Nie moge uwierzyc, ze lipiec praktycznie dobiegl konca. Pewnie co rok sie powtarzam, ale w sierpniu mam wrazenie, ze jedna noga tkwie juz w roku szkolnym. Zwykle tez wieczory sa wyraznie krotsze, a noce chlodniejsze i czuc, ze jesien tuz-tuz... No to juz wiecie ze dopada mnie przed-jesienna melancholia. ;)
Sobota, 22 lipca byla naprawde leniwa. Malzonek pracowal, a ja oraz Potworki wyspalismy sie do oporu, po czym spedzilismy spokojny ranek. Az "za" spokojny, bo kiedy M. okolo poludnia dojechal do domu, Bi wlasnie skonczyla sniadanie (!), a Nik nadal siedzial w pizamie. ;) Postanowilam dac jeszcze jedna szanse grochowi i posialam nasiona w takich mini foremkach, specjalnych do wysiewu. Zobaczymy ile wykielkuje i czy w ogole sobie poradza. Nie wiem co prawda czy zdaza jeszcze cokolwiek wyprodukowac, ale u nas nawet wrzesien zwykle jest bardzo cieply, wiec moze cos z tego bedzie. A jak nie, to mam nadzieje przynajmniej przetestowac teorie, ze jesli przesadze do ziemi juz sadzonki, a nie nasiona, to nic ich nie pozre. Poza tym oczywiscie robilam pranie, bo to jest niczym syzyfowa praca, wysprzatalam kuchnie, wyczyscilam basen, itd. Sam relaks. :D Malzonek mial kolejnego dnia pracowac, wiec chcial pojechac do kosciola. Ja oraz Potworki moglismy co prawda pojechac nastepnego dnia, ale stwierdzilismy, ze pojedziemy razem z nim. Wybralismy jednak kosciol w sasiedniej miejscowosci, gdzie popoludniowa msza w sobote jest najwczesniej, o 16. Tak, zeby zostalo jeszcze troche wieczora. :) Po powrocie Potworki chcialy oczywiscie wskoczyc do basenu. Niestety, przyszlo do nas, nie tyle ochlodzenie, co suche powietrze. Bez wysokiej wilgotnosci, temperatury w nocy spadaja na leb na szyje, a takze jest duzo chlodniej w cieniu. Dzieciaki polecialy do basenu kiedy nie bylo juz nad nim slonca i choc woda byla cieplutka, to niestety powietrze bylo juz "rzeskie", a w dodatku wial dosc mocny wiatr. Bi chlapala sie prawie godzine, ale Nik - wrazliwszy na chlod, wytrzymal zawrotne 5 minut. :D
Kiedy panna w koncu wylazla z wody i moglam zajac sie czyms innym niz zerkaniem czy sie nie topi, Potworki zazyczyly sobie... domowa pizze. Ciasto mielismy juz przygotowane, ale wczesniej wsadzilam je do lodowki i o nim zapomnialam. ;) Ja chcialam zabrac sie za faszerowana cukinie, a im sie przypomnialo o pizzy... Na szczescia ta piecze sie tylko 12 minut, wiec szybko przygotowali swoje mini pizze, a w tym czasie ja wydrazylam cukinie i wypelnilam je przygotowanym wczesniej farszem. Wyjelam pizze, a do piekarnika powedrowala cukinia. Kiedy ona sie piekla, polecialam podlac ogrod, bo padalo solidnie w piatek po poludniu, ale juz sobota byla sucha i choc moze nie specjalnie upalna, ale 27 stopni to tez niemalo. Cukinia sie dopiekla, a ja w miedzyczasie zaczelam przygotowywac moje ulubione ciasto z jablkami. Przypomnialam sobie bowiem, ze niedziela to zwykle dzien odwiedzin dziadka, a ja nie mialam zadnego ciacha. Piekarnik wyrabial wiec norme jak nieraz za tydzien. ;)
W niedziele ponownie dluzsze spanie, a potem leniwy poranek. Jak zwykle przyjechal moj tata i posiedzial pare godzin. Po jego odjezdzie nigdy nie wiem, w co wlozyc rece, bo nagle robi sie popoludnie... Szybko wstawialam wiec pranie, czyscilam basen, poszlismy tez na dluzszy spacer. Jakims cudem, chyba dzieki brakowi wilgotnosci, a wiec i duchoty, pies dal rade i tym razem nie opieral sie w polowie drogi. ;) Po powrocie do domu, Potworki wskoczyly oczywiscie do basenu. Tym razem swiecilo nad nim slonce, wiec nawet Nik posiedzial w wodzie dluzej, a jak potem juz sie zamoczyl i rozruszal, to zadnego z dzieci nie moglam z niej wyciagnac.
