefon, ze ktos go swisnie, mimo ze to w sumie najmniejszy i najmniej pozadany model srajfona. ;) Pochlapalam sie oczywiscie duzo krocej od Potworkow, bo szybko zrobilo mi sie chlodno, a potem zajelam sie pstrykaniem zdjec. ;)

Fajny bylby ten basen, gdyby nie tluuumy...
 

W koncu i dzieciaki wyszly, bo chcialy zaliczyc jeszcze jakies atrakcje. Zaraz obok basenu, byla zjezdzalnia o wdziecznej nazwie "Rosiczka", ze wzgledu na ksztalt. Nie wiem co mnie napadlo, ale zgodzilam sie pojsc na nia z Potworkami. Potem okazalo sie, ze beze mnie i tak nie mogliby zjechac, chyba ze dolaczyliby do kogos, bo minimalna waga pasazerow kazdego pontonu musiala przekroczyc okolo 90 kg (200 funtow). Przed wejsciem trzeba bylo sie zwazyc, a takze po dotarciu na gore (nie wiem po co drugi raz...). Do atrakcji byla oczywiscie kolejka, ale posuwala sie calkiem niezle, do momentu kiedy dwoch chlopakow stojacych kilka osob przed nami, zaczeli nawolywac swoich przyjaciol. I wiecie, rozumiem, jedna, dwie dodatkowe osoby, ale tu zrobila sie nagle 10-osobowa gromada! Wszyscy ludzie patrzyli na nich bykiem i mruczeli pod nosem, ale nikt nie osmielil sie nic powiedziec glosno...

W tle "rosiczka". Ponton wypada z prawej "klapki" (tu nie widac otworu), chwile jezdzi gora - dol, a potem splywa widocznym zjazdem
 

W koncu jednak nadeszla kolej moja i Potworkow, waga pokazala zielone swiatlo, dostalismy swoj ponton i... okazal sie cholernie ciezki, a trzeba go bylo zataszczyc wysoko po schodach! :D Jakos dalysmy z Bi rade, choc obie doszlysmy na gore solidnie zdyszane. Nik nie pomogl, bo stwierdzil, ze boi sie wysokosci i skupia sie na trzymaniu poreczy i nie patrzeniu w dol. ;) No i coz, zjechac zjechalam, ale robie sie chyba juz za stara na takie atrakcje. W rurze jechalo sie fajnie, bo byla podswietlona i kolorowa, tyle ze niestety dosc krotka, a potem wypluwalo cie w glowna czesc tej "rosiczki". Nie zartuje z tym "wypluciem"; dokladnie czulam jak tylek odrywa mi sie od pontonu i Potworki mialy takie same odczucia. Nooo, na stan niewazkosci to ja nie nie pisalam! ;) Potem juz chwila w gore i w dol i do zjazdu, gdzie... na do widzenia jeszcze przejezdzalo sie pod wodospadem! Jakby czlowiek nie byl wystarczajaco mokry! Po sprawdzeniu zegarka, okazalo sie, ze do zamkniecia parku zostalo tylko 1.5 godziny, wiec dzieciaki popedzily zeby zaliczyc jeszcze jakas zjezdzalnie. Nik chcial zjechac z "latarni morskiej", ale odstraszyla go kolejka oraz... wysokosc, bo przed samym zjazdem czeka sie na platformie na samej gorze konstrukcji. ;) Za to Bi, zachecona tym, ze zjechalam z nimi z poprzedniej zjezdzalni, uparla sie isc na kolejna wielka, z minimum wagowym. To sie wrobilam. ;) Poszlam jednak z nimi, a niech sie ciesza. Niestety, tutaj kolejka posuwala sie w zolwim tempie, bo pontony wjezdzaly na gore na tasmie, wiec kazda grupka musiala poczekac na swoj. Nik ponownie zaczal jeczec, ze nie chce mu sie stac, a potem jeszcze (w miare jak posuwalismy sie w gore po schodach) ze tak strasznie wysoko jestesmy... Wreszcie dotuptalismy na gore i okazalo sie, ze pomimo niby limitu wagowego, nikt go nawet nie sprawdzal. ;) Tym razem zjazd w rurze byl duzo gorszy, bo byla zupelnie ciemna, nie spodziewal sie wiec czlowiek gdzie zakreci czy opadnie w dol. No i pod strumieniem wody przejezdzalo sie az dwa razy! Potworki zasmiewaly sie, ze mam kompletnie przemoczone wlosy, bo wiedza, ze zwykle unikam zanurzania glowy. Male zlosliwce. ;) Zjezdzalnia jest tak duza, ze "wyrzuca" cie w zupelnie innej czesci parku, musielismy wiec kawal przejsc, bo zostawilismy buty przy wejsciu na nia. Przy okazji Potworki zauwazyly ze w "lazy river" nie ma juz kolejek i zaciagnely mnie z kolei na nia. Bylaby to bardzo fajna, relaksujaca przejazdzka, ale Potworki niestety gonily na wariata, przy okazji ciagnac moje kolko za soba. Dodatkowo... zmarzlam! :D Tak, nadal mielismy 30 stopni, a mi zimno... Bylam jednak przemoczona, a dodatkowo slonce juz zniknelo znad tej czesci parku, wiec i woda wydawala mi sie chlodniejsza niz powinna. Potworki polecialy potem zaliczyc jeszcze jeden basen, w ktorego jednej czesci rowniez robili fale, ale takie "mini". 

"Falki" takie ogromne, ze trudno je zauwazyc :D Tak, tam z samego przodu, sa Potworki ;)
 

Ja spasowalam, bo wolalam zostac na sloncu, troche przeschnac i sie zagrzac. Oni zreszta tez dlugo nie poszaleli bo park zamykano raptem 20 minut pozniej.

Tamten basen polaczony jest z kilkoma innymi, m.in. tym. Jakby malo bylo naokolo wody, to nadal swietnie jest wejsc pod tryskajacy strumien ;) A w lewym rogu (to zielono - fioletowe) macie kawalek tej drugiej zjezdzalni, na ktora poszlam z Potworkami
 

Poszlismy zabrac nasze rzeczy z szafki, zatrzymalismy sie jeszcze przy budce z lodowymi kuleczkami (Dippin' Dots), potem pamiatkowe zdjecie.

Bi na wychodnym paradowala przez pol parku w samym stroju, bo jej spodenki nadal byly przemoczone. Ostrzeglam, ze ktos moze nas opierniczyc, ale wszyscy pracownicy zajeli sie juz chyba sprzataniem i nie zwrocili uwagi ;)
 

Albo dwa. ;)

To taki najcharakterystyczniejszy punkt parku, gdzie wszyscy pstrykaja sobie zdjecia :)
 

Tym razem w alejce muzyka grala spokojna i jakby rzewna, tak jakby park mowil, ze mu smutno, ze dzien zabawy juz sie skonczyl. :D I wreszcie do domu... Tam porozwieszac mokre stroje, podlac ogrod po upalnym dniu, ogarnac naczynia ze zlewu, bo przeciez M. nie pomysli (...) i w koncu moglam klapnac na tylek. ;) Wieczorem oczywiscie padlam niczym kon po westernie i zasnelam jak tylko przylozylam glowe do poduszki.

W czwartek jednak obudzilam sie srednio wyspana, bowiem zbudzil mnie M. wychodzac do pracy i mimo zmeczenia, troche mi zajelo zeby sie ponownie ulozyc i zasnac... 

A rano, na dzien dobry, takie widoki. Wlezie ci to-to na klate i mruczy jak traktor. Az zal zrzucic, choc ciezko oddychac :D
 

Potworki za to odsypialy na calego i oboje obudzili sie grubo po 9 rano. ;) W domu ponownie od kilku dni klimatyzacja chodzi caly czas, wiec dopiero kiedy wyszlam do pracy, przekonalam sie, ze wilgotnosc powietrza byla tak wysoka, ze wydawalo sie, iz mozna je pokroic nozem. Nawet na tutejszy klimat, bylo dosc ekstremalnie. Nik mial miec tego dnia ten nieformalny trening pilki (kolezanka Bi wyjechala, wiec wiadomo bylo, ze panna nie pojedzie), ale trener wyslal maila, ze zle sie czuje i musi odwolac. Pozniej okazalo sie, ze i tak bylby na bank odwolany z powodu pogody. Poniewaz juz na godzine14 zapowiadano przelotne burze, wiec do pracy wzielam parasol i oczywiscie okazal sie niepotrzebny. Za to, identycznie jak we wtorek, kiedy wrocilam do domu, jak tylko wyszlam zeby wyczyscic basen, zerwala sie wichura i zaczal padac deszcz. Przez reszte wieczora przechodzila jedna burza za druga. Mielismy szczescie, bo ani na chwile nie zgasl prad, a z Fejsa wiem, ze w dwoch miejscach w naszej miejscowosci, zlamane galezie zerwaly linie wysokiego napiecia i cale osiedla zostaly bez. Nie wyczyscilam wiec basenu, Potworki sie nie wykapaly, ale za to zmienilam posciel we wlasnej sypialni oraz upieklam chlebek bananowy. Po upieczeniu szybko oklapl, wiec spodziewalam sie ponownie zakalca, ale po przekrojeniu okazalo sie, ze choc jest bardzo wilgotny, to upiekl sie dobrze. Tym razem moze banany byly az "za" dojrzale, bo juz same rozciapywaly sie w rekach? Sama nie wiem...

W nocy z czwartku na piatek spalam juz lepiej, choc nie ma sie co cieszyc, bo ostatnio spie w kratke: jedna noc jak zabita, kolejna przewracam sie godzinami z boku na bok... Kolejny dzien mielismy ostrzezenia przed ekstremalnymi upalami, a w naszym Stanie tez przed wysoka wilgocia, sprawiajaca, ze temperatura odczuwalna byla o dobrych kilka stopni wyzsza... Na szczescie, dzieciaki maja w domu klime, a u mnie w pracy bucha ona z taka moca, ze jest mi raczej za chlodno niz za goraco... Gorzej ma M., bo u niego nie maja klimatyzacji, tylko wiatraki mieszajace troche to gorace powietrze. Rozdaja im tez za darmo zimne napoje, ale i tak ciezko tam wytrzymac. Mimo, ze srode mielismy intensywna, to w piatek postanowilam rowniez skorzystac z upalnej pogody. Ale o tym juz nastepnym razem. ;)

Do poczytania!

piątek, 21 lipca 2023

Miesiac wakacji

Tydzien temu w czwartek Potworkom stuknal miesiac wakacji, uwierzycie?! Ale ten czas zapiernicza! :O

W piatek, 14 lipca nic juz specjalnego sie nie dzialo. Potwory pochlapaly sie pod wieczor w basenie i tyle. ;) Za to dolaczyl do nich na chwile ojciec, z racji ze bylo niemozliwie parno i goraco, a on spedza cale dnie w budynku bez klimatyzacji.

