Lilypie Kids Birthday tickers
Lilypie Kids Birthday tickers

środa, 21 lutego 2018

Z serii: w tym domu sie gada! + jeszcze troche Walentynek + mini-ferie + "projekcik"

Troche mi sie teksciorow uzbieralo...

***


Potwory konstruuja cos z klockow. Nik komenderuje:
"Ty bedziesz budownikiem [budowniczym], a ja bede sprawdzalnym [inspektorem, podejrzewam]


*

Nik przyglada sie rzezbie w kosciele.
"O, to ten J...JJJ... Jozef!"

To byl bez watpliwosci Jezus. Coz, tez na "J". ;)

*

Bi to niemozliwa zlosnica (czy ktos jeszcze tego nie wie? :D).
Kiedy ktorys raz zebrala ochrzan za popchniecie/ uderzenie/ przyduszenie brata, pobiegla ciezko obrazona do swojego pokoju. Po chwili dotarlo do mnie, ze Starsza prowadzi tam monolog, a kiedy sie przedluzal, podeszlam pod drzwi nieco podsluchac. Oto urywek tego, co uslyszalam:

"Wcale mnie nie kochaja! They say they love me, but they only love HIM! UGHHHHH!!! I! AM! MAD!!! I AM THE MADDEST IN MY LIFE!!! I wish Nicholas was in a river! A ja zebym byla ryba i zjadla do na obiad!!!"

Zawzieta wredota :D

*

Zeby nie bylo, ze zlosc to tylko domena Bi.

Nik jest ciezko obrazony na caly swiat. Probuje go przytulic, ale odpycha mnie, wyrywa sie i ucieka. Po chwili jednak przychodzi i sam chce mnie uscisnac, ale mowie mu, ze nie ma tak dobrze, nie chcial sie wczesniej przytulic, to teraz ja JEGO nie chce przytulac. Nik zaczyna plakac, po czym oznajmia:

"Zadrapalas moje serce!"

Podejrzewam, ze mial na mysli "zlamalas". ;)

*

Dziadek narysowal Kokusiowi statek. Wnuk chwali:
"Ladny efekt!"

*

Potworki prosza dziadka tym razem o zaglowiec:
Nik: "Taki statek co ma żagła!" [tu az musialam przekopiowac z worda z polskimi literami, zeby oddac fonetyke :D]
Bi: "Tak, taki co ma zagiele!"

Znowu: polska jezyk, trudna jezyk. ;)

*

Jedziemy autem. Bi wyskakuje bez ostrzezenia z pytaniem:

Bi: "Mama, a koniec swiata jest daleko?"
Mama (myslac o apokalipsie): "Hmmm... Tak wlasciwie to nikt nie wie, kiedy bedzie koniec swiata..."
Zanim jednak oddalam sie bardziej filozoficzno - teologicznym wywodom, Bi oznajmila pewnie:
"Koniec swiata jest daleko, bo w bajce Petunia i Lubdidu jechali na koniec swiata i to bylo baaardzo daleko."

Ach. To o TAKI koniec swiata chodzilo... :)

*

Prowadze syna do lazienki na obowiazkowe czyszczenie mleczakow. Nik oznajmia ni z gruchy, ni z pietruchy:

"Lubie jak tata myje mi zeby!"
Mama: "O, a jak mama myje to nie lubisz?"
Nik: "Tez lubie. Lubie jak tata mi myje i jak mama mi myje. Bo wy jestescie tacy kochani."

Czy on nie potrafi byc przeslodki?!

*


Dialog koscielny:


Nik: "A gdzie ksiadz sie przebiera, zeby go nikt nie widzial?"
Matka: "Tam z tylu za oltarzem jest taki specjalny pokoik."
Nik (ucieszony jak do sera): "I ksiadz ma duuupe?!"

Jak widac jesli chodzi o gryzienie sie w jezyk przy dzieciach, nawalilam na calej lini. ;)

*

Kolejny dialog koscielny i nawet minimalnie dwujezyczny:

Nik wierci sie, kreci, kladzie na lawce, wstaje, lazi, slowem rozprasza wszystkich naokolo. Szepcze do niego, zeby przestal wariowac i kleknal ze wszystkimi. O cudzie, choc raz slucha.

Nik: "Tak lepiej?"
Ja: "Tak."
Nik: "Much lepiej?"

*

I kolejna porcja dwujezycznosci.
Nikowi nie wyszlo cos na rysunku.
 
"Is there a way to zamalowac to brzydkie thing?"

*

M. gotuje obiad. Bi miota sie i ryczy "Bleeee!!!" oraz "It's gonna be gross!!!" i cala mase innych epitetow, choc nawet jeszcze nie wie, co bedziemy jedli. Nik przysluchuje sie temu wyciu, po czym oznajmia wesolutko, najwyrazniej zadowolony, ze moze cos powiedziec na przekor siostrze:

"I will be on the yummy team!"