Zerkajac na nich co chwila, rozlozylismy z M. bok przyczepki i obnizylismy nasze lozko w niej, zeby w koncu zebrac i poprac posciel po poprzednim kempingu. Zalowalam, ze nie wzielam sie za to wczesniej, bo choc u dzieci wszystko wydawalo sie ok, to nasze poduszki byly w dotyku wyraznie wilgotne. Niestety, po pogodzie jaka mielismy na kempingu, nie jest to zaskoczeniem, dziwne tylko, ze przez ponad dwa tygodnie, zamiast przeschnac, to wszystko sie tak kisilo. :( W kazdym razie, powiesilam nasze spiwory i rozlozylam wszystkie poduszki na tarasie, zeby sie dobrze przewietrzyly, a poszwy wzielam do prania. Kiedy dzieciaki wyszly wreszcie z basenu, tradycyjnie juz pomoglam Kokusiowi zdjac mokre kapielowki, po czym nawet go nie wycieralam, tylko zagonilam od razu pod prysznic. ;)
Potem poskladalam jedno pranie, przelozylam do suszarki kolejne oraz wstawilam nastepne. Bez prania chyba nie wiedzialabym co z soba zrobic z "nudow". :) Podlalam ogrod i przy okazji odkrylam, ze kwiaty w donicach przy frontowych drzwiach, znow pokryte sa mszycami. Nosz... co wybije towarzystwo, to wraca jak bumerang. I w sumie tyle... Ciesza mnie takie spokojniejsze weekendy, bo wiem ze we wrzesniu znow bede ich polowe spedzala na boiskach. Musze sie wyleniuchowac zeby starczylo mi potem do listopada. :D Aha. Zeby nie bylo nam za fajnie, to podczas kapieli Kokusia, z sufitu w kuchni zaczela kapac woda... Tak doslownie pare kropli, ale mimo wszystko to niepokojace. Dziwne, ze nie mielismy z tym problemu do powrotu z Polski, kiedy M. odkrecil wode w toalecie w naszej lazience, a w niej puscil zaworek. Wtedy w kuchni porzadnie sie lalo, ale zawor zostal naprawiony i pozornie wszystko bylo ok. Pare dni pozniej znow lekko polala sie woda, ale sama ustala i nie wiedzielismy czy po prostu reszta jej skads splynela, czy co. Jakis tydzien temu znow zauwazylam pare kropli na podlodze w tym samym miejscu i teraz znow. Nie wiadomo co sie tam dzieje, ale M. czeka rozwalanie sufitu zeby dostac sie do rur i sprawdzic gdzie przecieka... :/
W poniedzialek... zaspalam. Budzik zadzwonil o 7:30, wylaczylam go i polozylam jeszcze "na moment" glowe... Przebudzilam sie ponownie, patrze na zegarek - 8:21! Ups... Zdarza mi sie dosc czesto przysnac, ale doslownie na kilka minut. Malo kiedy zasypiam ponownie prawie na godzine! :O Musze jednak przyznac, ze spielam sie, odhaczylam wszystko co bylo do ogarniecia rano i wyszlam do pracy o praktycznie normalnej godzinie. Po robocie wrocilam i niemal minelam sie w drzwiach z Bi. Jej najlepsza przyjaciolka dostala w koncu telefon i teraz panny umawiaja sie midzy soba, a Starsza tylko pyta czy moze isc o tej czy o tamtej godzinie do A. Kolejny etap, na ktory chyba nie jestem gotowa. ;) W kazdym razie Bi wyszla, a Nik chcial wskoczyc do basenu. Nie zniechecalo go nawet to, ze pozniej szedl na trening, rowniez na basenie. ;)
Wlazl, pochlapal sie, a ja w tym czasie popryskalam po raz fafnasty baklazany. Niestety, nie dosc, ze ich liscie wygladaja niczym sitko, tak sa pogryzione, to kompletnie przestaly rosnac. Pomalu przyzwyczajam sie do mysli, ze wlasnych baklazanow w tym roku miec nie bede... :( Mlodszy w koncu z wody wyszedl, zmienil kapielowki na sportowe i pojechal na trening. W tym czasie wrocila tez Bi, bo rodzina kolezanki gdzies jechala. Albo tylko jej tak powiedzieli zeby sie jej pozbyc. ;) Oczywiscie panna rowniez chciala wskoczyc do basenu.