Ojciec cyka sie lekko przed zamoczeniem, bo woda nadal byla raczej zimna ;)

W sobote wszyscy pospalismy dluzej, kazdy w zaleznosci od przyzwyczajenia i predyspozycji. ;) Na przyklad M., ktory zwykle wstaje o 3 nad ranem, pospal do 6:30. Ja oraz Potworki zwleklismy sie miedzy 9 a 10. Zanim to zrobilismy, malzonek zdazyl juz zjesc sniadanie, pojechac na silownie i wrocic. ;) Dzien wczesniej zapowiadano na ten dzien przelotne burze, ale kiedy rano wstalam prognozy pokazywaly cos dopiero na 14, po czym w ogole wszystko zniknelo z radaru az do wieczora, a potem do poznej nocy. Czyli typowo na ostatnie czasy. :) Dzien uplynal na ogarnianiu chalupy: pranie, zmywarka, sprzatanie, itd. Tym razem nie moge narzekac, bo podlogi na dole zostaly odkurzone i umyte, a ja sie kompletnie nie narobilam. :D Jak, zapytacie? Otoz, tego dnia ogarnal je... Nik. Niestety nie z dobrego serca. ;) Ostatnio jojczal mi o gre komputerowa i buntowal sie, ze nie dostaja z Bi kieszonkowego, wiec nie ma nawet jak uskladac sobie na cokolwiek. Zaproponowalam mu wiec, ze znajde mu robote w domu lub ogrodzie, taka dodatkowa, ktorej zwykle nie robi. Jak bez szemrania wykona wszystkie zadania, to mu te gre kupie. W poprzednim tygodniu powiedzialam mu, ze podlogi na dole az blagaja o czyszczenie i ze niech sam wybierze sobie dzien, kiedy chce je wypucowac. Przyszla jednak sobota i nic sie nie zadzialo. Zapytany, syn zdziwiony odpowiedzial, ze on myslal, ze ja mu wyciagne odkurzacz i wszystko przygotuje. Biedne, malutkie dziecko, nie wie gdzie w domu trzymamy sprzet! :D W kazdym razie spytalam czy ma ochote moze zrobic to tego dnia i... mial. ;) Nik chwycil wiec za odkurzacz bezprzewodowy, a ja pomoglam mu troche zwyklym, bo tamten nie dojezdza w kazdy katek oraz pod wiekszosc mebli i nawet jak zmieni mu sie koncowke na rurke, jest jakis nieporeczny. Z mopem juz Nik biegal calkowicie samodzielnie. Niestety, zmagania brata wzbudzily zazdrosc panny Bi, ktora umyslila sobie, ze ona tez chce wykonac jakies dodatkowe zadania, za ktore mialabym jej cos kupic. Wyglada, ze w najblizszym czasie chalupa i ogrod beda sie ogarnialy same, a ja bede lezec i pachniec. :D Po poludniu oczywiscie oboje wskoczyli do basenu.

Na pierwszym planie, choc zamazane, kolejne cukinie z warzywnika

W niedziele, o dziwo, prognozy sie sprawdzily, przynajmniej czesciowo. Juz w nocy mialo zaczac padac oraz grzmiec i  taka pogoda utrzymac sie caly dzien. Faktycznie, kiedy rano wstalismy gdzies tam w oddali zagrzmialo, a chwile pozniej lunal taki deszcz, ze na naszym gorzystym osiedlu wygladalo to, jakby ulicami plynely wartkie, gorskie potoki. Do kosciola zabralismy parasole i zalozylismy buty z zakrytymi stopami, bo bylo bardzo parno i cieplo, ale w kosciele dmucha klima, wiec jak cie zmoczy, to jest zimno. W polowie drogi ulewa przeszla w zwykly deszcz, ale i tak bylo wyjatkowo pusto. Pewnie sporo osob stwierdzilo, ze nie bedzie sie pchac w oberwanie chmury, tylko pojedzie na pozniejsza godzine. Przez reszte dnia deszcz raz padal mocniej, raz tylko kropil, momentami nawet na chwile ustawal. Zadna wiecej burza nie przeszla. :) Przyjechal moj tata, ktory tym razem zalapal sie na placki po wegiersku. Z tymi plackami to w ogole smieszna sprawa, bo M. naszlo na placki ziemniaczane, ale dzieciaki nigdy wczesniej ich nie probowaly, wiec bylismy ciekawi czy im podejda. Ostatecznie, malzonek jadl cale danie, Bi same placki ziemniaczne posypane cukrem, Nik gulasz z ziemniakami, a ja... nic, bo plackow ziemniaczanych nie znosze, a zamiast gulaszu wolalam lososia. :D Tak wlasnie zwykle wygladaja u nas obiady, oprocz tego, ze zazwyczaj ja i M. jemy to samo. Tym razem sie wylamalam, zreszta to dlatego nigdy wczesniej nie robilismy plackow ziemniaczanych; bo ich nie cierpie. ;) Oprocz plackow, dziadek zostal zaslodzony lodami oraz chlebkiem bananowym. W koncu zrobilam go po swojemu i... nadal wiem, ze nic nie wiem. :D Niby wyszedl bez zakalca, choc w samym srodku na dnie, ciasto wygladalo jakby prawie-prawie bylo zakalcowate, ale jednak sie dopieklo. No nic, liczymy sie z tym, ze po pieciu latach kuchenka zaczyna pomalu dogorywac... Po odjezdzie dziadka, wstawilam jeszcze ostatnie weekendowe pranie, ktore potem trzeba bylo przelozyc do suszarki, a pozniej poskladac i schowac, ale poza tym snulismy sie troche bez celu. Malzonek zaproponowal spacer, ale tak naprawde zadne z nas nie bylo do konca przekonane do tego pomyslu, bo jak pisalam wczesniej, wlasciwie caly czas padalo. Moglismy co prawda pojsc z parasolkami, ale potem pomyslalam o ubloconych i zachlapanych nogach i lenistwo zwyciezylo. ;) Zeby dzieciaki odciagnac nieco od elektroniki, pozwolilismy im za to wskoczyc do basenu.

Bi przez pare dni miala faze na plywanie w czepku zeby jej sie wlosy nie plataly (juz jej przeszlo), a ta dzungla po lewej to oczywiscie warzywnik otoczony rabata. Rabata zawiera wylacznie rosliny wieloletnie, ktore kwitna partiami, wiec na zdjeciu kwitna tylko zolte rudbekie (black-eyed susan)
 

Woda ciepla, a ze i tak mieli byc mokrzy, to deszcz im w niczym nie przeszkadzal. Chlapali sie dobra godzine i wrocili dopiero, kiedy zaczelo mocniej padac i  to wylacznie dlatego, ze M. nie chcial ich pilnowac w ulewe. Nik tylko sciagnal kapielowki i prosto z basenu poszedl pod prysznic. :D I weekend zlecial niewiadomo kiedy. :)

Poniedzialek zaczelam od irytacji... Lekkiej, ale jednak. Zeszlam  na dol, a tam... wycieraczka pod frontowymi drzwiami przykrzywiona i wysunieta na srodek. Obok podkladka spod misek psa, ktora normalnie znajduje sie po drugiej stronie korytarza, pod drzwiami tarasowymi. Pudlo, w ktorym Bi trzyma wloczki do drutow oraz szydelka, zwalone na podloge.

Chaos przy frontowych drzwiach
 

Dobrze, ze akurat bylo puste. Miske z jedzeniem psiura znalazlam w przejsciu z kuchni do jadalni, ze spora kupka karmy wywalona na podloge...

To zdecydowanie nie jest miejsce gdzie miska zwykle stoi
 

Wniosek? Kot musial sie solidnie w nocy nudzic i szukal rozrywki. ;) Wisienka na torcie bylo kiedy odkrylam, ze Maya zwymiotowala w kacie wlasnego poslania. Ech... Dzien wczesniej M. wspomnial, ze cos (juz nie pamietam co) jej dal i od razu westchnelam, ze "rany, znowu sie porzyga...". No i mialam nosa, niestety. Potworki wstaly zanim wyszlam, wiec podalam im sniadanie, przygotowalam jedzenie na lunch i pojechalam do roboty. Kiedy wrocilam do domu, dzieciaki juz czekaly zeby wskoczyc do basenu, szybko wiec zjadlam obiad i popedzilam go wyczyscic. Jak tylko wylowilam wszystkie plywajace z wierzchu zdechlaki, a dno zaczelo wygladac nieco czysciej, Potworki wskoczyly do srodka.

Nik akurat odbija sie zeby skoczyc z dmuchanca, a Bi (ktora nurkowala) akurat wynurzyla sie spod kolka ;)
 

Az szok, ze poki co bawia sie razem, bo rok temu pamietam, ze w ktoryms momencie Nik czekal az Bi wyjdzie i dopiero szedl sie bawic sam. W czasie kiedy oni sie chlapali, spojrzalam co slychac w warzywniku. Sezon na niekonczace sie dania z cukini, uwazam za otwarty. ;) Tego dnia jedna wyladowala na grillu, dwie kolejne sa w lodowce, a nastepna lada dzien bedzie gotowa do zerwania. Baklazany oraz papryki nadal sa solidnie przez cos pogryzione, choc sprawcy nie dojrzalam. U papryk slady wskazuja na zuki (a Bi je milosiernie ratuje codziennie z basenu, ech...), ale u baklazanow nie mam pojecia. Ogorki pozeraja mi te same robale co rok temu i nie wiem co z nimi robic. Maja mnostwo kwiatow, wiec martwie sie, ze jak zaczne rowno prystkac, to albo nie przyleca mi zadni zapylacze, albo ich tez niechcacy wybije. A trudno jest pryskac same liscie... :/ Poki co jednak naliczylam raptem dwa kolejne ogoreczki. Reszta to kwiaty. Slabiutko... Tymczasem koper szykuje sie do kwitniecia, a poza tym nieco przyzolkl i jest lekko zmaltretowany przez ten ostatni grad i ulewe. Obawiam sie, ze bede musiala go chyba zebrac i zamrozic, bo inaczej zanim bede miala wystarczajaco ogorkow na malosolne, nie bedzie juz w ogrodzie kopru. :/ Dla niewtajemniczonych, mozna tu w sklepach spokojnie dostac peczek zwyklego kopru, ale nie kwiaty, ktore sa najlepsze do malosolnych. Ja chodzilam i drapalam sie po glowie przeklinajac szkodniki, a mlodziez szalala na calego. To byl kolejny dzien, kiedy Mlodszy przechodzil z wody do wody, bo wyszedl z naszego basenu, lekko sie przetarl, zmienil kapielowki i jechal na trening... na basenie. :D Tym razem nie pojechalysmy z Bi zeby przejsc sie pod high school, bo panna swiezo wyszla z wody i chyba byla nieco zmeczona. Nie powiem, przy nadal ponad 30-stopniowych temperaturach i 60% wilgotnosci, samej tez nie bardzo mi sie chcialo. ;)

W nocy spalam fatalnie. Najpierw nad ranem M. rzucal sie jak durny po lozku (potem powiedzial mi, ze komar mu bzyczal nad uchem), a zanim znow zasnelam, zadzwonil jego budzik. To juz rozbudzilo mnie na dobre i potem meczylam sie przewracajac sie z boku na bok i nie mogac znalezc wygodnej pozycji. Kiedy w koncu przysnelam, o 5 rano Oreo zaczela swoje wedrowki! Tym razem przegiela, bo chodzila tuz nad moja glowa, w te i we wte. Pozniej dopiero pomyslalam, ze moze ten komar gdzies tam nade mna latal i wzbudzal zainteresowanie kociaka. Przed 6 rano mialam juz jednak na tyle dosyc, ze w koncu chwycilam kota i poslalam z lekkim "posuwem" na ziemie. :D W koncu zasnelam, ale jak zadzwonil budzik, to oczywiscie nie wiedzialam jak sie nazywam... Tego dnia mialam miec w pracy meeting. Zwykle jest on o 10:30, a tym razem przesuneli go na 9. Stwierdzilam, ze polacze sie na niego z domu, bo choc dojechac na czas, bez problemu bym dojechala, to nie zdazylabym zrobic Potworkom sniadania. Spia teraz w koncu duzo dluzej. Obawiam sie zas, ze gdybym zostawila ich samym sobie, to Nik znow by "zapomnial", ze trzeba zjesc. ;) Odbebnilam wiec moje coranne obowiazki, podalam dzieciakom sniadanie i polaczylam sie na meeting. Jak zwykle dla mnie byl on bez sensu, bo tylko jeden podpunkt dotyczyl mojej osoby, ale za to szef polaczyl sie az z Chin, wiec dobrze, ze pokazalam swoja gebe. ;) Pozniej pozegnalam potomstwo, psiura, kot zagrozil mi pazurami wiec go olalam i pojechalam do biura. Dostalam maila z wynikami zawodow Kokusia w zeszlym tygodniu i... frustracja. Mimo, ze mam filmik z jego wyscigu na 50m, gdzie widac wyraznie, ze wygral, przyznali mu miejsce 2. Ktos musial nacisnac stoper o ulamek za pozno lub za szybko (zalezy dla ktorego zawodnika), a ze roznica byly ulamki sekund, wiec niestety, wyszla pomylka na niekorzysc Nika. :( Alternatywnie, ktos mogl sie walnac wpisujac czas w tabelki. Zastanawiam sie teraz czy pisac cos trenerowi, bo nie chce wychodzic na przewrazliwiona matke, a nie sadze zeby mogl cokolwiek zrobic... No i drugie miejsce to w koncu tez bardzo przyzwoity wynik...Po powrocie do domu i zjedzeniu obiadu, zadaniem numer jeden bylo oczywiscie wyczyscic basen.