*

Wrazliwych uprasza sie o ominiecie dwoch kolejnych dialogow. Bedzie fizjologicznie. ;)

Dochodzi mnie z lazienki:
"Mamo, zrobilem kupe!"
Wolam: "Ide!", ale nie wstaje, probujac choc na kilkanascie sekund odsunac smierdzacy obowiazek...
Slysze ponownie, glosniej niestety:
"Mama, ZRO-BI-LEM kuuupeee!!!"
Powtarzam: "Ide!", nadal nie ruszajac sie z miejsca.
Nik: "To czemu nie slysze twoich nogow?"

*

Kokus ma paskudny zwyczaj robienia dwojeczki na raty. Zrzedze mu, odgrazam sie, ze limit podcierania pupska to raz dziennie, ale bez rezultatu.
Kiedy wiec wola z lazienki, ze "Juz zrobilem kupe!", drugi raz w ciagu godziny, wchodze zwykle warczac, ze tyle razy mu powtarzam, zeby siedzial na kiblu az skonczy, a nie robil po trochu!

"Ale ja nie konczylem, ja musialem tylko wycisnac bobeczek na tamta kupeczke!"

Musze przyznac, ze rozbroil mnie tym bobeczkiem i kupeczka... :D

*

Koniec dialogow. :)

Co poza tym? Duzo. :D

Zaczne od drobiazgow. Pochwale sie dwiema walentynkami, ktore dostalam juz po opublikowaniu ostatniego posta.

Pierwsza od syna:

Musze przyznac, ze Nik sie postaral. Zazwyczaj preferuje rysowanie samochodow ;)

A w srodku...


Druga zbiorowa dla M. i mnie, od corki.

Jak ja kocham te wszystkie laurki rysowane dziecieca raczka! :)

Widac, ze ktos Bi pomagal (tudziez przepisala z gotowca). Po pierwsze, Starsza nadal pisze tak, ze bardziej zgaduje sie niz czyta, a po drugie piszac sama, nazywa nas "tata" oraz "mama" :D

Poza tym, Kokus przygotowal w szkole ksiazeczke z lista rzeczy (i osob), ktore kocha. Oprocz standardowego kocham mame, tate, itp. znalazlo sie tam kilka "kwiatkow".

Pod spodem dopisane moja reka, co poeta mial na mysli. :D Musze przyznac, ze pisanie ze sluchu wychodzi Nikowi i tak lepiej niz Bi rok temu ;)

 I love eating... broccoli. Nie cukierki, nie ciastka, nawet nie pizze. Brokuly. Cos takiego! :D

Pisanie fonetyczne w jez. angielskim to nie taka prosta sprawa, ale przynajmniej rodzic moze sie posmiac. ;)

***

W piatek zabralam Kokusia do fryzjera. Niesforne blond kosmyki wpadaly mu juz do oczu i zaczynal autentycznie przypominac stracha na wroble, wiec byl na to najwyzszy czas. Niestety, zdjecia po postrzyzynach nadal brak. ;)

***

Dzieci nie maja tu ferii zimowych. To znaczy, w naszym miasteczku, az do zeszlego roku zawsze mialy tydzien wolnego w lutym, ale w tym niestety (albo i stety, bo odpada mi szukanie opieki dla Potworkow na caly tydzien) zostawiono jedynie dlugi, 4-dniowy weekend. Podzielilismy sie nim z mezem sprawiedliwie i ja wzielam wolne w poniedzialek, a M. we wtorek.
Matka Natura jakby wyczula, ze dzieciarnia ma mini-ferie i w sobote w nocy sypnela sniegiem. Mogla jednak pojsc po rozum do glowy i wraz ze sniegiem przyniesc temperatury chociaz okolozerowe.
Ale po co? Juz w niedziele mielismy +6 stopni, zas w poniedzialek bylo juz 10 na plusie oraz deszcz. Ze sniegu zostaly wiec smetne wspomnienia. Ale chociaz w niedziele Potworki skorzystaly. Bylo robienie sniegowych aniolkow:


Bylo pomaganie w odsniezaniu:


Bylo zjezdzanie z usypanej przez ojca gorki:








Tylko na prawdziwa gorke ich w koncu nie zabralam, bo przy takich temperaturach snieg topnial w oczach, a Potworki juz po pol godzinie byly kompletnie przemoczone.