Ona odprawiala wodna akrobatyke, a ja dalej dzialalam w ogrodzie. Trzeba bylo podlac warzywnik, bo dzien byl upalny. Dodatkowo, chcialam podwiazac gladiole, ktora niespodziewanie sama wyrosla (w tym roku nie sadzilam cebulek) i szykowala sie do kwitniecia. Taka jestem zdolna niestety, ze zlamalam jeden "klos" i mialam ochote sama siebie kopnac w doope! :/ Raz cos mi wyroslo samo, bez zadnego starania i wysilku z mojej strony, to osobiscie to schrzanilam... Cala ja. Wzielam prysznic zanim wrocily chlopaki, bo wiedzialam, ze bedzie kolejka do lazienki. ;) Poskladalam pranie, wstawilam posciel z przyczepy, wlaczylam zmywarke i dzien wlasciwie sie skonczyl.
We wtorek udalo mi sie nie zasnac po wylaczeniu budzika. ;) A mialabym ku temu wieksze powody niz dzien wczesniej, bo spalam fatalnie. Bolala mnie stopa, tak jakby odcisk, ale nic w tym miejscu nie widze, swedzialo masakrycznie najnowsze ugryzienie komara, a na dodatek wrocila wysoka wilgotnosc, ale temperatury byly nadal znosne, wiec cala noc naprzemian rozkrywalam sie spocona i zakrywalam, bo robilo mi sie chlodno. No wiem, zeby czlowiek tylko takie mial problemy. ;) Na ten dzien dalam Potworkom wieksze zadanie do wykonania. Podzielilam (umownie) gore domu na dwie strefy i kazalam im odkurzyc i pomyc podlogi. Dodatkowo, byla kolej Nika na rozladowanie zmywarki. Spodziewalam sie, ze beda sprzatac pozniej, jak juz znudzi im sie troche elektronika, ale okazalo sie, ze oboje rzucili sie do roboty od razu. Nik twierdzac, ze chce to zrobic poki jestem w domu, w razie gdyby mial jakies pytania, a Bi ze chce miec to juz z glowy. ;) Panna tez buntowala sie, ze "polowa" Nika jest mniejsza od jej (jaaasne...) i ze ona powinna miec zadawane mniej, skoro Mlodszy "zarabia" na gre, a ona tylko na zestaw herbat. Uswiadomilam ja jednak, ze herbaty herbatami, ale wybrala sobie jakis taki rodzaj, ktory kosztuje niemal tyle samo co rzeczona gra. ;) Kiedy oni latali z odkurzaczem oraz mopem, ja ogarnelam to i owo i pojechalam do pracy. Pogoda ponownie poleciala sobie w kulki, wczesnym popoludniem mialy bowiem przechodzic burze. Wzielam ze soba parasolke i juz tradycyjnie okazala sie niepotrzebna. Coz, przynajmniej bez przeszkod odbebnilam moj codzienny spacer wokol budynku. Kiedy dotarlam do domu, niebo bylo juz zasnute chmurami, ale Potworki oczywiscie "przyatakowaly" mnie o basen. Poszlam go wyczyscic i w oddali uslyszalam pierwsze grzmoty, a na zachodzie dojrzalam granatowe chmury. Oho... Wyczyscilam jednak basen i wlaczylam pompe, na wypadek gdyby wszystko jednak przeszlo bokiem. Nie przeszlo. ;) Dzieciaki chcialy od razu wskoczyc do wody, ale powiedzialam im zeby poczekac kwadrans i zobaczyc co z pogoda. Po kilku minutach nadeszla burza. Nie jakas spektakularna, ale przy deszczu oraz grzmotach, nie bylo mowy zeby poszli sie chlapac. I tak juz zostalo na reszte wieczora. Mielismy wiec bardzo spokojna reszte dnia. O dziwo Potworki, jak nie oni, poszli na gore i bawili sie zgodnie dluzsza chwile. To sie prawie nie zdarza. ;)