Nie macie jeszcze dosc zdjec basenu? :D
 

Przy okazji zrobilo sie z tego cale przedsiewziecie, bo zauwazylam, ze pompa jakos dziwnie chodzi. Najpierw wyjelam i wyczyscilam filtr, ale nie dalo to wiekszej poprawy. Dopiero po chwili dotarlo do mnie, ze tego dnia znow mielismy solidna ulewe, na plachcie wokol basenu stalo kilka cm wody, wiec i do srodka nalalo. A pompa musi miec w otworze "wssysajacym" przestrzen z powietrzem. Chwycilam wiec za wiadro i zaczelam wylewac nadmiar wody. Potworki predko podchwycily to jako swietna "zabawe" i cale szczescie, bo i tak solidnie sie namachalismy... Pompa jednak zaczela chodzic normalnie, wiec pomoglo. Potwory wskoczyly do basenu na prawie godzine. Mogli korzystac, bo tego dnia nigdzie nie jechalismy. Choc ja akurat im sie dziwilam, bo po burzy, ktora przeszla wczesnym popoludniem, na kilka godzin sie solidnie schlodzilo (do okolo 23 stopni) i spadla wilgotnosc. Przy czyszczeniu basenu solidnie sie ochlapalam i pozniej, kiedy taka lekko mokra, przewiewal mnie wiatr, robilo mi sie chlodno. Oni jednak twierdzili, ze jest im cieplo... Reszta wieczora to juz normalne przygotowania na kolejny dzionek.

W nocy z wtorku na srode, w koncu dobrze spalam. Ostatnio bardzo czesto zdarzaja mi sie noce, kiedy cos mnie przebudzi i potem za cholere nie moge zasnac. Tym razem spalam jak zabita i nawet kiciul mnie nie obudzil. Co prawda rano wiekszej roznicy nie poczulam... :D Po zwleczeniu sie z lozka, nastapil typowy poranek z szykowaniem sie, karmieniem Oreo, itd. Nik zszedl na sniadanie, Bi lezala w lozku twierdzac, ze nie jest glodna. Wypuscilam jeszcze Maye na szybkie siusiu i pojechalam do roboty. Nie posiedzialam tam jednak za dlugo, bo mialam inne plany. :D Otoz, w kompleksie rekreacyjnym, gdzie zima jezdze z Potworkami na lyzwy, znajduje sie tez basen. Dzieki temu, ze kiedys dzieciaki mialy tam lekcje jazdy na lyzwach i musialam zalozyc konto na stronie internetowej owego miasteczka, teraz dostaje powiadomienia o roznych wydarzeniach i atrakcjach. Okazuje sie, ze na basenie kilka razy w tygodniu maja jakies urozmaicenia (ale tylko w lipcu, wiec beda sie pomalu konczyc). Tego dnia akurat, na wydzielonej przestrzeni, robili piane. :) Tu, w Hameryce, nie widzialam czegos takiego zbyt czesto, wiec pomyslalam, ze bedzie to dla Potworkow cos innego i fajnego. "Impreza w pianie" (tak to nazwali) trwala od 14 do 16, wiec sila rzeczy musialam sie urwac z roboty. Wyszlam o 13 i na szczescie dzieciaki akurat konczyly jesc lunch. Zapakowalam reczniki, picie, przekaski oraz ciuchy, przebralismy sie w stroje i pojechalismy. Mimo, ze na lodowisku bywamy regularnie, to basenu nie widzielismy dotychczas nawet z daleka. Na miejscu okazalo sie, ze sporo stracilismy, bo kompleks jest naprawde duzy. Sklada sie z plyciutkiego brodzika (takiego naprawde dla bejbikow), glebszego basenu dla dzieciakow tak na oko 5-7-letnich, ogromnego glownego basenu oraz specjalnego do skakania, glebokiego na jakies 3m. Dla kazdego cos milego, a przez ilosc zbiornikow i ogolnie wielkosci terenu, ludzie fajnie sie rozproszyli, wiec pomimo sporej ilosci gosci, nie bylo kompletnie scisku. Potworki zgodnie oswiadczyly, ze to najlepszy basen, na jakim bylismy, bo w koncu mieli miejsce zeby poplywac bez ciaglego wpadania na kogos. Dodatkowo, mozna bylo wziac do plywania "makaron" lub dmuchane kolo, co na tutejszych basenach publicznych jest praktycznie niespotykane.

To ten najwiekszy basen - widzicie jaka przestrzen?
 

I jedyna wada tego miejsca, jest... odleglosc. Nie jest ona straszna, bo jak pisalam, zwykle jezdzimy tam na lyzwy, wiec w sumie jestesmy przyzwyczajeni. Tyle, ze akurat wszystkie lodowiska w okolicy mamy w zblizonej odleglosci, wiec wsio ryba, a to wybieram ze wzgledu na to, ze jest na swiezym powietrzu. Co do basenu zas, to tu trzeba jechac okolo 20 minut, ale najblizszy basen publiczny mamy doslownie 5 minut drogi od domu. Moge wrocic normalnie z pracy, zjesc obiad, pojechac i zostanie nadal dobrych pare godzin na zabawe. Tutaj juz tak latwo nie ma, bo w popoludniowych korkach dojazd moze zajac nawet pol godziny... Troche nie oplaca sie jechac taki kawal, skoro inny mamy niemal za rogiem. Ale jak zwykle wyszla mi przydluga dygresja. ;) Dojechalismy, weszlismy i... Potworki zrobily wielkie oczy na widok ilosci piany. :D Cala nasza trojka szybko poszla sprawdzic jak sie w czyms takim tapla. Okazalo sie, ze dla mnie bylo fajnie, ale bez szalu, a Bi na poczatku wlazla chetnie, ale po chwili stwierdzila, ze czuje sie jakby ta piana ja dusila i wiecej w nia nie weszla. :D

Tu jeszcze wygladalo jakby miala frajde
 

Tylko Nik byl naprawde zachwycony i biegal do niej kilkukrotnie, owijal sie nia niczym kokonem, po czym... skakal do basenu zeby sie oplukac. :D

Szkoda, ze w tym nie nurkowal... :D
 

W ogole Mlodszy chyba najlepiej skorzystal z tego wypadu, choc na poczatku prawie sie poplakal, kiedy okazalo sie, ze zapomnialam spakowac... gogli. Nik przyzwyczajony z druzyny plywackiej, nie moze sobie wyobrazic, ze mozna plywac bez. Coz, tym razem byl zmuszony przekonac sie, ze mozna. ;) Ja troche poplywalam z Potworkami, ale szybko zrobilo mi sie chlodno i wolalam wyjsc i obeschnac. Bi zostala glownie w najwiekszym basenie. Po pierwszej probie, nie chciala juz wejsc w piane, odmowila tez skakania do najglebszego basenu. A rok temu prawie nic innego nie robila, tylko skakala! :O Nik naprzemian wlazil w piane, a potem skakal albo do duzego basenu, albo tego dla nieco mlodszych dzieci, albo najglebszego.

Nik wskakuje do wody
 

Ogolnie caly czas byl w ruchu, szeroko usmiechniety i wybawil sie na calego. Dobrze, ze chociaz jedno dziecko zadowolone... ;)

Oczywiscie, jak przyszlo co do czego, nie moglam Potworkow stamtad wyciagnac, nawet Bi, ktora wczesniej raczej chlapala sie bez wiekszego entuzjazmu w basenie. Podjechalismy jeszcze po kawe dla rodzicow oraz napoje i pizze dla "dzieciatek" i wrocilismy do domu. Poniewaz Bi oraz Nik nie przebrali sie w koncu ze strojow, pierwsze co, to... wskoczyli do naszego basenu! :D

Mlodszy pod woda
 

Z niego tez nie moglam ich wygonic, a niestety zblizal sie trening Kokusia. Panicz strzelil lekkiego focha, ze jest zmeczony i nie chce jechac, co bylo do przewidzenia. Nie bylo jednak zmiluj, bo ostrzegalam zeby lepiej w domu odpoczal, bo potem nie bedzie mial sil. Po raz drugi tego dnia, Mlodszy pojechal wiec z basenu na basen. :) Bi zostala w naszym odrobine dluzej, ale tez tylko troche, bo ona miala z kolei swoje zajecia taneczne. Tym razem cwiczyli akrobatyke, wiec srednio jej sie podobalo, bo wraz z inna dziewczynka z grupy, znaly wszystkie cwiczone figury, wiec instruktorka skupiala sie bardziej na pozostalych, ktore nie potrafily nic.

Nie pytajcie mnie, co to mialo wlasciwie byc :D
 

Wrocilysmy do chalupy gdzie chlopaki juz w najlepsze sie relaksowaly. Nik byl caly zadowolony, bowiem w koncu pamietal zeby spytac trenera o wstazki za wygrane miejsca z zimowych zawodow. Coz... trener w kulki sobie leci, bo za zwykle zawody wstazek Nik nadal nie otrzymal. :/ Nie wiem czy nadal ich nie przygotowal, czy robil je juz w czasie kiedy Nik mial przerwe z okazji pilki, a skoro go nie bylo, to go olal... Okazalo sie jednak, ze przechowal dla Kokusia wstazke (za 9 miejsce) oraz medal (za miejsce drugie) z zimowych mistrzostw! Ciesze sie razem z Nikiem, bo po tamtej traumie nadal twierdzi, ze na zadne mistrzostwa wiecej nie jedzie. :D Fajnie wiec, ze ma chociaz medal na pamiatke...

Szkoda, ze na medalu nie ma napisane za ktore jest miejsce, choc podejrzewam, ze kolor czerwony oznacza wlasnie drugie. Tak przynajmniej jest ze wstazkami...
 

Czwartkowy ranek ponownie zwyczajny. Ogarnac to co zawsze i pojechac do pracy. Tam, no wiadomo - robota, po czym wrocic do domu. ;) Wilgotnosc nadal byla w miare niska, ale upal niemilosierny - 30 stopni, wiec nawet glodna nie bylam. Na obiad zjadlam loda, ups. :D Wyczyscilam basen, ktory byl podejrzanie wolny od utopionych stworzen, po czym wskoczyly do niego Potworki.

W koncu troche slonca nad ogrodem!
 

Kiedy oni sie pluskali, dodalam kostek chloru do "grzybka", po czym popryskalam kolejny raz baklazany. Pryskam je juz ktorys raz, ale nie widze zadnej poprawy. Strasznie marnie wygladaja i nie wiem czy nie wyziona ducha. Papryki tez nadal pogryzione, ale one akurat radza sobie wysmienicie, rosna coraz wieksze i maja kwiatki. Z basenu dosc szybko musialam dzieciaki pogonic, bo tego dnia jechali na pilke. Tym razem oboje. Oczywiscie ten trening nie jest obowiazkowy, ale chcieli pojechac. Nawet Bi, bo miala tez byc jej kolezanka. Nik marudzil, ze jest zmeczony po trzech basenach z dnia poprzedniego, ale poniewaz jego dobrego kolegi nie bedzie tam potem przez 2-3 tygodnie, to pojechal.

Jesli spojrzycie na nogi dzieciakow, to tak, ten trener urzadza im treningi na boso (lub w samych skarpetach), zeby dzieciaki uczyly sie uzywac prawidlowych czesci stopy
 

 Dzieciaki pokopaly pilke, takze dziewczyny. Nie bylam pewna czy beda chcialy, ale okazalo sie, ze dosc dobrze odnalazly sie w grupie chlopcow mlodszych od siebie o rok, dwa. ;) Ja zas pogadalam sobie z mama owego rodzenstwa, a ze dosc dawno na siebie nie wpadlysmy (dzieciaki czesto przywozi na zajecia ich babcia), wiec tez fajnie. Po pilce juz wczesniej umowilysmy sie, ze zabierzemy mlodziez na lody, glownie zeby dac im dodatkowa chwile na spedzenie razem czasu.