*

Jak napisalam wyzej, w poniedzialek po sniegu zostaly praktycznie wspomnienia, ale zeby zabic troche czasu i zapewnic Potworkom nieco rozrywki na te "ferie", zabralam ich do kina. Pojechalismy na Krolika Piotrusia (nie wiem czy leci w Polsce), ktorego przygody sa klasyka anglojezycznych dzieci. Bi uwielbia serial z pomyslowym i urwisowatym krolikiem w roli glownej i chociaz byla zdziwiona, ze bajka nie byla kreskowka, tylko filmem, to ogolnie sie podobala. Kokusiowi tez, mnie juz mniej. Za stara sie robie na bajki. Nie lubie ogladac czegos, gdzie jestem w stanie odgadnac scenariusz od poczatku do konca. No ale coz, wypad mial byc frajda dla Potworkow i byl. Wrocili do domu zadowoleni i opchani popcornem oraz niezdrowymi napojami.  :D

*

Na koniec chyba najwazniejsze wiesci.

Nasza chalupa od kilku dni wyglada tak:

Jak ja nienawidze sie pakowac!

Pamietacie ten "projekcik", o ktorym kilka razy Wam wspomnialam? Otoz, jak przynajmniej jedna z Was sie domyslila, Potworkowo sie przeprowadza! ;)

Poniewaz jednak oficjalne podpisanie dokumentow oraz odebranie kluczy mamy miec dopiero w piatek, to zeby nie zapeszyc, szczegoly zostawie na nastepny post.

A poki co, trzymajcie kciuki za Potworki, ktore w poniedzialek ida do nowej szkoly! :O

środa, 14 lutego 2018

Walentynki w Popielec

Reka do gory, kto obchodzi Wale-w-tynki????

Od razu uprzedze - ja wlasciwie nie obchodze. Nie dlatego, ze to nie "polskie" swieto. Ani dlatego, ze jest obrzydliwie skomercjalizowane. Ani tez dlatego, ze mam po dziurki w nosie mojego chlopa. ;) Nie mam. Zapewne "jeszcze", bo ostatnio irytuje mnie bardziej niz zazwyczaj. Takie czasy, co robic... ;) Po prostu, zadne z nas (znaczy ja i M.) jakos go nie czuje. Starzy jestesmy i nie chce nam sie, ot i tyle. ;) Raz na kilka lat ktores z nas ma zryw i obdaruje drugie jakims walentynkowym chlamem. :D Zazwyczaj jednak ledwie o 14 lutym pamietamy.

A przynajmniej ledwie pamieta M. Ja, za sprawa Potworkow, nie zapomne, chocbym bardzo chciala. Nie wiem co takiego urzekajacego jest w Walentynkach dla uczniow podstawowki? Jeszcze dla nastolatkow, ktorzy mysla juz hormonami, moge zrozumiec. Sama pamietam, ze w moim liceum mozna bylo wrzucic kartke z wyznaniem milosci do specjalnej skrzynki, a wybrani uczniowie chodzili po poludniu po klasach, rozdajac je adresatom. I ta nadzieja, ze moze w tym roku znajdzie sie jakis niesmialy Romeo, ktory wysle taka walentynke wlasnie MNIE? ;)

Figa z makiem, nigdy zadnej nie dostalam. :D

Zreszta, u nas w klasie tylko dwie dziewczyny dostawaly te, wywolujace zazdrosc wsrod niesmialych kolezanek, upragnione karteczki. Jedna z nich zaszla w ciaze w III klasie LO i bardzo religijni (i zapewne niezbyt szczesliwi) rodzice wyslali ja do babci na drugi koniec Polski. Druga nie zostala dopuszczona do matury, za to kilka miesiecy po egzaminach wpadlam na nia na miescie - miala juz calkiem pokazny brzuch.
Wnioskuje wiec, ze mlodziencza popularnosc wsrod meskiego rodu, nie wyszla na dobre ani jednej ani drugiej. ;)

Ale wracajac do Potworkow.

Mimo, ze wymiane walentynkowa mieli dla calych klas, niewazne czy sie danego osobnika lubi, czy nie (Starsza narzekala, ze musi wypisac kartki dla kilku lobuzow), Bi oraz Nik wygladali Walentynek niczym kanie deszczu i odliczali dni w kalendarzu. Juz w zeszlym tygodniu koniecznie chcieli wypisywac karteczki dla kolegow, ale zdolalam ich przystopowac do weekendu. W Hameryce mozna kupic dla dzieci male paczuszki albo karteczki z upominkami. Te, ktore kupilam Potworkom, mialy np. dolaczone male broszki. Pakowane byly w takiej ilosci, ze kilka zostalo. Oczywiscie, zaowocowalo to przebieraniem i wybieraniem, bo Bi chciala te najladniejsze dac ulubionym kolezankom, Nik zas, te najfajniejsze usilowal zostawic... sobie! :D I nie pomagaly tlumaczenia, ze on przeciez dostanie upominki od kolegow z klasy.
Na koniec zas, Bi wybuchla placzem, bowiem okazalo sie, ze zostalo jej o 1 (jedna!) broszke mniej niz Nikowi, bowiem ma w klasie o jedno dziecko wiecej! :D