Na srode zaplanowalam dla Potworkow frajde. Tak wlasciwie to planowalam ja poczatkowo na "kiedystam" w wakacje. Poniewaz jednak sierpien zapowiada sie zabiegany, wiec stwierdzilam, ze lepiej odhaczyc to juz w lipcu. Jak to jednak bywa, na poczatku miesiaca bylismy na kempingu, potem byl festyn w naszym miasteczku, a potem lipiec plynal sobie wartko i nagle obudzilam sie w ostatnim jego tygodniu. Dodatkowo, w pracy mielismy cisze oraz spokoj, ale w czwartek mial wrocic z Chin szef i nie wiadomo jakie wiesci ze soba przywiezc. ;) Niewiadomo, czy cos sie nagle nie ruszy bez ostrzezenia, bo tak wlasnie dziala moj szef. Planowanie dla niego nie istnieje. ;) Zaczelam wiec intensywniej przygladac sie pogodzie, a ta, jak na zlosc, z calego ladnego tygodnia, przeszla w potencjalne burze co drugi dzien. Normalka. W koncu stanelo na srodzie, choc do ostatniej chwili zastanawialam sie, czy na pewno mi sie chce. ;) Dodatkowo, we wtorek wieczorem, Nik zasnal na kanapie, a to zwykle u Potworkow oznacza kiepskie samopoczucie i chorobe. Tym razem jednak byl to falszywy alarm. U siebie zas z kolei zaczelam odczuwac lekkie klucie w plecach, takie ni to nerka, ni to jakis miesien... To rowniez sobie przeszlo. Nie przeszedl za to bol reki. Juz dwa tygodnie temu zaczal mnie bolec wierzch prawej dloni, kiedy przeginam nadgarstek i napinam palec wskazujacy oraz srodkowy. Oznacza to przeszywajacy bol kiedy np. odkrecam nakretke w butelce, albo odpinam zamek w torebce, a takze kiedy wkladam lub wyjmuje kubek z mikrofali, bo ta wisi nam wysoko i musze porzadnie naciagnac dlon i przedramie zeby do niej siegnac. Jestem prawie pewna, ze uszkodzilam jakis nerw, bo bol przeszywal na poczatku jak wtedy, kiedy czlowiek uderzy sie w lokiec. Az sie bialo robilo przed oczami. ;) Po kilku dniach stracilam czucie w skorze pomiedzy kostkami prowadzacymi do palca wskazujcego oraz srodkowego. No coz... Poki co nadal czekam az "samo" przejdzie, ale pomalu trace na to nadzieje i szykuje sie na wizyte u lekarza. W kazdym razie zastanawiam sie czy cokowiek to jest, nie bedzie postepowalo, wiec planujac cokolwiek tez biore na to poprawke. A ze "frajda" mial byc wypad do parku rozrywki, wiec musialam byc w miare sprawna zeby dotrzymac kroku Potworkom. ;) Na szczescie i ja i dzieciaki wstalismy w miare w formie, a mojej lapie co prawda nie polepszylo sie, ale tez nie pogorszylo. Poniewaz jednak nigdy nie moze byc idealnie, wiec akurat mielismy fale niemozliwych upalow z wysaka wilgotnoscia. W srode temperatura doszla "tylko" do 31 stopni, ale jaka byla oczuwalna, przy pelnym sloncu i 60% wilgoci w powietrzu, wole nawet nie wiedziec. ;) Poniewaz jednak spora czesc dnia planowalismy i tak spedzic w "wodnej" czesci parku, wiec nawet nam to pasowalo. Park otwieraja o 11, dojechalismy o 11:32 i szok, bo dobra 1/3 parkingu (ogromnego) juz pelna. :O A to przeciez byl srodek tygodnia! Nie mowiac juz, ze $30 za parking na zwyklym, trawiasto - zwirkowym polu, to mocne przegiecie. :/ No nic, czym predzej sie zebralismy, posmarowalismy kremem z filtrem i ruszylismy do wejscia. W dlugiej alejce rozbrzmiewala muzyka z glosnikow: energiczna