Cala czworka dogaduje sie, hmmm... "znosnie" (:D), choc stanowczo trzymaja dwa odrebne obozy: dziewczyny przeciw chlopakom ;)
 

Po drodze do domu musielismy zrobic sobie jeszcze jeden przystanek. Kiedy wczesniej Potworki szly do basenu, Nik goraczkowo szukal swoich gogli i polegl. Wywnioskowalismy, ze musial zostawic je dzien wczesniej po treningu. Nie pytajcie mnie jak, bo teraz kiedy jest tak goraco, Nik nawet sie nie przebiera, tylko owija recznikiem i jedzie do domu... Pozniej sobie przypomnial, ze kiedy czekal az trener przyniesie mu medal i wstazke, zdjal gogle z glowy i polozyl je na ziemie. Znow, nie mam pojecia dlaczego, bo ma przeciez plecak, gdzie moglby je wrzucic... W kazdym razie dojechalismy na basen i w wejsciu minelismy sie z jego trenerem, zdziwionym ze nas widzi skoro ostatnia grupa wlasnie zakonczyla trening. Troche nas zniechecil, bo powiedzial ze nie widzial nigdzie walajacych sie gogli, ale i tak poszlismy poszukac. Niestety, mial racje i na basenie gogli nie bylo, ale wychodzac wpadlo mi do glowy zeby spytac na recepcji czy maja lost and found, czyli "biuro rzeczy znalezionych". I mieli! "Biurem" okazal sie spory plastikowy pojemnik, za to gogle Kokusia lezaly w nim niemal na samym wierzchu! ;)

W piatek nad ranem pobudke najpierw urzadzil mi M., a raczej pecherz, bo malzonek zbudzil mnie wstajac, a jak sie juz lekko przebudzilam, to nie udalo mi sie zignorowac cisnienia. ;) Kolejna pobudke zafundowaly ptaszydla, drace dzioby gdzies na dachu. Na szczescie dosc szybko pogonil je deszcz. Za to pozniej ciezko sie wstawalo, bo nie dosc ze czlowiek lekko nieprzytomny, to jeszcze tak przytulnie bylo pod koldra, kiedy za oknem szumiala spadajaca z nieba woda. :) Trzeba sie bylo jednak zwlec, odhaczyc poranne przygotowania i jechac do roboty. Na szczescie to juz piateczek. :) Z pracy wyszlam nieco wczesniej, zeby zdazyc pojechac po spozywke. Pogoda uparla sie robic mi tego dnia na zlosc. Kiedy rano wstalam, przestalo juz padac. Wsiadam do auta, otwieram okna i szyberdach, wyjezdzam z garazu i... szybko wszystko zamykam, bo leje mi sie na glowe! :D Zanim dojezdzam do roboty, na szczescie juz tylko kropi. Kilka godzin w pracy mija "na sucho", chwilami przebija nawet slonce. Wychodze z pracy, w oddali grzmi. Super. Zajezdzam na stacje benzynowa i tankuje auto, a w miedzyczasie zaczyna padac. Po chwili deszcz przechodzi w ulewe, a dodatkowo grzmi i blyska raz po raz. No nie moglo tak byc kiedy siedzialam spokojnie w pracy?! Cieszylam sie, ze chociaz nie jechalam autostrada, tylko zwyklymi drogami, bo widocznosc i tak byla tragiczna... Kiedy dojechalam do supermarketu, slonce zaczelo juz wychodzic zza chmur, ale deszcz nadal lal i przewalaly sie nade mna grzmoty. Dobre 10 minut siedzialam, az wszystko sie uspokoilo. W koncu jednak pomaszerowalam do sklepu, zrobilam zakupy i wrocilam do chalupy. Szybko wszystko rozpakowalam i...znow musialam wybywac. ;) Z Potworkami tym razem. Zapisalam ich na wieczorek filmowy w bibliotece. Dzieciaki mialy przyniesc koce zeby sobie usiasc oraz wode do picia, a biblioteka serwowala przekaski i puscila im Super Mario. Nikowi, kiedy uslyszal co beda ogladac, az sie zaswiecily oczy, ale Bi westchnela, ze najwyzej bedzie siedziec na telefonie. Liczylam, ze moze wpadna na jakies znajome dzieciaki i Nik faktycznie spotkal tam kolege, ale Bi niestety nie... Poza filmem mieli tez jakies gry i calosc trwala 3 godziny. Zostawilam ich wiec i wrocilam do domu. Poszlam wlaczyc pompe w basenie i chcialam go wyczyscic, wiec jak na zawolanie... zaczal padac deszcz! :D Znow przeszla nad nami burza i to ponownie solidna, az pare razy zamigotalo swiatlo oraz wywalilo kontakt przy czajniku, o czym przekonalam sie pozniej, kiedy wlaczylam go, po czym wrocilam chwile pozniej i zdziwilam, ze woda dalej zimna. ;) Siedzielismy z M. sami w domu, za oknem burza, pies oraz kot spia spokojnie i pomyslelismy, ze za 7 lat takie samotne siedzenie stanie sie regula. Niby jeszcze siedem lat, ale wiadomo jak szybko czas zapierdziela... Az cos sciska w zoladku na sama mysl. :( Jeszcze zanim minely trzy godziny, zaczelam dostawac sms'y od Bi, gdzie jestem, bo film sie skonczyl i moga juz jechac. Akurat i tak wychodzilam z domu, wiec w 5 minut bylam pod biblioteka. Jak bylo do przewidzenia, Nik byl filmem zachwycony, a Starsza laskawie oswiadczyla, ze byl "ok". No to okey. :D Za to okazalo sie, ze przekaski serwowali slabe i oboje wrocili glodni jak wilki, trzeba wiec bylo zmajstrowac kolacje. Nik zaczal gonic kota i  do domu wrocil zwykly, dziki harmider. ;) A matka mogla spokojnie zaczac weekend. Dzieciaki wiadomo, siedza w chalupie, a malzonek ma pracowac caly weekend, wiec tylko mnie cieszylo piatunio. ;)

Zostalo 5 tygodni do rozpoczecia roku szkolnego. :)

sobota, 15 lipca 2023

Po wyjezdzie, intensywne dni

Z wyjazdu wrocilismy w srode. Zanim sie rozpakowalismy i wykapalismy po kepingowych "smrodkach", byl wlasciwie wieczor. Nie chcialo mi sie juz ruszac z ladunkami prania, wiec stwierdzilam, ze kolejnego dnia zostane w chalupie, zeby ogarnac co trzeba.

Tak jak postanowilam, w czwartek 6 lipca, zaraz po pobudce, napisalam maila ze tego dnia pracuje z domu. Od rana walczylam wiec z praniem i ogarnianiem po wyjezdzie. Nie poszlo mi az tak sprawnie jakbym chciala i ostatni ladunek jednak zostal mi na kolejny dzien. ;) Z zimna na wyjezdzie, wpadlismy jak sliwki w kompot upaly na naszym "poludniu". Po przyjezdzie otworzylam wszystkie okna, bo w zamknietym na niemal 5 dni domu, panowal niezbyt przyjemny smrodek. Na zewnatrz byla jednak taka duchota, ze pod wieczor okna pozamykalismy i wlaczylismy klime. W czwartek rano ponownie klime wylaczylam i pootwieralam okna zeby "przewietrzyc". Hahaha... Na zewnatrz nadal panowala parowa i po chwili w domu temperatura zaczela pikowac ostro w gore. To tyle z wietrzenia. ;) Juz w poludnie bylo jasne, ze trzeba jednak wlaczyc klimatyzacje, co tez predziutko uczynilam. :) Na lunch Potworki zrobily sobie ulubione domowe pizze, wiec chociaz to bylo szybkie i proste do zorganizowania.

Bi nigdy nie rozciaga ciasta porzadnie, a poza tym nie daje sosu tylko sam ser i potem wychodza jej bakie "baloniki" :D
 

Poza tym, wiekszosc dnia uplynela na wstawianiu prania, przekladania do suszarki, wstawianiu kolejnego, wyciagania i skladania wysuszonego i tak w kolko, przeplatane odpowiadaniem na maile z pracy. :) Wieczorem zas, zamiast odsapnac, wyruszylam z Potworkami na... festyn. :D Co roku organizuja go w naszym miasteczku i zawsze sobie mysle, ze dlaczego zawsze jest zaraz po 4 lipca?! Czlowiek jeszcze nie odetchnal po wyjezdzie, a znow pcha sie w "atrakcje". Osobiscie bym go odpuscila, ale dla Potworkow to oczywiscie nie do przyjecia. ;) Festyn mial potrwac 3 dni, wiec teoretycznie nie musielismy jechac juz w czwartek, ale zdecydowaly wzgledy ekonomiczne. ;) Karnety co roku sa drozsze, ale mozna tez kupic opaske, ktora upowaznia do nieograniczonych przejazdzek. Pamietajac z poprzednich lat, ze wiecznie Potworkom konczyly sie karnety i trzeba bylo wystac w niebotycznej kolejce zeby ich dokupic, w tym roku stwierdzilam, ze wole kupic im opaski. A wlasnie w czwartek byly one najtansze. Wystarczylo, ze dzieciaki przejechaly sie cztery razy i sie praktycznie zwracaly. Pozniej okazalo sie, ze mialam nosa, bo Nik przejechal sie 5 razy, a Bi (ktora kompletnie nie mogla sie zdecydowac na karuzele), dokladnie 4. Na tym festynie po raz kolejny naszla mnie refleksja o mojej oraz M. nadopiekunczosci. Jechalam z Potworkami o 18, a wrocilismy po 20, wiec bylismy tam w bialy dzien. A malzonek i tak burczal cos, ze po co, ze a jeszcze cos sie stanie, a ktores sie zgubi, zostanie porwane, itd. Na miejscu zas przekonalam sie, ze dzieciaki w wieku Potworkow, biegaly tam glownie samopas. W grupkach, lub bladzac samotnie pomiedzy grupkami, zas rodzicow gdzieniegdzie dojrzalam stojacych ze znajomymi i popijajacych piwko. Tak naprawde widzialam tylko jednego znajomego rodzica, ojca jedynaka, ktory chodzil za swoim synem krok w krok, jak ja za Potworkami. Reszta malolatow zostawiona byla samym sobie, szczegolnie spore bandy nastolatkow. Caly ten festyn ma jednak wiecej przejazdzek dla mlodszych dzieciakow i widze, ze takie w wieku Bi oraz starsze, przychodza tam glownie dla towarzystwa. Panna byla niepocieszona, ze nie spotkala zadnej kolezanki, poza trzema dziewczynkami z pilki, ktore jednak byly z mlodszego rocznika. Pozniej stwierdzila, ze za rok raczej na ten festyn nie pojedzie, chyba ze umowi sie z jakimis psiapsiolkami. Nik poki co nie mial problemu, zeby chodzic po festynie z mamusia, choc on akurat wpadl na kilku kolegow i z niektorymi nawet przejechal sie na karuzelach. :)

Na te mini kolejke gorska, Bi w tym roku nawet nie wsiadla, a Nik i jego kolega, jak widac ledwie sie wcisneli
 

Smieszna sytuacja bylo, kiedy ja wpadlam na dawna kolezanke ze studiow i zamienilysmy w przelocie kilka slow. Mlodszy nie mogl sie nadziwic skad ja owa pania znam. Kiedy powiedzialam, ze z nia studiowalam, dopytywal jak ja wlasciwie poznalam. Wiecie, matka taka stara, ze syn nie moze sobie wyobrazic ze kiedys byla mloda, uczyla sie i poznawala na uczelni ludzi, ktorzy nie byli rodzicami kolegow i kolezanek Potworkow. :D W kazdym razie, poczatkowo wysmienicie bawil sie Nik. Az na sam koniec, kiedy z kolei Bi wpadla na tamte znajome dziewczynki i chciala sie z nimi przejechac. Panicz zostal naburmuszony ze mna, bo jednej z owych panien nie trawi. :D Po tym chcialam zgarnac potomstwo na obiecane lody i do domu, ale Bi zachcialo sie jeszcze jednej przejazdzki.

