Kiedy przydarzyla mi sie pierwsza historia, zaraz przeszlo mi przez mysl "jak opisze to na blogu, dziewczyny pospadaja z krzesel ze smiechu!". Zaraz jednak nedeszla refleksja, ze moze sobie odpuscic. W koncu czy wypada tak otwarcie przyznawac sie do tego, ze jest sie idiotka? Dobrze, idiotka to moze troche za mocne slowo, chociaz... ;) W kazdym razie zastanawialam sie, odkladalam, ale w koncu wzruszylam ramionami. Moze poprawie komus humor na weekend, wszak mamy piateczek, nie? ;)
Nigdy nie robilam tajemnicy z tego, ze jestem naturalna blondynka, jednak podwojny magister zobowiazuje i nie uwazalam sie za taka typowa dziewoje z kawalow. Mam jednak powazna wade. Znaczy sie, wad mam cala liste, ale trzy daja mi sie szczegolnie we znaki. Konkretnie, to bywam (za czesto!) straszliwie roztrzepana, zapominalska, a przy tym mam paskudny zwyczaj odkladania wszystkiego na pozniej.
Pisalam juz, ze u nas to M. jest odpowiedzialny za placenie rachunkow? A pisalam dlaczego? Nie, nie bylo to tak, ze kiedy zamieszkalismy razem, solidarnie podzielilismy obowiazki. Na poczatku wspolne rachunki wypisywalam raz ja, raz M., a oprocz tego kazde mialo jakies tam swoje platnosci. Po slubie polaczylismy konta bankowe, ale nadal kazde wypisywalo swoje rachunki. Do czasu kiedy M. zaczal sie bardziej przypatrywac naszym finansom i odkryl, ze jego malzonka wiecznie spoznia sie z oplatami. ;) Po prostu kiedy przychodza rachunki, termin platnosci jest na mniej wiecej 2-3 tygodnie pozniej. Agata wiec z ulga wpadala w tryb "mam czas". A potem, kiedy tego czasu ubywalo, a to bylo cos wazniejszego do zrobienia, a to sie zapomnialo i buch! Znowu kara! ;) Dodatkowa kasa splywa wartko z naszego konta, a tego M. nie mogl juz zdzierzyc. Kiedy sytuacja powtorzyla sie raz, drugi, piaty, oswiadczyl oburzony, ze od tego czasu on bedzie placil rachunki. Myslicie, ze protestowalam? ;)
Ten wkret chyba najlepiej oddaje moja osobowosc. :))
Co wiec ostatnio zmalowala rasowa blondyna?
Wspomnialam w ktoryms poscie, ze wyrwalam sie z domu na spotkanie z kumpela. Restauracja przy ruchliwej ulicy, wiec ucieszylam sie jak glupia, ze znalazlam miejsce parkingowe prawie pod drzwiami. Do czasu. Jak wiecie u nas zima stulecia, na poboczach kopy sniegu, wiec kiedy juz zaparkowalam, stwierdzilam ze auto troche za mocno wystaje na ulice. Nie chcialam, zeby ktos mi je przerysowal, wiec postanowilam poszukac innego miejsca. Wtedy zaczely sie klopoty. Auto boksuje, "skacze" do przodu, po czym sie cofa, no dzieja sie cuda na kiju! Zaparkowalam na zmrozonym sniegu i lodzie i nie moglam z tamtad za cholere wyjechac! Gazuje jak wariatka, z nadzieja, ze auto w koncu "chwyci" i pojedzie! Mysle sobie, no ki diabel, przeciez mam naped na 4 kola, moglabym przysiac, ze jedno kolo stoi poza sniegiem, na asfalcie, jak moglam tak utknac?! Zadzwonilam do kumpeli spytac, czy moze przyjechal z nia jej maz (mielismy sie spotkac w czworke, ale M. sie na to wypial), bo ktos musi mnie popchnac. Nie przyjechal. W koncu jakis przypadkowy chlopak z dziewczyna zauwazyli moje wysilki i zaczeli mnie pchac! Znowu probuje raz, drugi, trzeci, gazuje, auto skacze do przodu, cofa sie, szoruje na boki, ale nie jedzie. Otworzylam drzwi, zeby podziekowac chlopakowi i dziewczynie i powiedziec, ze zadzwonie po meza... I wtedy rzucilo mi sie w oczy czerwone swiatelko troche ponizej kierownicy. Mialam wrzucony pieprzony hamulec reczny!!! Ja pitole!!! Zwolnilam hamulec i autko gladziutko wyjechalo z miejsca parkingowego... Co za obciach! Chociaz zastanawiam sie czy cos nie bylo tez nie tak z tym cholernym hamulcem. Reczny w mojej wozidupce to nie zwykla galka, tylko elektroniczny przycisk. Juz kilka razy o nim zapomnialam, ale za kazdym razem jak nacisnelam gaz, sam sie wylaczal. Tym razem tego nie zrobil i nie mam pojecia dlaczego. Podejrzewam, ze kola sie jednak troche slizgaly i czujnik nie lapal... Ale i tak poczulam sie jak kretynka...
Dwa dni po przygodzie z hamulcem, pojechalam z Bi na lodowisko. Ubralam dziecku rajstopy, zeby lyzwy jej nie obtarly, ale wzielam jej tez dodatkowa pare skarpet, bo byl mroz, a od lodu dodatkowo ciagnie. Do budynku szlam obladowana czapkami, szalikami, rekawiczkami, itd. Oczywiscie nie wzielam zadnej torby, bo po co, tylko trzymalam wszystko w jednej rece, bo druga prowadzilam Bi. W gesto padajacym sniegu doszlysmy do budynku, zaplacilysmy, wypozyczylysmy lyzwy. Idziemy sie przebrac. Konsternacja. Nie ma skarpet. A moglabym sobie reke odciac, ze je mialam. Trudno, nie bede sie teraz wracac do auta. pojezdzilysmy, wypilysmy goraca czekolade, wracamy do domu. Pogoda tragiczna, ja zestresowana. Oczywiscie w aucie skarpet nie ma... Musialam je gdzies po drodze upuscic. Rozgladam sie dookola, ale w czasie kiedy bylysmy na lodowisku, spadlo dobre 10 cm sniegu, wszystko zasypane, wez znajdz pare dzieciecych skarpetek... Kolejna strata przez matczyne roztrzepanie. ;)
W miniony poniedzialek wiozlam rano tate do szpitala na milutki zabieg kolonoskopii. ;) Szpital ma spory, pietrowy parking. Wjezdzam na pierwszy poziom, a tam zonk. Wszystkie miejsca pozajmowane. W koncu dostrzegam miejsce miedzy jakims autem, a betonowym slupem. Probuje sie tam wcisnac. Jest wasko, ale daje rade. Dume z samej siebie ostudza tata, stwierdzeniem, ze nie jest pewien czy ten drugi kierowca da rade wsiasc do auta. Cholera. No to trzeba szukac dalej. Usiluje stamtad wycofac, skupiam sie zeby nie przerysowac czyjegos auta, nagle slysze jakby lekki zgrzyt. Tak skupilam sie na prawej stronie, ze z lewej zahaczylam zderzakiem o betonowy slup! F*ck!!! Poczulam sie jak jeszcze wieksza idiotka (i blondynka), kiedy pojechalam na kolejny poziom parkingu, a tam pustka, doslownie trzy auta na krzyz!!! No nic, obejrzalam pozniej, w dziennym swietle zadrapania na zderzaku. Nie sa rozlegle, ale dosc glebokie. Tylko patrzec az pojawi sie tam rdza. Jestem pewna, ze malzonek moj ma jakies pasty i inne specyfiki, zeby to troche zamaskowac, ale jeszcze nie odwazylam mu sie o tym powiedziec. Jak sobie wyobraze ile sie naslucham o babach za kierownica, to w ogole mam ochote nic mu nie mowic dopoki sam nie zauwazy. ;)
Takze ten tego. Musze chyba zaczac lykac jakies ziolka na pamiec i koncentracje, bo taka kumulacja w tak krotkim czasie nie wrozy nic dobrego...
No chyba, ze to tesciowa dosypuje mi czegos cichcem do kawy. Hmmm... ;)
piątek, 27 lutego 2015
wtorek, 24 lutego 2015
Slysze, ze w Polsce juz przedwiosnie? + idzie nowe, czyli wazny dopisek x2
A u nas zima trwa i ma sie dobrze. ;)
Dzis rano, kiedy wychodzilam z domu, na termometrze bylo -20 C! Udalo mi sie wczoraj obejrzec kawalek wiadomosci i podobno przecietna temperatura w tegorocznym lutym pobila rekord zimna ustalony na poczatku XX wieku. :)
Ale nie narzekam, wrecz przeciwnie! Potworki kochaja snieg, a ja uwielbiam nasze wspolne szalenstwa na swiezym puchu. Ktorego nie tylko nam nie brakuje, ale Matka Natura stale przysyla dodatkowe zapasy. W sobote znow spadlo nam jakies 20 cm. Nasz przydomowy plac zabaw wyglada teraz tak:
Jak tak daje pojdzie, w koncu zniknie pod sniegiem. ;) A Potwory, szczegolnie starszy, nigdy nie maja dosc wariactw:
Wczoraj, kiedy wjechalam do miasteczka, w ktorym mieszka moj tato, przezylam szok. Moja wozidupka nie jest moze najwieksza, ale jest jednak troszke wyzsza od przecietnego, osobowego auta. Tymczasem kopy sniegu tam, sa tak wysokie, ze na niektorych skrzyzowaniach nie widzialam kompletnie co sie dzieje! :)
Nie mniej zdaje sobie sprawe, ze zima dobiega konca. To ostatni tydzien lutego, czyli od przyszlego czekamy juz na wiosne. Staram sie wiec wycisnac jak najwiecej z tego sezonu. W sobote posprzatalam chalupe, zeby w niedziele moc z czystym sumieniem wybrac sie z Bi na lyzwy. Ciesze sie, ze tak jej sie to podoba. Od rana dopytuje sie czy jedziemy. Moze w ta sobote znow skoczymy, bo M. nie ma byc w domu niemal do wieczora, wiec jak mam siedziec i patrzec na tesciow, to raczej wyskocze gdzies z corka. Fajnie, ze jest juz taka duza i jest z niej kompan do wspolnych wypadow. :) Namawiam ciagle meza, zeby zabrac ja na narty, ale sie opiera, wiec chyba nic z tego. Szkoda, bo widze jak takie wyjscia "otwieraja" Bi. Ona - taka bojazliwa i niesmiala do obcych, po dwoch razach na lodowisku, za trzecim poprosila wysiadajac z auta, zeby ona mogla podac pani pieniazki! To niby maly kroczek, ale dla mnie to wielki powod do dumy! Podobnie, jak kiedy oddawalysmy "pingwinka" i kobieta bioraca go spytala Bi "Did you have fun?", a moje dziecko cicho i ze spuszczonymi oczami, ale wydukalo dzielnie: "Yes.". Dalo mi to tez do myslenia, ze tak naprawde nie mam pojecia ile Bi rozumie z angielskiego. Bo tutaj ewidentnie zrozumiala pytanie i potrafila na nie odpowiedziec. Chyba nie doceniam umiejetnosci wlasnego dziecka, hmm...
Tymczasem, kolo naszego tarasu, z odgarnietego sniegu utworzyla sie spora gorka. Potworniccy szybko znalezli dla niej zastosowanie...
...i zjezdzali z niej na dupkach. :)
Natomiast po sobotnim opadzie, gorka uzyskala rozmiary na tyle sluszne, ze wytaszczylam z piwnicy sanki i pokazalam Bi jak sie zjezdza. Czy miala frajde, widac po jej minie. :)
Nie wiem jak Wy (ale sie domyslam), ale ja lubie taka zime! :)
DOPISEK:
Wlasnie dostalam smsa, ze moja siorka rodzi! Wyglada na to, ze moja druga siostrzenica chce miec swoj debiut niemal punktualnie, bo 2 dni przed terminem!
Aktualnie siedze w pracy jak na szpilkach i czekam na dalsze wiesci! Mam gule w zoladku jak przed wlasnymi porodami... ;)
Dziewczyny, wielkie dzieki za troske! Tak, siostra urodzila wczoraj zdrowa dziewczynke! Malutka czuje sie dobrze, a mama... Coz, twierdzi, ze ma wrazenie iz przejechala po niej ciezarowka. :) Okazalo sie ze rano zaczela krwawic i pojechali ze szwagrem do szpitala. Tam podejrzewali albo skrzepy, albo lozysko przodujace. Nic jednak nie mogli stwierdzic, a miejsc na patologii ciazy nie bylo (!), wiec zdecydowali sie wywolac porod. ;) Poraz kolejny stwierdzam, ze mam siostre - szczesciare, bo calutki porod potrwal zaledwie 7 godzin. Jak dla mnie to wrecz ekspresowe narodziny! :)
Nie moge sie dopytac o imie malej, zarowno siostra, jak i matka ignoruja pytanie. Podejrzewam, ze celowo, ale nie rozumiem co to za wielka tajemnica? :)
Dzis rano, kiedy wychodzilam z domu, na termometrze bylo -20 C! Udalo mi sie wczoraj obejrzec kawalek wiadomosci i podobno przecietna temperatura w tegorocznym lutym pobila rekord zimna ustalony na poczatku XX wieku. :)
Ale nie narzekam, wrecz przeciwnie! Potworki kochaja snieg, a ja uwielbiam nasze wspolne szalenstwa na swiezym puchu. Ktorego nie tylko nam nie brakuje, ale Matka Natura stale przysyla dodatkowe zapasy. W sobote znow spadlo nam jakies 20 cm. Nasz przydomowy plac zabaw wyglada teraz tak:
Jak tak daje pojdzie, w koncu zniknie pod sniegiem. ;) A Potwory, szczegolnie starszy, nigdy nie maja dosc wariactw:
Wczoraj, kiedy wjechalam do miasteczka, w ktorym mieszka moj tato, przezylam szok. Moja wozidupka nie jest moze najwieksza, ale jest jednak troszke wyzsza od przecietnego, osobowego auta. Tymczasem kopy sniegu tam, sa tak wysokie, ze na niektorych skrzyzowaniach nie widzialam kompletnie co sie dzieje! :)
Nie mniej zdaje sobie sprawe, ze zima dobiega konca. To ostatni tydzien lutego, czyli od przyszlego czekamy juz na wiosne. Staram sie wiec wycisnac jak najwiecej z tego sezonu. W sobote posprzatalam chalupe, zeby w niedziele moc z czystym sumieniem wybrac sie z Bi na lyzwy. Ciesze sie, ze tak jej sie to podoba. Od rana dopytuje sie czy jedziemy. Moze w ta sobote znow skoczymy, bo M. nie ma byc w domu niemal do wieczora, wiec jak mam siedziec i patrzec na tesciow, to raczej wyskocze gdzies z corka. Fajnie, ze jest juz taka duza i jest z niej kompan do wspolnych wypadow. :) Namawiam ciagle meza, zeby zabrac ja na narty, ale sie opiera, wiec chyba nic z tego. Szkoda, bo widze jak takie wyjscia "otwieraja" Bi. Ona - taka bojazliwa i niesmiala do obcych, po dwoch razach na lodowisku, za trzecim poprosila wysiadajac z auta, zeby ona mogla podac pani pieniazki! To niby maly kroczek, ale dla mnie to wielki powod do dumy! Podobnie, jak kiedy oddawalysmy "pingwinka" i kobieta bioraca go spytala Bi "Did you have fun?", a moje dziecko cicho i ze spuszczonymi oczami, ale wydukalo dzielnie: "Yes.". Dalo mi to tez do myslenia, ze tak naprawde nie mam pojecia ile Bi rozumie z angielskiego. Bo tutaj ewidentnie zrozumiala pytanie i potrafila na nie odpowiedziec. Chyba nie doceniam umiejetnosci wlasnego dziecka, hmm...
Tymczasem, kolo naszego tarasu, z odgarnietego sniegu utworzyla sie spora gorka. Potworniccy szybko znalezli dla niej zastosowanie...
...i zjezdzali z niej na dupkach. :)
Natomiast po sobotnim opadzie, gorka uzyskala rozmiary na tyle sluszne, ze wytaszczylam z piwnicy sanki i pokazalam Bi jak sie zjezdza. Czy miala frajde, widac po jej minie. :)
Nie wiem jak Wy (ale sie domyslam), ale ja lubie taka zime! :)
DOPISEK:
Wlasnie dostalam smsa, ze moja siorka rodzi! Wyglada na to, ze moja druga siostrzenica chce miec swoj debiut niemal punktualnie, bo 2 dni przed terminem!
Aktualnie siedze w pracy jak na szpilkach i czekam na dalsze wiesci! Mam gule w zoladku jak przed wlasnymi porodami... ;)
Dziewczyny, wielkie dzieki za troske! Tak, siostra urodzila wczoraj zdrowa dziewczynke! Malutka czuje sie dobrze, a mama... Coz, twierdzi, ze ma wrazenie iz przejechala po niej ciezarowka. :) Okazalo sie ze rano zaczela krwawic i pojechali ze szwagrem do szpitala. Tam podejrzewali albo skrzepy, albo lozysko przodujace. Nic jednak nie mogli stwierdzic, a miejsc na patologii ciazy nie bylo (!), wiec zdecydowali sie wywolac porod. ;) Poraz kolejny stwierdzam, ze mam siostre - szczesciare, bo calutki porod potrwal zaledwie 7 godzin. Jak dla mnie to wrecz ekspresowe narodziny! :)
Nie moge sie dopytac o imie malej, zarowno siostra, jak i matka ignoruja pytanie. Podejrzewam, ze celowo, ale nie rozumiem co to za wielka tajemnica? :)
piątek, 20 lutego 2015
W tym domu sie gada VII
Cos mi sie wydaje, ze bede musiala rozdzielic serie na Bibusiowa i Kokusiowa, bo razem ciezko jest pomiescic wszystkie ich powiedzonka w jednym poscie. :)
Pisalam kiedys, ze z Bi, odkad w koncu zdecydowala sie zaczac mowic, zrobila sie straszna gadula? Teraz mam porownanie i stwierdzam, ze ona jednak gadula nie jest. Najwyrazniej jej poziom rozgadania jest przecietnego trzylatka. Jezeli bowiem Bi jest gadula, to nie wiem jakie okreslenie znalezc dla Nika! Czesto opisuje go jako "katarynke", ale nawet to chyba dobrze nie oddaje ogromu tegoz zjawiska. :) Po tym co widze w domu, juz wiecej nie uwierze w mit, ze chlopcy zaczynaja mowic pozniej i mowia mniej niz dziewczynki. No chyba, ze moj to jakis wyjatkowo spektakularny wyjatek od reguly... :) Nikowi buzia nie zamyka sie od switu do zmierzchu, chyba ze akurat przezuwa lub spi. Zaraz, wroc. Przez sen tez gada, kloci sie i wykrzykuje protesty. :))
Dzisiaj wiec malutka, minimalna probka mozliwosci mojego syna, w wieku 2 lat i 2 miesiecy. :)
***
Z samego ranka przychodze do pokoju dzieci, zeby wyjac wolajacego Nika z lozeczka.
Mama: "Czesc kochanie!"
Nik (naburmuszony): "Nie jetem mala dzidzia!"
Oho! Ewidentnie ktos sie jeszcze do konca nie obudzil! ;)
***
Juz jestesmy gotowi do wyjscia, juz zamknelam Maye, juz szykuje buty i kurtki, kiedy...
"Mama, mam kupe!"
A nie mogl tak poczekac 15 minut, to niespodzianke znalazlaby juz opiekunka... :) Ale przynajmniej klocek w pieluszce jest na tyle niewygodny, ze Mlodszy sam dopomina sie zmiany. Jesli chodzi o zwykle siuski mamy ostatnio nie lada klopot. Na haslo: "Kokus, jestes caly zasiurany, przecieka ci juz bokami, choc zmienimy pieluche!", slyszymy:
"Ce siulany!" [chce byc zasiurany]
I zwiewa...