Skoro wiec dla Potworkow Walentynki okazuja sie one az tak waznym swietem, wspielam sie na wyzyny kreatywnosci. No dobra, raczej niskie wyzyny, ale zawsze.
Drugie sniadanie do szkoly, przygotowalam im bardzo tematyczne: kanapeczki w ksztalcie serduszek:

Foremki do ciasteczek to wspanialy wynalazek :)

Muffinki w ksztalcie serduszek:

W formie prezentowaly sie niczego sobie, ale wyjmowanie okazalo sie porazka :/

Te silikonowa forme dorwalam kiedys w sklepie i zachwycona kupilam. Wczoraj wyprobowalam ja pierwszy raz i... porazka! :/ Wiem, ze niektore z Was (Martus, mysle o Tobie) uzywaja silikonowych foremek skutecznie od dlugiego czasu, moze wiec dacie mi jakies wskazowki? Posmarowalam forme odrobina oleju przed uzyciem, a i tak muffinki mi poprzywieraly. Nie moglam ich potem wyciagnac bez rozrywania serduszek, buuu :/ Na dodatek, resztki muffinkowego ciasta, ktore poprzywieraly do formy sprawily, ze nie nadawala sie do kolejnego uzytku bez wczesniejszego umycia. Pieklam wieczorem, czas mnie gonil, wiec musialam dokonczyc reszte w zwyklej formie i papierowych papilotkach...

Ale wracajac do Dnia Zakochanych. Oprocz serduszkowych kanapeczek oraz muffinek, choc generalnie unikam slodyczy w sniadaniowkach, zapakowalam Potworkom serduszkowe zelki oraz po marshmellow w ksztalcie serduszka. A co tam, raz do roku mozna. Na szczescie nie porzygali sie od tych wszystkich slodkosci. :D

A tak prezentowali sie rano, przed wyjsciem do szkoly:

Kochajace sie rodzenstwo... Umieja stwarzac pozory, co? ;)

A my z M.? My ostatnio jestesmy w kiepskich nastrojach. Mamy kilka spraw na glowie do zalatwienia i obgadania, a wraz z nimi, sporo stresu. Ja wracam teraz z pracy pozniej i zanim sie troche ogarne, pomoge Potworkom w lekcjach, poczytam z Bi oraz uprzatne jako tako kuchnie, jest juz pora kladzenia dzieciarni spac. M. zas, po przejsciu na ranna zmiane, wstaje o 3:30, wiec wieczorem jest bezuzyteczny. Spedza go glownie drzemiac na kanapie i kladzie sie spac razem z Potworkami. A nawet i wczesniej, bo ja im jeszcze czytam, a on juz spi.

Okolicznosci przyrody nie sprzyjaja wiec romantycznym zrywom, ale...

Jakis czas temu kupilam Potworkom kredki do malowania po wannie i zapomnialam o nich. Odkrylam je w weekend podczas porzadkow w szafce i dalam dzieciom do kapieli. Bi oraz Kokus oddali sie z zapalem radosnej tworczosci:

Kwiatki
I wiecej kwiatkow, a myslalam, ze beda raczej auta ;)


Po ich kapieli kredki zostaly na brzegu wanny. A we wtorek wieczorem, Bi ktora poszla za potrzeba, zawolala mnie goraczkowo do lazienki i wskazala na obudowe nad wanna. Znalazlo sie tam takie cos:


No i prosze. Nie pisalam, ze raz na kilka lat ktores z nas ma natchnienie? Tym razem padlo na M. Dzien wczesniej, ale co tam. :D

Poza tym, mamy oficjalnie Wielki Post. Co roku probuje sobie na niego wybrac jakies wyrzeczenie. Bywaja lata, gdzie nie jestem na to w nastroju, albo nic sensownego nie przychodzi mi do glowy... Rok temu zrezygnowalam ze slodyczy, ale przyszlo mi to tak zaskakujaco latwo, ze w tym roku szukalam innego pomyslu.
I wpadlam na to, zeby nie slodzic kawy! ;) Herbaty nie slodze juz od wielu lat, ale kawa zawsze byla dla mnie na to za gorzka.