i ekscytujaca. Smialismy sie, ze brzmi jak z jakiegos filmu przygodowego. Chyba miala wprawic gosci w nastroj do akcji oraz zabawy. Poniewaz do konca nie bylam pewna, ze wszyscy bedziemy sprawni, wiec nie kupilam biletow wczesniej i teraz pierwsze co, musielismy udac sie do kasy. Pan byl jednak bardzo uprzejmy i doradzil zeby zakupic bilety przez internet, bo byly tansze o niemal $20 (na glowe!). Cale szczescie ze teraz niemal kazdy telefon ma siec! Chlopak pokazal krok po kroku gdzie na stronie znalezc odpowiednia zakladke i dzieki niemu wydalam $114 (i tak, cholera, sporo), zamiast $180. :O Nastepnie ruszylismy wykupic szafke, bo obawialam sie, ze pozniej te mniejsze moga byc pozajmowane, a potem juz... zabawa. :) Ktora to okazala sie... problematyczna, bowiem Potworki chcialy isc na zupelnie rozne przejazdzki. Nik w ogole jeczal i narzekal niczym przecietny 5-latek. Goraco, chce loda, kolejki dlugie, mam lek wysokosci, itd. Kilka godzin pozniej moglam zwalic to na glod, bo wiadomo, ze panicz glodny to zly, ale po samym wejsciu do parku?! Bi rowniez nie mogla sie zdecydowac gdzie chce isc. Oboje zgadzali sie tylko co do tego, ze chca zjechac na tej jakby "klodzie" do wody. Ta atrakcja okazala sie byc jednak zamknieta. :( W koncu Bi poszla na taka dziwna przejazdzke, gdzie ludzie kreca sie na wielkim kole, a ono dodatkowo jezdzi w gore i na dol.
Dla mnie to rzyg od samego patrzenia. :D Zaraz obok byla zwykla karuzela z krzeselkami, tyle ze z 5 razy wieksza od tej z festynu. Nik pobiegl i stanal w kolejce zeby przejechac sie na niej skoro i tak czekalismy na Bi. Chlopak mial jednak pecha, bo ktos na karuzeli zaslabl i pracownicy musieli pomoc mu zejsc i zawiadomic, ze potrzebuja medyka. Wszystko sie opoznilo i w rezultacie oba Potworki zeszly ze swoich przejazdzek idealnie w tym samym czasie. Coz, mi to pasowalo. ;)
Kawalek dalej byla taka gigantyczna hustawka, z piecioma siedzeniami z kazdej strony. Poczatkowo Potworki pobiegly na nia razem, ale po chwili Nik wrocil, bo stchorzyl. Hustawka buja sie bowiem baardzo wysoko, az ludzie wisza prostopadle do ziemi. ;) Pechowo, Bi usiadla od drugiej strony, wiec proba zrobienia jej zdjecia skonczyla sie czarnymi ludzmi na tle ostrego slonca. ;)
Pozniej poszlismy na przejazdzke dla Kokusia - samochodziki. W tym roku Bi oswiadczyla, ze nie jezdzi, wiec brat poszedl sam. Na szczescie jego autko nie zaliczylo zadnej awarii, wiec mial kilka minut dobrej zabawy.
Niestety, juz po, marudzenie Mlodszego osiagnelo taki poziom, ze zarzadzilam przerwe na lody. Przyznaje, ze upal byl niemozliwy, wode i przekaski (ktorych i tak nikt w koncu nie zjadl) zostawilismy w szafce, wiec takie "wodne" lody daly i troche picia i cukru i ochlody. Pokrzepieni, ruszylismy na przejazdzke, ktora rok temu byla zamknieta, a kiedys, w mlodosci (:D), byla moja ulubiona. ;) Znajduje sie ona w zupelnie innej czesci parku, niemal po przeciwnej stronie jeziora. Nie jest to jakas straszliwa odleglosc, mozna spokojnie dojsc, ale stwierdzilismy, ze przejedziemy sie zabytkowym tramwajem, ktory kawalek ludzi podwozi.