***
Srodek nocy. Kokus poplakuje. Przychodze do pokoju, kreci sie po lozeczku. Pytam czy chce sie przytulic? Chce. Biore na rece, caluje ciepla szyjke, wdycham zapach swojego dziecka... Po chwili Niko zaczyna sie przeginac, dajac znac, ze wystarczy pieszczot, on chce wrocic do lozeczka. Wkladam, ale zamiast zasnac, marudzi.
Nik: "Sienka... [piosenka]"
Mama: "Synu, nie moge ci teraz spiewac piosenek, obudzimy Bi."
Nik: "Sienka..."
Mama (zrezygnowana): "Ale jaka ty chcesz piosenke?"
Nik (jeczaco): "Sieeenkaaa..."
No i wszystko jasne. ;) W koncu udaje mi sie go uspic glaskaniem po glowce i przeciaglym szzzzz.
Wracajac do lozka zerkam na telefon: 12:55. Zieeew...
***
Niko rysuje. Po chwili Bi wola z pokoju:
"Mamusiu, Kokus lysuje po stole!"
Wchodze, rzeczywiscie stol porysowany. Winowajca patrzy i usmiecha sie szelmowsko. Mowie zartobliwie:
"O-o! Kto porysowal stolik? Czyja pupe mam sprac?"
Niko natychmiast wystawia paluszek w strone siostry: "Bibi!"
Takie to male, a juz nauczylo sie zwalac wine na innych. ;)
***
Aktualnie ukochana kokusiowa bajka jest "Tomek i przyjaciele". Nie brak wiec na codzien tomkowych inspiracji:
Syn moj dopomina sie konkretnego (ulubionego) odcinka:
"Jak Blablys padl blota!" [Jak Gabrys wpadl do blota]
Albo celowo upada z jezdzika, wolajac wesolo:
"Padlem s tolow!" [Wypadlem z torow]
Ulubiona postacia jest oczywiscie Gabrys. Czesto wiec zasuwa po domu na jezdziku, krzyczac:
"Ekples tuuu!!!" [Express jedzie tu!]
A calkiem niedawno, kiedy podalam mu upuszczony kubek, uslyszalam:
"Dziekuje Kamusiu!". :p
***
Ma tez chlopak niezla wyobraznie. Ktoregos dnia obgryzal grzanke i po kazdym kesie uwaznie jej sie przygladal. W koncu wola:
"O! Tlaktol bilem!" [traktor zrobilem] "Ziobac mama!"
A grzanka wygladala mniej wiecej tak:
I czy nie wyglada to jak kabina traktora? Bez kol... ;)
***
A co rano budzi nas okrzykami w stylu:
"Jasno bilo!" [jasno sie zrobilo] "Jus tauem!" [juz wstalem] (jakbysmy nie slyszeli...). "Moge mamusiu?"
No i jak tu odmowic takiej prosbie?
A wzielo sie to stad, ze jesli obudzi sie okolo 6 rano, kiedy wiadomo, jest ciemno jak w d*pie, wolam do niego, ze jeszcze jest noc, ciemno i wszyscy spia. ;)
Zazwyczaj slucha i kladzie sie grzecznie z powrotem! Szok! Tyle, ze najczesciej nie zasypia, tylko gada sam do siebie lub usiluje obudzic Bi, wiec i tak nici ze spania. :p
***
Scenka ostatnia. Niko biega po domu jak strus pedziwiatr. W koncu, nieuchronnie, zalicza dosc spektakularna glebe. Nic sie nie stalo, za to dziadkowie wybuchaja smiechem. Niko odwraca sie w ich strone naburmuszony, marszczy brwi i wypala:
"Not funny!"
Rosnie kolejny poliglota. :))
***
Happy Friday to You! ;)
Pisalam kiedys, ze z Bi, odkad w koncu zdecydowala sie zaczac mowic, zrobila sie straszna gadula? Teraz mam porownanie i stwierdzam, ze ona jednak gadula nie jest. Najwyrazniej jej poziom rozgadania jest przecietnego trzylatka. Jezeli bowiem Bi jest gadula, to nie wiem jakie okreslenie znalezc dla Nika! Czesto opisuje go jako "katarynke", ale nawet to chyba dobrze nie oddaje ogromu tegoz zjawiska. :) Po tym co widze w domu, juz wiecej nie uwierze w mit, ze chlopcy zaczynaja mowic pozniej i mowia mniej niz dziewczynki. No chyba, ze moj to jakis wyjatkowo spektakularny wyjatek od reguly... :) Nikowi buzia nie zamyka sie od switu do zmierzchu, chyba ze akurat przezuwa lub spi. Zaraz, wroc. Przez sen tez gada, kloci sie i wykrzykuje protesty. :))
Dzisiaj wiec malutka, minimalna probka mozliwosci mojego syna, w wieku 2 lat i 2 miesiecy. :)
***
Z samego ranka przychodze do pokoju dzieci, zeby wyjac wolajacego Nika z lozeczka.
Mama: "Czesc kochanie!"
Nik (naburmuszony): "Nie jetem mala dzidzia!"
Oho! Ewidentnie ktos sie jeszcze do konca nie obudzil! ;)
***
Juz jestesmy gotowi do wyjscia, juz zamknelam Maye, juz szykuje buty i kurtki, kiedy...
"Mama, mam kupe!"
A nie mogl tak poczekac 15 minut, to niespodzianke znalazlaby juz opiekunka... :) Ale przynajmniej klocek w pieluszce jest na tyle niewygodny, ze Mlodszy sam dopomina sie zmiany. Jesli chodzi o zwykle siuski mamy ostatnio nie lada klopot. Na haslo: "Kokus, jestes caly zasiurany, przecieka ci juz bokami, choc zmienimy pieluche!", slyszymy:
"Ce siulany!" [chce byc zasiurany]
I zwiewa...
***
Srodek nocy. Kokus poplakuje. Przychodze do pokoju, kreci sie po lozeczku. Pytam czy chce sie przytulic? Chce. Biore na rece, caluje ciepla szyjke, wdycham zapach swojego dziecka... Po chwili Niko zaczyna sie przeginac, dajac znac, ze wystarczy pieszczot, on chce wrocic do lozeczka. Wkladam, ale zamiast zasnac, marudzi.
Nik: "Sienka... [piosenka]"
Mama: "Synu, nie moge ci teraz spiewac piosenek, obudzimy Bi."
Nik: "Sienka..."
Mama (zrezygnowana): "Ale jaka ty chcesz piosenke?"
Nik (jeczaco): "Sieeenkaaa..."
No i wszystko jasne. ;) W koncu udaje mi sie go uspic glaskaniem po glowce i przeciaglym szzzzz.
Wracajac do lozka zerkam na telefon: 12:55. Zieeew...
***
Niko rysuje. Po chwili Bi wola z pokoju:
"Mamusiu, Kokus lysuje po stole!"
Wchodze, rzeczywiscie stol porysowany. Winowajca patrzy i usmiecha sie szelmowsko. Mowie zartobliwie:
"O-o! Kto porysowal stolik? Czyja pupe mam sprac?"
Niko natychmiast wystawia paluszek w strone siostry: "Bibi!"
Takie to male, a juz nauczylo sie zwalac wine na innych. ;)
***
Aktualnie ukochana kokusiowa bajka jest "Tomek i przyjaciele". Nie brak wiec na codzien tomkowych inspiracji:
Syn moj dopomina sie konkretnego (ulubionego) odcinka:
"Jak Blablys padl blota!" [Jak Gabrys wpadl do blota]
Albo celowo upada z jezdzika, wolajac wesolo:
"Padlem s tolow!" [Wypadlem z torow]
Ulubiona postacia jest oczywiscie Gabrys. Czesto wiec zasuwa po domu na jezdziku, krzyczac:
"Ekples tuuu!!!" [Express jedzie tu!]
A calkiem niedawno, kiedy podalam mu upuszczony kubek, uslyszalam:
"Dziekuje Kamusiu!". :p
***
Ma tez chlopak niezla wyobraznie. Ktoregos dnia obgryzal grzanke i po kazdym kesie uwaznie jej sie przygladal. W koncu wola:
"O! Tlaktol bilem!" [traktor zrobilem] "Ziobac mama!"
A grzanka wygladala mniej wiecej tak:
I czy nie wyglada to jak kabina traktora? Bez kol... ;)
***
A co rano budzi nas okrzykami w stylu:
"Jasno bilo!" [jasno sie zrobilo] "Jus tauem!" [juz wstalem] (jakbysmy nie slyszeli...). "Moge mamusiu?"
No i jak tu odmowic takiej prosbie?
A wzielo sie to stad, ze jesli obudzi sie okolo 6 rano, kiedy wiadomo, jest ciemno jak w d*pie, wolam do niego, ze jeszcze jest noc, ciemno i wszyscy spia. ;)
Zazwyczaj slucha i kladzie sie grzecznie z powrotem! Szok! Tyle, ze najczesciej nie zasypia, tylko gada sam do siebie lub usiluje obudzic Bi, wiec i tak nici ze spania. :p
***
Scenka ostatnia. Niko biega po domu jak strus pedziwiatr. W koncu, nieuchronnie, zalicza dosc spektakularna glebe. Nic sie nie stalo, za to dziadkowie wybuchaja smiechem. Niko odwraca sie w ich strone naburmuszony, marszczy brwi i wypala:
"Not funny!"
Rosnie kolejny poliglota. :))
***
Happy Friday to You! ;)
środa, 18 lutego 2015
Po pierwszym tygodniu...
Jak zwykle w przypadku podobnych postow, ostrzegam: bedzie dlugo i zrzedliwie. Czytanie tylko na wlasna odpowiedzialnosc! :)
Kilka z Was zaczyna sie dopytywac jak tam tescie.
No coz, musze przyznac, ze moze nie jest tak tragicznie jak to sobie wyobrazalam, ale sporo powodow do narzekania tez sie oczywiscie znajdzie. Wiekszosc to w sumie drobiazgi, ale tak akurat bywa, ze to drobiazgi sa najbardziej irytujace...
Zaraz Wam tu szczegolowo ponarzekam, zaczne jednak od tych kilku pozytywow, ktore moja ponuracka natura zdolala wylapac z zaistnialej sytuacji.
Pozytyw #1: babcina kuchnia.
Tesciowa moja zyje aby karmic. To jej zyciowy cel. Nikt, o zadnej porze dnia nie moze poczuc najmniejszego ssania w zoladku. Najczesciej slyszane od niej zwroty to: "Zjadles(as)?", "Zjedz kurczaka/kotlecik/ziemniaczki", "Nie jestes glodny(a)?", "Ty nic nie jesz!". Mozna by tak wymieniac w nieskonczonosc... Na szczescie tesciowa gotuje chetnie i smacznie. Na najblizsze 3 miesiace odpada mi wiec dylemat, co ugotowac zeby bylo domowo, zdrowo, pysznie i szybko, bo po pracy nie chce sie stac przy garach.
Pozytyw #2: nianka pod reka.
Nieoceniona jest oczywiscie mozliwosc zostawienia dzieci z dziadkami o kazdej porze dnia i nocy. Nie mamy zamiaru tego naduzywac, ale dla przykladu, jutro wieczorem umowieni jestesmy z panem ksiegowym celem rozliczenia podatkow za rok 2014. Rok temu zmuszeni bylismy zabrac potomstwo ze soba, co skonczylo sie niemal zrownaniem biura owego goscia z ziemia. Potworki znudzone, po pierwszych 15 min zlazly nam z kolan i zaczely otwierac wszystkie szafki, zagladac w kazdy zakamarek, ryczec (to Nik) o dlugopis lub olowek... Cud, ze gosciu nie popelnil zadnego bledu w naszym rozliczeniu... ;) W tym roku dzieci zostawimy elegancko z dziadkami, zalatwimy podatki, a jak starczy czasu to moze nawet jakas kawe zaliczymy, o! :)
Pozytyw #3: porzadek w salonie.
Czasem podziwiam moja tesciowa. Naprawde. Oprocz ciaglego stania przy garach, ta kobieta w kolko Macieju podnosi, uklada, przeciera. Mowa tu o balaganie pieczolowicie stwarzanym przez Potwornickich. Cos, co ja robilam w porywach raz dziennie, po polozeniu dzieci spac, bo wczesniej zakrawa to na prace biednego Syzyfa, ona robi bez przerwy. Zbiera klocki, podnosi koniki, wyciera zachlapany jogurtem lub pomazany kredkami stolik. Nie wiem, ze jej sie chce, ale skoro ma ochote, to nie bede protestowac. ;)
Niestety, to byloby na tyle, jesli chodzi o pozytywy. Pora na lwia czesc posta, czyli zrzedzenie.
Negatyw #1: brud.
Mysle, ze Ameryki nie odkryje jesli stwierdze, ze dwie dodatkowe osoby (nawet dorosle) w domu oznaczaja dwie dodatkowe osoby brudzace naokolo. Przekonalam sie o tym dobitnie robiac w weekend gruntowniejsze porzadki. Podlogi wolaly o pomste do nieba, szczegolnie, ze bedac w domu, tesciowa ulega jekom psa i co chwilke wypuszcza Maye na dwor. Cala podloga upstrzona jest wiec odciskami lapek. Dwie dodatkowe osoby biorace prysznic, myjace zeby, rece itd. sprawiaja tez ze w sobote kiedy poraz pierwszy spojrzalam na lazienkowy zlew w dziennym swietle, brzydzilam sie w nim umyc. O kiblu nie wspomne. Moj tesc, jak przystalo na prawdziwego mezczyzne, sika na stojaco. Rozprysniete kropelki moczu sa wiec na muszli klozetowej, na scianie, na podlodze, na szafce (bialej!), ktora pechowo znajduje sie kolo kibelka, itd. Rzygac mi sie chcialo kiedy to wycieralam! Uprzedze pytania i dodam, ze moj maz z wlasnej, nieprzymuszonej woli siada na toalete nawet podczas sikania. Tak samo robil moj tato. Natomiast kiedy M. zaproponowal to swojemu ojcu podczas pierwszej wizyty tesciow 6 lat temu, ten smiertelnie sie obrazil. Jakis pieprzony kompleks "macho-man'a"? :(
Negatyw #2: poglebianie wybrzydzania przy jedzeniu Bi.
Pomyslec, ze spodziewalam sie iz babcia cos na to zaradzi! O naiwna! Powinnam byla od razu przewidziec, ze polaczenie babcinej troskliwosci z instynktem matki-karmicielki, to mieszanka wybuchowa! Ogolnie tesciowa, taka pewna swego jeszcze w czasie rozmow przez Skype, juz po 3 dniach z Bi, wymiekla. Wiedzialam, ze tak bedzie, ale mialam nadzieje, ze kobieta wykaze sie kulinarna kreatywnoscia (w koncu jest w te klocki znacznie lepsza ode mnie) i odkryje sposob na mojego niejadka, albo przynajmniej kilka innych dan, ktore Bi pochlonelaby ze smakiem. Tiaaa... Zamiast tego, babcia zamienila sie w szefa kuchni i gotuje dwa obiady: jeden dla Bi, drugi dla reszty rodziny... To nie wszystko. Kochana tesciowa uznala tez, ze na problemy zywieniowe Bi mozna zaradzic poprzez cytuje: "rozepchanie" jej zoladka! Caly czas wiec zamecza Starsza pytaniami czy zjadlaby to lub owo, a co gorsza daje jej do przekaszania rzeczy, ktore w moim domu stanowily dotychczas wyjatkowa nagrode, jak np. miseczke slodkich, kolorowych chrupek do mleka. Byle by Bi caly czas cos zula. Ojaciepierdole! Starsza, mimo problemow z jedzeniem, wyglada zadziwiajaco dobrze. Za to "dzieki" podejsciu babci, mamy szanse po jej wyjezdzie zmagac sie z nadwaga... :(
Negatyw #3: dzieci pozbawione swiezego powietrza.
Mamy mrozy, to prawda. Przez ostatnie kilka dni temperatura w dzien utrzymywala sie w okolicach -10 stopni. Moj tesc na starosc stal sie strasznym zmarzluchem. Po pierwszej nocy poprosil o dodatkowy koc, bo bylo mu zimno, a musicie wiedziec, ze temperature mamy ustawiona na 21 stopni, zas dziadkowie spia w najcieplejszym pokoju... W kazdym razie przez cale dnie dziadkowie nawet nie uchylaja okien. Dla mnie - maniaczki wietrzenia wlasnych czterech katow, to nie do pomyslenia... Nie pierdziele sie jednak i po powrocie do domu, pierwsze kroki kieruje do swojej i dzieci sypialni i chociaz tam otwieram na chwile okna. To byl pierwszy problem. Drugi to, ze tesciowie uznali, ze jest za zimno zeby wychodzic z dziecmi na dwor! Tu juz mnie szlag trafia, bo przy temperaturze -10 plus silnym wietrze, rzeczywiscie zatrzymalabym ich w domu, ale bylo kilka dni, kiedy temperatura podskoczyla niemal do 0. I co? Wiatr byl, za zimno... Dzieki podejsciu tesciow, Nik od poltora tygodnia nie wysuwa nosa z domu, natomiast Bi wysunela go raz, w sobote, kiedy to zabralam ja na lyzwy... :(
Negatyw #4: wojna podjazdowa o zmywarke.
Zaczne od tego, ze moja tesciowa posiada zmywarke we wlasnym mieszkaniu. Nie jest to wiec dla niej zadne tajemnicze, skomplikowane urzadzenie. Ma do niej jednak najwyrazniej mieszane uczucia... We wlasnym domu uzywa jej tylko podczas swiat, albo kiedy zwali jej sie z wizyta najmlodszy syn wraz z zona i trojka dzieci, czyli srednio raz na tydzien, dwa. Poza tym zmywa recznie. O ile tam, kiedy przez wiekszosc czasu sa z tesciem tylko we dwoje, ma to sens, o tyle tutaj, czworka doroslych i dwoje dzieci, zuzywa niezliczone ilosci talerzykow, kubeczkow, miseczek, itd., szczegolnie, ze tesciowa gotuje jak wsciekla. Ale nadal zmywa recznie i to natychmiast po uzyciu kazdego jednego sztucca czy szklanki. Szybko przekonalam sie, zeby nie wstawiac czegokolwiek Boze bron do zlewu, bo tesciowa juz pedzi, zeby to pozmywac! W pewnym sensie ucze sie porzadku, bo kazdy kubek czy widelec natychmiast wkladam do zmywarki. ;) Nie pomaga tlumaczenie, ze na takie przemywanie wszystkiego recznie, schodzi o wiele wiecej wody niz zmywarka zuzyje na pozmywanie calego ladunku... Oddam tesciowej sprawiedliwosc, ze stara sie uzyc wody jak najmniej, ale w rezultacie znajduje niedomyte szklanki oraz noze nadal tluste od masla... Ze o niekapkach dzieci pokrytych zaschnietym kakaem juz nie wspomne. :/ Po tygodniu scigamy sie z tesciowa kto pierwszy dorwie brudne naczynia. Czy ja wrzuce je do zmywarki, czy tesciowa szybko oplucze recznie (bo myciem to trudno to nazwac...)? ;)
Negatyw #5: naburmuszony maz.