Ta karuzela to koszmar. Sa dwie czesci i kreca sie naokolo, a dodatkowo kazda wokol wlasnej osi. Od samego patrzenia mozna puscic pawia
 

Nik stwierdzil, ze boli go brzuch (mysle, ze bylo mu niedobrze), wiec poszla sama, mimo ze przyznala, ze kreci jej sie lekko w glowie. I skonczylo sie tak, jak rok temu. Z karuzeli zeszla blada i z niewyrazna mina. Mimo ze usiadla na chwile na trawie, nic to nie pomoglo. Zachlannosc jednak zwyciezyla i uparla sie, ze chce loda. Coz... Kupilam im te lody skoro wczesniej obiecalam, ale na koniec ja zjadlam swojego, Nik troche zostawil, a Bi niemal calego wyrzucila. W domu, dobre pol godziny pozniej, nadal narzekala ze ja mdli... :)

Piatek zaczal sie juz zwyczajnie, czyli rano ogarnelam siebie oraz kota, przygotowalam dzieciakom lunch na pozniej, Nikowi podalam sniadanie bo zszedl na dol o czasie, a potem pojechalam do pracy. Poczatkowo rozwazalam zostanie w domu, skoro byl to juz ostatni dzien przed weekendem, ale dostalam maila z Fedex'u, ze w poniedzialek dostarcza mi przesylke, gdzie bede musiala podpisac odbior. Oczywiscie przewidywany czas dostarczenia: "do 20 wieczorem". Czyli caly dzien w plecy. Dzieciaki sa w domu, ale niestety przesylke musiala odebrac osoba pelnoletnia. ;) W kazdym razie, skoro w poniedzialek mialam zostac w chalupie, to do pracy pojechalam w piatek, zeby sprawdzic co sie dzieje. W koncu nie bylo mnie tam rowny tydzien. :) Po robocie musialam zas jechac na zakupy spozywcze, bo powyjadalismy przedkempingowe zapasy i lodowka znow swiecila pustkami. Upal byl niemozliwy, wiec 1/3 koszyka zajely mi lody. O dziwo, mimo ze na kempingu bylo raczej chlodno, udalo nam sie zjesc wszystkie mrozone przysmaki, ktore spakowalam. Trzeba bylo uzupelnic braki. :D Po zakupach, wiadomo, do domu, rozpakowac wszystkie torby, po czym... fajnie byloby juz posiedziec w klimatyzowanej chalupie. Niestety, tego dnia na festynie zaplanowane byly fajerwerki. Dopiero o 21:30, wiec wiekszosc wieczora czlowiek siedzial jak na szpilkach, zerkajac na godzine. Jeszcze rok temu, Potworki chcialy jechac, ale przez dzien o tym zapomnialy. Nik uslyszal wystrzaly kiedy mu czytalam przed snem i sie poplakal. Tym razem obiecalam wiec sobie, ze nawet jesli oni znow zapomna, to przypomne im, zeby nie bylo rozpaczy. Okazalo sie to jednak niepotrzebne, bo oboje pamietali. Malzonek wstawal rano do pracy, wiec poszedl normalnie spac, a wkrotce po tym my wyjezdzalismy z domu. Nigdy nie bylam na tych fajerwerkach przy okazji festynu, ale spodziewalam sie, ze moze byc problem z parkowaniem. Festyn odbywa sie bowiem przy dawnej podstawowce Potworkow, ktora znajduje sie przy centrum miejscowosci. Przy tym, poniewaz nasze miasteczko jest niewielkie, prawie nie ma tam parkingu przy ulicach. Wyjechalismy pol godziny przed planowanym rozpoczeciem, wiec dojechalismy gdzies kwadrans przed fajerwerkami. Tego, co sie dzialo w centrum, nigdy wczesniej tutaj nie widzialam! Poza wiekszymi miastami, w Hameryce bowiem niewielu ludzi porusza sie pieszo. Wiele glownych oraz osiedlowych drog nie ma nawet chodnikow! U nas w centrum, nawet w bialy dzien, mozna spotkac w porywach 2-3 osoby idace gdzies piechota. Tym razem na ulicach byly doslownie tlumy, zmierzajace oczywiscie w kierunku terenu festynu! Te kilka mniejszych uliczek, gdzie mozna zaparkowac, bylo zapelnione. Niedaleko znajduje sie plac z supermarketem, bankiem oraz kilkoma mniejszymi sklepami. Zwykle bez problemu mozna tam znalezc puste miejsce. Tym razem - zapomnij! Pokrazylismy, nic nie znalezlismy, wiec podazylam dalej, gdzie znajduje sie parking pod pediatra dzieciakow, ktory przechodzi w parking pod... domem pogrzebowym, a nastepnie pod kosciolem, do ktorego zwykle jezdzimy. Dzien wczesniej zaparkowalam pod kosciolem i moje auto bylo jednym z zaledwie trzech, ktore tam staly. W sobote wieczorem samochody staly na wyznaczonych miejscach, wzdluz przejazdow, ktore w ogole nie byly miejscami parkingowymi, czasem blokujac droge tak, ze ledwie przeciskal sie jeden samochod. Poniewaz zabraklo mi juz pomyslu co do tego gdzie moglabym zaparkowac, wjechalam jedna strona auta po krawezniku na trawnik. Na szczescie zostawilo to wystarczajaco miejsca na przejazd innych aut oraz wycofanie tych zaparkowanych. Z ulga (i radoscia Potworkow, ktorych juz ostrzeglam, ze mozliwe iz bedziemy musieli po prostu wrocic do domu) wyruszylismy na pokaz fajerwerkow. A na kolejny rok trzeba pamietac zeby wyjechac minimum godzine wczesniej i po prostu spedzic czas na festynie. Niestety, tlumy ludzi na pokazie oznaczaly tez, ze wszelkie laweczki, schodki, czy nawet wyzsze krawezniki byly zajete przez ludzi, a my oczywiscie nie wzielismy krzeselek. W koncu przycupnelismy na barierce przy dawnej szkole dzieciakow, oddzielajacej ulice od podjazdu dla szkolnych autobusow.

Widzicie te tlumy w tle? Troche huku i blysku, a taka popularnosc :D
 

Fajerwerki bardzo sie Potworkom podobaly, choc bylismy tak blisko, ze Nik momentami zakrywal rekami uszy. :) Strzelali zas prawie pol godziny! Walili, walili i konca nie bylo.

Biedak naprawde nie przepada za halasem
 

W koncu dalismy sobie spokoj z dalszym podziwianiem i ruszylismy... nie, nie do domu niestety, lecz znow na festyn. :D Nie bylo tego w planach; liczylam ze bedzie juz po festynie na ten dzien. A Potworki pierwszy raz byly tam wieczorem i zachwyt nad rozswietlonymi karuzelami sprawil, ze oczywiscie ublagaly chociaz po dwie przejazdzki. Co bylo robic... Dzieki temu, ze pokaz fajerwerkow nadal trwal, udalo nam sie kupic karnety bez czekania w kolejce i mlodziez mogla jezdzic rowniez bez opoznienia. Tym razem na szczescie obylo sie bez sensacji "zoladkowych", a dodatkowo Bi byla przeszczesliwa, bo w koncu wpadla na kolezanke. Ja znam sie z mama owej dziewczynki, wiec w czasie kiedy Nik krecil sie na "swojej" karuzeli, mialam z kim pogadac.

Takie zwykle krzeselka, a ta karuzela stala sie najulubiensza Nika
 

Pokaz sztucznych ogni, a potem przejazdzki, zaostrzyly oczywiscie apetyty, wiec Bi uprosila znow lody (i tym razem zjadla :D), a Nik wolal nachos z serem. Zapchane przekaskami dzieciaki daly sie na szczescie w koncu zaciagnac do auta.

Trzeba przyznac, ze takie rozswietlone wesole miasteczko ma w sobie sporo uroku
 

Oczywiscie wiekszosc wczesniejszych tlumow przyjechala na fajerwerki, wiec teraz kiedy szlismy, wszedzie bylo juz cicho i ciemno, a przez to troche straszno. ;) Choc nadal sporo osob sie krecilo to tu, to tam, wiec dla mnie najstraszniejsze bylo jak cos duzego i bzyczacego spadlo mi na glowe, sturlalo sie po czole i dopiero opadlo na ziemie. Nawet nie chcialam patrzec, co to bylo. :D Po powrocie do chalupy, oczywiscie ciezko bylo zagonic rozbawione Potworki do swoich pokoi, choc pozniej Nik zgasil u siebie swiatlo i poszedl spac zanim jeszcze ja podazylam na gore, co jest niezlym wyczynem.

Sobota i kolejny dzien festynu. Na szczescie juz ostatni. :D Jak ostatnio niemal codziennie, na popoludnie zapowiadali burze, wiec liczylam, ze moze pogoda zmusi festyn do zamkniecia o dzien wczesniej, ale (znow, jak prawie kazdego dnia) wszystko rozeszlo sie po kosciach. Bylo jednak duszno, burzowo i sennie. Chodzilam jak snieta ryba i nie moglam sie z niczym ogarnac. ;) Malzonek wrocil z pracy, a Bi od razu w progu "zaatakowala" go o basen. Panna trula o niego juz bodajze od konca maja, ale wtedy dzieciaki chodzily jeszcze do szkoly, pozna wiosna byla chlodna i deszczowa, podobnie jak poczatek wakacji, potem z kolei wiedzielismy ze lada dzien wyjezdzamy na kemping, wiec tak sie przeciagnelo. Akurat szczesliwie sie zlozylo, ze w czasie kiedy my marznelismy w przyczepie, nad nasze okolice nadeszly upaly. I choc jest burzowo i niestabilnie, to jest tez parno i goraco; niemal kazdego dnia temperatury dochodza przynajmniej do 30 stopni. Malzonek wiec obiecal, ze tak, tego dnia basen stanie, ale jak caly ranek sie chmurzylo, tak okolo poludnia wyszlo slonce, a temperatury staly sie nie do zniesienia. Dodatkowo, o tej porze roku, teren gdzie stoi basen jest w pelnym sloncu gdzies do 16 po poludniu. Stwierdzilismy wiec, ze poczekamy az zrobi sie tam cien, bo inaczej sie po prostu roztopimy. Pozniej jednak sie nagle zachmurzylo i w ktoryms momencie poszlam chociaz powyrywac trawe, bo teren stal pusty tyle czasu, ze zaczal zarastac. Jak ja poszlam, to oczywiscie zaraz zbiegla sie reszta rodziny. ;) W czworo szybko poszlo nam powyrywanie kepek trawska oraz wyzbieranie mini zoledzi oraz innych "smieci". Potem malzonek rozlozyl kupiona specjalnie plachte, wyciagnelismy z szopki rurki oraz pompe, z piwnicy sam basen i zaczelismy rozkladanie. Jak to bywa, w polowie wyszlo slonce i zaczelo tak napierdzielac, ze dokonczylismy stawiac caly stelaz i ucieklismy do chalupy. A i tak pot ciekl mi juz po skroniach, plecach oraz doopie. :D Dopiero troche pozniej wyszlysmy z Bi ponownie zeby przeciagnac weza i zaczac napuszczac wode.

Wody po kostki, ale Potworki juz nie mogly wytrzymac
 

Panna myslala, ze jeszcze tego samego dnia wskoczy do basenu, ale liczyla chyba na cud. ;) Po pierwsze, nie mial szans sie napelnic, a po drugie, tego dnia o 18 odbywala sie parada strazakow (jako czesc festynu), na ktora z jakiegos powodu strasznie chcial jechac Nik. 