Dotarlismy do atrakcji, ktora jest przeplyniecie tratwa po rwacej "rzece" a tam... oczywiscie kolejka. Kazda z tratw moze zabrac 8 osob, a pracownicy calkiem niezle laczyli mniejsze grupki, wiec wszystko posuwalo sie calkiem sprawnie, ale Nik ponownie wlaczyl mekolenie. Nie wiem co w tego dzieciaka tamtego dnia wstapilo... Niestety, ale taka jest rzeczywistosc parkow rozrywki, ze wiecej czasu spedza sie w kolejkach niz na atracjach...
Cala nasza trojka miala na sobie stroje kapielowe pod ubraniami, a wlasciwie Bi miala spodenki zalozone na stroj, a ja spodnice na dol od bikini. Rozwazylam zdjecie spodnicy i zostanie w stroju, ale z dawnych lat pamietalam, ze nie schodzilam z tej przejazdzki jakos specjalnie mokra, wiec ja zostawilam. Blad! :D
Nie wiem czy zmienili te tratwy, czy mialam pecha siedziec ze zlej strony, ale dol mialam mokrusienki! Moglam spodnice wykrecac! :) Zreszta, Bi ktora usiadla niemal naprzeciwko mnie, rozniez zostala cala zalana, a Nika, ktory siedzial na siedzeniu obok... tylko lekko ochlapalo. :D Mozliwe ze dlatego Bi wyszla zachwycona, a Nik oznajmil, ze atracja nie warta byla czekania. Tym razem ominelismy tramwaj bo ten wyjezdzal dopiero z przeciwleglej stacji, kiedy bylismy niemal w polowie drogi. Duzo szybciej poszlo nam na nogach. I w koncu poszlismy cos zjesc. Nic wyrafinowanego; w takich miejscach je sie na szybko i byle co, wiec chwycilismy porcje nuggets'ow oraz 3 porcyjki frytek. Okazuje sie jednak, ze przecenilismy swoje mozliwosci, w upal nie chcialo sie az tak jesc i spora czesc frytek wyladowala po prostu w koszu. :( Pozniej do szafki, gdzie zostawilam torebke i wzielam tylko telefon, zahaczyc o toalety i ruszylismy do wodnej czesci parku. Niestety, tutaj Potworki znow nie mogly sie zdecydowac co wlasciwie chca robic. Chcieli zaczac zabawe od "lazy river", czyli powolnym unoszeniu sie na pontonach z pradem, ale okazalo sie, ze choc rok temu mozna bylo po prostu wejsc, chwycic wolny ponton i ruszyc, tym razem wpuszczali tylko okreslona ilosc osob, a kolejka byla ogromna. Odpuscili wiec i pomaszerowalismy do basenu z falami. Bylo tak goraco, ze nawet ja wlazlam, choc troche nerwowo, bo musialam na lezaku zostawic telefon oraz okulary. O te drugie balam sie, ze jakis dzieciak na nie skoczy i strzaska, a o telefon, ze ktos go swisnie, mimo ze to w sumie najmniejszy i najmniej pozadany model srajfona. ;) Pochlapalam sie oczywiscie duzo krocej od Potworkow, bo szybko zrobilo mi sie chlodno, a potem zajelam sie pstrykaniem zdjec. ;)
W koncu i dzieciaki wyszly, bo chcialy zaliczyc jeszcze jakies atrakcje. Zaraz obok basenu, byla zjezdzalnia o wdziecznej nazwie "Rosiczka", ze wzgledu na ksztalt. Nie wiem co mnie napadlo, ale zgodzilam sie pojsc na nia z Potworkami. Potem okazalo sie, ze beze mnie i tak nie mogliby zjechac, chyba ze dolaczyliby do kogos, bo minimalna waga pasazerow kazdego pontonu musiala przekroczyc okolo 90 kg (200 funtow). Przed wejsciem trzeba bylo sie zwazyc, a takze po dotarciu na gore (nie wiem po co drugi raz...). Do atrakcji byla oczywiscie kolejka, ale posuwala sie calkiem niezle, do momentu kiedy dwoch chlopakow stojacych kilka osob przed nami, zaczeli nawolywac swoich przyjaciol. I wiecie, rozumiem, jedna, dwie dodatkowe osoby, ale tu zrobila sie nagle 10-osobowa gromada! Wszyscy ludzie patrzyli na nich bykiem i mruczeli pod nosem, ale nikt nie osmielil sie nic powiedziec glosno...