Widze, ze obecnosc rodzicow go stresuje, ale co w takim razie mam powiedziec JA, goszczaca dwoje praktycznie obcych ludzi? Ojciec ciagle cos od niego chce, dzieci ciagle cos od niego chca i jest rozerwany. Wedlug mnie oczywiscie dzieci sa wazniejsze niz widzimisie staruszka, ale M. nigdy nie byl dobry w odmawianiu rodzicom. Wiekszosc wieczora spedza wiec z ojcem, a potem jeszcze przedluza pojscie spac dzieci w nieskonczonosc, pomimo ze Bi ledwie patrzy na oczy i prosi, zeby tatus umyl jej zeby. No przeciez dziadek nie moze tych 10 minut poczekac z poszukiwaniem jakiejs strony internetowej lub wyslaniem maila! Wkurza mnie to niesamowicie! Zreszta widze, ze wynika to z egoizmu dziadka. Wczoraj zajelam dzieci wspolnym pieczeniem ciasta. Musialam odmierzac po kolei skladniki, pilnowac zeby dzieci nie tlukly sie o to kto ma mi akurat pomoc, a przy okazji zeby nie zasypaly calej kuchni maka lub cukrem. W tym samym czasie, dziadek umyslil sobie, ze chce przelaczyc cos w telewizji. Najpierw, przekrzykujac dzieci usilowalam wytlumaczyc mu, ktory guzik ma nacisnac. Dzieciaki wyrywaja sobie szklanke, ja mam rece uwalone ciastem, a ten stoi mi nad glowa i gada, zeby mu przelaczyla, bo on nie wie jak. Mam wszystko rzucic i leciec, bo on ma takie widzimisie! Ja pitole! Wziac rozpuszczonego dziada i nim potrzasnac!
M. wscieka sie tez o byle bzdure, na przyklad to, ze moj tata dostal herbate w jego ulubionej szklance, czy ze w salatce jarzynowej znalazl sie znienawidzony groszek. To sa rzeczywiscie problemy, moi panstwo! W obu przypadkach "wina" stala po stronie tesciowej, ale na kogo M. podniosl glos? Na mnie, oczywiscie (a wiedzial od poczatku czyja to sprawka)... :( Uprzedze komentarze i napisze, ze podjelam probe wyjasnienia o co chodzi. Wyparl sie w zywe oczy. Nic takiego nie mialo miejsca. Zacmienie umyslu, czy jak? Rozumiem, ze M. oprocz obecnosci rodzicow ma na glowie kilka spraw, poza tym psuje mu sie auto, wiec ma prawo byc nie w sosie. Tylko, ze z boku wyglada to tak, ze do swoich rodzicow odzywa sie normalnie, na mnie burczy, a na Potworki, szczegolnie Bi, drze sie pod byle pretekstem... F*ck!
Oprocz negatywow bedacych bezposrednim skutkiem przebywania u nas tesciow, dochodza tez te, spowodowane posrednio zwyczajnie przez ich obecnosc. Jak to, ze Bi za nic w swiecie nie chce sie polozyc na drzemke w dzien, a w rezultacie o 17 jest juz tak wyrabana, ze urzadza histerie za histeria, dokucza Nikowi, maltretuje psa i ogolnie zachowuje sie jakby byla w jakims destruktywnym transie, gdzie juz nic nie dociera do jej swiadomosci...
Poza tym, mimo ze dzieci zaakceptowaly obecnosc dziadkow dosc szybko, kiedy wracamy z M. z pracy, tescie dla nich nie istnieja. Licza sie mama i tata. Nie mam nic przeciwko, tylko ze przy ostatnim humorze M., Potworki szybko przekonuja sie, ze od taty lepiej sie trzymac z daleka, wiec przyklejaja sie do mojej nogi. Ja wiec zabawiam, karmie i dopieszczam potomstwo, a moj malzonek je sobie spokojnie kolacje, po czym zaszywa sie w drugim pokoju z ojcem... A kiedy dzieci dopominaja sie jego uwagi swoimi zwyklymi sposobami czyli jekami, rykami i wrzaskami, M. momentalnie robi sie purpurowy i cedzi przez zeby, ze "kladziemy ich dzis spac wczesniej, bo ja nie wytrzymam!". No pewnie, ja przeciez MUSZE wytrzymac... Nie mowiac juz o tym, ze pozniej na kazde skinienie paluchem ojca, wychodzi z lazienki, czy z sypialni, zostawia zdezorientowane dzieciaki w polowie ich wieczornej rutyny i cale usypianie mamy nie tylko nerwowe ale i kompletnie rozpie*rzone...
Dodatkowo, Nik nie moze sie jakos do dziadkow w pelni przyzwyczaic. Stal sie strasznie "mamusiowy" i nie odstepuje mnie na krok. Co rano chodzi za mna wyjac, ze on chce isc do pracy z mama. Serce sie kraja... :( Wpienia mnie, ze u opiekunki bylo juz tak fajnie - wprowadzalam dzieciaki, rozbieralam, dawaly mi buziaka, wychodzilam. Zadnego placzu, zadnego trzymania sie kurczowo mamusi. Teraz minie jakis czas zanim Niko przywyknie do zostawania z dziadkami, a za 3 miesiace czeka mnie od nowa przyzwyczajanie go do opiekunki... :/
Zeby jeszcze dodatkowo mnie dobic, Niko znow nam zemdlal. W sobote. Wrocilam do domu, ale nanioslam sniegu i podloga w kuchni byla cala mokra. Niko wrzeszczal, ze chce do mamy, a babcia trzymala go, zeby nie szedl na mokre. Ona nie pomyslala, a ja, zajeta rozbieraniem siebie oraz Bi, za pozno zauwazylam co sie swieci... A Mlodszy tak sie wsciekl tym trzymaniem, ze zaniosl sie i - mimo ze go chwycilam i probowalam odwrocic jego uwage - zemdlal! A juz znowu mial 5 miesiecy przerwy, znow zaswiecila nam sie nadzieja, ze moze tym razem juz z tego wyrosl... to nie, przyjada takie stare zgredy i wszystko psuja. :( M. dodatkowo mnie wku*wil, bo jak juz Mlodszy odzyskal swiadomosc i ryczal w moich ramionach, ten podszedl znienacka, strzelil mu klapsa i wyzwal od cholernych gowniarzy! Jakby to byla wina dziecka! Tu sie juz z nim otwarcie poklocilam, bo przeciez Niko nie robi tego specjalnie, a gdyby babcia go nie trzymala, to by sie nie zaniosl... Jak widzicie, od przyjazdu tesciow jest u nas nerwowo...
Tak jak przypuszczalam, z naszego "korzystania" z obecnosci tesciow, raczej beda nici. Przekonalam sie o tym juz w zeszly piatek, kiedy mielismy z M. okazje wyjsc ze znajomymi do knajpki. Co prawda poczatkowo umawialysmy sie ze znajoma na babski wypad, ale kiedy uslyszala, ze przylecieli tescie, zaproponowala, ze skoro nasi mezowie sie znaja i lubia, to moze wyjdziemy w czworke. Ja bylam na to jak na lato, niestety M. ktory juz zaczal przejawiac spadek humoru, stanal okoniem. Na moje ironiczne przytyki, ze przeciez mielismy taaak korzystac z zycia podczas pobytu jego rodzicow, obruszyl sie, ze on woli spedzac czas ze mna niz ze znajomymi. Coz, najwyrazniej mamy odmienne poglady na temat tego co oznacza wyrazenie "zycie towarzyskie"... :( W kazdym razie poszlam sama, a co se bede zalowac! ;)
A w sobotnie popoludnie wybralysmy sie z Bi ponownie na lodowisko i to byly chyba najmilsze chwile ostatnich kilku dni. Nawet pomimo, ze pogoda byla tak straszna, ze w polowie drogi zalowalam wyjazdu. Snieg zaczal sypac zanim wyszlam z domu, ale na termometrze bylo okolo zera i nie osiadal, wiec stwierdzilam, ze nie bedzie tak zle. Nie bylo, przez jakies pierwsze 10 min jazdy. Potem temperatura zaczela gwaltownie spadac, robilo sie coraz bielej, a droga coraz bardziej sliska. Tylko Bi spiewajaca na tylnym siedzeniu: "Jedzie-my na ly-zwy!" powstrzymywala mnie przez zawroceniem. Pomyslalam, ze mam naped na 4 kola, wiec jakos dotrzemy tam i z powrotem. Dotarlysmy. W drodze powrotnej ja z dusza na ramieniu, a Bi marudzaca, czemu jade tak wolno i kiedy dojedziemy do domu, ale zajechalysmy szczesliwie. :)
Ten wypad to byl strzal w dziesiatke! Nie tylko dal mi chwile oddechu od domu i tesciow. Dla Bi byla to jedyna okazja do pobytu na swiezym powietrzu w calym tygodniu (lodowisko ma dach, ale naokolo, oprocz barierek, jest zupelnie otwarte. Nieocenione bylo rowniez to, ze Bi zlapala w samochodzie cenna, polgodzinna drzemke, dzieki czemu wieczorem byla do opanowania.
Co do samej jazdy na lyzwach, to widze maly postep. Bi nadal nie potrafi sie odepchnac, zeby ruszyc do przodu, ale sama zirytowana nieumiejetnoscia slizgania sie, trzymajac sie "pingwinka" robila cos w rodzaju malego podskoku, dzieki czemu lyzwy przez momencik same jechaly. Udalo jej sie przy tym utrzymac rownowage, co uwazam za sukces, bo spodziewalam sie raczej, ze plasnie na tylek. :) W nagrode (i na rozgrzanie) zafundowalam jej kubek goracej czekolady, ktorego pol zdolala wylac na kurtke i spodnie. ;)
A na koniec Potworki, w ogromnym skupieniu wrzucajace rodzynki i orzechy do bananowego chlebka. :)
Niewiadomo kiedy dorobilam sie dwoch malych piekarczykow. Ktos pomyslalby, ze to usprawni prace, tymczasem raczej jeszcze bardziej ja spowalnia. :) Teraz nie dosc, ze musze pilnowac skladnikow, dokladnie je odmierzyc, to jeszcze musze pilnowac, zeby moi pomocnicy sie nie klocili, nie pospadali z krzesel, ani nie dodali do ciasta zadnych "niespodzianek". :)
I tym nieco bardziej optymistycznym akcentem koncze dzisiejsze wywody, wystarczy smecenia...
Kilka z Was zaczyna sie dopytywac jak tam tescie.
No coz, musze przyznac, ze moze nie jest tak tragicznie jak to sobie wyobrazalam, ale sporo powodow do narzekania tez sie oczywiscie znajdzie. Wiekszosc to w sumie drobiazgi, ale tak akurat bywa, ze to drobiazgi sa najbardziej irytujace...
Zaraz Wam tu szczegolowo ponarzekam, zaczne jednak od tych kilku pozytywow, ktore moja ponuracka natura zdolala wylapac z zaistnialej sytuacji.
Pozytyw #1: babcina kuchnia.
Tesciowa moja zyje aby karmic. To jej zyciowy cel. Nikt, o zadnej porze dnia nie moze poczuc najmniejszego ssania w zoladku. Najczesciej slyszane od niej zwroty to: "Zjadles(as)?", "Zjedz kurczaka/kotlecik/ziemniaczki", "Nie jestes glodny(a)?", "Ty nic nie jesz!". Mozna by tak wymieniac w nieskonczonosc... Na szczescie tesciowa gotuje chetnie i smacznie. Na najblizsze 3 miesiace odpada mi wiec dylemat, co ugotowac zeby bylo domowo, zdrowo, pysznie i szybko, bo po pracy nie chce sie stac przy garach.
Pozytyw #2: nianka pod reka.
Nieoceniona jest oczywiscie mozliwosc zostawienia dzieci z dziadkami o kazdej porze dnia i nocy. Nie mamy zamiaru tego naduzywac, ale dla przykladu, jutro wieczorem umowieni jestesmy z panem ksiegowym celem rozliczenia podatkow za rok 2014. Rok temu zmuszeni bylismy zabrac potomstwo ze soba, co skonczylo sie niemal zrownaniem biura owego goscia z ziemia. Potworki znudzone, po pierwszych 15 min zlazly nam z kolan i zaczely otwierac wszystkie szafki, zagladac w kazdy zakamarek, ryczec (to Nik) o dlugopis lub olowek... Cud, ze gosciu nie popelnil zadnego bledu w naszym rozliczeniu... ;) W tym roku dzieci zostawimy elegancko z dziadkami, zalatwimy podatki, a jak starczy czasu to moze nawet jakas kawe zaliczymy, o! :)
Pozytyw #3: porzadek w salonie.
Czasem podziwiam moja tesciowa. Naprawde. Oprocz ciaglego stania przy garach, ta kobieta w kolko Macieju podnosi, uklada, przeciera. Mowa tu o balaganie pieczolowicie stwarzanym przez Potwornickich. Cos, co ja robilam w porywach raz dziennie, po polozeniu dzieci spac, bo wczesniej zakrawa to na prace biednego Syzyfa, ona robi bez przerwy. Zbiera klocki, podnosi koniki, wyciera zachlapany jogurtem lub pomazany kredkami stolik. Nie wiem, ze jej sie chce, ale skoro ma ochote, to nie bede protestowac. ;)
Niestety, to byloby na tyle, jesli chodzi o pozytywy. Pora na lwia czesc posta, czyli zrzedzenie.
Negatyw #1: brud.
Mysle, ze Ameryki nie odkryje jesli stwierdze, ze dwie dodatkowe osoby (nawet dorosle) w domu oznaczaja dwie dodatkowe osoby brudzace naokolo. Przekonalam sie o tym dobitnie robiac w weekend gruntowniejsze porzadki. Podlogi wolaly o pomste do nieba, szczegolnie, ze bedac w domu, tesciowa ulega jekom psa i co chwilke wypuszcza Maye na dwor. Cala podloga upstrzona jest wiec odciskami lapek. Dwie dodatkowe osoby biorace prysznic, myjace zeby, rece itd. sprawiaja tez ze w sobote kiedy poraz pierwszy spojrzalam na lazienkowy zlew w dziennym swietle, brzydzilam sie w nim umyc. O kiblu nie wspomne. Moj tesc, jak przystalo na prawdziwego mezczyzne, sika na stojaco. Rozprysniete kropelki moczu sa wiec na muszli klozetowej, na scianie, na podlodze, na szafce (bialej!), ktora pechowo znajduje sie kolo kibelka, itd. Rzygac mi sie chcialo kiedy to wycieralam! Uprzedze pytania i dodam, ze moj maz z wlasnej, nieprzymuszonej woli siada na toalete nawet podczas sikania. Tak samo robil moj tato. Natomiast kiedy M. zaproponowal to swojemu ojcu podczas pierwszej wizyty tesciow 6 lat temu, ten smiertelnie sie obrazil. Jakis pieprzony kompleks "macho-man'a"? :(
Negatyw #2: poglebianie wybrzydzania przy jedzeniu Bi.
Pomyslec, ze spodziewalam sie iz babcia cos na to zaradzi! O naiwna! Powinnam byla od razu przewidziec, ze polaczenie babcinej troskliwosci z instynktem matki-karmicielki, to mieszanka wybuchowa! Ogolnie tesciowa, taka pewna swego jeszcze w czasie rozmow przez Skype, juz po 3 dniach z Bi, wymiekla. Wiedzialam, ze tak bedzie, ale mialam nadzieje, ze kobieta wykaze sie kulinarna kreatywnoscia (w koncu jest w te klocki znacznie lepsza ode mnie) i odkryje sposob na mojego niejadka, albo przynajmniej kilka innych dan, ktore Bi pochlonelaby ze smakiem. Tiaaa... Zamiast tego, babcia zamienila sie w szefa kuchni i gotuje dwa obiady: jeden dla Bi, drugi dla reszty rodziny... To nie wszystko. Kochana tesciowa uznala tez, ze na problemy zywieniowe Bi mozna zaradzic poprzez cytuje: "rozepchanie" jej zoladka! Caly czas wiec zamecza Starsza pytaniami czy zjadlaby to lub owo, a co gorsza daje jej do przekaszania rzeczy, ktore w moim domu stanowily dotychczas wyjatkowa nagrode, jak np. miseczke slodkich, kolorowych chrupek do mleka. Byle by Bi caly czas cos zula. Ojaciepierdole! Starsza, mimo problemow z jedzeniem, wyglada zadziwiajaco dobrze. Za to "dzieki" podejsciu babci, mamy szanse po jej wyjezdzie zmagac sie z nadwaga... :(
Negatyw #3: dzieci pozbawione swiezego powietrza.
Mamy mrozy, to prawda. Przez ostatnie kilka dni temperatura w dzien utrzymywala sie w okolicach -10 stopni. Moj tesc na starosc stal sie strasznym zmarzluchem. Po pierwszej nocy poprosil o dodatkowy koc, bo bylo mu zimno, a musicie wiedziec, ze temperature mamy ustawiona na 21 stopni, zas dziadkowie spia w najcieplejszym pokoju... W kazdym razie przez cale dnie dziadkowie nawet nie uchylaja okien. Dla mnie - maniaczki wietrzenia wlasnych czterech katow, to nie do pomyslenia... Nie pierdziele sie jednak i po powrocie do domu, pierwsze kroki kieruje do swojej i dzieci sypialni i chociaz tam otwieram na chwile okna. To byl pierwszy problem. Drugi to, ze tesciowie uznali, ze jest za zimno zeby wychodzic z dziecmi na dwor! Tu juz mnie szlag trafia, bo przy temperaturze -10 plus silnym wietrze, rzeczywiscie zatrzymalabym ich w domu, ale bylo kilka dni, kiedy temperatura podskoczyla niemal do 0. I co? Wiatr byl, za zimno... Dzieki podejsciu tesciow, Nik od poltora tygodnia nie wysuwa nosa z domu, natomiast Bi wysunela go raz, w sobote, kiedy to zabralam ja na lyzwy... :(
Negatyw #4: wojna podjazdowa o zmywarke.
Zaczne od tego, ze moja tesciowa posiada zmywarke we wlasnym mieszkaniu. Nie jest to wiec dla niej zadne tajemnicze, skomplikowane urzadzenie. Ma do niej jednak najwyrazniej mieszane uczucia... We wlasnym domu uzywa jej tylko podczas swiat, albo kiedy zwali jej sie z wizyta najmlodszy syn wraz z zona i trojka dzieci, czyli srednio raz na tydzien, dwa. Poza tym zmywa recznie. O ile tam, kiedy przez wiekszosc czasu sa z tesciem tylko we dwoje, ma to sens, o tyle tutaj, czworka doroslych i dwoje dzieci, zuzywa niezliczone ilosci talerzykow, kubeczkow, miseczek, itd., szczegolnie, ze tesciowa gotuje jak wsciekla. Ale nadal zmywa recznie i to natychmiast po uzyciu kazdego jednego sztucca czy szklanki. Szybko przekonalam sie, zeby nie wstawiac czegokolwiek Boze bron do zlewu, bo tesciowa juz pedzi, zeby to pozmywac! W pewnym sensie ucze sie porzadku, bo kazdy kubek czy widelec natychmiast wkladam do zmywarki. ;) Nie pomaga tlumaczenie, ze na takie przemywanie wszystkiego recznie, schodzi o wiele wiecej wody niz zmywarka zuzyje na pozmywanie calego ladunku... Oddam tesciowej sprawiedliwosc, ze stara sie uzyc wody jak najmniej, ale w rezultacie znajduje niedomyte szklanki oraz noze nadal tluste od masla... Ze o niekapkach dzieci pokrytych zaschnietym kakaem juz nie wspomne. :/ Po tygodniu scigamy sie z tesciowa kto pierwszy dorwie brudne naczynia. Czy ja wrzuce je do zmywarki, czy tesciowa szybko oplucze recznie (bo myciem to trudno to nazwac...)? ;)
Negatyw #5: naburmuszony maz.