Na poczatku parady, maszerowal taki jegomosc

Bi zdegustowana iloscia pstrykanych przeze mnie zdjec :D

Jak zwykle moi ulubiency - Szkoci ;)
 
Ta grupa spodobala sie zas Kokusiowi, bo grali na prawie tych samych instrumentach, co jego zespol ze szkoly

Jeden dzentelmen strzelal nawet z prawdziwego muszkietu, choc z naszego miejsca widzialam tylko lufe wylaniajaca sie zza flagi oraz chmure dymu ;)

Po paradzie nie bylo bata, Potwory koniecznie chcialy jeszcze ostatni raz przejechac sie na karuzelach. Poniewaz jezdzili tez dzien wczesniej choc mielismy tylko zobaczyc sztuczne ognie, wiec w sobote pozwolilam im wybrac tylko trzy przejazdzki. Co za duzo, to niezdrowo, szczegolnie, ze na karuzele oraz lody i przekaski, wydalam w trzy dni prawie $170! :O Przejechali sie raz na tej samej karuzeli, choc siedzieli osobno.

Karuzela niemal pusta, bo wiekszosc ludu nadal ogladala parade ;)
 

Potem chcieli isc na druga, ale Bi wpadla na kolezanke i oczywiscie usiadla z nia. Nik z jakiegos powodu nie trawi zadnej kolezanki siostry, wiec usiadl osobno i potem stwierdzil, ze bylo super, bo sily odsrodkowe nie spychaly go na nikogo. ;)

Bi scisnieta z kolezanka ;)
 

Pechowo, po tej przejazdzce pojawilo sie trzech chlopcow z druzyny pilkarskiej i namawiali go na jedna z tych karuzel, na ktorych juz byl. Bi rowniez poszla na ta pierwsza, ale tym razem z kolezanka. Mlodszy jednak juz wczesniej zaplanowal, ze ostatnia przejazdzka dla niego beda krzeselka i co ciekawe, zostal przy tym pomysle, pomimo namow kolegow. :) Potem obowiazkowe lody i pojechalismy do domu.

Zegnamy festyn do nastepnego roku, uff...
 

Tam okazalo sie, ze basen nie napelnil sie nawet w polowie, a dodatkowo gdzies w jego dnie sa dziurki. Musza byc malusienkie i poki co nie mozemy ich znalezc, ale woda wyraznie saczy sie gdzies spod spodu. :/ Poniewaz jednak utrata jest minimalna, to stwierdzilismy ze zostawimy juz basen skoro jest rozlozony, a w przyszlym roku zastanowimy sie co z nim robic.

W niedziele jakims cudem M. mial wolne, wiec dzien zaczal sie od kosciola. Bi wstala sama na czas, ale Kokusia musialam obudzic, wiec zwlekl sie lewa noga i strzelal fochy. Reszta dnia to juz byl relaks. Konczylismy napelniac basen, przyjechal tez w odwiedziny dziadek. Prognozy zapowiadaly deszcz od samego rana, ale zamiast tego bylo parno, duszno i srednio raz na godzine nadchodzila kilkuminutowa ulewa. Normalnie Floryda. :D Po odjezdzie dziadka, korzystajac z chwilowego braku deszczu, poszlismy na spacer przez sasiednie osiedle.

Nik jak zwykle musial zaliczac wszystkie krawezniki, kamienie oraz inne wertepy
 

Niestety znow zbuntowal nam sie pies, ktoremu Bi wczesniej rzucala chwile pileczke i chyba Maya uznala, ze na parny i upalny dzien, starczy jej aktywnosci. :D A tak serio, to musimy chyba zaczac bardziej zwracac uwage na samopoczucie siersciucha. W koncu ma on juz 9 lat, a to na sredniej wielkosci psa  moze nie bardzo duzo, ale tez niemalo. Zdecydowanie Maya moze juz nie byc w formie na latanie przez caly dzien, szczegolnie przy 30-stopniowych temperaturach. Po powrocie, nadszedl dlugo oczekiwany przez Bi moment, bo mogla wreszcie wskoczyc do basenu. :)

Basen = szczescie
 

W czasie kiedy ona sie chlapala, ja podczepilam reszte ogorkow do tyczek, bo przed wyjazdem tylko trzy krzaczki puszczaly pnacza, a teraz juz wszystkie. Swoja droga, moze przez to ze tak pozno wszystko posadzilam, ale warzywa radza sobie raczej srednio. Cukinie niby wielkie krzaczory, ale przed wyjazdem widzialam przynajmniej trzy male cukinki, wiec po tych kilku dniach spodziewalam sie znalezc je juz gotowe do zebrania. Niestety, okazalo sie, ze do polowy czy to zgnily, czy to uschly, trudno powiedziec. Baklazany nadal ledwo odrosly od ziemi i jakies owady strasznie je pogryzly. Pomidory maja juz pierwsze owoce, ale same krzaczki sa jakies takie rachityczne.

Przynajmniej "cos" sie dzieje
 

No i ogorki, ktore ledwie sie pna. Maja jednak sporo kwiatkow, wiec moze cos z nich jeszcze bedzie. Poki co, znalazlam jednego malego ogoreczka. :) Przy okazji powyrywalam troche chwastow i obejrzalam rabatki. Niestety, wiosenny brak czasu, a przez to oprysku, sprawil ze cholerne czerwone zuki pozarly mi lilie. Nie zostalo nic, nawet kikuty. :O Jedynie lilie tygrysie sie ostaly, choc tez sa mocno oskubane. W ogole cos w tym roku mam problem ze szkodnikami, bo w doniczkach na froncie zalegly sie cale hordy mszyc. Niestety moj wyjazd sprawil, ze kwiatki nie tylko nie byly pryskane, ale i podlewane. Teraz wiec i nie kwitna i podeschly. Wygladaja raczej mizernie i nie wiem czy sie jeszcze odbija... Czyli w ogrodzie, jak co roku, jest co robic, tylko czas uparcie nie chce sie rozciagnac. :) Kiedy Bi w koncu wyszla z basenu, chwycilam za butelke srodka na owady i opryskalam baklazany, lilie tygrysie oraz wszystko inne co wykazywalo jakies nadgryzienia. Popryskalam jedna z roz, ktora nagle wyglada jakby usychala, choc nie znalazlam na niej zadnych szkodnikow. Cos jej jednak szkodzi, wiec na wszelki wypadek dostala dawke srodka owadobojczego. Potem z rozpedu chwycilam za srodek na chwasty. Popryskalam teren przy basenie skoro bedziemy tam teraz czesto dreptac, zaczelam psikac przy schodach na taras i pod nim, bo chwasty rozrosly sie tam niemal po kolana i... zaczelo padac. No jasne... Poczatkowo tylko kropilo, wiec zignorowalam to i kontynuowalam. Niestety, kropienie pomalu przechodzilo w regularny deszcz, wiec w koncu dalam sobie spokoj, bo i tak moj oprysk pewnie wlasnie poszedl sie bujac. :/ Reszte dnia spedzilismy juz w srodku. Musialam wykapac Kokusia i podciac mu troche te dluzsza czesc wlosow. Mialam ochote ciachnac ja porzadnie, ale nawet przy takim przycieciu syn krzyczal, ze "za duuuzo!!!". ;)

W poniedzialek moglam pospac troche dluzej i cale szczescie, bo w Oreo znow cos nad ranem wstapilo. Nie dosc, ze szalala po pokoju oraz korytarzu, nie dosc, ze wskakiwala i galopowala przez lozko, to jeszcze mialczala i pomrukiwala. W ktoryms momencie mialam ochote wywalic ja z sypialni, ale kiedy usiadlam na lozku, ta pod nie "zanurkowala". Nie chcialo mi sie bladym switem ganiac za kiciulem, wiec zgrzytajac zebami polozylam sie, decydujac na przeczekanie. O 6:30 rano bylam przekonana, ze juz po spaniu, ale wtedy oczywiscie kot sie w koncu wyszalal i ulozyl w nogach lozka do spania. Kiedy pozniej wstalam, okazalo sie, ze nawet Bi ma zamkniete drzwi pokoju, co sie wlasciwie nie zdarza. Najwyrazniej Oreo dala do wiwatu tez i jej... Po sniadaniu i umyciu sie, przyszedl czas na ogarnianie chalupy. ;) Poniewaz czekalam na przesylke, poczatkowo zabralam sie za cichsze czynnosci, czyli kuchenke, zmywarke, wstawienie prania, itd. Paszporty dzieciakow dostarczyla okolo poludnia jakas bardzo nerwowa pani, niemal krzyczaca mi przez szybe, zebym nie wazyla sie wypuscic psa. Niestety, nawet nasze potulne "ciele" wzbudza strach doreczycieli. :D Kiedy juz mialam przesylke w lapkach, czym predzej porozrywalam koperty zeby obejrzec cenne dokumenty. Ciekawostka bylo, ze 12-letnia Bi dostala juz paszport normalnie, na 10 lat, ale 10-letni Nik tylko na 5. Jesli dobrze pamietam, to hamerykanckie paszporty wydawane sa na 5 lat az do ukonczenia przez dziecko szesnastu. A tu juz Starsza mamy z glowy, bo bedzie miala 22 lata, sama wiec zdecyduje czy chce go przedluzac. Z 15-letnim Kokusiem nadal bedziemy musieli kulac sie do ambasady... W kazdym razie, skoro juz nie musialam nasluchiwac dzwonka do drzwi, zagonilam potomstwo do odkurzania i mycia podlog w swoich pokojach, a potem to samo zrobilam w swojej sypialni, lazience oraz reszcie gory. W miedzyczasie obiad oraz zagladanie w komputer zeby sprawdzic co w pracy i w koncu wrocil M. Tego dnia to Bi wyjatkowo guzdrala sie przy obiedzie, wiec do basenu poszla w koncu dopiero po 16. Postanowil towarzyszyc jej Nik, co bylo niezwykle, bo woda nadal byla raczej lodowata. ;)

Najlepsza zabawa to kiedy siostra jest "wierzchowcem"
 

Wyszaleli sie, przy czym Nik oczywiscie pierwszy skapitulowal. Przeschli, posiedzieli i Mlodszy musial jechac... na basen. Tym razem troche wiekszy niz nasza "kaluza". :D Juz tradycyjnie, Bi chciala pojechac w tym czasie pobiegac przy high school. Dodatkowo chcialysmy podejsc do biblioteki bo pannie znow skonczyly sie czytadla, a jeszcze chciala podejrzec trening brata. W rezultacie, okazalo sie, ze na bieganie/chodzenie mialysmy... 10 minut. :D

Panna biegnie, ja podziwiam, ze jej sie chce :D
 

Po czym w bibliotece tylko zmarnowalysmy czas, bo nie bylo zadnej z ksiazek upatrzonych przez Starsza. Pojechalysmy z kolei na basen, a tam cicho-sza, pustki. Zastanawialam sie czy z jakiegos powodu skrocili trening, ale postanowilysmy jeszcze kontrolnie zerknac na zewnetrzny. Bingo! Druzyna przeniosla sie na powietrze. :) Mialysmy tylko chwilke postac i popatrzec, ale kiedy napisalam wiadomosc do M. zeby odebral syna na zewnatrz, odpisal czy moge juz go przywiezc do domu, a on skonczy wlasny trening wczesniej. Coz, skoro i tak juz tam bylam to mi wsio ryba. ;)

Trening w fajnych okolicznosciach przyrody
 

Basen na zewnatrz mial zaskakujaco ciepla wode, ale pechowo dzien byl w koncu nieco chlodniejszy (25 stopni) i bez wilgotnosci, wiec pod wieczor zaczelo sie robic "rzesko". Pod koniec treningu dzieciaki cwiczyly skoki i Nik szybko zaczal klekotac uzebieniem. ;) Musze przyznac, ze Mlodszy skacze duuuzo lepiej niz jeszcze ze dwa lata temu. Teraz przypomina to skok, choc nogi troche jeszcze rozklada na "zabe". :D Oczywiscie Bi skwitowala, ze ona potrafi skakac duzo lepiej, bo "chociaz teraz nie plywa, to cala mechanike skoku ma wyryta w mozgu". Taaa... Wiadomo przeciez, ze nie bedzie w czyms gorsza od brata... :D

We wtorek musialam juz wyruszyc do roboty... Rano ogarnelam wiec siebie oraz kota i podalam dzieciakom sniadanie bo wstali zanim wyszlam, a potem podazylam do pracy. Pare godzin tam na szczescie szybko minelo i wyruszylam w droge powrotna, zahaczajac po drodze o biblioteke. Tym razem inna filie niz zwykle. Sprawdzilam bowiem na stronie internetowej i choc tam gdzie zazwyczaj jezdzimy nie bylo poszukowanych ksiazek, w drugiej byly dwie z trzech. Swoja droga, mieszkam w tej miejscowosci juz 14 lat, a zawitalam tu pierwszy raz. :) Na szczescie to drugi oddzial tej samej biblioteki, wiec wypozyczone ksiazki moge oddac w obu miejscach. Dojechalam w koncu do chalupy i zaskoczona bylam, ze Potworki dopiero jadly obiad, mimo ze M. byl w domu od godziny. Kiedy zjedli, polecieli oczywiscie do basenu.