W koncu jednak nadeszla kolej moja i Potworkow, waga pokazala zielone swiatlo, dostalismy swoj ponton i... okazal sie cholernie ciezki, a trzeba go bylo zataszczyc wysoko po schodach! :D Jakos dalysmy z Bi rade, choc obie doszlysmy na gore solidnie zdyszane. Nik nie pomogl, bo stwierdzil, ze boi sie wysokosci i skupia sie na trzymaniu poreczy i nie patrzeniu w dol. ;) No i coz, zjechac zjechalam, ale robie sie chyba juz za stara na takie atrakcje. W rurze jechalo sie fajnie, bo byla podswietlona i kolorowa, tyle ze niestety dosc krotka, a potem wypluwalo cie w glowna czesc tej "rosiczki". Nie zartuje z tym "wypluciem"; dokladnie czulam jak tylek odrywa mi sie od pontonu i Potworki mialy takie same odczucia. Nooo, na stan niewazkosci to ja nie nie pisalam! ;) Potem juz chwila w gore i w dol i do zjazdu, gdzie... na do widzenia jeszcze przejezdzalo sie pod wodospadem! Jakby czlowiek nie byl wystarczajaco mokry! Po sprawdzeniu zegarka, okazalo sie, ze do zamkniecia parku zostalo tylko 1.5 godziny, wiec dzieciaki popedzily zeby zaliczyc jeszcze jakas zjezdzalnie. Nik chcial zjechac z "latarni morskiej", ale odstraszyla go kolejka oraz... wysokosc, bo przed samym zjazdem czeka sie na platformie na samej gorze konstrukcji. ;) Za to Bi, zachecona tym, ze zjechalam z nimi z poprzedniej zjezdzalni, uparla sie isc na kolejna wielka, z minimum wagowym. To sie wrobilam. ;) Poszlam jednak z nimi, a niech sie ciesza. Niestety, tutaj kolejka posuwala sie w zolwim tempie, bo pontony wjezdzaly na gore na tasmie, wiec kazda grupka musiala poczekac na swoj. Nik ponownie zaczal jeczec, ze nie chce mu sie stac, a potem jeszcze (w miare jak posuwalismy sie w gore po schodach) ze tak strasznie wysoko jestesmy... Wreszcie dotuptalismy na gore i okazalo sie, ze pomimo niby limitu wagowego, nikt go nawet nie sprawdzal. ;) Tym razem zjazd w rurze byl duzo gorszy, bo byla zupelnie ciemna, nie spodziewal sie wiec czlowiek gdzie zakreci czy opadnie w dol. No i pod strumieniem wody przejezdzalo sie az dwa razy! Potworki zasmiewaly sie, ze mam kompletnie przemoczone wlosy, bo wiedza, ze zwykle unikam zanurzania glowy. Male zlosliwce. ;) Zjezdzalnia jest tak duza, ze "wyrzuca" cie w zupelnie innej czesci parku, musielismy wiec kawal przejsc, bo zostawilismy buty przy wejsciu na nia. Przy okazji Potworki zauwazyly ze w "lazy river" nie ma juz kolejek i zaciagnely mnie z kolei na nia. Bylaby to bardzo fajna, relaksujaca przejazdzka, ale Potworki niestety gonily na wariata, przy okazji ciagnac moje kolko za soba. Dodatkowo... zmarzlam! :D Tak, nadal mielismy 30 stopni, a mi zimno... Bylam jednak przemoczona, a dodatkowo slonce juz zniknelo znad tej czesci parku, wiec i woda wydawala mi sie chlodniejsza niz powinna. Potworki polecialy potem zaliczyc jeszcze jeden basen, w ktorego jednej czesci rowniez robili fale, ale takie "mini".