Widze, ze obecnosc rodzicow go stresuje, ale co w takim razie mam powiedziec JA, goszczaca dwoje praktycznie obcych ludzi? Ojciec ciagle cos od niego chce, dzieci ciagle cos od niego chca i jest rozerwany. Wedlug mnie oczywiscie dzieci sa wazniejsze niz widzimisie staruszka, ale M. nigdy nie byl dobry w odmawianiu rodzicom. Wiekszosc wieczora spedza wiec z ojcem, a potem jeszcze przedluza pojscie spac dzieci w nieskonczonosc, pomimo ze Bi ledwie patrzy na oczy i prosi, zeby tatus umyl jej zeby. No przeciez dziadek nie moze tych 10 minut poczekac z poszukiwaniem jakiejs strony internetowej lub wyslaniem maila! Wkurza mnie to niesamowicie! Zreszta widze, ze wynika to z egoizmu dziadka. Wczoraj zajelam dzieci wspolnym pieczeniem ciasta. Musialam odmierzac po kolei skladniki, pilnowac zeby dzieci nie tlukly sie o to kto ma mi akurat pomoc, a przy okazji zeby nie zasypaly calej kuchni maka lub cukrem. W tym samym czasie, dziadek umyslil sobie, ze chce przelaczyc cos w telewizji. Najpierw, przekrzykujac dzieci usilowalam wytlumaczyc mu, ktory guzik ma nacisnac. Dzieciaki wyrywaja sobie szklanke, ja mam rece uwalone ciastem, a ten stoi mi nad glowa i gada, zeby mu przelaczyla, bo on nie wie jak. Mam wszystko rzucic i leciec, bo on ma takie widzimisie! Ja pitole! Wziac rozpuszczonego dziada i nim potrzasnac!
M. wscieka sie tez o byle bzdure, na przyklad to, ze moj tata dostal herbate w jego ulubionej szklance, czy ze w salatce jarzynowej znalazl sie znienawidzony groszek. To sa rzeczywiscie problemy, moi panstwo! W obu przypadkach "wina" stala po stronie tesciowej, ale na kogo M. podniosl glos? Na mnie, oczywiscie (a wiedzial od poczatku czyja to sprawka)... :( Uprzedze komentarze i napisze, ze podjelam probe wyjasnienia o co chodzi. Wyparl sie w zywe oczy. Nic takiego nie mialo miejsca. Zacmienie umyslu, czy jak? Rozumiem, ze M. oprocz obecnosci rodzicow ma na glowie kilka spraw, poza tym psuje mu sie auto, wiec ma prawo byc nie w sosie. Tylko, ze z boku wyglada to tak, ze do swoich rodzicow odzywa sie normalnie, na mnie burczy, a na Potworki, szczegolnie Bi, drze sie pod byle pretekstem... F*ck!
Oprocz negatywow bedacych bezposrednim skutkiem przebywania u nas tesciow, dochodza tez te, spowodowane posrednio zwyczajnie przez ich obecnosc. Jak to, ze Bi za nic w swiecie nie chce sie polozyc na drzemke w dzien, a w rezultacie o 17 jest juz tak wyrabana, ze urzadza histerie za histeria, dokucza Nikowi, maltretuje psa i ogolnie zachowuje sie jakby byla w jakims destruktywnym transie, gdzie juz nic nie dociera do jej swiadomosci...
Poza tym, mimo ze dzieci zaakceptowaly obecnosc dziadkow dosc szybko, kiedy wracamy z M. z pracy, tescie dla nich nie istnieja. Licza sie mama i tata. Nie mam nic przeciwko, tylko ze przy ostatnim humorze M., Potworki szybko przekonuja sie, ze od taty lepiej sie trzymac z daleka, wiec przyklejaja sie do mojej nogi. Ja wiec zabawiam, karmie i dopieszczam potomstwo, a moj malzonek je sobie spokojnie kolacje, po czym zaszywa sie w drugim pokoju z ojcem... A kiedy dzieci dopominaja sie jego uwagi swoimi zwyklymi sposobami czyli jekami, rykami i wrzaskami, M. momentalnie robi sie purpurowy i cedzi przez zeby, ze "kladziemy ich dzis spac wczesniej, bo ja nie wytrzymam!". No pewnie, ja przeciez MUSZE wytrzymac... Nie mowiac juz o tym, ze pozniej na kazde skinienie paluchem ojca, wychodzi z lazienki, czy z sypialni, zostawia zdezorientowane dzieciaki w polowie ich wieczornej rutyny i cale usypianie mamy nie tylko nerwowe ale i kompletnie rozpie*rzone...
Dodatkowo, Nik nie moze sie jakos do dziadkow w pelni przyzwyczaic. Stal sie strasznie "mamusiowy" i nie odstepuje mnie na krok. Co rano chodzi za mna wyjac, ze on chce isc do pracy z mama. Serce sie kraja... :( Wpienia mnie, ze u opiekunki bylo juz tak fajnie - wprowadzalam dzieciaki, rozbieralam, dawaly mi buziaka, wychodzilam. Zadnego placzu, zadnego trzymania sie kurczowo mamusi. Teraz minie jakis czas zanim Niko przywyknie do zostawania z dziadkami, a za 3 miesiace czeka mnie od nowa przyzwyczajanie go do opiekunki... :/
Zeby jeszcze dodatkowo mnie dobic, Niko znow nam zemdlal. W sobote. Wrocilam do domu, ale nanioslam sniegu i podloga w kuchni byla cala mokra. Niko wrzeszczal, ze chce do mamy, a babcia trzymala go, zeby nie szedl na mokre. Ona nie pomyslala, a ja, zajeta rozbieraniem siebie oraz Bi, za pozno zauwazylam co sie swieci... A Mlodszy tak sie wsciekl tym trzymaniem, ze zaniosl sie i - mimo ze go chwycilam i probowalam odwrocic jego uwage - zemdlal! A juz znowu mial 5 miesiecy przerwy, znow zaswiecila nam sie nadzieja, ze moze tym razem juz z tego wyrosl... to nie, przyjada takie stare zgredy i wszystko psuja. :( M. dodatkowo mnie wku*wil, bo jak juz Mlodszy odzyskal swiadomosc i ryczal w moich ramionach, ten podszedl znienacka, strzelil mu klapsa i wyzwal od cholernych gowniarzy! Jakby to byla wina dziecka! Tu sie juz z nim otwarcie poklocilam, bo przeciez Niko nie robi tego specjalnie, a gdyby babcia go nie trzymala, to by sie nie zaniosl... Jak widzicie, od przyjazdu tesciow jest u nas nerwowo...
Tak jak przypuszczalam, z naszego "korzystania" z obecnosci tesciow, raczej beda nici. Przekonalam sie o tym juz w zeszly piatek, kiedy mielismy z M. okazje wyjsc ze znajomymi do knajpki. Co prawda poczatkowo umawialysmy sie ze znajoma na babski wypad, ale kiedy uslyszala, ze przylecieli tescie, zaproponowala, ze skoro nasi mezowie sie znaja i lubia, to moze wyjdziemy w czworke. Ja bylam na to jak na lato, niestety M. ktory juz zaczal przejawiac spadek humoru, stanal okoniem. Na moje ironiczne przytyki, ze przeciez mielismy taaak korzystac z zycia podczas pobytu jego rodzicow, obruszyl sie, ze on woli spedzac czas ze mna niz ze znajomymi. Coz, najwyrazniej mamy odmienne poglady na temat tego co oznacza wyrazenie "zycie towarzyskie"... :( W kazdym razie poszlam sama, a co se bede zalowac! ;)
A w sobotnie popoludnie wybralysmy sie z Bi ponownie na lodowisko i to byly chyba najmilsze chwile ostatnich kilku dni. Nawet pomimo, ze pogoda byla tak straszna, ze w polowie drogi zalowalam wyjazdu. Snieg zaczal sypac zanim wyszlam z domu, ale na termometrze bylo okolo zera i nie osiadal, wiec stwierdzilam, ze nie bedzie tak zle. Nie bylo, przez jakies pierwsze 10 min jazdy. Potem temperatura zaczela gwaltownie spadac, robilo sie coraz bielej, a droga coraz bardziej sliska. Tylko Bi spiewajaca na tylnym siedzeniu: "Jedzie-my na ly-zwy!" powstrzymywala mnie przez zawroceniem. Pomyslalam, ze mam naped na 4 kola, wiec jakos dotrzemy tam i z powrotem. Dotarlysmy. W drodze powrotnej ja z dusza na ramieniu, a Bi marudzaca, czemu jade tak wolno i kiedy dojedziemy do domu, ale zajechalysmy szczesliwie. :)
(Po przyjezdzie okazalo sie, ze akurat poprawiaja nawierzchnie lodowiska, wiec musialysmy poczekac)
Ten wypad to byl strzal w dziesiatke! Nie tylko dal mi chwile oddechu od domu i tesciow. Dla Bi byla to jedyna okazja do pobytu na swiezym powietrzu w calym tygodniu (lodowisko ma dach, ale naokolo, oprocz barierek, jest zupelnie otwarte. Nieocenione bylo rowniez to, ze Bi zlapala w samochodzie cenna, polgodzinna drzemke, dzieki czemu wieczorem byla do opanowania.
Co do samej jazdy na lyzwach, to widze maly postep. Bi nadal nie potrafi sie odepchnac, zeby ruszyc do przodu, ale sama zirytowana nieumiejetnoscia slizgania sie, trzymajac sie "pingwinka" robila cos w rodzaju malego podskoku, dzieki czemu lyzwy przez momencik same jechaly. Udalo jej sie przy tym utrzymac rownowage, co uwazam za sukces, bo spodziewalam sie raczej, ze plasnie na tylek. :) W nagrode (i na rozgrzanie) zafundowalam jej kubek goracej czekolady, ktorego pol zdolala wylac na kurtke i spodnie. ;)
(Tu podczas jednego z rozlicznych odpoczynkow)
A na koniec Potworki, w ogromnym skupieniu wrzucajace rodzynki i orzechy do bananowego chlebka. :)
Niewiadomo kiedy dorobilam sie dwoch malych piekarczykow. Ktos pomyslalby, ze to usprawni prace, tymczasem raczej jeszcze bardziej ja spowalnia. :) Teraz nie dosc, ze musze pilnowac skladnikow, dokladnie je odmierzyc, to jeszcze musze pilnowac, zeby moi pomocnicy sie nie klocili, nie pospadali z krzesel, ani nie dodali do ciasta zadnych "niespodzianek". :)
I tym nieco bardziej optymistycznym akcentem koncze dzisiejsze wywody, wystarczy smecenia...
poniedziałek, 16 lutego 2015
Nadrabiam, czesc I: Nominacja Dobrych Mysli
Cale wieki temu, czyli na poczatku grudnia, zostalam nominowana przez Marte W do tej blogowej zabawy we wspomnienia (po zasady, odsylam Was do zrodla :p). Jak to jednak u mnie bywa mimo, ze siedziala mi ona gdzies w czelusciach pamieci i od czasu do czasu dopominala sie o uwage, to odkladalam ja, przekladalam, poza tym mialam sporo do pisania na biezaco. I tak zlecialy ponad 2 miesiace. Wstyd! Przepraszam Martus! :*
Po czesci taka zaleglosc wziela sie z wrodzonej prokrastynacji, po czesci jednak, kiedy zastanawialam sie jakie wspomnienia moglabym przywolac, ograniala mnie panika. Chyba jestem strasznym ponurakiem, bo bardzo ciezko jest mi znalezc jakies wyjatkowo szczesliwe wspomnienia. A moze juz taka ta nasza ludzka natura, ze bardziej zapadaja w pamiec przykre wydarzenia? Bo tymi moglabym sypac jak z rekawa. Moze to pomysl na kolejna blogowa zabawe, hmmm... A moze lepiej nie, nie chcialabym zapoczatkowac masowej depresji... ;)
No coz, zobaczymy. Moze w czasie pisania, przypomni mi sie cos wiecej...
Mysl Pierwsza.
Obie babcie. Jednego dziadka nie znalam wcale, drugiego prawie wcale, ale za to nadrabialam babciami. Szkoda tylko, ze obie zmarly kiedy bylam jeszcze bardzo mlodziutka...
Mam dwa wspomnienia z babciami, ktore szczegolnie zapadly mi w pamiec.
Pierwsze zwiazane z babcia Marianna, mama taty. Spedzilam z nia cudowne lato, miedzy zerowka a pierwsza klasa. Teraz podejrzewam, ze moi rodzice chcieli sie mnie "pozbyc" z domu i odpoczac od opieki nad dwojka dzieci, moja siostra miala bowiem wowczas raptem kilka miesiecy. No coz, jak by to nie bylo, skorzystalam wybornie! :) Babcia Marianna to byla babcia przez duze "B", robiaca wlasne przetwory, podsuwajaca wnuczkom pod nos ulubione smakolyki i przynoszaca sniadanie do lozka. Z racji, ze tata jest jedynakiem, miala tylko dwie wnuczki, a ja jako pierworodna bylam zdecydowanie jej oczkiem w glowie. ;) Mieszkala w przedwojennej kamiennicy, z pieknymi, drewnianymi schodami. Do dzis pamietam chlodny, lekko wilgotny zapach korytarza i tych schodow...
Ale wracajac do tamtych wakacji. Pamietam, ze co wieczor wychodzilam na balkon i darlam sie do babci, ze jaskolki lataja wysoko, czyli bedzie pogoda i mozemy jechac nad jezioro. Zapomnialam bowiem napisac, ze babcia mieszkala w Ketrzynie, na pieknych Mazurach. :) Trafilo sie wowczac upalne lato i niemal co rano bieglysmy z babcia na stacje kolejowa, wsiadalysmy w lokalny pociag (najwieksza frajde mialam jesli trafil sie pietrowy) i podjezdzalysmy do najblizszej jeziornej miejscowosci. Potem krotki marsz na dzika plaze i przez reszte dnia plywanie, wylegiwanie sie na kocu i zajadanie babcinymi przysmakami. Bajka! :) A w deszczowe dni, czasem zabierala mnie do siebie do pracy chrzestna, mieszkajaca (do dzis) w tym samym miasteczku. Pracowala na poczcie. To dopiero byla frajda dla takiej smarkuli jak ja, kiedy mozna bylo samodzielnie poprzybijac pieczatki! Wszystkie panie z poczty i klienci usmiechali sie do malego pedraka placzacego sie pod nogami. ;)
Drugie babcine wspomnienie dotyczy babci od strony mamy, noszacej rzadkie imie: Apolonia. Nazywalismy ja po prostu babcia Pola. Albo babcia Smieszka, bo kochala smiech. :) To byla kompletnie inna babcia! Zawsze elegancko ubrana, z rozem na policzkach, ufryzowanych i pociagnietych farba wlosach. Po smierci meza pomieszkiwala przez jakis czas raz u jednej corki, raz u drugiej, ale nie dogadywala sie z zieciami i sama zapisala sie do Domu Spokojnej Starosci. Moja matka i jej siostry strasznie sie tego wstydzily. Nie chcialy, zeby wytykano je palcem jako te, ktore gdzies babcie "oddaly". To jednak byl wybor tylko i wylacznie babci i jak sie okazalo, ona sie tam swietnie bawila! Wesola i zadbana, wzbudzala zazdrosc i zlosliwosc wspolmieszkanek, ale za to adoratorow miala na peczki! :) Nieraz przy odwiedzinach pytalam o jej ostatniego "przyjaciela", a babcia na to: "A nie, poklocilam sie z Jozkiem, teraz przyjaznie sie z Wladziem!". :) Najsmieszniejsze wspomnienie babci mam z rozmowy z nia i moja kuzynka, wlasnie o sprawach sercowych. Bylysmy wtedy ledwo opierzonymi nastolatkami, o czym moga wiec w kolko gadac podlotki? O chlopakach oczywiscie! Wylewamy wiec babci swoje zale, ze nikt nas nie chce, ze nie mamy chlopakow... Babcia na to, ze jak to, takie fajne, ladne dziewczyny i same? My z zaloscia, ze nik, kompletnie nikt nas nie podrywa! A babcia Pola ze smiechem: "No to trzeba samej kawalera zaczepic, a nie liczyc ze ktos was poderwie!". Ja i kuzynka, z glowami pelnymi ksiazek i filmow romantycznych, strasznie sie oburzylysmy, ze jak to, to mezczyzna ma zabiegac o kobiete! No przeciez kto ma o tym lepiej wiedziec niz BABCIA, urodzona jeszcze przed II Wojna Swiatowa! A babcia malo nie spadla z kanapy ze smiechu, ze to juz nie te czasy. :)
No i powiedzcie same, kto tu byl naprawde mlody duchem???
Mysl Druga.
Siostra! Powinna byc na miejscu pierwszym, ale na poczatku nawet nie wzielam jej pod uwage. Obecnosc siorki w moim zyciu wydaje sie tak oczywista i naturalna, ze zupelnie nie pasuje do pojecia "wyjatkowo szczesliwych chwil". Ona nie jest chwila, jest staloscia, jest mi tak bliska, ze wydaje sie niemal czescia mnie. Wie o mnie wszystko, wiecej nawet niz maz. Mimo sporej roznicy wieku, przyjaciolka i powierniczka. Tylko ona trzymala mnie przy zdrowych zmyslach w domu wariatow rzadzonym przez moja mamuske... Poniewaz ta ostatnia dostawala na glowe kiedy tylko przylapala nas na siedzeniu i szeptaniu sobie "sekretow" (czyli wparowywala do naszego pokoju i sadowila sie kolo nas z bezczelnym "to o czym rozmawiacie?", a kiedy slyszala, ze chcialybysmy chwilke prywatnosci, natychmiast wpadala w szal wyzwisk i bicia), znalazlysmy inny sposob. Wieczorem wslizgiwalysmy sie nawzajem do swoich lozek i prowadzilysmy szeptane pogaduchy i zwierzenia dluuugo w noc. Moja matka zawsze narzekala, ze ma lekki sen i budza je wszelkie odglosy u sasiadow, wiec spala z zatyczkami w uszach. I chwala jej za to! :) Kiedy wyjechalam do Stanow, siorka zalozyla sekretne konto mailowe (bo do tego oficjalnego, awanturami i ciaglym nagabywniem matka wymusila haslo), ktore sluzylo nam kilka lat (az do wyprowadzki N. z domu) do wylewania wzajemnych zali na porabana rodzicielke... Teraz moja mala siostrzyczka ma juz wlasna rodzine. Przez roznice czasu, prace i roznorakie inne zobowiazania nieraz nie dzwonimy do siebie nawet miesiac, ale kiedy w koncu zasiadziemy na Skype, czuje sie jakbysmy znowu lezaly obok siebie na ciasnym tapczanie i gadaly bez konca. :)
Mysl Trzecia
Kolejne wakacyjne wspomnienie. Moi rodzice mieli znajomych posiadajacych domek letniskowy nad jeziorem. Domek polozony byl swietnie, wystarczylo bowiem zbiec ze sporej gorki i juz czlowiek byl nad brzegiem jeziora. W czasach, o ktorych mowa, ta strona jeziora byla niemal pusta, oprocz kilku domkow letniskowych. Po jednej stronie dzialki znajomych bylo gospodarstwo. Po drugiej stronie drogi (zwyklej, piaszczystej drozki), bylo pole pszenicy. Do brzegu jeziora, czyli do wodopoju o zmierzchu zapedzano krowy. :) Slowem, byla to zwykla wioseczka, dopiero przeradzajaca sie w miejscowosc wypoczynkowa. Znajomi mieli corke w moim wieku, czyli okolo 5-letnia. Moi rodzice odwiedzali ich niemal co weekend i zazwyczaj zostawiali mnie tam na 2-3 dni. Znajoma miala dosc poblazliwe podejscie do wychowania dzieci i wraz z corka znajomych mialysmy niemozliwie duzo swobody. Troche to mowi tez o niegdysiejszym pogladzie na wychowanie dzieci. A. i ja szwendalysmy sie po calej okolicy. Jej matce mowilysmy tylko, ze wychodzimy tylna furtka i juz nas nie bylo. Zbiegalysmy do jeziora i stamtad rozpoczynalysmy wyprawy eksploracyjne. Przez nadjeziorne szuwary przelazilysmy do ogrodu gospodarstwa obok i wyjadalysmy porzeczki oraz swieze pomidorki i ogorki z cieplarni. Lapalysmy male kaczatka i bawilysmy sie nimi jak puchatymi maskotkami. Zjezdzalysmy namietnie ze stogu siana. Alternatywa bylo robienie labiryntow w zbozu. To jednak szybko zostalo ukrocone kiedy gospodarz przyszedl do znajomych na skarge. :) Niby nie robilysmy nic wielkiego, ale jakie 5-latki maja w dzisiejszych czasach mozliwosc biegania po calej, wiejskiej okolicy bez nadzoru? Przeciez to-to ma jeszcze pstro w glowie! Cud ze sie nie potopilysmy, nie zgubilysmy w pobliskim lesie ani nikt nas nie zamordowal. Sama wiem, ze w zyciu nie puscialbym 5-letniego dziecka, zeby biegalo samopas po wiosce. A moze przesadzam? Bo dzieki tej letniej swobodzie, mam teraz wspaniale, cieple wspomnienia...