Nie ma jak plasnac se na brzuch :D
 

W czasie gdy oni sie chlapali, ja kontynuowalam oprysk i przycielam gorne pedy pomidorow, w nadziei, ze teraz troche zgestnieja. Pozniej podlac warzywnik oraz kwiatki w doniczkach, prysznic i po dniu.

Sroda zaczela sie rowniez normalnie. Poskladac jedno pranie, wstawic kolejne (brudne ciuchy mnoza sie chyba przez paczkowanie :D), rozladowac zmywarke, przelozyc brudy ze zlewu, wypuscic psa, nakarmic kota... Sniadanie dla siebie oraz dzieciakow... Potem mozna juz bez przeszkod ruszyc do pracy, uff... :D Z tej musialam za to wyjsc wczesniej, bo Nik mial zawody plywackie. Zbiorka juz (?) o 16, wiec po 14 przyjechalam do domu, zeby spokojnie przygotowac dzieciakom obiad zanim trzeba bedzie wyruszac. Poza tym chcialam popakowac wszystko co trzeba, czyli przekaski, wode z lodem (przy 32 stopniach i zawodach na swiezym powietrzu, to koniecznosc), reczniki, itd. Oczywiscie mialam prawie dwie godziny, a ostatnie minuty spedzilam w biegu, poganiajac jeszcze syna. Wyjechalismy o... 16:15. :D Dobrze, ze to doslownie 2-3 minuty jazdy, a rozgrzewka zaczynala sie pietnascie minut pozniej. Wkurzylam sie tylko, bo zawody mialy zaczac sie o 17, a tymczasem panowal kompletny chaos i dezorganizacja. Glownie ze strony drugiej druzyny, ktora pamietam z zeszlego roku, ze rowniez byla kompletnie nieogarnieta. Mieli mase plywakow, ale wszyscy ich trenerzy to takie "dzieciaki", na oko studenci, wiec zupelnie nie mogli sie doliczyc, doszukac, uporzadkowac... Przed niemal kazdym wyscigiem byly jakies pytania, ponowne sprawdzanie karteczek, itd. W dodatku mieli tylu zawodnikow, ze w niemal kazdym wyscigu byly przynajmniej dwie (a czasem trzy) kolejki (heats). Wszystko to wprowadzalo oczywiscie solidne opoznienia. Nie mowiac juz o tym, ze zastanawia mnie rozumowanie niektorych rodzicow przy zapisywaniu dziecka na zawody. Zdarzaly sie dzieci, ktore plynac plynely, ale style mialy raczej "rozpaczliwe", co chwila przystawaly bo brakowalo im sil i przy kazdym wyscigu dochodzila minuta czekania az jedno z drugim w koncu doplynie... I nie dosc ze pojawiala sie irytacja na kolejne opoznienie, to jeszcze zwyczajnie szkoda mi bylo owych malolatow, bo co za przyjemnosc byc za kazdym razem ostatnim... Wiem, ze sa to pewnie dzieciaki nowe, ktore dopiero co dolaczyly do druzyny, wiec nie rozumiem dlaczego rodzice nie poczekaja az nabiora troche szybkosci i wprawy? W kazdym razie, przed zawodami spytalam trenera, o ktorej powinnismy skonczyc i powiedzial, ze 18:30, najpozniej 19. Taaa... :D Zreszta sam troche namieszal, bo wyraznie w kazdym wyscigu chcial miec kogos z naszej druzyny i w rezultacie, jak zima Nik plynal najwyzej 4 razy, to teraz startowal... 6. Kiedy wczesniej przeczytalam mu liste stylow oraz dystansow, tak naprawde tylko na jeden wyscig sie skrzywil, a na wiesc o innym otwarcie spanikowal. Kiedy zaproponowalam, ze mozemy pogadac z trenerem, ze dopiero co wrocil na plywanie i nie czuje sie do konca gotowy zeby plynac dystans 100m, zaczal plakac, ze trener na pewno sie nie zgodzi. Potem jednak sprawdzilismy, ze z jego druzyny tym samym stylem poplynie tylko z jednym kolega i jakos go to pocieszylo. Zawody zaczely sie w koncu prawie o 17:20, a pierwszym wyscigiem byla sztafeta mieszana, i to podwojnie, bo nie dosc ze kazde dziecko plynelo innym stylem, to jeszcze w kazdej grupie plynely dziewczynki oraz chlopcy. Nik plynal trzeci, stylem motylkowym. Ich grupa doplynela druga, ale nie wiem jak to policza faktycznie, bo polaczyli tez kilka rocznikow, zeby zapelnic linie. Potem mial dluzsza przerwe, bo plynal w wyscigu numer #14, a jak pisalam, kazdy sie mocno przedluzal. W miedzyczasie krecil sie bez celu nadrabiajac zaleglosci towarzyskie, gral chwile na Nintendo, zajrzal tez oczywiscie do sklepiku, naciagajac mnie potem na lody. ;) Pozarl ich chyba ze 4, takie byle co, zwykla poslodzona i pokolorowana woda, ale ze bylo goraco i nie chcial nic innego jesc, wiec swierdzilam, ze w zasadzie przyda mu sie troche cukru na energie. :)

Poniewaz zawody plywackie to tyle czekania, wiec mozna spokojnie pokrecic sie z kolegami
 

W koncu nadszedl jego kolejny wyscig. Ponownie stylem motylkowym, ale tym razem indywidualnie na 25m. Mlodszy nie lubi tego stylu i kiedy wskoczyl do basenu, przez pomylke dwa machniecia zrobil... kraulem. :D Okazalo sie, ze choc w naszej druzynie Nik nie ma sobie rownych w swojej grupie wiekowej, w przeciwnej trafil na godnego siebie zawodnika. ;) Szli leb w leb, ale w koncu tamten wygral o ulamek sekundy. :D

Tamten chlopiec wlasnie wstaje, a Kokusiowi zostal ostatni wymach ramionami :)
 

Na szczescie zupelnie sie nie przejal, a dodatkowo smial sie z pomylki stylow. ;) Kolejna przerwa byla krotsza i Mlodszy plynal stylem grzbietowym, ponownie na 25m. Tym razem zostawil wszystkie dzieciaki daleeeko w tyle i byl niekwestionowanym zwyciezca. :D

Nik wlasnie doplywa, kawalek za nim plynie kolejny zawodnik, a reszty chlopcow nawet jeszcze nie widac
 

Pozniej znow mielismy dlugie czekanie, gdzie Nik dopingowal kolegow, a ja dreptalam w kolko. Szkoda, ze basen nie mial nieco wiekszego terenu... :) Kolejnym jego wyscigiem byl kraul na 50m. Znowu trafil na tamtego chlopca ze stylu motylkowego, wiec walka byla ostra. Ostatecznie wygral Nik, rowniez o doslownie sekunde. :D

Nik dotyka scianki, tamten chlopiec wlasnie doplywa, a reszta... gdzies daleko w tyle :D
 

Kolejny troche krotszy odpoczynek i Mlodszy plynal ten wyscig, ktorego na poczatku w ogole nie chcial sie podjac. To jedna dlugosc basenu kazdym stylem, a wiec w sumie 100m. Nikowy najdluzszy wyscig tego dnia. Niestety, znow trafil na tego chlopca, ktory okazal sie jego najwiekszym rywalem w tych zawodach i choc poczatkowo wygrywal, w czwartej dugosci basenu jednak zdecydowala forma, bo przegral. Ponownie o doslownie pare milisekund. :)

Sytuacja jak w poprzednim wyscigu, tylko odwrotna; tym razem tamten wlasnie dotyka scianki, a Nik doplywa. Pozostalych rywali nie ma nawet na horyzoncie :D
 

Tym razem jednak wyszedl z basenu z poczatkiem histerii, placzac ze boli go brzuch. Normalnie powtorka z rozrywki z lutowych mistrzostw. :D Jak Mlodszy czuje, ze mu nie idzie, to panikuje i potem ryczy, ze nie moze oddychac albo cos go boli. I nie moge mu przetlumaczyc, ze to tylko stres i musi wziac kilka glebszych oddechow. Tym razem mial bardzo krotka przerwe miedzy wyscigami i balam sie, ze nie uspokoi sie na tyle, zeby poplynac. A byla to sztafeta, wiec brzydko tak zostawic kolegow i kolezanki z druzyny. Probowalam mu tez szybko wcisnac cos do jedzenia, bo pomyslalam, ze brzuch moze go bolec z glodu. W koncu obiad jadl 4 godziny wczesniej, a potem wyssal tylko troche mrozonej wody, zwanej lodami. Niestety, Mlodszy za cholere nie chcial nic zjesc, ale na szczescie ostatni wyscig to, jak pisalam, byla sztafeta, wiec nie dosc, ze kazdy plynal tylko jedna dlugosc basenu, to jeszcze w otoczeniu kolegow. To pozwolilo sie Nikowi spiac i poplynal juz bez placzu. Ja w miedzyczasie popakowalam wszystkie rzeczy i poskladalam krzesla, wiec kiedy wyscig sie skonczyl, od razu moglismy wyruszyc do domu. Ogolnie Mlodszy wrocil zadowolony i dumny z siebie, ale ten moment stresu zaowocowal tym, ze w kolejnych zawodach, za dwa tygodnie, nie chce juz brac udzialu. Coz, zobaczymy. Moze go jeszcze "urobie". :D Wychodzilismy o 20, a jeszcze trwaly ostatnie wyscigi starszych grup. To tyle z zakonczeniem "najpozniej o 19". :D