Coz, slowo sie rzeklo (nawet jesli tylko w swojej glowie...). Po jednym dniu stwierdzam, ze z duza iloscia smietanki, da sie to-to przelknac, ale juz widze, ze to bedzie dluuugi post. :D

A na koniec. Bi jest porzadnie przeziebiona, smarcze i kaszle, ale chyba pomalu wychodzi na prosta. Za to Nik, ktory w zeszly czwartek skonczyl antybiotyk... obudzil sie z katarem. Zastrzelcie mnie! :(

środa, 7 lutego 2018

Lutowa codziennosc

Byly dwa posty ze styczniowa codziennoscia, pora na codziennosc lutowa. :)

*

Tak szybko jak Potworki zapisalam na pilke nozna, musialam ich z niej wypisac...

Pierwsze zajecia ominely ich ze wzgledu na chorobe Nika. Potem byli na jednych, po ktorych Nik uznal, ze jest tam za duzo biegania (:D), natomiast Bi sie podobalo. Na kolejne niestety wypadlo Kokusiowi zaostrzenie zapalenia ucha, wiec zamiast zostawic go na pilce, M. musial odebrac go ze szkoly i zabrac do lekarza. Kiedy zjawil sie na swietlicy, okazalo sie, ze Nik urzadza akurat taka histerie, ze stolowka (aka swietlica) az sie trzesie i cala kadra stoi nad zaplakanym Kokusiem, wrzeszczacym, ze on na zadna pilke nie chce chodzic. Ups... :D
Niestety, widzac, ze tata zabiera Nika, Bi rowniez odmowila zostania na zajeciach. :/ I tak, oboje stwierdzili, ze nie chca juz na nie chodzic... Dyskutowalam, negocjowalam, nawet przekupstwa sprobowalam. Nie i koniec.

Bi nadal utrzymuje, ze chce sprobowac baletu. Co do Kokusia, musze chyba odpuscic i zaakceptowac porazke. Kokus to mysliciel. Nie zrobie z niego na sile sportowca, chyba ze kiedys sam zechce. ;)

*

W Polsce nastal zdaje sie okres studniowek. Czas eleganckich kiecek, poloneza i czerwonych majteczek. ;)
Moje Potworki sa jeszcze mocno maloletnie, ale okazuje sie, ze w Hameryce swietuja swoje wlasne "studniowki", a mianowicie setny dzien szkoly. Ktory to wypadl akurat w ten wtorek - 6 lutego! :)
W klasie Nika, wszelkie przygotowania do studniowkowych obchodow zorganizowaly panie.

"Studniowkowa" korona oraz kartka od wychowawczyni

Bi natomiast musiala przyniesc do szkoly kolekcje stu rzeczy. Moglo to byc cokolwiek (guziki, naklejki, itp.) byle zmiescilo sie w sporym ziploc'u. Niestety, mialysmy z Bi nie lada problem, zeby znalezc w domu setke rzeczy tego samego rodzaju... No sorki, nie wiem co nauczyciele sobie wyobrazaja, ale nie trzymam stu guzikow, agrafek, ani tym bardziej pileczek kauczukowych. Nawet naklejek (ktorych zawsze uwazalam, ze Potworki maja za duzo) nie maliczylysmy 100. Juz myslalam, ze bede musiala kupic cos specjalnie na te okazje, ale na szczescie przypomnialam sobie, ze Bi posiada kilka zestawow puzzli ze 100 elementami. Idealnie! :)

Oprocz wymaganej kolekcji, dzieci mogly przebrac sie za 100-letnich staruszkow i to zadanie bylo juz tylko dla chetnych. Bi oczywiscie chetna BYLA, a jak! ;)

Babcia Bi :)

Nasza wersja 100-letniej staruszki, to koczek na glowie, duze korale, chusta na ramionach i wielka torebka. Wiecej nie udalo mi sie zorganizowac bez dodatkowej wyprawy do sklepu, a na nia nie mialam ochoty.

Dodatkowo, szkola zbierala artkuly do "food pantry" w naszym miasteczku. O tym, co to sa food pantry, pisalam tu. Klasy zerowkowe mialy za zadanie zebrac 100 tubek pasty do zebow, a pierwsze klasy, 100 butelek szamponu. Musialam wiec podzielic sie wlasnymi zapasami. ;)

*

Dowiedzialam sie, ze tydzien temu firma, z ktorej odeszlam w maju, zostala w koncu sprzedana mojemu dawnemu szefowi. Troche im sie przeciagnelo, zwazywszy, ze planowo transakcja miala zostac dokonana latem...
Wreszcie, po niemal 10 miesiacach dopinania sprawy na ostatni guzik, firma, w ktorej spedzilam 11 lat swojego zywota, przestala istniec. Przynajmniej w takiej formie, jaka pamietam. Nie ma mojego bezposredniego przelozonego. Kolega, z ktorym dzielilam biuro, pracuje na 1/2 etatu. Nasza asystentka zostala przeniesiona do pracy w laboratorium. Niezmnienne sa tylko 4 inne dziewczyny pracujace w laboratorium (z dwiema z nich pracowalam praktycznie od poczatku) oraz maz jednej z nich, zajmujacy sie komputerami oraz serwerem.
Bardzo jestem ciekawa jak rozwinie sie ta grupka "niedobitkow". ;)