Ostatni raz bylam w tamtej okolicy jakies 15 lat temu. Gospodarstwo zniknelo, zostalo zamienione w pole namiotowe. Pole pszenicy jest platnym parkingiem. A domkow letniskowych jest tyle, ze aby dojsc do jeziora trzeba kluczyc zygzakiem miedzy ogrodzeniami. Tylko jezioro jak bylo, tak jest, tyle ze zaloze sie, ze nikt juz do niego nie spedza wieczorem krow... Po niegdysiejszym lecie zostalo tylko dziecinne wspomnienie...
Mysl Czwarta
Dawno, dawno temu, niektore z Was moze nawet pamietaja te czasy, nie bylo czegos takiego jak telefony komorkowe i internet. :) Ze mnie jest taka staruszka, ze pamietam te czasy doskonale. Jako smarkuli, nie wolno mi bylo wisiec godzinami na telefonie domowym, trzeba wiec bylo znalezc inny sposob zeby pozostac w kontakcie z kuzynkami. Dzielilo nas 4-5 godzin podrozy, wiec odwiedziny osobiscie wchodzily w gre tylko kilka razy do roku. A co robic w miedzyczasie? My znalazlysmy sposob stosowany przez stulecia, chociaz teraz juz staroswiecki i chyba niezbyt modny - listy! Ile mysmy sie ich upisaly! I wiecie co? To bylo cos! Caly, wspanialy proces! Napisac, potem przepisac na czysto jesli znalazlo sie w nim za duzo skreslen. Wsadzic w koperte, zaadresowac. Ja do dzis pamietam adres moich kuzynek, a nie wyslalam im zadnego listu od dobrych 20 lat! :) Potem zostalo juz tylko codziennie sprawdzac skrzynke w oczekiwaniu na odpowiedz. A jaka byla radosc jak w koncu przyszla! Pedzilo sie do domu jak na skrzydlach, zeby porwac kluczyk do skrzynki i jechalo na dol, zeby wyjac cenna przesylke. Jeszcze czekajac na winde, rozrywalo sie koperte, wyciagalo kartki i czytalo, czytalo... Dodam tylko, ze jedna z moich kuzynek byla urodzona humanistka, wygrywala konkursy polonistyczne w szkole, pisala piekne opowiadania, wiec jej listy czytalo sie jak dobra ksiazke. Nie brakowalo jej tez poczucia humoru, wiec nie raz zrywalam boki ze smiechu. :) Mam cale spore pudelko ze starymi listami. Od kuzynek, kolezanek, babci. Jest tam rowniez wiele pocztowek i kartek swiateczno - urodzinowych, ktore wyjatkowo przypadly mi do gustu. Moj anty-sentymentalny maz pyta wiecznie czemu nie wypierdziele tych staroci, ale nie moglabym sie na to zdobyc. To tak jakbym wyrzucila kawalek Agaty sprzed 20-25 lat. :)
Mysl Piata
Wyjatkowo niedawna, bo tylko sprzed okolo 15 lat. ;) Wyjazd na narty do Szczyrku. Moj pierwszy narciarski wypad. To tam zlapalam "bakcyla". Szkoda, ze tak pozno, bo dopiero na studiach. Pamietam jakie mialam obawy w zwiazku z tym wyjazdem. Z calej 10-osobowej grupy, znalam tylko kuzynke i to taka dalsza, z ktora nie utrzymywalam blizszych kontaktow. Juz nawet nie pamietam jak to sie stalo, ze zaprosila na ten wyjazd wlasnie mnie. Koniec koncow, pojechalam. Mialam ze soba pozyczone od kogos, za dlugie narty oraz buty kupione w szmateksie, ktore byly w modzie chyba 10 lat wczesniej. :) Ale kuzynka okazala sie swietna towarzyszka, a chlopaki z Polibudy wcale nie az tak zarozumiali jakby sie to moglo na pierwszy rzut oka wydawac. ;) Spalismy w jakims tanim schronisku ze wspolna lazienka na korytarzu, do 1-2 w nocy spiewalismy szanty (jeden z chlopakow mial girate i przygrywal), rznelismy w karty i nie mam pojecia jak udawalo nam sie zwlec o 7 rano z lozek (a nocne posiadowy byly oczywiscie zakrapiane), zeby zlapac autobus na stok. :) Dwoch chlopakow zdalo kursy instruktorskie, wiec mozna powiedziec, ze reszta z nas miala profesjonalne i prywatne lekcje narciarstwa. :) W kazdym razie, z gor wrocilam z kontuzja kolana, ale zachwycona i z nowa pasja oraz smakiem na oscypki. Warto bylo! :)
Mysl Szosta
To w sumie zadna szczesliwa chwila, ale wpadla mi do glowy pod wplywem starych wspomnien. Otoz, blok w ktorym sie wychowalam, lezal niegdys na samych obrzezach miasta. Na jesien, regularnie raz w tygodniu, od bloku do bloku jezdzil furmanka ciagnieta przez konia, rolnik i darl sie "Kaaaartofleeeee!!!!". Echo odbijalo sie od betonowych scian i az szyby w oknach brzeczaly. :) Wiele osob (w tym moja babcia Marianna, ktora mieszkala z nami przez jesien i zime) zbiegalo na dol, otwieralo facetowi drzwi do piwnic i kupowalo zapas ziemniakow na cala zime. :) Niestety, przedmiescia szybko sie rozbudowaly i polaczyly w jeden ciag z rowniez sie rozbudowujacymi okolicznymi miasteczkami. Drogi zrobily sie szybkie i ruchliwe, a przy wjezdzie do miasta widnieje tabliczka zabraniajaca wjazdu konnym zaprzegom... I troche mi smutno, bo to tez element mojego dziecinstwa, ktory juz nie wroci, ale na mysl o tym donosnym "Kaaarrrtooofleee!!!" nie moge sie nie usmiechnac... :)
To juz koniec wspominek. :) Z racji, ze zabawa krazyla juz jakis czas temu, nie nominuje nikogo, poniewaz zwyczajnie nie pamietam, kto juz wzial w niej udzial. Jesli jednak znajdzie sie wsrod Was ktos, kto mialby ochote ja "pociagnac", zapraszam! :)
Po czesci taka zaleglosc wziela sie z wrodzonej prokrastynacji, po czesci jednak, kiedy zastanawialam sie jakie wspomnienia moglabym przywolac, ograniala mnie panika. Chyba jestem strasznym ponurakiem, bo bardzo ciezko jest mi znalezc jakies wyjatkowo szczesliwe wspomnienia. A moze juz taka ta nasza ludzka natura, ze bardziej zapadaja w pamiec przykre wydarzenia? Bo tymi moglabym sypac jak z rekawa. Moze to pomysl na kolejna blogowa zabawe, hmmm... A moze lepiej nie, nie chcialabym zapoczatkowac masowej depresji... ;)
No coz, zobaczymy. Moze w czasie pisania, przypomni mi sie cos wiecej...
Mysl Pierwsza.
Obie babcie. Jednego dziadka nie znalam wcale, drugiego prawie wcale, ale za to nadrabialam babciami. Szkoda tylko, ze obie zmarly kiedy bylam jeszcze bardzo mlodziutka...
Mam dwa wspomnienia z babciami, ktore szczegolnie zapadly mi w pamiec.
Pierwsze zwiazane z babcia Marianna, mama taty. Spedzilam z nia cudowne lato, miedzy zerowka a pierwsza klasa. Teraz podejrzewam, ze moi rodzice chcieli sie mnie "pozbyc" z domu i odpoczac od opieki nad dwojka dzieci, moja siostra miala bowiem wowczas raptem kilka miesiecy. No coz, jak by to nie bylo, skorzystalam wybornie! :) Babcia Marianna to byla babcia przez duze "B", robiaca wlasne przetwory, podsuwajaca wnuczkom pod nos ulubione smakolyki i przynoszaca sniadanie do lozka. Z racji, ze tata jest jedynakiem, miala tylko dwie wnuczki, a ja jako pierworodna bylam zdecydowanie jej oczkiem w glowie. ;) Mieszkala w przedwojennej kamiennicy, z pieknymi, drewnianymi schodami. Do dzis pamietam chlodny, lekko wilgotny zapach korytarza i tych schodow...
Ale wracajac do tamtych wakacji. Pamietam, ze co wieczor wychodzilam na balkon i darlam sie do babci, ze jaskolki lataja wysoko, czyli bedzie pogoda i mozemy jechac nad jezioro. Zapomnialam bowiem napisac, ze babcia mieszkala w Ketrzynie, na pieknych Mazurach. :) Trafilo sie wowczac upalne lato i niemal co rano bieglysmy z babcia na stacje kolejowa, wsiadalysmy w lokalny pociag (najwieksza frajde mialam jesli trafil sie pietrowy) i podjezdzalysmy do najblizszej jeziornej miejscowosci. Potem krotki marsz na dzika plaze i przez reszte dnia plywanie, wylegiwanie sie na kocu i zajadanie babcinymi przysmakami. Bajka! :) A w deszczowe dni, czasem zabierala mnie do siebie do pracy chrzestna, mieszkajaca (do dzis) w tym samym miasteczku. Pracowala na poczcie. To dopiero byla frajda dla takiej smarkuli jak ja, kiedy mozna bylo samodzielnie poprzybijac pieczatki! Wszystkie panie z poczty i klienci usmiechali sie do malego pedraka placzacego sie pod nogami. ;)
Drugie babcine wspomnienie dotyczy babci od strony mamy, noszacej rzadkie imie: Apolonia. Nazywalismy ja po prostu babcia Pola. Albo babcia Smieszka, bo kochala smiech. :) To byla kompletnie inna babcia! Zawsze elegancko ubrana, z rozem na policzkach, ufryzowanych i pociagnietych farba wlosach. Po smierci meza pomieszkiwala przez jakis czas raz u jednej corki, raz u drugiej, ale nie dogadywala sie z zieciami i sama zapisala sie do Domu Spokojnej Starosci. Moja matka i jej siostry strasznie sie tego wstydzily. Nie chcialy, zeby wytykano je palcem jako te, ktore gdzies babcie "oddaly". To jednak byl wybor tylko i wylacznie babci i jak sie okazalo, ona sie tam swietnie bawila! Wesola i zadbana, wzbudzala zazdrosc i zlosliwosc wspolmieszkanek, ale za to adoratorow miala na peczki! :) Nieraz przy odwiedzinach pytalam o jej ostatniego "przyjaciela", a babcia na to: "A nie, poklocilam sie z Jozkiem, teraz przyjaznie sie z Wladziem!". :) Najsmieszniejsze wspomnienie babci mam z rozmowy z nia i moja kuzynka, wlasnie o sprawach sercowych. Bylysmy wtedy ledwo opierzonymi nastolatkami, o czym moga wiec w kolko gadac podlotki? O chlopakach oczywiscie! Wylewamy wiec babci swoje zale, ze nikt nas nie chce, ze nie mamy chlopakow... Babcia na to, ze jak to, takie fajne, ladne dziewczyny i same? My z zaloscia, ze nik, kompletnie nikt nas nie podrywa! A babcia Pola ze smiechem: "No to trzeba samej kawalera zaczepic, a nie liczyc ze ktos was poderwie!". Ja i kuzynka, z glowami pelnymi ksiazek i filmow romantycznych, strasznie sie oburzylysmy, ze jak to, to mezczyzna ma zabiegac o kobiete! No przeciez kto ma o tym lepiej wiedziec niz BABCIA, urodzona jeszcze przed II Wojna Swiatowa! A babcia malo nie spadla z kanapy ze smiechu, ze to juz nie te czasy. :)
No i powiedzcie same, kto tu byl naprawde mlody duchem???
Mysl Druga.
Siostra! Powinna byc na miejscu pierwszym, ale na poczatku nawet nie wzielam jej pod uwage. Obecnosc siorki w moim zyciu wydaje sie tak oczywista i naturalna, ze zupelnie nie pasuje do pojecia "wyjatkowo szczesliwych chwil". Ona nie jest chwila, jest staloscia, jest mi tak bliska, ze wydaje sie niemal czescia mnie. Wie o mnie wszystko, wiecej nawet niz maz. Mimo sporej roznicy wieku, przyjaciolka i powierniczka. Tylko ona trzymala mnie przy zdrowych zmyslach w domu wariatow rzadzonym przez moja mamuske... Poniewaz ta ostatnia dostawala na glowe kiedy tylko przylapala nas na siedzeniu i szeptaniu sobie "sekretow" (czyli wparowywala do naszego pokoju i sadowila sie kolo nas z bezczelnym "to o czym rozmawiacie?", a kiedy slyszala, ze chcialybysmy chwilke prywatnosci, natychmiast wpadala w szal wyzwisk i bicia), znalazlysmy inny sposob. Wieczorem wslizgiwalysmy sie nawzajem do swoich lozek i prowadzilysmy szeptane pogaduchy i zwierzenia dluuugo w noc. Moja matka zawsze narzekala, ze ma lekki sen i budza je wszelkie odglosy u sasiadow, wiec spala z zatyczkami w uszach. I chwala jej za to! :) Kiedy wyjechalam do Stanow, siorka zalozyla sekretne konto mailowe (bo do tego oficjalnego, awanturami i ciaglym nagabywniem matka wymusila haslo), ktore sluzylo nam kilka lat (az do wyprowadzki N. z domu) do wylewania wzajemnych zali na porabana rodzicielke... Teraz moja mala siostrzyczka ma juz wlasna rodzine. Przez roznice czasu, prace i roznorakie inne zobowiazania nieraz nie dzwonimy do siebie nawet miesiac, ale kiedy w koncu zasiadziemy na Skype, czuje sie jakbysmy znowu lezaly obok siebie na ciasnym tapczanie i gadaly bez konca. :)
Mysl Trzecia
Kolejne wakacyjne wspomnienie. Moi rodzice mieli znajomych posiadajacych domek letniskowy nad jeziorem. Domek polozony byl swietnie, wystarczylo bowiem zbiec ze sporej gorki i juz czlowiek byl nad brzegiem jeziora. W czasach, o ktorych mowa, ta strona jeziora byla niemal pusta, oprocz kilku domkow letniskowych. Po jednej stronie dzialki znajomych bylo gospodarstwo. Po drugiej stronie drogi (zwyklej, piaszczystej drozki), bylo pole pszenicy. Do brzegu jeziora, czyli do wodopoju o zmierzchu zapedzano krowy. :) Slowem, byla to zwykla wioseczka, dopiero przeradzajaca sie w miejscowosc wypoczynkowa. Znajomi mieli corke w moim wieku, czyli okolo 5-letnia. Moi rodzice odwiedzali ich niemal co weekend i zazwyczaj zostawiali mnie tam na 2-3 dni. Znajoma miala dosc poblazliwe podejscie do wychowania dzieci i wraz z corka znajomych mialysmy niemozliwie duzo swobody. Troche to mowi tez o niegdysiejszym pogladzie na wychowanie dzieci. A. i ja szwendalysmy sie po calej okolicy. Jej matce mowilysmy tylko, ze wychodzimy tylna furtka i juz nas nie bylo. Zbiegalysmy do jeziora i stamtad rozpoczynalysmy wyprawy eksploracyjne. Przez nadjeziorne szuwary przelazilysmy do ogrodu gospodarstwa obok i wyjadalysmy porzeczki oraz swieze pomidorki i ogorki z cieplarni. Lapalysmy male kaczatka i bawilysmy sie nimi jak puchatymi maskotkami. Zjezdzalysmy namietnie ze stogu siana. Alternatywa bylo robienie labiryntow w zbozu. To jednak szybko zostalo ukrocone kiedy gospodarz przyszedl do znajomych na skarge. :) Niby nie robilysmy nic wielkiego, ale jakie 5-latki maja w dzisiejszych czasach mozliwosc biegania po calej, wiejskiej okolicy bez nadzoru? Przeciez to-to ma jeszcze pstro w glowie! Cud ze sie nie potopilysmy, nie zgubilysmy w pobliskim lesie ani nikt nas nie zamordowal. Sama wiem, ze w zyciu nie puscialbym 5-letniego dziecka, zeby biegalo samopas po wiosce. A moze przesadzam? Bo dzieki tej letniej swobodzie, mam teraz wspaniale, cieple wspomnienia...
Ostatni raz bylam w tamtej okolicy jakies 15 lat temu. Gospodarstwo zniknelo, zostalo zamienione w pole namiotowe. Pole pszenicy jest platnym parkingiem. A domkow letniskowych jest tyle, ze aby dojsc do jeziora trzeba kluczyc zygzakiem miedzy ogrodzeniami. Tylko jezioro jak bylo, tak jest, tyle ze zaloze sie, ze nikt juz do niego nie spedza wieczorem krow... Po niegdysiejszym lecie zostalo tylko dziecinne wspomnienie...