Ja spasowalam, bo wolalam zostac na sloncu, troche przeschnac i sie zagrzac. Oni zreszta tez dlugo nie poszaleli bo park zamykano raptem 20 minut pozniej.
Poszlismy zabrac nasze rzeczy z szafki, zatrzymalismy sie jeszcze przy budce z lodowymi kuleczkami (Dippin' Dots), potem pamiatkowe zdjecie.
Tym razem w alejce muzyka grala spokojna i jakby rzewna, tak jakby park mowil, ze mu smutno, ze dzien zabawy juz sie skonczyl. :D I wreszcie do domu... Tam porozwieszac mokre stroje, podlac ogrod po upalnym dniu, ogarnac naczynia ze zlewu, bo przeciez M. nie pomysli (...) i w koncu moglam klapnac na tylek. ;) Wieczorem oczywiscie padlam niczym kon po westernie i zasnelam jak tylko przylozylam glowe do poduszki.
W czwartek jednak obudzilam sie srednio wyspana, bowiem zbudzil mnie M. wychodzac do pracy i mimo zmeczenia, troche mi zajelo zeby sie ponownie ulozyc i zasnac...
Potworki za to odsypialy na calego i oboje obudzili sie grubo po 9 rano. ;) W domu ponownie od kilku dni klimatyzacja chodzi caly czas, wiec dopiero kiedy wyszlam do pracy, przekonalam sie, ze wilgotnosc powietrza byla tak wysoka, ze wydawalo sie, iz mozna je pokroic nozem. Nawet na tutejszy klimat, bylo dosc ekstremalnie. Nik mial miec tego dnia ten nieformalny trening pilki (kolezanka Bi wyjechala, wiec wiadomo bylo, ze panna nie pojedzie), ale trener wyslal maila, ze zle sie czuje i musi odwolac. Pozniej okazalo sie, ze i tak bylby na bank odwolany z powodu pogody. Poniewaz juz na godzine14 zapowiadano przelotne burze, wiec do pracy wzielam parasol i oczywiscie okazal sie niepotrzebny. Za to, identycznie jak we wtorek, kiedy wrocilam do domu, jak tylko wyszlam zeby wyczyscic basen, zerwala sie wichura i zaczal padac deszcz. Przez reszte wieczora przechodzila jedna burza za druga. Mielismy szczescie, bo ani na chwile nie zgasl prad, a z Fejsa wiem, ze w dwoch miejscach w naszej miejscowosci, zlamane galezie zerwaly linie wysokiego napiecia i cale osiedla zostaly bez. Nie wyczyscilam wiec basenu, Potworki sie nie wykapaly, ale za to zmienilam posciel we wlasnej sypialni oraz upieklam chlebek bananowy. Po upieczeniu szybko oklapl, wiec spodziewalam sie ponownie zakalca, ale po przekrojeniu okazalo sie, ze choc jest bardzo wilgotny, to upiekl sie dobrze. Tym razem moze banany byly az "za" dojrzale, bo juz same rozciapywaly sie w rekach? Sama nie wiem...
W nocy z czwartku na piatek spalam juz lepiej, choc nie ma sie co cieszyc, bo ostatnio spie w kratke: jedna noc jak zabita, kolejna przewracam sie godzinami z boku na bok... Kolejny dzien mielismy ostrzezenia przed ekstremalnymi upalami, a w naszym Stanie tez przed wysoka wilgocia, sprawiajaca, ze temperatura odczuwalna byla o dobrych kilka stopni wyzsza... Na szczescie, dzieciaki maja w domu klime, a u mnie w pracy bucha ona z taka moca, ze jest mi raczej za chlodno niz za goraco... Gorzej ma M., bo u niego nie maja klimatyzacji, tylko wiatraki mieszajace troche to gorace powietrze. Rozdaja im tez za darmo zimne napoje, ale i tak ciezko tam wytrzymac. Mimo, ze srode mielismy intensywna, to w piatek postanowilam rowniez skorzystac z upalnej pogody. Ale o tym juz nastepnym razem. ;)
Do poczytania!