Za to w obecnej pracy mamy luz, blues i w ogole, bowiem szefa wywialo do Chin... na miesiac. Ma facet wielkie szczescie, ze nasza grupka jest rozsadna, obowiazkowa i spokojna, inaczej po powrocie zastalby firme w rozsypce. :D

*

Zima o nas zapomniala, choc mam nadzieje, ze tylko chwilowo. Co prawda w tym tygodniu mamy lekkie przymrozki, we wtorek proszyl sniezek, a dzis (w srode) spadlo go nawet troche wiecej, ale od soboty temperatury znow maja byc plusowe i taki stan rzeczy ma sie utrzymac przynajmniej nastepny tydzien. I to ma byc LUTY?!
Pozostaje miec nadzieje, ze zima nie powiedziala jeszcze ostatniego slowa. Mam w koncu w pamieci koncowke zeszlorocznego lutego - kiedy Potworki w krotkich rekawkach i kaloszach grzebaly w ostatniej kupce sniegu.

O, prosze, wyszperalam nawet zdjecie - tak, to byl LUTY! :D

W marcu jednak przyszly siarczyste mrozy i nawet jeszcze na nartach pojezdzilismy. Oby w tym roku bylo to samo! :)

Tak, wiem, ze wiele z Was marzy juz o wiosnie, ja jednak uwazam, ze zima (pod warunkiem, ze przypomina te zime choc troche!) tez ma swoje uroki i chcialabym sie nia nacieszyc. :)

*

Skoro mowa o "cieszeniu sie" zima, Nik konczy jeszcze antybiotyk, a ja zmagam sie z resztka czegos na ksztalt zapalenia zatok. Mimo wiec tego, ze dupka mnie swierzbi zeby skoczyc chociaz na nasz lokalny stok narciarski, rozsadek bierze gore. Szczegolnie na wzglad na Kokusia, bo sama kiedys jezdzilam ze stanem podgoraczkowym, bawilam sie przednio i mialam w nosie, ze wlasnie cos mnie rozklada... Az do nastepnego dnia oczywiscie, kiedy juz nie wstalam z lozka... przez kolejne 3 dni. Ale i tak bylo warto! :D
No coz... To bylo dawno, ja mloda (i glupia), ale ze wyprawa na narty to przynajmniej 3-4 godziny ruchu, stwierdzilam, ze nie ma co Nika ciagnac... Zupelnie jednak nie moglam sobie odpuscic sportow zimowych i w niedziele wyciagnelam rodzine na... lodowisko! :D M. zrzedzil najpierw, ze on nigdzie nie jedzie. Potem, ze pojedzie, ale jezdzic nie ma zamiaru, tylko popatrzy. Ostatecznie rowniez wypozyczyl lyzwy, jezdzil i bawil sie przednio. ;)

To byl pierwszy raz Nika na lyzwach i tak jak sie spodziewalam, jezdzil tylko i wylacznie z podporka.

Strachajdupka ;)

Kiedy raz udalo mi sie go przekonac zeby sprobowal jechac trzymajac sie scianki, natychmiast sie wywalil oraz uderzyl w ryk, ze ma dosc i chce do domu. Moj "sportowiec"! :D Na szczescie przekonalam go, ze z podporka bedzie bezpieczny i obiecalam, ze nie bede go juz przekonywac do samodzielnosci. Podzialalo i godzine pozniej, kiedy zarzadzono przerwe dla wyrownania lodowiska, a my uznalismy, ze (na pierwszy raz wystarczy) czas sie zbierac, Nik podniosl krzyk na rowni z Bi, ze chce jeszcze.

Co do Bi, to ona, w przeciwienstwie do Nika, podeszla do lyzew zadaniowo i postanowila nauczyc sie jezdzic sama. Poniewaz jest z natury ostrozna, jezdzila wiec samodzielnie, ale przytrzymujac sie asekuracyjnie scianki.