Mysl Czwarta
Dawno, dawno temu, niektore z Was moze nawet pamietaja te czasy, nie bylo czegos takiego jak telefony komorkowe i internet. :) Ze mnie jest taka staruszka, ze pamietam te czasy doskonale. Jako smarkuli, nie wolno mi bylo wisiec godzinami na telefonie domowym, trzeba wiec bylo znalezc inny sposob zeby pozostac w kontakcie z kuzynkami. Dzielilo nas 4-5 godzin podrozy, wiec odwiedziny osobiscie wchodzily w gre tylko kilka razy do roku. A co robic w miedzyczasie? My znalazlysmy sposob stosowany przez stulecia, chociaz teraz juz staroswiecki i chyba niezbyt modny - listy! Ile mysmy sie ich upisaly! I wiecie co? To bylo cos! Caly, wspanialy proces! Napisac, potem przepisac na czysto jesli znalazlo sie w nim za duzo skreslen. Wsadzic w koperte, zaadresowac. Ja do dzis pamietam adres moich kuzynek, a nie wyslalam im zadnego listu od dobrych 20 lat! :) Potem zostalo juz tylko codziennie sprawdzac skrzynke w oczekiwaniu na odpowiedz. A jaka byla radosc jak w koncu przyszla! Pedzilo sie do domu jak na skrzydlach, zeby porwac kluczyk do skrzynki i jechalo na dol, zeby wyjac cenna przesylke. Jeszcze czekajac na winde, rozrywalo sie koperte, wyciagalo kartki i czytalo, czytalo... Dodam tylko, ze jedna z moich kuzynek byla urodzona humanistka, wygrywala konkursy polonistyczne w szkole, pisala piekne opowiadania, wiec jej listy czytalo sie jak dobra ksiazke. Nie brakowalo jej tez poczucia humoru, wiec nie raz zrywalam boki ze smiechu. :) Mam cale spore pudelko ze starymi listami. Od kuzynek, kolezanek, babci. Jest tam rowniez wiele pocztowek i kartek swiateczno - urodzinowych, ktore wyjatkowo przypadly mi do gustu. Moj anty-sentymentalny maz pyta wiecznie czemu nie wypierdziele tych staroci, ale nie moglabym sie na to zdobyc. To tak jakbym wyrzucila kawalek Agaty sprzed 20-25 lat. :)
Mysl Piata
Wyjatkowo niedawna, bo tylko sprzed okolo 15 lat. ;) Wyjazd na narty do Szczyrku. Moj pierwszy narciarski wypad. To tam zlapalam "bakcyla". Szkoda, ze tak pozno, bo dopiero na studiach. Pamietam jakie mialam obawy w zwiazku z tym wyjazdem. Z calej 10-osobowej grupy, znalam tylko kuzynke i to taka dalsza, z ktora nie utrzymywalam blizszych kontaktow. Juz nawet nie pamietam jak to sie stalo, ze zaprosila na ten wyjazd wlasnie mnie. Koniec koncow, pojechalam. Mialam ze soba pozyczone od kogos, za dlugie narty oraz buty kupione w szmateksie, ktore byly w modzie chyba 10 lat wczesniej. :) Ale kuzynka okazala sie swietna towarzyszka, a chlopaki z Polibudy wcale nie az tak zarozumiali jakby sie to moglo na pierwszy rzut oka wydawac. ;) Spalismy w jakims tanim schronisku ze wspolna lazienka na korytarzu, do 1-2 w nocy spiewalismy szanty (jeden z chlopakow mial girate i przygrywal), rznelismy w karty i nie mam pojecia jak udawalo nam sie zwlec o 7 rano z lozek (a nocne posiadowy byly oczywiscie zakrapiane), zeby zlapac autobus na stok. :) Dwoch chlopakow zdalo kursy instruktorskie, wiec mozna powiedziec, ze reszta z nas miala profesjonalne i prywatne lekcje narciarstwa. :) W kazdym razie, z gor wrocilam z kontuzja kolana, ale zachwycona i z nowa pasja oraz smakiem na oscypki. Warto bylo! :)
Mysl Szosta
To w sumie zadna szczesliwa chwila, ale wpadla mi do glowy pod wplywem starych wspomnien. Otoz, blok w ktorym sie wychowalam, lezal niegdys na samych obrzezach miasta. Na jesien, regularnie raz w tygodniu, od bloku do bloku jezdzil furmanka ciagnieta przez konia, rolnik i darl sie "Kaaaartofleeeee!!!!". Echo odbijalo sie od betonowych scian i az szyby w oknach brzeczaly. :) Wiele osob (w tym moja babcia Marianna, ktora mieszkala z nami przez jesien i zime) zbiegalo na dol, otwieralo facetowi drzwi do piwnic i kupowalo zapas ziemniakow na cala zime. :) Niestety, przedmiescia szybko sie rozbudowaly i polaczyly w jeden ciag z rowniez sie rozbudowujacymi okolicznymi miasteczkami. Drogi zrobily sie szybkie i ruchliwe, a przy wjezdzie do miasta widnieje tabliczka zabraniajaca wjazdu konnym zaprzegom... I troche mi smutno, bo to tez element mojego dziecinstwa, ktory juz nie wroci, ale na mysl o tym donosnym "Kaaarrrtooofleee!!!" nie moge sie nie usmiechnac... :)
To juz koniec wspominek. :) Z racji, ze zabawa krazyla juz jakis czas temu, nie nominuje nikogo, poniewaz zwyczajnie nie pamietam, kto juz wzial w niej udzial. Jesli jednak znajdzie sie wsrod Was ktos, kto mialby ochote ja "pociagnac", zapraszam! :)
wtorek, 10 lutego 2015
Ida...
Jeden z pala, drugi z dzida... ;)
A tak naprawde to jada... Jest 22:30 i tesciowie sa juz w drodze z lotniska. Niestety, sniezyca nie sniezyca, samoloty startowaly i ladowaly o czasie. Zaden tez nie zostal wyslany do Waszygtonu. Damn...
Caly weekend spedzilam szorujac, ogarnijac i przecierajac. M. co prawda stukal sie w glowe i powtarzal, zebym dala sobie spokoj, ale jemu latwo powiedziec. To nie do niego przyjezdza na inspekcje tesciowa. :( Machnelam tez lasagne i leczo z cukini. Co prawda tesciowa opowiadala przy kazdej rozmowie na Skype co to ona nie bedzie dzieciom (i przy okazji reszcie domownikow) gotowac, ale pomyslalam, ze przez dzien-dwa, kiedy bedzie odpoczywac po podrozy i przestawiac sie na tutejszy czas, tez trza cos jesc... ;) Przeleciala mi tez przez glowe mysl o upieczeniu ciasta, ale zaraz po niej pojawila sie ta, ze tylko brakowalo zebym ich przyjela chlebem i sola. Posluszna wrodzonej zlosliwosci, dalam sobie spokoj. :)
No coz, trzeba zacisnac zeby i postarac sie nie poklocic zaraz w pierwszym tygodniu... Moja mamusia zwykla mowic, ze "po 3 dniach gosc smierdzi". Ja i tak dam im szesc. ;) Potem to juz hulaj dusza, piekla nie ma. Jak mnie wkurza, to moga sie szybko przekonac, ze ich syn poslubil wcale nie tak spokojna, ugodowa dziewoje. Jak widzicie, nastroj mam bojowy! ;) Szczegolnie, ze planowalam jutro z rana wymknac sie "po angielsku", czyli zwyczajnie zwiac do pracy. W ten sposob zyskalabym kolejny niemal caly dzien na oswojenie sie z mysla, ze zaczynaja sie dla mnie iscie koszmarne czasy. Niestety, dobry plan zostal pokrzyzowany przez pogode i malzonka.
Matka Natura zeslala snieg. Duuuzo sniegu... W sumie padal z przerwami juz od soboty. W niedziele w nocy zas zaczal padac bez przerwy i padal tak do poniedzialkowego popoludnia. M. w pracy, ja z Potworami, nie bylo wiec komu odsniezyc kolo domu. Moje auto ma naped na 4 kola, przez podjazd bym sie wiec przedarla. Gorzej z wylotem na ulice, gdzie plugi nawalily ciezkiego sniegu niemal po pas. :( Tu niestety klania sie dosc niskie podwozie mojej wozidupki. Utknelabym jak nic... A malzonek po pracy wpadl tylko do domu na moment, przebral sie i ruszyl w daleka droge na lotnisko... Bedzie musial zerwac sie ze mna wczesnym rankiem (wzial wolne na pierwszy dzionek z rodzicami), wytaszczyc odsniezarke i oczyscic mi przejazd... To jednak oznacza, ze juz z rana czeka mnie spotkanie z drogimi tesciami... O 6 godzinie zazwyczaj jestem we wiadomym humorze, wiec moje postanowienie trzymania jezyka za zebami moze szlag trafic... ;)
Koncze nastepnego dnia, bo patrzalki zaczely mi sie same zamykac...
Pierwszy ranek minal poprawnie. ;) Tescie przywiezli jedna walizke chyba cala pelna zabawek i innych upominkow dla dzieci, wiec Potwory ich obskoczyly i nie chcialy wypuscic ze szponow. ;) Z trudem dalo sie ich na moment odciagnac celem zmiany pieluchy (Nik) i przebrania pizamek na ubrania. Babcia i dziadek musieli asystowac. Dziadkowie tez pelni zachwytu nad jednymi z najmlodszych wnuczat. Ciekawe ile ta wzajemna fascynacja potrwa, ale narazie ja i M. oficjalnie nie mamy dzieci, a sami moglibysmy nie istniec. :)
Tescie przywiezli tez oscypki, mniaaam! ;)
Co poza tym? Jesli macie juz dosyc pory roku na "Z", lepiej nie czytajcie nastepnej czesci posta. ;)
Zima trwa bowiem na calego. Niemal od poczatku stycznia. Jak narzekalam, ze grudzien cieply, ze sniegu zero, to teraz pogoda nadrabia. Nie dosc, ze co chwila sniezy, to jeszcze mamy mrozy, ktore utrzymuja sie tygodniami. Odwilz to kwestia dnia - dwoch. W rezultacie co napada, to lezy, bo nie ma kiedy stopniec... Nie zebym narzekala, podoba mi sie taka biala sceneria za oknem! Tylko ostrzegam czytaczy marzacych juz o wiosnie. ;)
Wspomnialam, ze wczoraj siedzialam z dzieciakami w domu? Wlasciwie ten wolny dzien zaplanowalam duzo wczesniej, jako ze tesciowie przylatywali w nocy, a nie oplacalo nam sie posylac dzieciakow do opiekunki na jeden dzien. Jednak przy warunkach pogodowych jakie mielismy wczoraj i tak siedzialabym w domu. W skrocie: sypalo, sypalo i jeszcze raz sypalo. Przy tym wialo, a temperatury utrzymywaly sie w okolicach -8 stopni...
Po sobotniej "odwilzy", kiedy temperatura laskawie podniosla sie do +2 stopni, wyrosl nam na rynnie lancuszek uroczych sopelkow:
Po poludniu nie bylo juz zmiluj sie, trzeba bylo Potwory przewietrzyc. Calutenki weekend sprzatalam, a Pan Tata nie kwapil sie na zimno, dzieciaki spedzily wiec dwa dni kiszac sie w domu i rozpierala je energia. Swieze powietrze stalo sie niezbednikiem dla mojej psychiki.
Nasze "przewietrzenie" szybko przeksztalcilo sie w wyprawe badaczy Antarktyki. ;) Poniewaz od ponad miesiaca ciagle cosik pada oraz/lub proszy, a nie ma jak stopniec, sniegu mamy tyle, ze przydalyby sie rakiety sniezne. Podjazd jeszcze M. regularnie odsnieza, ale na reszcie ogrodu, podazajac za Potworami, zapadalam sie do polowy ud!
Po chwili dzieciarnia stwierdzila, ze najlatwiej jednak poruszac sie po ogrodzie na czworaka.
Nie wiem, ze im nie bylo zimno... Sama kilka razy plasnelam na tylek przy wygrzebywaniu z zasp jednego lub drugiego Potwora i szybko wstawalam na nogi tak ciagnelo od sniegu. A oni? No, Niko w sumie nie mial wyjscia, bo co zrobil krok, to padal. Ale Bi udawala, ze traci rownowage i tarzala sie dla samej przyjemnosci kontaktu z lodowatym puchem. Serio! Przy rozbieraniu sie w domu, znalazlam snieg w rekawach jej kurtki, w nogawkach spodni i w butach... Nie mowiac juz o mokrej czapce. Ech, dzieckiem byc... Lubie zime, ale jednak starosc zaczyna mnie juz dopadac, bowiem na mysl o kompletnym przemoczeniu, przechodza mnie dreszcze... :)
Dzielne przekopywanie sie przez snieg zostalo wynagrodzone, bowiem dzielni odkrywcy dotarli w koncu do naszego przydomowego placu zabaw...
Gdzie okazalo sie, ze hustawki lada moment znikna zupelnie, a zjezdzalnia z solidna warstwa sniegu oraz lodu pod spodem, nie nadaje sie do niczego, a juz napewno nie do wariackiego zjezdzania. Ale punkt docelowy zostal zdobyty, o! ;) Po czym nastapila wyprawa powrotna, podczas ktorej krotkie nogi najmlodszego uczestnika juz nie wyrabialy i matka, sama brnac z trudem w sniegu, musiala w sumie przenosic potomka z jednej zaspy w druga. Chyba sie to wiec kwalifikuje jako wyprawa ratunkowa... ;) Matka wyszla z niej zdyszana i ledwie zywa, Potomek Mlodszy rechoczacy wesolo, a Potomek Starszy... mial jeszcze sile na pare "orzelkow"... :)
Koniec wkretu zimowego. Cieplolubni moga czytac dalej. ;)
Tak po prawdzie, to oprocz zimy i tesciow nic szczegolnego sie nie dzieje...
Zastanawiam sie co upiec (i czy w ogole) na Tlusty Czwartek i nie wiem czy nie padnie na zdrowsza wersje paczkow polecanych przez Martusie, czy na niezdrowe i tuczace, ale o jacie! jakie pyszne, chrusty Meg. ;) A ze zapomnialo mi sie, ze to juz TEN czwartek i jestem nieprzygotowana, wiec mozliwe, ze nie upieke nic, tylko kupie gotowce. Dzieki losowi za polskie piekarnie w poblizu! ;)
Oprocz tego, oplaca sie czasem nie miec dla dziecka czasu. Tak, tak dobrze czytacie! W dzisiejszych czasach, kiedy zewszad wszyscy bombarduja nas rewelacjami na temat jak wazna i potrzebna jest uwaga rodzica, czasem jednak dobrze jest powiedziec dziecku stanowczo: poszedl won, mam wazniejsze sprawy niz zesrana pielucha, narobiles to sobie teraz tak chodz! ;) Zartuje rzecz jasna, choc nieraz nachodzi mnie mysl, ze jesli zignoruje kupe-giganta w pampersie syna, to moze ona wezmie i sama wyparuje? Albo chociaz zeschnie sie i wykruszy? ;)
Ale wracajac do brzegu. Mimo, ze matka jestem juz (dopiero?) niemal 4 lata, moje dzieci nadal mnie zaskakuja. Wczoraj, kiedy Niko pograzony byl w blogiej drzemce, Bi uparcie zawracala mi gitare. Nic dziwnego, w koncu odkad dostala w "prezencie" brata, zas sama zrezygnowala ze spania w dzien, drzemka Kokusia to takie nasze male swieto. Mamy wtedy czas zeby wyciagnac ciezka artylerie, czyli zabawy, ktore przy dwulatku groza niechcianymi dekoracjami domostwa, lub zabawki, ktore moga zostac przez niego polamane, pogryzione lub zgubione. W ruch ida wiec farbki, flamastry, kredki olowkowe, planszowki oraz puzzle. Wczoraj padlo wlasnie na te ostatnie. Zajeta pospiesznym kleceniem lasagni (w koncu niewiadomo jak dlugo maly ksiaze zaszczyci nas spaniem), wytlumaczylam dziecku, ze nie mam czasu, musi ulozyc sama. Bi strzelila focha i wyszla z kuchni. Ukladanie puzzli z Bi to zrodlo mojej irytacji. Niby fajna zabawa, niby ma uczyc dziecko koordynacji wzrokowej i logicznego myslenia. Coz, dla Bi okazuje sie to wyzwaniem ponad jej sily. Wspolne ukladanie konczy sie zazwyczaj tak, ze podaje jej puzzla i pokazuje gdzie ma go doczepic. Czyli ukladam je w sumie JA. Inaczej jest ryk, zlosc i elementy wrzucane z impetem do pudelka. Moja niemal 4-latka, do niedawna samodzielnie ukladala wylacznie puzzle 6-elementowe...
Tymczasem wczoraj, po chwili zapalila mi sie czerwona lampka, ze cos za cicho jest w pokoju. Wiadomo jak to jest, kiedy w domu, w ktorym sa male dzieci zapada nagle cisza, a nie jest to pora spania... ;) Czujac lekka panike, wylonilam sie z kuchni i doznalam nie tylko ulgi, ale i totalnego zaskoczenia... Bi bowiem wlasnie konczyla ukladac puzzle! 24-elementowe! Kiedy ja "nakrylam" brakowalo jej juz tylko 4 elementow, w tym jednego, z ktorym musialam jej pomoc, przedstawial bowiem niebo i niewiele wiecej, wiec za cholere nie mogla go dopasowac. Nie musze chyba dodawac, ze dumna bylam z niej jak cholera? :)
Aha, zakwitl mi tez storczyk! Dostalam go jakies 2 lata temu od malzonka, po czym zaraz przekwitl i tak stal z jednym lysym badylem. Nie obyta w opiece nad storczykami, nie wiedzialam czy powinnam owy badylek obciac czy lepiej zostawic, wiec na wszelki wypadek zostawilam. A on, niespodziewanie wzial, wypuscil boczny ped i zakwitl. :)
Ciesze sie jak glupia, bo ogolnie nie mam reki do domowych kwiatkow, wszystkie sa jakies takie ledwie zywe pomimo (w miare) regularnego podlewania i zmiany ziemi na wiosne... :)
I znow wyszedl mi tasiemiec... ;)
A tak naprawde to jada... Jest 22:30 i tesciowie sa juz w drodze z lotniska. Niestety, sniezyca nie sniezyca, samoloty startowaly i ladowaly o czasie. Zaden tez nie zostal wyslany do Waszygtonu. Damn...
Caly weekend spedzilam szorujac, ogarnijac i przecierajac. M. co prawda stukal sie w glowe i powtarzal, zebym dala sobie spokoj, ale jemu latwo powiedziec. To nie do niego przyjezdza na inspekcje tesciowa. :( Machnelam tez lasagne i leczo z cukini. Co prawda tesciowa opowiadala przy kazdej rozmowie na Skype co to ona nie bedzie dzieciom (i przy okazji reszcie domownikow) gotowac, ale pomyslalam, ze przez dzien-dwa, kiedy bedzie odpoczywac po podrozy i przestawiac sie na tutejszy czas, tez trza cos jesc... ;) Przeleciala mi tez przez glowe mysl o upieczeniu ciasta, ale zaraz po niej pojawila sie ta, ze tylko brakowalo zebym ich przyjela chlebem i sola. Posluszna wrodzonej zlosliwosci, dalam sobie spokoj. :)
No coz, trzeba zacisnac zeby i postarac sie nie poklocic zaraz w pierwszym tygodniu... Moja mamusia zwykla mowic, ze "po 3 dniach gosc smierdzi". Ja i tak dam im szesc. ;) Potem to juz hulaj dusza, piekla nie ma. Jak mnie wkurza, to moga sie szybko przekonac, ze ich syn poslubil wcale nie tak spokojna, ugodowa dziewoje. Jak widzicie, nastroj mam bojowy! ;) Szczegolnie, ze planowalam jutro z rana wymknac sie "po angielsku", czyli zwyczajnie zwiac do pracy. W ten sposob zyskalabym kolejny niemal caly dzien na oswojenie sie z mysla, ze zaczynaja sie dla mnie iscie koszmarne czasy. Niestety, dobry plan zostal pokrzyzowany przez pogode i malzonka.
Matka Natura zeslala snieg. Duuuzo sniegu... W sumie padal z przerwami juz od soboty. W niedziele w nocy zas zaczal padac bez przerwy i padal tak do poniedzialkowego popoludnia. M. w pracy, ja z Potworami, nie bylo wiec komu odsniezyc kolo domu. Moje auto ma naped na 4 kola, przez podjazd bym sie wiec przedarla. Gorzej z wylotem na ulice, gdzie plugi nawalily ciezkiego sniegu niemal po pas. :( Tu niestety klania sie dosc niskie podwozie mojej wozidupki. Utknelabym jak nic... A malzonek po pracy wpadl tylko do domu na moment, przebral sie i ruszyl w daleka droge na lotnisko... Bedzie musial zerwac sie ze mna wczesnym rankiem (wzial wolne na pierwszy dzionek z rodzicami), wytaszczyc odsniezarke i oczyscic mi przejazd... To jednak oznacza, ze juz z rana czeka mnie spotkanie z drogimi tesciami... O 6 godzinie zazwyczaj jestem we wiadomym humorze, wiec moje postanowienie trzymania jezyka za zebami moze szlag trafic... ;)
Koncze nastepnego dnia, bo patrzalki zaczely mi sie same zamykac...