W miedzyczasie, poniewaz nie moze byc za przyjemnie, zaczelam dostawac sms'y od malzonka. Zawody Kokusia nie byly bowiem jedynymi wydarzeniami dnia. Jeszcze pod koniec maja, kiedy chodzila na akrobatyke, Bi poprosila zeby ja zapisac na lekcje tanca w wakacje. Maja taki krotki, 5-tygodniowy program, gdzie co tydzien dzieciaki moga sprobowac innego stylu tanca. Poniewaz Potworki nie uczeszczaja w tym roku na zadne polkolonie, wiec stwierdzilam, ze to fajny pomysl, bo Bi wyrwie sie przynajmniej z domu raz w tygodniu. Minelo troche czasu i jakos w poprzednim tygodniu przypomnialam pannie o zblizajacych sie zajeciach, ale bylo to miedzy kempingiem a festynem i chyba nawet nie zwrocila uwagi na to, co mowie. W poniedzialek przypomnialam wiec jeszcze raz, a panna... w placz! Bo ona jednak nie chce!!! :O Po prostu mialam ochote ja udusic! Oczywiscie do jej jekow przylaczyl sie zaraz M., strzelajacy mi wyklad, ze po co ja zapisalam, ze po co slucham dzieciaka, ze przeciez wiem jaka jest Bi, ze to moja wina i ze jak nie chce, to zebym ja wypisala. Teraz juz mi zylka solidnie zaczela pulsowac... :/ Poklocilam sie i z corka i z malzonkiem i w pierwszym odruchu machnelam reka, ze ok, wypisuje gowniare. Kiedy jednak ochlonelam, pomyslalam, ze o nie, figa! Nie bedzie tak, ze pannica bedzie sie bujac jak choragiewka na dachu. To byly bodajze pierwsze zajecia, ktore Bi sama wynalazla i sama poprosila zeby ja zapisac. Zwykle bowiem to ja wynajdywalam aktywnosci, a kiedy niechybnie sie one Starszej nudzily, potrafila palnac, ze to ja chcialam zeby ona gdzies chodzila, a ona sie tylko zgodzila. :O Tym razem nie dosc, ze sama wybrala sobie zajecia, nie dosc, ze kilka razy pytalam czy na pewno chce, to jeszcze musialam specjalnie zawracac glowe administratorom, bo kiedy chcialam zapisac Bi internetowo, okazalo sie, ze gorna granica wiekowa bylo 11 lat, a ona ukonczyla juz 12. Specjalnie dla niej zmienili wiek. Teraz wiec tupnelam noga i oznajmilam pannicy, ze skoro jest zapisana, to bedzie chodzic. To bedzie dobra lekcja wdziecznosci (ktos spelnia jej zachcianki, placi za to, wiec moze trzeba podziekowac, a nie strzelac fochy), pokory (zawracalysmy paniom glowe, a one zmienily granice wiekowa specjalnie zeby Bi mogla sie zapisac, wiec wrecz nie wypada sie teraz wycofywac) oraz konsekwencji (chciala, zapisalam, teraz bedzie chodzic, szczegolnie, ze mowa nie o calym roku, tylko o glupich 5 tygodniach!). W kazdym razie, w poniedzialek jakos Bi przyjela to do wiadomosci. W srode znow zaczela cos marudzic, ale bylam zajeta szykowaniem sie na zawody Kokusia, wiec powiedzialam krotko, ze nie ma dyskusji i koniec. Zajecia sa potwornie pozno, bo o 19:30, wiec myslalam, ze zdaze wrocic i ja zabrac. Niestety, jak widzialyscie wyzej, tak sie nie stalo. Napisalam do M., ze jak chce to niech przyjedzie do Kokusia i poczeka do konca zawodow, a ja wroce do domu zgarnac Bi. Odpisal jednak, ze ja zawiezie. Niestety, chwile pozniej napisal, ze ona ryczy i ze dlaczego on musi tego sluchac, ze on mowil, ze powinnam ja wypisac, ze on ma dosc, zebym do niej zadzwonila, itd. Ku*wa!!! Jest ojcem czy doraznym opiekunem?! I serio, nie wytrzyma pol godziny stekania 12-latki?! Wkurzona, zadzwonilam do Bi i wysluchalam ponownie zalow, ze ona nie chce tam jechac, ze nikogo nie zna, nie lubi i dlaczego musi. Przyznaje, ze mialam juz tak dosc tej calej sytuacji, a do tego bylam juz solidnie zmeczona i spocona po kilku godzinach w upale na basenie, wiec po prostu ostro ja ochrzanilam i powiedzialam, ze ma przestac ryczec i jechac bez chociazby pisniecia, bo mam serdecznie dosc wysluchiwania nie dosc ze jej smecenia, to jeszcze zrzedzenia malzonka. O dziwo, po tym dostalam juz tylko sms'a od M. ze zawiezie ja, ale potem wraca do domu i nie czeka. W koncu u Kokusia sie zakonczylo i zawiozlam go do domu. To zaowocowalo oczywiscie kolejna wymiana zdan miedzy mna a malzonkiem, bo ile mozna sluchac, ze mam nauczke, ze zawsze jestem na kazde skinienie i pomysl dzieciakow, itd. No nie ma u nas, ze starzy stoja jednym frontem. Nie. U nas ojciec zawsze wie lepiej. Ja prdl. Potem pojechalam po Starsza i na dzien dobry oznajmilam jej, ze tym razem sie doigrala i od teraz, o udzial w kazdej aktywnosci, ktora sobie umysli, bedzie pytac ojca. Ja nie kiwne placem, bo nie bede znow wysluchiwac jej fochow i dodatkowo zrzedzenia malzonka. Oczywiscie Bi byla bardzo zdziwiona, bo okazalo sie, ze zajecia jej sie... podobaly! A to, kuzwa, niespodzianka! A jej placz tego dnia podobno byl spowodowany tym, ze sie denerwowala, bo to pierwsze zajecia i ona nie wiedziala co i jak. A przeciez chodzila do tego studia caly rok! :O Tak czy owak, jak raz czy drugi bedzie musiala prosic ojca o pozwolenie na zapis tu i owdzie, moze trzy razy sie zastanowi, czy na pewno chce. I pocwiczy ostro argumentacje, bo M. nie jest skory do wydawania kasy, a wiele zajec dzieciakow uwaza zwyczajnie za strate czasu... ;)

Dawno nie bylo zdjec ekraniku :D
 

Czwartek ponownie zaczal sie zwyczajnie. Sniadanie sobie, kotu oraz dzieciakom, lekkie odgruzowanie kuchni, posprzatac kuwete (fuj) i moglam jechac do pracy. Rano przypomnialam jeszcze dzieciakom, ze po poludniu umawiali sie na pilke nozna ze znajomym rodzenstwem. Nik najpierw ciezko westchnal, ale kiedy pozniej sie dobudzil i zjadl, stwierdzil, ze pojedzie. Bi za to, okazalo sie, umowila sie z najlepsza kolezanka. Za dwa tygodnie ma sie przez weekend zaopiekowac jej krolikami i oznajmila, ze akurat tego dnia koniecznie musi do nich pojsc i obejrzec co i jak. Byla tam poprzedniego popoludnia, ale wtedy pokazala jej to psiapsiolka, a teraz miala pokazac jej mama. Mowie, ze napisze do tej mamy, ze Bi przyjdzie innego dnia, bo juz ma plany. Nie, ona musi dzis i koniec. Mowie, ze przeciez moze jeszcze raz popatrzec jak ogarnac zwierzaki i spokojnie wroci na czas zeby pojechac, ale nie. Wiadomo, ze kroliki to tylko wymowka na spotkanie towarzyskie. ;) Przypominam, ze mama tej dziewczynki z ktora umowiona byla na pilke, juz tydzien temu pytala czy bedziemy i Bi byla cala chetna, a teraz wystawia kolezanke do wiatru. Tlumacze, ze to bardzo nieladnie, ale Starsza nie przyjmuje argumentow. Nie to nie. Polecam za to, ze ma do kolezanki napisac i przeprosic, ze jej nie bedzie. Na szczescie akurat ta panna ma telefon, wiec niech sie Bi sama tlumaczy, o! ;) Pojechalam wiec do pracy, odhaczylam swoje godziny i wrocilam z powrotem.  Wkrotce po moim przyjezdzie, Starsza wychodzila do kolezanki, wiec siedziala jak na szpilkach, odliczajac minuty. :D Zjadlam obiad, wyczyscilam basen, umylam zlew w mojej lazience i... na kawe czasu juz nie starczylo. Za to z ogrodka zebralam pierwsze plony. :)

Alez mam produkcje! ;)
 

Kolejne dwie cukinie powinny byc gotowe do zerwania za dzien, dwa, ale z ogorkami poki co kiepsko. Wiem, ze posadzilam je pozno i teraz ani sie bardzo nie pna, ani nie produkuja ogorasow. Maja mnostwo kwiatkow, ale poza tym jednym, wszystkie ogoreczki to poki co takie zalazki. Coz, moze jeszcze przyspiesza i znow nie bede nadazac za robieniem malosolnych. ;) Pozniej zgarnelam Kokusia i pojechalismy. Trener, ktorego Nik mial jeszcze poprzedniej wiosny, organizuje cotygodniowe treningi dla chetnych dzieciakow. Dziwie sie, ze mu sie chce, ale to taki pasjonat pilki oraz dzieciarni. W koncu zwykle trenerami sa rodzice dzieciakow, a jego syn jest juz dorosly. I dalej nie tylko trenuje malolatow, to jeszcze urzadza treningi latem, w 30-stopniowych upalach. No dobra, o 18 w czwartek bylo "tylko" 29 stopni. :D Za to wiala fajna bryza, ktora byla co prawda ciepla, ale za to wprowadzala troche ruchu powietrza.

Nie wiem gdzie Nik biegnie i na co patrzy, bo pilke ma chlopaczek w niebieskim, po prawej ;)
 

Wsrod chlopcow znalazlo sie kilku, ktorych Nik znal. Niestety, dwoch nie lubi, ale coz. ;) Chlopcy biegali jak wsciekli, a ja chodzilam. Trening byl przy jednej z podstawowek, ktora okazalo sie, ze choc sama jest chyba najmniejsza w naszej miejscowosci, ma przepiekny teren wokol. Rozlegle laki, sciezka przez las oraz ogromny plac zabaw, ktory Nik z kolega musieli oczywiscie sprawdzic.

Widac, ze przez lata plac rozbudowywano, dodajac kolejne czesci. To co tu widac to moze 1/5 calosci, a do tego, jak pisalam, ogromny teren naokolo...
 

Dosc szybko jednak zgarnelam stamtad chlopakow, bo zrobila sie 19:20, a ja nie mialam jeszcze nic przygotowane na kolejny dzien, nie mowiac juz, ze po kolejnym intensywnym popoludniu bylam zwyczajnie zmeczona. A moje wedrowki zaowocowaly co prawda zrobionymi krokami, co zawsze jest mile widziane, ale tez i ugryzieniem konskiej muchy. :/ Na szczescie nawet bardzo nie zabolalo. :D Zas poza opieka nad krolikami za tydzien, w ten weekend Potworki zajmuja sie kotami oraz psem sasiadow obok, bo wyjechali i sasiadka spytala czy dzieciaki nie ogarnelyby ich zwierzynca. Potworki oczywiscie na to jak na lato. ;)

Na piatek zapowiadali caly dzien deszczu oraz burz, wiec wieczorem w czwartek nie podlewalam ogrodu, choc ze znajoma w pracy gadalysmy, ze "uwierzymy jak zobaczymy". Ostatnio bowiem prognozy potrafily sie diametralnie zmienic w ciagu kilku godzin, albo pokazywac jedno, gdzie za oknem dzialo sie zupelnie cos innego. ;) Ale ze wrocilam dosc pozno do domu, to stwierdzilam, ze najwyzej szybko podleje rano. Tym razem prognozy sie jednak sprawdzily, bo juz kladac sie spac, musialam odwrocic sie od okna, bo co chwila blyskaly pioruny, a w nocy dwa razy grzmoty walnely nad samym domem, az podskoczylam na lozku. ;) Kiedy rano zeszlam na dol, lekko padalo, po chwili jednak zrobilo sie ciemno, jak poznym wieczorem. Musialam swiatlo zapalic, bo kompletnie nic nie widzialam. Po chwili oczywiscie lunelo porzadnie i rozlegly sie grzmoty. A za moment uslyszalam... klikanie. Patrze za okno - grad! No pieknie... Moj warzywnik i tak marnie sobie radzi, to jeszcze niech go grad polamie... Przed wyjsciem nie mialam jednak czasu pojsc i ocenic zniszczenia. Dzieciaki za to wykorzystaly moment, gdzie "tylko" padalo, ale przynajmniej nie grzmialo i polecialy do sasiadow nakarmic zwierzaki i uchylic im tylne drzwi zeby mogly wyjsc jesli beda chcialy. Pojechalam do pracy w ulewe, a kiedy wysiadlam z auta, oczywiscie znow zaczelo blyskac i grzmiec. Modlilam sie, zeby mi piorun nie przyrabal w parasol. ;) Do godziny 11 jednak przestalo padac, a nawet momentami zaczelo sie lekko przebijac slonce. Burze zniknely z radaru do 20. Takie zmiany to norma ostatnio. Po pracy na zakupy spozywcze (ble), a potem juz do domu, rozpoczac weekendzik! :)

Do przeczytania!