 Lyzwiarka :)

Szlo jej coraz lepiej i pod koniec mialam problem zeby ja dogonic. Marny ze mnie lyzwiarz i tchorz na dodatek (teraz wiemy, po kim ma to Nik :D), a ze ja sie sciany nie trzymalam, to balam sie rozwijac jakies zawrotne predkosci. W przeciwienstwie do moich dzieci, bo nawet Nik pedzil z podporka jak szalony, nogi mu sie plataly i co chwila padal na kolana, ale szybko podnosil sie i zasuwal dalej. :)

Mam nadzieje, ze uda sie zabrac Potworki jeszcze przynajmniej ze dwa razy tez zimy. Mysle, ze Bi wtedy nauczy sie jezdzic juz bez podpierania sie o sciane. Na Nika nie ma raczej co liczyc. ;)

Mam tez nadzieje, ze Potworki sie po tych lyzwach nie rozloza. Ubralam ich w ocieplane spodnie, bo wiedzialam ze beda upadac, a takze dalam cieple czapy, bo od lodu ciagnie. Przynajmniej pamietalam, ze na lodowisku zawsze strasznie marzlam. Tymczasem to, na ktore pojechalismy, co prawda ma dach, ale jest naokolo otwarte, a ze temperatury byly plusowe, bylo zaskakujaco cieplo. I po powrocie do szatni, kiedy zdjelam im czapy, okazalo sie, ze Bi sie spocila, a Nik wygladal jakby wyszedl wlasnie spod prysznica! Niedobrze, bardzo niedobrze... :/

Mamy jednak srode i poki co nic sie nie dzieje, ale ciiii... :D

*

Tak jak wspomnialam wczesniej, dzis (w srode) spadla nam ociupinka sniegu. Taka naprawde tycia ociupinka. :) Prognozy we wtorek zapowiadaly 5-12 cm, nad ranem w srode (nie moglam spac i o 4 rano sprawdzalam pogode) juz tylko 2-7 cm, a ostatecznie, rano zapowiedzieli ponizej 3 cm. I tyle wlasnie spadlo, doslownie warsteweczka spod ktorej wystawaly zdzbla trawy.

Co nie przeszkodzilo oczywiscie w zamknieciu szkol w calym Stanie. :/ Moze jednak dobrze sie stalo, bo wczesnym popoludniem nadszedl cieplejszy front i snieg zmienil sie w marznacy deszcz, zas wszystkie powierzchnie w lodowisko! :O

W kazdym razie spedzilam spokojny dzien w domu z Potworkami, odwiedzil nas moj tata, a w poludnie wypuscilam Potworki na podworko, zeby potarzali sie w sniegu zanim przejdzie on w deszcz.
Dzieciaki nawet przy takiej mizernej ilosci maja radoche. ;) Poniewaz ani rusz nie dalo sie usypac nawet malenkiej goreczki, wykorzystali delikatny spad z boku naszego ogrodu i przymierzali sie do snowboard'u. ;)

Bi ma wlosy oraz czape na jednym oku, a Nik sekunde pozniej klapnal na pupsko. :)

Nie wiem co moje dzieci maja z czapkami, bo Nikowa tez jest na bakier. :D

*

I to wlasciwie by bylo na tyle... Po dzisiejszym marznacym deszczu, na drogach jest istna szklanka. Ciekawe, czy opoznia jutro rozpoczecie lekcji? :D

Dopisek czwartkowy:

Opoznili! O godzine... Rownie dobrze mogli w ogole nie otwierac dzis szkol, bo dzieciaki koncza wczesniej i pojechaly do placowek na zawrotne 3.5 godziny! :D

czwartek, 1 lutego 2018

Kokusiowo - chorobowo, oraz dlaczego owine dziecko w folie babelkowa ;)

Na poczatek jednak, srodowy gag poranny.

Juz ponad tydzien temu wyslalam do sekretariatu formularz, zmieniajac sposob przybycia do szkoly potworkow, na autobus (tutaj kazdy musi zaznaczyc, jak dziecko bedzie do szkoly docierac i z niej wracac).
W srode rano, wstalam wiec wczesniej, bowiem autobus przyjezdza jakies 20 minut przed naszym normalnym wyjsciem z domu, potem wysluchalam ryku Kokusia, ktoremu nagle wlaczylo sie "Ale ja sie boje jechac autobusem!" (a dzien wczesniej sie cieszyl...), nastepnie zas stanelam z Potworkami przed domem w 8-stopniowym mrozie, czekajac na wehikul.

Tymczasem autobus minal nasz dom nawet nie zwalniajac i pomknal w strone szkoly! A my stalismy dalej z otwartymi buziami i szokiem w oczach! :D

*

Teraz juz o tej folii.

Poinformowalam ostatnio malzonka, ze powinnismy asekuracyjnie trzymac sie jakies 2-3 kroki od naszego syna, tudziez owinac go folia babelkowa. Szczelnie, wlaczajac w to glowe. Tlen i pokarmy mozna podawac rurka. ;)

Dlaczego?