Pierwszy ranek minal poprawnie. ;) Tescie przywiezli jedna walizke chyba cala pelna zabawek i innych upominkow dla dzieci, wiec Potwory ich obskoczyly i nie chcialy wypuscic ze szponow. ;) Z trudem dalo sie ich na moment odciagnac celem zmiany pieluchy (Nik) i przebrania pizamek na ubrania. Babcia i dziadek musieli asystowac. Dziadkowie tez pelni zachwytu nad jednymi z najmlodszych wnuczat. Ciekawe ile ta wzajemna fascynacja potrwa, ale narazie ja i M. oficjalnie nie mamy dzieci, a sami moglibysmy nie istniec. :)
Tescie przywiezli tez oscypki, mniaaam! ;)
Co poza tym? Jesli macie juz dosyc pory roku na "Z", lepiej nie czytajcie nastepnej czesci posta. ;)
Zima trwa bowiem na calego. Niemal od poczatku stycznia. Jak narzekalam, ze grudzien cieply, ze sniegu zero, to teraz pogoda nadrabia. Nie dosc, ze co chwila sniezy, to jeszcze mamy mrozy, ktore utrzymuja sie tygodniami. Odwilz to kwestia dnia - dwoch. W rezultacie co napada, to lezy, bo nie ma kiedy stopniec... Nie zebym narzekala, podoba mi sie taka biala sceneria za oknem! Tylko ostrzegam czytaczy marzacych juz o wiosnie. ;)
Wspomnialam, ze wczoraj siedzialam z dzieciakami w domu? Wlasciwie ten wolny dzien zaplanowalam duzo wczesniej, jako ze tesciowie przylatywali w nocy, a nie oplacalo nam sie posylac dzieciakow do opiekunki na jeden dzien. Jednak przy warunkach pogodowych jakie mielismy wczoraj i tak siedzialabym w domu. W skrocie: sypalo, sypalo i jeszcze raz sypalo. Przy tym wialo, a temperatury utrzymywaly sie w okolicach -8 stopni...
Po sobotniej "odwilzy", kiedy temperatura laskawie podniosla sie do +2 stopni, wyrosl nam na rynnie lancuszek uroczych sopelkow:
Po poludniu nie bylo juz zmiluj sie, trzeba bylo Potwory przewietrzyc. Calutenki weekend sprzatalam, a Pan Tata nie kwapil sie na zimno, dzieciaki spedzily wiec dwa dni kiszac sie w domu i rozpierala je energia. Swieze powietrze stalo sie niezbednikiem dla mojej psychiki.
Nasze "przewietrzenie" szybko przeksztalcilo sie w wyprawe badaczy Antarktyki. ;) Poniewaz od ponad miesiaca ciagle cosik pada oraz/lub proszy, a nie ma jak stopniec, sniegu mamy tyle, ze przydalyby sie rakiety sniezne. Podjazd jeszcze M. regularnie odsnieza, ale na reszcie ogrodu, podazajac za Potworami, zapadalam sie do polowy ud!
(Nie dajcie sie zwiesc - Potwory sa znacznie lzejsze, wiec i nie zapadaly sie az tak gleboko jak matka)
Po chwili dzieciarnia stwierdzila, ze najlatwiej jednak poruszac sie po ogrodzie na czworaka.
Nie wiem, ze im nie bylo zimno... Sama kilka razy plasnelam na tylek przy wygrzebywaniu z zasp jednego lub drugiego Potwora i szybko wstawalam na nogi tak ciagnelo od sniegu. A oni? No, Niko w sumie nie mial wyjscia, bo co zrobil krok, to padal. Ale Bi udawala, ze traci rownowage i tarzala sie dla samej przyjemnosci kontaktu z lodowatym puchem. Serio! Przy rozbieraniu sie w domu, znalazlam snieg w rekawach jej kurtki, w nogawkach spodni i w butach... Nie mowiac juz o mokrej czapce. Ech, dzieckiem byc... Lubie zime, ale jednak starosc zaczyna mnie juz dopadac, bowiem na mysl o kompletnym przemoczeniu, przechodza mnie dreszcze... :)
Dzielne przekopywanie sie przez snieg zostalo wynagrodzone, bowiem dzielni odkrywcy dotarli w koncu do naszego przydomowego placu zabaw...
Gdzie okazalo sie, ze hustawki lada moment znikna zupelnie, a zjezdzalnia z solidna warstwa sniegu oraz lodu pod spodem, nie nadaje sie do niczego, a juz napewno nie do wariackiego zjezdzania. Ale punkt docelowy zostal zdobyty, o! ;) Po czym nastapila wyprawa powrotna, podczas ktorej krotkie nogi najmlodszego uczestnika juz nie wyrabialy i matka, sama brnac z trudem w sniegu, musiala w sumie przenosic potomka z jednej zaspy w druga. Chyba sie to wiec kwalifikuje jako wyprawa ratunkowa... ;) Matka wyszla z niej zdyszana i ledwie zywa, Potomek Mlodszy rechoczacy wesolo, a Potomek Starszy... mial jeszcze sile na pare "orzelkow"... :)
Koniec wkretu zimowego. Cieplolubni moga czytac dalej. ;)
Tak po prawdzie, to oprocz zimy i tesciow nic szczegolnego sie nie dzieje...
Zastanawiam sie co upiec (i czy w ogole) na Tlusty Czwartek i nie wiem czy nie padnie na zdrowsza wersje paczkow polecanych przez Martusie, czy na niezdrowe i tuczace, ale o jacie! jakie pyszne, chrusty Meg. ;) A ze zapomnialo mi sie, ze to juz TEN czwartek i jestem nieprzygotowana, wiec mozliwe, ze nie upieke nic, tylko kupie gotowce. Dzieki losowi za polskie piekarnie w poblizu! ;)
Oprocz tego, oplaca sie czasem nie miec dla dziecka czasu. Tak, tak dobrze czytacie! W dzisiejszych czasach, kiedy zewszad wszyscy bombarduja nas rewelacjami na temat jak wazna i potrzebna jest uwaga rodzica, czasem jednak dobrze jest powiedziec dziecku stanowczo: poszedl won, mam wazniejsze sprawy niz zesrana pielucha, narobiles to sobie teraz tak chodz! ;) Zartuje rzecz jasna, choc nieraz nachodzi mnie mysl, ze jesli zignoruje kupe-giganta w pampersie syna, to moze ona wezmie i sama wyparuje? Albo chociaz zeschnie sie i wykruszy? ;)
Ale wracajac do brzegu. Mimo, ze matka jestem juz (dopiero?) niemal 4 lata, moje dzieci nadal mnie zaskakuja. Wczoraj, kiedy Niko pograzony byl w blogiej drzemce, Bi uparcie zawracala mi gitare. Nic dziwnego, w koncu odkad dostala w "prezencie" brata, zas sama zrezygnowala ze spania w dzien, drzemka Kokusia to takie nasze male swieto. Mamy wtedy czas zeby wyciagnac ciezka artylerie, czyli zabawy, ktore przy dwulatku groza niechcianymi dekoracjami domostwa, lub zabawki, ktore moga zostac przez niego polamane, pogryzione lub zgubione. W ruch ida wiec farbki, flamastry, kredki olowkowe, planszowki oraz puzzle. Wczoraj padlo wlasnie na te ostatnie. Zajeta pospiesznym kleceniem lasagni (w koncu niewiadomo jak dlugo maly ksiaze zaszczyci nas spaniem), wytlumaczylam dziecku, ze nie mam czasu, musi ulozyc sama. Bi strzelila focha i wyszla z kuchni. Ukladanie puzzli z Bi to zrodlo mojej irytacji. Niby fajna zabawa, niby ma uczyc dziecko koordynacji wzrokowej i logicznego myslenia. Coz, dla Bi okazuje sie to wyzwaniem ponad jej sily. Wspolne ukladanie konczy sie zazwyczaj tak, ze podaje jej puzzla i pokazuje gdzie ma go doczepic. Czyli ukladam je w sumie JA. Inaczej jest ryk, zlosc i elementy wrzucane z impetem do pudelka. Moja niemal 4-latka, do niedawna samodzielnie ukladala wylacznie puzzle 6-elementowe...
Tymczasem wczoraj, po chwili zapalila mi sie czerwona lampka, ze cos za cicho jest w pokoju. Wiadomo jak to jest, kiedy w domu, w ktorym sa male dzieci zapada nagle cisza, a nie jest to pora spania... ;) Czujac lekka panike, wylonilam sie z kuchni i doznalam nie tylko ulgi, ale i totalnego zaskoczenia... Bi bowiem wlasnie konczyla ukladac puzzle! 24-elementowe! Kiedy ja "nakrylam" brakowalo jej juz tylko 4 elementow, w tym jednego, z ktorym musialam jej pomoc, przedstawial bowiem niebo i niewiele wiecej, wiec za cholere nie mogla go dopasowac. Nie musze chyba dodawac, ze dumna bylam z niej jak cholera? :)
(Bi, samodzielnie ulozone puzzle oraz burdel zabawkowy w tle :p)
Aha, zakwitl mi tez storczyk! Dostalam go jakies 2 lata temu od malzonka, po czym zaraz przekwitl i tak stal z jednym lysym badylem. Nie obyta w opiece nad storczykami, nie wiedzialam czy powinnam owy badylek obciac czy lepiej zostawic, wiec na wszelki wypadek zostawilam. A on, niespodziewanie wzial, wypuscil boczny ped i zakwitl. :)
Ciesze sie jak glupia, bo ogolnie nie mam reki do domowych kwiatkow, wszystkie sa jakies takie ledwie zywe pomimo (w miare) regularnego podlewania i zmiany ziemi na wiosne... :)
I znow wyszedl mi tasiemiec... ;)
piątek, 6 lutego 2015
O tym jak chlop wybral sie do doktora, mandatu ciag dalszy oraz Bi - przedszkolakiem
Zaczne od mandatu, bo to zadna w sumie "historia". Otrzymalam przedwczoraj, po miesiacu, liscik, ze moja "sprawe" odsylaja do lokalnego sadu, od ktorego mam dostac wezwanie na rozprawe. Zastanawiam sie czy moj list z odwolaniem w ogole do nich doszedl, nic bowiem o nim nie wspominaja. Ani ze nie podobaja im sie moje wyjasnienia, ani ze sa niewystarczajace, ani pocaluj mnie w dupe. Nic, null. Tylko to, ze mam czekac na oficjalne wezwanie. No to czekam dalej. :/
Wczoraj zas odebralam telefon z urzedu miasta (a konkretnie z oddzialu edukacji), ze jest dla Bi miejsce w wybranym przez nas przedszkolu w naszym miasteczku. Loteria miala byc w polowie lutego, ale jak widac nieco ja przyspieszyli. Zeby utrzymac miejsce, musze w przyszlym tygodniu podjechac i zaplacic wpisowe oraz zaliczke. A nastepnie czekac na pakiecik dokumentow do wypelnienia. Gruuuby pakiecik :/ Bede tez zapewne musiala przejechac sie do naszej pediatry po zaswiadczenie o rutynowych szczepieniach dziecka (nie mowiac juz o tym, ze na jesien biedna Bi bedzie musiala byc zaszczepiona przeciwko grypie - takie glupie wymagania).
Czuje stres. Wiem, ze do wrzesnia jeszcze kupa czasu, ale mimo wszystko denerwuje sie. Martwie sie reakcja Bi (ktora juz teraz ryczy na najmniejsza wzmianke o przedszkolu) oraz moja wlasna, bo to przeciez mi przypadnie zaszczyt codziennego odwozenia... To strasznie glupie, zdaje sobie z tego sprawe, ale czuje strach jak kiedys przed matura, przed studiami, przed rozpoczeciem nowej pracy. Scisk w gardle i zoladku. Panike przed nieznanym, nowym etapem... Mimo, ze teraz to nie ja bede oceniana, lecz moje dziecko. A moze to wlasnie mnie przeraza? Ze w jakis sposob bedzie to rowniez egzamin z mojego rodzicielstwa? Ze to, jak Bi przyjmie i zaakceptuje zmiany, bedzie swiadczyc o (nie)skutecznosci mojego wychowania? Ech, Agata ogarnij sie! W koncu to tylko przedszkole! :(
Teraz weselsza czesc posta. Przyszedl chlop do doktora, a doktor... ;)
Moj malzonek zmuszony byl bowiem sie przebadac. Nie zeby mu cos specjalnie dolegalo, ale z pewnych przyczyn (o ktorych moze kiedys napisze) potrzebowal zaswiadczenia lekarskiego. Po rutynowym badaniu, wyszlo ze ma podwyzszone cisnienie. Pan doktor najwyrazniej ucieszony, ze trafil mu sie pacjent z konkretna dolegliwoscia oraz ubezpieczeniem, ochoczo zlecil badanie moczu, krwi, poprzyczepial jakies elektrody do malzonka mego i odczytywal wykresy, itd., po czym nakazal wrocic dnia nastepnego po wyniki. Maz moj - panikarz, ktory lekarzy unika jak ognia wlasnie dlatego, ze boi sie, ze "cos" znajda, pewnie olal by te wyniki i juz sie nie zjawil, ale ze zaswiadczenia nadal nie dostal, co bylo robic. Pomaszerowal.
Podstawowe badania pokazaly, ze M. jest okazem zdrowia, oprocz tego wyzszego cisnienia oraz za wysokiego cholesterolu. Zeby bylo jasne, cisnienie M. jest podniesione tylko odrobine poza gorna granice normy. Oprocz tego stwierdzono, ze malzonek moj ma 5 (slownie: PIEC) kg nadwagi. Tu juz parsknelam smiechem, bo co to jest do cholery 5 kg?! To ma byc nadwaga???
W kazdym razie, M. straaasznie sie przejal tymi swoimi wynikami... Najpierw sie zalamal, kiedy zaczelam mu wymieniac z broszurki od lekarza, dotyczacej diety niskotluszczowej i niskocholesterolowej, jakich produktow powinien unikac. Wspomne tylko, ze jest to wiekszosc ulubionych dan i przekasek M. ;) Kolejnym ciosem bylo to, ze lekarz przepisal mu (mysle, ze bardzo na wyrost) medykament na zbicie tego nieszczesnego cisnienia. Malzon jest zalamany, ze nie ma jeszcze 40stki, a juz musi lykac jakies pigulki. ;)
W skrocie od dwoch dni slucham ciagle tekstow w stylu:
"W tak mlodym wieku jestem juz wrakiem czlowieka!"
"Nie smiej sie, wysokie cisnienie to powazna sprawa, w kazdej chwili moge dostac wylewu!"
I tym podobne...
Wczoraj po wizycie u lekarza, M. biegusiem popedzil do sklepu kupic cisnieniomierz i ma zamiar mierzyc sobie cisnienie regularnie. Pierwsze pomiary dzis rano tylko go skonfundowaly, bowiem na trzy wyniki dwa mial w normie, a jeden troche wyzszy. Ja natomiast powinnam chyba byc nieboszczykiem, poniewaz moje cisnienie jest daleeeko poza dolna granica. ;) Recepty moj malzonek jeszcze nie wykupil, ma zamiar poradzic sie rodzicow co robic (tu nastapil moj przewrot oczami). Prawdopodobnie wykupi, ale czy bedzie bral, to nie wiem. Jak poczyta liste skutkow ubocznych, pewnie nie. :)
Co do cholesterolu, kiedy przedstawilam mu (ze zlosliwym chichotem, przyznaje) zycie bez soczystego schabowego w panierce (ukochane danie M.) oraz smazonej rybki, za to z klopsikami w sosie koperkowym (ktore gotuje czesto dla siebie i dzieci, a ktorych M. nie tyka), troche sie podlamal. Szybko jednak odzyskal nieco animuszu i zafundowal sobie kanapke z ogromna iloscia czosnku (zapowiedzialam, ze ma potem nie liczyc na zadne lozkowe igraszki :p), ktory podobno obniza cholesterol. Zas z rozmowy telefonicznej podczas lunchu, dowiedzialam sie, ze od dzis w kuchni nie uzywamy soli, a moj maz zamierza wstapic do sklepu po zielenine i na kolacje fundowac sobie bar salatkowy.
To jeszcze nie koniec. Oprocz tego, zaraz po pracy jedzie na silownie. To akurat zadna wielka nowosc, gdyby nie to, ze zamiast swojego zwyczajowego "pakowania", maz moj zamierza poswiecic wiecej czasu na cwiczenia typu "cardio". ;) Panie i panowie, moj maz zamierza diametralnie zmienic styl zycia, a co gorsze (a moze lepsze, w koncu wyjdzie to chyba na zdrowie) zamierza mnie pociagnac za soba!
Punktem kulminacyjnym byl krotki wieczorny dialog, po ktorym ogarnela mnie juz kompletna glupawka:
Ja (do dzieci): "OK, czas na wieczorne owocki!"
M: "Ja im zrobie!"
Ja (zaskoczona): "Nie trzeba, przeciez jestem juz w kuchni, sama je zrobie..."
M. jednak zrywa sie z kanapy i prawie rzuca na gruszki i winogrona lezace na blacie, stwierdzajac z nosem na kwinte i zbolalym westchnieniem:
"Nieee, poki jeszcze z wami jestem, chce byc uzyteczny..."
Trzymajcie mnie, bo sie zalamie!!!! :)
Wczoraj zas odebralam telefon z urzedu miasta (a konkretnie z oddzialu edukacji), ze jest dla Bi miejsce w wybranym przez nas przedszkolu w naszym miasteczku. Loteria miala byc w polowie lutego, ale jak widac nieco ja przyspieszyli. Zeby utrzymac miejsce, musze w przyszlym tygodniu podjechac i zaplacic wpisowe oraz zaliczke. A nastepnie czekac na pakiecik dokumentow do wypelnienia. Gruuuby pakiecik :/ Bede tez zapewne musiala przejechac sie do naszej pediatry po zaswiadczenie o rutynowych szczepieniach dziecka (nie mowiac juz o tym, ze na jesien biedna Bi bedzie musiala byc zaszczepiona przeciwko grypie - takie glupie wymagania).
Czuje stres. Wiem, ze do wrzesnia jeszcze kupa czasu, ale mimo wszystko denerwuje sie. Martwie sie reakcja Bi (ktora juz teraz ryczy na najmniejsza wzmianke o przedszkolu) oraz moja wlasna, bo to przeciez mi przypadnie zaszczyt codziennego odwozenia... To strasznie glupie, zdaje sobie z tego sprawe, ale czuje strach jak kiedys przed matura, przed studiami, przed rozpoczeciem nowej pracy. Scisk w gardle i zoladku. Panike przed nieznanym, nowym etapem... Mimo, ze teraz to nie ja bede oceniana, lecz moje dziecko. A moze to wlasnie mnie przeraza? Ze w jakis sposob bedzie to rowniez egzamin z mojego rodzicielstwa? Ze to, jak Bi przyjmie i zaakceptuje zmiany, bedzie swiadczyc o (nie)skutecznosci mojego wychowania? Ech, Agata ogarnij sie! W koncu to tylko przedszkole! :(
Teraz weselsza czesc posta. Przyszedl chlop do doktora, a doktor... ;)
Moj malzonek zmuszony byl bowiem sie przebadac. Nie zeby mu cos specjalnie dolegalo, ale z pewnych przyczyn (o ktorych moze kiedys napisze) potrzebowal zaswiadczenia lekarskiego. Po rutynowym badaniu, wyszlo ze ma podwyzszone cisnienie. Pan doktor najwyrazniej ucieszony, ze trafil mu sie pacjent z konkretna dolegliwoscia oraz ubezpieczeniem, ochoczo zlecil badanie moczu, krwi, poprzyczepial jakies elektrody do malzonka mego i odczytywal wykresy, itd., po czym nakazal wrocic dnia nastepnego po wyniki. Maz moj - panikarz, ktory lekarzy unika jak ognia wlasnie dlatego, ze boi sie, ze "cos" znajda, pewnie olal by te wyniki i juz sie nie zjawil, ale ze zaswiadczenia nadal nie dostal, co bylo robic. Pomaszerowal.
Podstawowe badania pokazaly, ze M. jest okazem zdrowia, oprocz tego wyzszego cisnienia oraz za wysokiego cholesterolu. Zeby bylo jasne, cisnienie M. jest podniesione tylko odrobine poza gorna granice normy. Oprocz tego stwierdzono, ze malzonek moj ma 5 (slownie: PIEC) kg nadwagi. Tu juz parsknelam smiechem, bo co to jest do cholery 5 kg?! To ma byc nadwaga???
W kazdym razie, M. straaasznie sie przejal tymi swoimi wynikami... Najpierw sie zalamal, kiedy zaczelam mu wymieniac z broszurki od lekarza, dotyczacej diety niskotluszczowej i niskocholesterolowej, jakich produktow powinien unikac. Wspomne tylko, ze jest to wiekszosc ulubionych dan i przekasek M. ;) Kolejnym ciosem bylo to, ze lekarz przepisal mu (mysle, ze bardzo na wyrost) medykament na zbicie tego nieszczesnego cisnienia. Malzon jest zalamany, ze nie ma jeszcze 40stki, a juz musi lykac jakies pigulki. ;)
W skrocie od dwoch dni slucham ciagle tekstow w stylu:
"W tak mlodym wieku jestem juz wrakiem czlowieka!"
"Nie smiej sie, wysokie cisnienie to powazna sprawa, w kazdej chwili moge dostac wylewu!"
I tym podobne...
Wczoraj po wizycie u lekarza, M. biegusiem popedzil do sklepu kupic cisnieniomierz i ma zamiar mierzyc sobie cisnienie regularnie. Pierwsze pomiary dzis rano tylko go skonfundowaly, bowiem na trzy wyniki dwa mial w normie, a jeden troche wyzszy. Ja natomiast powinnam chyba byc nieboszczykiem, poniewaz moje cisnienie jest daleeeko poza dolna granica. ;) Recepty moj malzonek jeszcze nie wykupil, ma zamiar poradzic sie rodzicow co robic (tu nastapil moj przewrot oczami). Prawdopodobnie wykupi, ale czy bedzie bral, to nie wiem. Jak poczyta liste skutkow ubocznych, pewnie nie. :)
Co do cholesterolu, kiedy przedstawilam mu (ze zlosliwym chichotem, przyznaje) zycie bez soczystego schabowego w panierce (ukochane danie M.) oraz smazonej rybki, za to z klopsikami w sosie koperkowym (ktore gotuje czesto dla siebie i dzieci, a ktorych M. nie tyka), troche sie podlamal. Szybko jednak odzyskal nieco animuszu i zafundowal sobie kanapke z ogromna iloscia czosnku (zapowiedzialam, ze ma potem nie liczyc na zadne lozkowe igraszki :p), ktory podobno obniza cholesterol. Zas z rozmowy telefonicznej podczas lunchu, dowiedzialam sie, ze od dzis w kuchni nie uzywamy soli, a moj maz zamierza wstapic do sklepu po zielenine i na kolacje fundowac sobie bar salatkowy.
To jeszcze nie koniec. Oprocz tego, zaraz po pracy jedzie na silownie. To akurat zadna wielka nowosc, gdyby nie to, ze zamiast swojego zwyczajowego "pakowania", maz moj zamierza poswiecic wiecej czasu na cwiczenia typu "cardio". ;) Panie i panowie, moj maz zamierza diametralnie zmienic styl zycia, a co gorsze (a moze lepsze, w koncu wyjdzie to chyba na zdrowie) zamierza mnie pociagnac za soba!
Punktem kulminacyjnym byl krotki wieczorny dialog, po ktorym ogarnela mnie juz kompletna glupawka:
Ja (do dzieci): "OK, czas na wieczorne owocki!"
M: "Ja im zrobie!"
Ja (zaskoczona): "Nie trzeba, przeciez jestem juz w kuchni, sama je zrobie..."
M. jednak zrywa sie z kanapy i prawie rzuca na gruszki i winogrona lezace na blacie, stwierdzajac z nosem na kwinte i zbolalym westchnieniem:
"Nieee, poki jeszcze z wami jestem, chce byc uzyteczny..."
Trzymajcie mnie, bo sie zalamie!!!! :)
środa, 4 lutego 2015
Zima, zima, kto wytrzyma...
A w poniedzialek utknelam w domu. Nawet nosa nie wytknelam. Zaraz, wroc. Nos akurat musialam wytknac, bo psa na siusiu i kupke trzeba bylo wypuscic... Tym bardziej, ze wlachata cholera znow czegos sie nazarla i puszczala takie baki, ze tylko maske gazowa nalozyc! :) Ale za to nogi nawet nie postawilam za progiem! Wlasciwie troche sie spodziewalam, ale ze do konca nie bylo wiadomo czy, ile i o ktorej, wiec w niedzielny wieczor przygotowalam wszystko z mysla, ze jednak do pracy pojade. Kiedy jednak M. podniosl sie w poniedzialek rano z malzenskiego loza i po wyjrzeniu przez okno wydal z siebie tylko "O kuzwa!", juz wiedzialam, ze nic z tego. ;)
Przed 6 rano jest nadal ciemno i zdjecia nie maja sensu, ale okolo 8 moj swiat wygladal tak:
Ta szarosc, to nie kiepska jakosc zdjec, tylko gesto padajacy snieg, oczywiscie. ;)
Ogolnie rzecz biorac, meteorolodzy sie "troszenke" pomylili. Kiedy nastraszyli nas w zeszly wtorek wielka sniezyca, okazalo sie, ze nic takiego strasznego sie nie wydarzylo. Na poniedzialek byli znacznie ostrozniejsi w prognozach. Jak to wiec z przewrotnoscia losu bywa, zasypalo nas na calego, a warunki na drogach byly katastrofalne. W drodze powrotnej z pracy (bo tak, M. nalezal do grupki odwaznych, ktorym snieg i zamiecie nie straszne), malzon nagral filmik (tak wiem, snieg sypie, widocznosc niemal zerowa, a ten film nagrywa...) z wygladu autostrady. W skrocie: wygladala jak waziutka i kompletnie biala, zasypana polna drozka...
Przyznaje, ze okolo 10-11 rano mialam chwile powaznego kryzysu... Za oknem zrobilo sie jakby jasniej, snieg tylko lekko proszyl, a prognozy raz pokazywaly dalsze opady sniegu popoludniu, a innym razem przejasnienia. W dodatku z moich dzieci znow wylazly Potwory, wrzeszczaly, ryczaly i klocily sie o zabawki caly ranek, wiec nerwy mialam napiete jak struny i wizja mojego spokojnego biurka w pracy byla niezwykle kuszaca... ;)
Wtedy jednak uslyszalam delikatne dzwonienie (nie, nie zaczynam slyszec zadnych wewnetrznych glosow!), ktore po zlokalizowaniu zrodla okazalo sie marznacym deszczem obijajacym sie o okna. Okazuje sie, ze gdzies wysoko w atmosferze przeszedl cieplejszy front, ktory przyniosl deszcz, a ten z kolei spadajac przez zimne powietrze nad sama ziemia, zamarzal w lodowe kuleczki. To tak, w ramach mini wykladu z meteorologii. :) Przewazylo to szale na rzecz pozostania w domu. Nie mam zamiaru ryzykowac zycia pchajac sie do pracy w slizgawice! Jak sie okazalo wczoraj, mimo ze nasza firma oficjanie byla otwarta, podobne zdanie do mojego mialo 90% pracownikow. Stawili sie tylko mieszkajacy w bezposrednim sasiedztwieczyli okolo 5 osob. :)
Po poludniu zas definitywnie pogratulowalam sobie decyzji, bo okolo 13 za oknem znow zrobilo sie bardzo bialo:
To zdjecie z samego poczatku ponownego uderzenia zamieci. Mniej wiecej posrodku zdjecia (troche do lewej) mozecie zobaczyc kawalek slupka od naszej skrzynki na listy. Przejezdzajace plugi sniezne w koncu kompletnie ja zasypaly, tak ze M., kiedy wrocil o 17 do domu byl pewien, ze slupek zostal zlamany lub przewrocony. :) A ja serdecznie wspolczulam listonoszowi, ktory mial do dostarczenia paczke i musial sie przedrzec przez siegajacy kolan snieg, zeby dotrzec do frontowych drzwi. Jak widac nawet stanowe urzedy zostaly zaskoczone przez sniezyce, bo poczta normalnie w taka pogode nie pracuje...
I tak, moi panstwo kisilam sie w domu przez calutki, bozy dzionek. Jak rano chcialam wyjsc z dzieciakami na snieg przed drzemka Kokusia, to zaczal padac marznacy deszcz, brrr... Pomyslalam, ze nic straconego, wyjdziemy po drzemce. Niestety, tak sypalo i w dodatku pizdzilo, ze wizja mnie przestepujacej z nogi na noge na siarczystym mrozie (bo Potwory pewnie by ochoczo tarzaly sie po sniegu, dla dzieci to frajda nawet jak sa przemoczone do skory) jakos zupelnie mnie nie porwala. :)
Moje drogie, niepracujace (poza domem rzecz jasna) mamy! Jestescie moimi bohaterkami! Po dniu spedzonym od 6 rano do 17 po poludniu w uroczym towarzystwie moich temperamentnych pociech, powitalam wracajacego z pracy meza niemal ze lzami szczescia w oczach! ;) Moja radosc byla jednak bardzo przedwczesna, bowiem po wrzuceniu pustych pojemnikow po lunchu i po zmianie odziezy na mniej przemakalna, M. ruszyl dzielnie na podboj podworka. W sumie sniegu nawalilo tyle, ze z odsniezarka i szufla w niektorych trudniej dostepnych miejscach, zajelo mu to niemal TRZY godziny! Kiedy w koncu wszedl, zmarzniety i wykonczony na dobre do domu, dzieciaki byly juz po kolacji i wlasnie ogladaly bajeczke na dobranoc. :/
Dopiero wczoraj po poludniu mialam wiec szanse rozejrzec sie po ogrodzie. Wnioski? Snieg bedzie w tym roku lezal chyba do maja... ;) Tuje? Zasypane niemal do polowy.
Piaskownica zniknela pod sniegiem. Hustawki unieruchomione. :)
Ale dzieciaki szczesliwe, bawily sie najwyrazniej w odkrywcow bieguna polnocnego. Uleglam prosbom Bi i pozwolilam im sie chwile pobawic na sniegu, mimo ze oboje mieli ubrane zwykle, bawelniane spodnie. Dobrze, ze chociaz z rajstopkami pod spodem. Chwila przedluzyla sie do pol godziny, spodnie szybko przemokly, ale do domu nie dawali sie zaciagnac nawet wizja cieplej inki... :S
Tu przy probie odkopania jednej z hustawek. Nawet Maya pomagala. :)
Co tam przemoczone spodnie, co tam mokre rekawiczki i rece czerwone od mrozu... Ten usmiech mowi sam za siebie - snieg jest suuuper! ;) A w tle mozecie podziwiac wystajacy spod sniegu samochod kolegi M., ktory Bog wie ile jeszcze bedziemy przechowywac... To nic, ogrod mamy duzy, ale jak tak dalej pojdzie, auto posluzy nam jako gorka do zjezdzania na sankach. ;)
Szczescie na buzi Kokusia nie potrwalo dlugo. Doslownie minute po zrobieniu zdjecia, Maya podciela mu nogi i zaryl nosem w snieg. Nic mu sie nie stalo, ale ryk musial byc. ;) A chwilke pozniej usilowal sobie wytrzec gluty zasniezona rekawiczka, co zaowocowalo sniegiem nawet na rzesach i jeszcze glosniejsza rozpacza. Ale przynajmniej udalo mi sie zaciagnac w koncu oba Potwory do domu... :)
A tymczasem (borem, lasem)... Dzis sobie snieg troche proszy, a jutro rano ma popradac troche wiecej. Natomiast meteorolodzy bacznie obserwuja kolejny front, ktory moze przyniesc wiecej sniegu na przelomie niedzieli/poniedzialku/wtorku. Hmm... Nie mialabym nic przeciwko, gdyby z powodu sniezycy samolot tesciow nie mogl wyladowac w Nowym Jorku i zostal wyslany gdzies do Waszyngtonu... Kolejny dzien lub dwa bez tesciow... Bardzo kuszaca wizja... Matko Naturo: pliiiissss!!! ;)
Przed 6 rano jest nadal ciemno i zdjecia nie maja sensu, ale okolo 8 moj swiat wygladal tak:
(To w centrum zdjecia, to nasza swiateczna choinka, czekajaca na wiosne i dokonczenie zywota w ognisku :p)
Ta szarosc, to nie kiepska jakosc zdjec, tylko gesto padajacy snieg, oczywiscie. ;)
Ogolnie rzecz biorac, meteorolodzy sie "troszenke" pomylili. Kiedy nastraszyli nas w zeszly wtorek wielka sniezyca, okazalo sie, ze nic takiego strasznego sie nie wydarzylo. Na poniedzialek byli znacznie ostrozniejsi w prognozach. Jak to wiec z przewrotnoscia losu bywa, zasypalo nas na calego, a warunki na drogach byly katastrofalne. W drodze powrotnej z pracy (bo tak, M. nalezal do grupki odwaznych, ktorym snieg i zamiecie nie straszne), malzon nagral filmik (tak wiem, snieg sypie, widocznosc niemal zerowa, a ten film nagrywa...) z wygladu autostrady. W skrocie: wygladala jak waziutka i kompletnie biala, zasypana polna drozka...
Przyznaje, ze okolo 10-11 rano mialam chwile powaznego kryzysu... Za oknem zrobilo sie jakby jasniej, snieg tylko lekko proszyl, a prognozy raz pokazywaly dalsze opady sniegu popoludniu, a innym razem przejasnienia. W dodatku z moich dzieci znow wylazly Potwory, wrzeszczaly, ryczaly i klocily sie o zabawki caly ranek, wiec nerwy mialam napiete jak struny i wizja mojego spokojnego biurka w pracy byla niezwykle kuszaca... ;)
Wtedy jednak uslyszalam delikatne dzwonienie (nie, nie zaczynam slyszec zadnych wewnetrznych glosow!), ktore po zlokalizowaniu zrodla okazalo sie marznacym deszczem obijajacym sie o okna. Okazuje sie, ze gdzies wysoko w atmosferze przeszedl cieplejszy front, ktory przyniosl deszcz, a ten z kolei spadajac przez zimne powietrze nad sama ziemia, zamarzal w lodowe kuleczki. To tak, w ramach mini wykladu z meteorologii. :) Przewazylo to szale na rzecz pozostania w domu. Nie mam zamiaru ryzykowac zycia pchajac sie do pracy w slizgawice! Jak sie okazalo wczoraj, mimo ze nasza firma oficjanie byla otwarta, podobne zdanie do mojego mialo 90% pracownikow. Stawili sie tylko mieszkajacy w bezposrednim sasiedztwieczyli okolo 5 osob. :)
Po poludniu zas definitywnie pogratulowalam sobie decyzji, bo okolo 13 za oknem znow zrobilo sie bardzo bialo:
To zdjecie z samego poczatku ponownego uderzenia zamieci. Mniej wiecej posrodku zdjecia (troche do lewej) mozecie zobaczyc kawalek slupka od naszej skrzynki na listy. Przejezdzajace plugi sniezne w koncu kompletnie ja zasypaly, tak ze M., kiedy wrocil o 17 do domu byl pewien, ze slupek zostal zlamany lub przewrocony. :) A ja serdecznie wspolczulam listonoszowi, ktory mial do dostarczenia paczke i musial sie przedrzec przez siegajacy kolan snieg, zeby dotrzec do frontowych drzwi. Jak widac nawet stanowe urzedy zostaly zaskoczone przez sniezyce, bo poczta normalnie w taka pogode nie pracuje...
I tak, moi panstwo kisilam sie w domu przez calutki, bozy dzionek. Jak rano chcialam wyjsc z dzieciakami na snieg przed drzemka Kokusia, to zaczal padac marznacy deszcz, brrr... Pomyslalam, ze nic straconego, wyjdziemy po drzemce. Niestety, tak sypalo i w dodatku pizdzilo, ze wizja mnie przestepujacej z nogi na noge na siarczystym mrozie (bo Potwory pewnie by ochoczo tarzaly sie po sniegu, dla dzieci to frajda nawet jak sa przemoczone do skory) jakos zupelnie mnie nie porwala. :)
Moje drogie, niepracujace (poza domem rzecz jasna) mamy! Jestescie moimi bohaterkami! Po dniu spedzonym od 6 rano do 17 po poludniu w uroczym towarzystwie moich temperamentnych pociech, powitalam wracajacego z pracy meza niemal ze lzami szczescia w oczach! ;) Moja radosc byla jednak bardzo przedwczesna, bowiem po wrzuceniu pustych pojemnikow po lunchu i po zmianie odziezy na mniej przemakalna, M. ruszyl dzielnie na podboj podworka. W sumie sniegu nawalilo tyle, ze z odsniezarka i szufla w niektorych trudniej dostepnych miejscach, zajelo mu to niemal TRZY godziny! Kiedy w koncu wszedl, zmarzniety i wykonczony na dobre do domu, dzieciaki byly juz po kolacji i wlasnie ogladaly bajeczke na dobranoc. :/
Dopiero wczoraj po poludniu mialam wiec szanse rozejrzec sie po ogrodzie. Wnioski? Snieg bedzie w tym roku lezal chyba do maja... ;) Tuje? Zasypane niemal do polowy.
Piaskownica zniknela pod sniegiem. Hustawki unieruchomione. :)
Ale dzieciaki szczesliwe, bawily sie najwyrazniej w odkrywcow bieguna polnocnego. Uleglam prosbom Bi i pozwolilam im sie chwile pobawic na sniegu, mimo ze oboje mieli ubrane zwykle, bawelniane spodnie. Dobrze, ze chociaz z rajstopkami pod spodem. Chwila przedluzyla sie do pol godziny, spodnie szybko przemokly, ale do domu nie dawali sie zaciagnac nawet wizja cieplej inki... :S
Tu przy probie odkopania jednej z hustawek. Nawet Maya pomagala. :)
Co tam przemoczone spodnie, co tam mokre rekawiczki i rece czerwone od mrozu... Ten usmiech mowi sam za siebie - snieg jest suuuper! ;) A w tle mozecie podziwiac wystajacy spod sniegu samochod kolegi M., ktory Bog wie ile jeszcze bedziemy przechowywac... To nic, ogrod mamy duzy, ale jak tak dalej pojdzie, auto posluzy nam jako gorka do zjezdzania na sankach. ;)
Szczescie na buzi Kokusia nie potrwalo dlugo. Doslownie minute po zrobieniu zdjecia, Maya podciela mu nogi i zaryl nosem w snieg. Nic mu sie nie stalo, ale ryk musial byc. ;) A chwilke pozniej usilowal sobie wytrzec gluty zasniezona rekawiczka, co zaowocowalo sniegiem nawet na rzesach i jeszcze glosniejsza rozpacza. Ale przynajmniej udalo mi sie zaciagnac w koncu oba Potwory do domu... :)
A tymczasem (borem, lasem)... Dzis sobie snieg troche proszy, a jutro rano ma popradac troche wiecej. Natomiast meteorolodzy bacznie obserwuja kolejny front, ktory moze przyniesc wiecej sniegu na przelomie niedzieli/poniedzialku/wtorku. Hmm... Nie mialabym nic przeciwko, gdyby z powodu sniezycy samolot tesciow nie mogl wyladowac w Nowym Jorku i zostal wyslany gdzies do Waszyngtonu... Kolejny dzien lub dwa bez tesciow... Bardzo kuszaca wizja... Matko Naturo: pliiiissss!!! ;)
Subskrybuj:
Posty (Atom)