Zaczelo sie od zakupow. Mlodszy oczywiscie uparl sie prowadzic wozek, czyli zapie*rzal nim alejkami, urzadzajac slalom miedzy ludzmi. Upominanie i grozby odebrania "zabawki" nie przynosily efektu. W koncu M. wpadl na idiotyczny pomysl. Znienacka przesunal sie, blokujac rozpedzonemu Kokusiowi przejazd.
Efekt byl piorunujacy! Wozek wpadl na plecy M., a w raczke wozka z impetem przylozyl Nik. Niestety mial ja idealnie na wysokosci ust... Mlodszy wrzasnal jakby go rozdzierali, a z buzi zaczela leciec krew. M. malo nie dostal zawalu, a ja, z potem cieknacym mi po skroni, usilowalam zajrzec do malej buzki, modlac sie, zeby wszystkie zeby mial jeszcze na miejscu... Najpierw myslalam, ze tylko rozcial warge, ale niestety. Krew wyraznie saczyla sie wokoj gornych jedynek. Na szczescie ich nie wybil. Przez caly wieczor jednak, co chwila poplakiwal, ze bola go zabki, a kolejne dwa dni skarzyl sie na nie za kazdym razem, kiedy probowal cos ugryzc. :/ Na szczescie w koncu przeszlo i skonczylo sie na strachu.

Jakis tydzien pozniej.

Mlody bawi sie balonem. Odbija go dla hecy ode mnie, wiec przylaczam sie do gonitwy za napompowanym zoltym kawalkiem gumy. W koncu Nikowi balon opada niziutko, niemal do ziemi. Tym razem na kretynski (odruchowy) pomysl wpadam JA, mianowicie probuje kopnac balona noga. Pechowo, w tym samym czasie Nik zamachuje sie na niego reka. Moja gira zderza sie z malutkimi paluszkami i efekt jest oczywiscie oplakany. A raczej "owyty", bo Nik drze sie jak opetany. Glupia matka (wyrzucajac sobie w mysli od idiotek), oglada palec, czy nie puchnie, czy Nik moze go zgiac, itd. Na szczescie paluszek okazuje sie tylko stluczony, ale znow, przez kolejne dwa dni, Nik co jakis czas placze, kiedy niechcacy go o cos uderzyl...

Ojciec dziecku niemal wybija zeby, matka lamie palce... Normalnie patologia... :/

Kilka dni pozniej. Znowu JA. :/ W tle leci jakas muzyka, Nik podbiega, bierze mnie za rece i ciagnie do tanca. Wyczyniamy jakies wygibasy, az obkrecam syna w piruecie.
Zapamietajcie, ze piruety to nigdy nie jest dobry pomysl, chyba ze jestescie na lodowisku i dodatkowo jezdzicie profesjonalnie na lyzwach. Piruety robione dziecku? Wielkie nu-nu!!!
Obkrecilam Nika. Podloga sliska, skarpetki bez abs'u. Mlodszy stracil rownowage, puscil moja reke, wywalil sie i walnal lepetyna o lodowke. Leciutko i tym razem obylo sie nawet bez placzu, ale po tym wlasnie stwierdzilam, ze to dziecko to jakies pechowe jest i najlepiej go nie dotykac. :D

*

Teraz juz koniec zartow, bo sie autentycznie o Kokusia martwie.

Nie wiem czy pamietacie, ale dwa tygodnie temu Nik skonczyl 10-dniowa kuracje antybiotykowa na zapalenie ucha. Wszystko wydawalo sie ok, dopoki 4 dni pozniej Mlodszy znow nie zaczal smarkac. Niestety, katar u Kokusia, w 80% konczy sie albo zejsciem nizej i 2-miesiecznym kaszlem, albo zapaleniem ucha. Tym razem, po tygodniu lekkiego kataru, w niedziele w nocy obudzil sie placzac, ze... ucho go boli!

Nosz k**wa!!!

Udalo mi sie wcisnac go na popoludnie do lekarza, gdzie okazalo sie, ze w jednym uchu zapalenie dalej w najlepsze jest, a drugie tez nie wyglada za ciekawie. Czyli poprzedni antybiotyk nie zadzialal, bo nie sadze, zeby w ciagu 1.5 tygodnia Nik dorobil sie swiezego zapalenia...

No i martwie sie, bo na dobra sprawe Nik "buja" sie z tym zapaleniem juz od grudnia. Na bilansie 5-latka bowiem, juz pediatra "cos" w jednym uchu zauwazyla...

Nie dosc, ze antybiotyki to paskudztwo (a tym razem dostal mocniejszy), nie dosc, ze boje sie, ze od tych czestych zapalen uszu w koncu mi dziecko przygluchnie, to jeszcze niezawodny dr. google postraszyl, ze takie nawracajace pomimo antybiotykow infekcje, moga byc objawem bialaczki i teraz juz w ogole nie moge w nocy spac... :(

I po co ja czytam te cholerne internety? :(

Ukochane male pysio <3